Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Henryka Krzywonos. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Henryka Krzywonos. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 marca 2011

Gross, czyli amerykańska odpowiedź na Henrykę Krzywonos

Zupełnie nie wiem, jak to się stało, że dotychczas nie napisałem nic większego o człowieku nazwiskiem Jan Tomasz Gross. W końcu, wprawdzie przez trzy lata istnienia tego bloga, zdarzyło się wiele rzeczy, wśród których coś takiego jak ten dziwny człowiek ze swoimi interesami – a przede wszystkim interesami tych, którzy się nim opiekują – mogło się zgubić, jednak skoro już zdarzyło mi się poświęcić stosunkowo dużo miejsca komuś takiemu choćby, jak Artur Zawisza, to naprawdę trudno znaleźć powód, dla którego nie należałoby się zająć Grossem. A mimo to, Grossa – poza drobnymi, nicnieznaczącym dygresjami – tu nie było. Ciekawe czemu?
Na pewno nie dlatego, że on ze swoimi książkami, i tym wszystkim co one wywołują był nieinteresujący, lub wręcz nieważny. Owszem, Gross i plan, który on nosi dla Polski są i ważni i interesujący, a więc to nie to. Ktoś powie, że może problem w tym, że to całe zjawisko jest tak oczywiste i trywialnie jednoznaczne, że nie da się z niego nic dodatkowego wystrugać. Może i tak, ale i tu nie sądzę, żeby to było powodem. Z wszystkiego można wyciągnąć jakąś pożyteczną naukę. Nawet z czegoś tak mało inspirującego, jak jakiś bezczelny Żyd, który nie wiadomo jakim cudem znalazł sposób na to, by zrobić karierę w kraju, gdzie każdy powtarzam, każdy – jest od niego mądrzejszy i zdolniejszy. No właśnie – Żyd. Może to jest powodem, dla którego dotychczas unikałem zajmowania się Grossem? To że on jest Żydem i każdy jeden cent, jaki zarobił na drażnieniu się z Polską i Polakami zawdzięcza właśnie temu swojemu żydostwu. No bo jeśli tak to właśnie jest, to ja nie mam żadnego sposobu, żeby pisząc o nim, nie zabrać się za Żydów w ogóle. A tego nigdy nie chciałem robić. Raz, że jakoś głupio, a dwa, że znam wielu większych specjalistów od tego typu debat ode mnie.
No ale wygląda na to, że się dłużej unikać tematu nie da. Że wreszcie przyszła i na mnie chwila. Że i mnie spotkał ten niemiły obowiązek zajęcia się problem stosunku Żydów do Polski, do Polaków, do katolików i w tym wszystkim oczywiście do mnie. Co się takiego stało, że piszę dziś o Grossie, a skoro o Grosie, to o Żydach? W końcu, ktoś powie, ów Gross nie od wczoraj pęta się po różnych publicznych miejscach w naszym kraju, i nie od wczoraj też, jak najbardziej publicznie i z odpowiednim nagłośnieniem, pokazuje, jak wiele mu wolno i jak bardzo mu wolno. Otóż poszło o niedawną debatę, jaką on, w związku z tym, że Znak wydał mu tę jego kolejną książkę, kazał sobie zorganizować, i którą telewizja TVN24 – jak podejrzewam, dwukrotnie – nadała parę dni temu na całą Polskę, naturalnie w całości. Co to była za debata. Z pozoru nic szczególnego. Normalna debata, gdzie jest stół, publiczność, zaproszeni goście, no i się gada. Jedni tak, a drudzy inaczej. Jest oczywiście też Gross i ta kobieta o twarzy steranej życiem i pracą katechetki. Swoją drogą to ciekawe, ona wygląda trochę tak ja by była ofiarą przemocy domowej i ktoś ją przy byle okazji tłukł. Odezwie się nie proszona, i od razu w pysk. Bardzo ciekawe. No ale to była dygresja.
A zatem, z pozoru mieliśmy zwykłą debatę. I jedyne co ją różniło od innych, to to, że tematem byli Polacy, jako właściwie oficjalnie jedyny naród na świecie, który ma we krwi mordowanie, Kościół Katolicki jako instytucja, która do tego mordowania od początku dawała Polakom wsparcie teoretyczne, zawsze do niego Polaków zachęcała i im owo bezkarne mordowanie umożliwiała, no i wreszcie cała oprawa tej debaty. Otóż widzieliśmy przytulną salę teatralną, pogrążoną w dyskretnym, przyciemnionym świetle, no i tę scenę, również nastrojowo oplecioną przyciemnionym światłem, z pojedynczymi reflektorami pięknie eksponującymi stół i dyskutantów. Wszyscy byli bardzo inteligentni, bardzo grzeczni, bardzo stonowani, no i jedni opowiadali to co już opowiedziałem wyżej, podczas gdy inni chwalili tych pierwszych, że oni są wielkimi historykami, niezwykle mądrymi obserwatorami, wręcz pomnikami, tyle że to tu to tam chyba jednak nieco się mylą. No i ten Gross – człowiek, którego twarz, sylwetkę i głos znamy na tyle dobrze, że naprawdę niepotrzebne już są słowa.
Oglądałem trochę tę debatę, na drugi dzień jeszcze poczytałem jakieś relacje, w tym wypowiedź Grossa właśnie, że on jest jedyny odważny, który potrafi głośno powiedzieć: „Tak to Kościół zrobił. To wina Kościoła Katolickiego. To Polacy, będący częścią tego Kościoła”. I pomyślałem sobie, że dobra. Skoro tak, to możemy gadać. A kiedy odwaga jest już tak tania, to nie widzę powodu, żebym i ja nie skorzystał. Oczywiście wiem, że ktoś mi zaraz powie, żebym się natychmiast zamknął, bo nawet nie wiem, co mi grozi za dotykanie rzeczy, których nie należy dotykać. Ale trudno. Skoro już zacząłem, to niech już będzie jak będzie. Zwłaszcza, że niedawno czytałem, po raz kolejny już, wspomnienie o pewnym człowieku, który najpierw nazywał się Natan Grynszpan, a później Roman Romkowski i mieszkał tu w Polsce w czasie, kiedy Jan Tomasz Gross był małym dzieckiem i jego rodzice dopiero zaczynali mu mówić wierszyki o Kościele Katolickim i Polakach. I pomyślałem sobie, że biedny Romkowski, jaka szkoda, że przyszło mu umrzeć w tak nie późnym przecież jeszcze wieku. Gdyby jeszcze trochę pociągnął, to może by wyjechał z Grossem w 1968 do Stanów Zjednoczonych i napisał nam parę ciekawych książek o Polakach.
Więc przeczytałem sobie o tym Romkowskim, i pomyślałem, że jest więc sobie taki Gross, który, mieszkając sobie gdzieś w Nowym Jorku i żyjąc z jakiejś tam standardowej pensji, wpada na pomysł, by napisać książkę, w której zarzuci Polakom, że ich sama natura, ich charakter, ich dusza i krew zmuszały ich do najbardziej brutalnego mordowania swoich sąsiadów – Żydów. Że on napiszę tę książkę jako Żyd, następnie, korzystając ze swoich polskich kontaktów, ją opublikuje, a następnie – wciąż korzystając z tych kontaktów – zrobi wokół niej odpowiedni szum i w ten sposób sprawi, że przez pewien dłuższy czas problem owej duszy, krwi i natury będzie zaprzątał uwagę publiczną, a jemu pozwoli z jednej strony zarobić, a z drugiej przetrzeć drogę pod kolejną książkę, zapewne na podobny temat, za parę lat. I taki to jest plan. Jak się okazuje bardzo skuteczny.
I dalej się zastanawiam, czy kiedy Gross po raz pierwszy siadał do pisania tej książki, wiedział, że ten plan się powiedzie, a jeśli wiedział to skąd? A może, żeby mieć czas na jej pisanie, na wcześniejsze zbieranie do niej materiałów, na jeżdżenie po Polsce i przepytywanie ludzi, i w ogóle na podejmowanie tego ryzyka, on zebrał już wcześniej odpowiednio dużo funduszy i w ogóle się nie musiał martwić, czy ktoś to co on napisze i wyda, kupi czy nie? Może jego interesował tylko sam początek, a resztą już zajęło się wydawnictwo Znak? Bardzo bym chciał wiedzieć, jak to się odbyło. Czy on skontaktował się ze Znakiem zanim w ogóle się za tę robotę zabrał i upewnił się, czy oni zajmą się promocją? Czy oni mu obiecali, że wszystko załatwią tak, by on dobrze na tym przedsięwzięciu wyszedł? Czy oni mu dali wcześniej jakąś zaliczkę, która go mogła ochronić przed jakimś ryzykiem? Czy może to nie Znak, tylko ktoś kompletnie inny zadbał odpowiednio o wszelkie zabezpieczenie? Może nawet nie w Polsce, tylko tam na miejscu, w Nowym Jorku? Nie wiem, jak to było, ale wiem z całą pewnością, że nie odbyło się to tak, że Gross zmarnował najpierw rok życia na pisanie książki, następnie przyjechał do Krakowa, zaszedł do kogoś ze Znaku, powiedział mu że ma fajną książkę, a oni podrapali się po głowach i powiedzieli, że dobra, niech już będzie. To wszystko musiało być od początku do końca przez kogoś przygotowane. A ja chcę wiedzieć, kto w tym brał udział? I na jakich zasadach?
Wszyscy pamiętamy tych parę tygodni, kiedy to cała medialna propaganda została podporządkowana temu, by niejakiej Henryce Krzywonos dać zarobić na książce, którą ona niby napisała. Za co spotkała ją taka nagroda? No, wiadomo. Za to, że ona pokornie zgodziła się, by w kampanii prezydenckiej wziąć w udział w gnojeniu Jarosława Kaczyńskiego. Ktoś prawdopodobnie poprosił ją, żeby ona dała tam swoją twarz i głos, obiecał, że za to paru umyślnych napisze dla niej jakieś wspomnienia, zrobi się kilka spotkań autorskich, no i się jej odpali część ze sprzedaży, tak by starczyło na flaszkę dziennie przez następne paręnaście lat. Tu chodziło o to, żeby Jarosław Kaczyński nie został prezydentem. Natomiast tutaj gra już nie szła ani o Kaczyńskiego, ani o flaszkę. Więc ja bym chciał wiedzieć, jaki interes i kto miał w tym, żeby rozpętać aż taką kampanię nienawiści wobec Polski i Polaków? Czy to było wydawnictwo Znak? Możliwe, że tam są jacyś zapaleńcy gotowi na wiele, byle przez jakiś czas mogli sobie ponabijać się z katolickiej Polski. Jednak nie sądzę, żeby to oni za tym stali. Owszem, ktoś wcześniej musiał ich wciągnąć w ten proceder, jednak oni tu byli tylko pionkiem. Trzeba było znaleźć odpowiednie, duże i renomowane wydawnictwo i padło na nich. Natomiast wciąż chciałbym wiedzieć, kto to wszystko zorganizował i dlaczego?
Myślę nad tym wszystkim i jedyne co mi przechodzi do głowy, to to, że za tym stoją interesy pewnej bardzo wpływowej grupy Żydów, która w bardzo samozwańczy sposób obwołała się przedstawicielem Izraela na świecie, a owe interesy polegają na tym, żeby zniszczyć reputację Polski i Polaków na całym świecie i po wieczne czasy. W jakim celu? Czyżby chodziło o pieniądze, lub o jakieś biznesy? Ależ skąd! Jakie biznesy oni mogą mieć w Polsce? O jakich pieniądzach my mówimy? Otóż moim zdaniem poszło o zwykła, żydowską niechęć do Kościoła Katolickiego, a przez to, że najbardziej wiernym i silnym bastionem tej religii i tej wiary jest Polska, cały atak skupił się właśnie na Polsce? Za co? Po prostu. Za Chrystusa i za to, że Chrystus od dwóch tysięcy lat tkwi w świadomości całego cywilizowanego świata, jak żydowski wstyd, hańbę i wyrzut sumienia. Niewykluczone, że tylko za to jedno zdanie: „Krew Jego nas i na nasze dzieci”. Jestem bardzo mocno wypełniony podejrzeniami, że ta wręcz histeryczna nienawiść do Polski i Polaków, jaką demonstrują niektórzy Żydzi, reprezentowani dziś skromnie przez tego Grossa, musi być spowodowana właśnie tą zadrą. Tym, co oni zrobili dwa tysiące lat temu i tym, że oni nie potrafią się z tego otrząsnąć. A Polacy, jako ludzie pobożni i wierni, chcąc nie chcąc, im nieustannie o tym przypominają. Więc oni Polaków za to nienawidzą.
Jestem bardzo mocno przekonany, że gdyby oni tylko mogli znaleźć sposób, żeby Chrystus, jako Człowiek i Znak, został skutecznie usunięty ze świadomości świata, gotowi by byli za to zapłacić połową swojego majątku. To wszystko musi się do tego sprowadzać. Ja nie widzę innego wytłumaczenia dla tego, co oni już od tylu już lat wyprawiają. Żydzi straszliwie ucierpieli z rąk niemieckich, ale przecież i nie tylko. Nawet dziś są dręczeni w każdym możliwym zakątku świata. Z jakiegoś nie do końca wyjaśnionego powodu, gdziekolwiek się pojawią, budzą złość lub co najmniej niechęć. Jak idzie o nas Polaków natomiast, mogą nam właściwie tylko dziękować. A jeśli już nie chcą dziękować wszystkim Polakom, to choćby tym, którzy ratując ich rodziców i dziadków, a niekiedy nawet i ich samych, zostali przez Niemców rozstrzelani jak psy. Mogliby spędzać swój czas na wdzięcznym wspominaniu tych, którzy dla nich ponieśli śmierć. Choćby z tego względu, że – o ile się orientuję – takich bohaterów oni u siebie raczej nigdy nie mieli. Tymczasem oni machnęli ręką na wszystkich. Na Niemców, Francuzów, Rosjan, na Ukraińców, Szwedów, na wszystkich. I jedyne czego się uczepili, to Polska. Skupili się na nas i plują. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie ma innej możliwości jak tylko to, że oni nas nienawidzą za Chrystusa. Po prostu.
Patrzę na tego Grossa, człowieka który, gdyby nie ten temat, byłby prawdopodobnie dokładnie takim samym nikim, jak miliony anonimowych ludzi na świecie. Słuchając jak on mówi, czytając te fragmenty jego tekstów, patrząc na sposób jego argumentacji, myślę nawet, że gdyby nie to jego zaangażowane w tak szczególny sposób żydostwo, nie zostałby nawet tym profesorem. Bo tak głupi jak on nie jest nawet Władysław Bartoszewski, który – jak wiemy – też potrafi odstawić parę interesujących popisów, a profesorem nie jest. Słucham tego Grossa, patrzę na niego i jak bym się nie napinał, to jedyne do czego go mogę porównać to ten Taras, który żyje z tego, że ściąga na Krakowskie Przedmieście bandy nieprzytomnych dzieciaków, żeby się pobawiły przed Krzyżem. Na tym akurat poziomie dziś nie widzę nic więcej. Przecież on nawet w konfrontacji z Moniką Olejnik nie jest w stanie utrzymać postawy dłużej niż przez parę sekund. Do następnego pytania. Patrzę więc na tego Grossa i myślę, co on się tak zacietrzewił? I znów, odpowiedź mam jedną – to jest desperacja. Albo jego indywidualna desperacja, żeby się w tej Ameryce utrzymać na powierzchni, albo desperacja tych, co nim potrząsają, żeby się nie lenił, tylko robił co mu się każe. Zaryzykuję tezę, że on tu jest stosunkowo jeszcze niewinny.

środa, 1 września 2010

O skakaniu przez mury, o zatrzymywaniu tramwajów i o przygnębieniu końca lata

Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek nas to spotka, ale kiedy młodszy Toyah wreszcie popadł w przygnębienie, to okazało się nie być to standardowe, znane wszystkim przygnębienie typu ‘Benjamin Braddock’, a zatem – „martwię się swoją przyszłością”, ale to straszne przygnębienie, jakie nas wszystkich od czasu do czasu dotyka, kiedy wiemy, że takie pojęcia jak prawo, sprawiedliwość i prawda to fikcja i bzdura, którą się zajmują już tylko nieliczni pasjonaci. Kiedy więc patrzę na niego, jak autentycznie gaśnie, doskonale wiem, co on czuje. Mnie na przykład zdarzyło się coś podobnego jeszcze w roku 1992, kiedy to Jan Olszewski wygłaszał swoje wielkie, pożegnalne przemówienie, i każdemu przeciętnie wrażliwemu człowiekowi musiało się zdawać, że co jak co, ale to musi ruszyć nawet klozetową deskę, a naprzeciwko siebie miał wyłącznie zarykiwujących się ze śmiechu Wałęsę z Wachowskim i Drzycimskim, a tuż obok wielkich polskich patriotów, syczących przez zaciśnięte zęby „precz!”. Pamiętam swoją z jednej strony bezradność, a z drugiej zdumienie, że jak to możliwe, żeby choćby nawet jeden z nich – choćby jeden – nie przystanął i nie pomyślał, że oto jest ten moment, kiedy trzeba dać świadectwo.
Chodzi więc biedny Toyah, nie wie co z sobą zrobić, i wciąż pyta: „Jak można? Jak można?” A co ja mam powiedzieć? Staram się go więc pocieszać, że to jest trochę taka gra; że niech sobie przypomni minę Jarosława Kaczyńskiego, Marka Kuchcińskiego i Jolanty Szczypińskiej podczas wystąpienia Krzywonos. Niech spróbuje zrozumieć, że skoro oni wiedzą, że to jest wszystko jedynie większe lub mniejsze gówno, to czemu my nie możemy się tym pocieszyć? Że nie trzeba wszystkiego brać aż tak serio. Tylko co zrobię, jak on mi podpowie cytatem, że „dla was to fraszka, nam chodzi o życie”? I oczywiście, będzie miał rację. Bo nam faktycznie chodzi o życie.
Zwłaszcza że wciąż pamiętam poważny, głęboki głos Jana Olszewskiego, kiedy opowiadał, jak wyjdzie na poranny warszawski świt, będzie szedł tymi ulicami, i będzie miał ze sobą tylko tę uczciwość i poczucie, że się nie sprzedał, a wokół niego widać było tylko te zawzięte twarze ludzi niewzruszonych i nie czujących ani żalu, ani wstydu, ani nic, poza głębokim przekonaniem, że to tylko taka gra, gdzie jedni są na górze, a inni na dole. To był czas, kiedy Lech Wałęsa z trudem i mozolnie zaczynał odzyskiwać utracony teren, a myśmy wpatrywali się w to kłamstwo i wciąż pytali – „Jak można?”
Jak informuje bloger leszek.sopot, a obok niego inni świadkowie zdarzeń sprzed 30 lat, a ja, nawet jeśli mam powody by niektórym z nich wierzyć w stopniu ograniczonym, to niekoniecznie w tym wypadku, Henryka Krzywonos nie dość, że nie rozpoczęła strajku tramwajarzy, ale – wręcz przeciwnie – rozpoczynać go nie za bardzo nawet miała ochotę. Potwierdza to Krzysztof Wyszkowski, człowiek, który też był na miejscu, więc musi wiedzieć, co mówi. Wspiera ich w tej wiedzy IPN. Może oni wszyscy kłamią? Może. Kto wie? Mogą kłamać. Nie oni pierwsi, nie ostatni. Tyle że to bardzo łatwo wyjaśnić. Wystarczy zorganizować skromną debatę i problem z głowy. Tu przecież nie chodzi o opinię. To jest kwestia nazwisk, dat, zdarzeń. Tam byli żywi ludzie. Można ich skonfrontować. Ale nie ma debaty. Jest wyłącznie rechot i zaciśnięte zęby. Wyszkowski błaga Borusewicza, apeluje do resztek jego przyzwoitości, by powiedział prawdę, by zaświadczył. Przecież on wie i pamięta. A on nawet nie piśnie. Błaga go Guzikiewicz, niech coś powie, niech tak okropnie nie kłamie. Cisza. I uśmiech. I obłudna oferta zgody i przyjaźni. I zapomnienia.
Co mam powiedzieć młodemu Toyahowi? Żeby się przestał przejmować? Że niech lepiej myśli o tym, że za chwilę pójdzie do dentysty i go będzie bolało, i że niech się tym martwi? Najwyżej nie pójdzie. I tak nie ma pieniędzy.
Spróbujmy więc tak. Minęło właśnie trzydzieści lat, jak Lech Wałęsa niezbadanym cudem, czy może zrządzeniem losu, znalazł się w strajkującej stoczni i wywrzeszczał sobie przywództwo. Minęło trzydzieści lat, jak całe zło tego świata utrzymuje wielki, dumny naród w środku Europy – a z nim cały świat – w idiotycznym przekonaniu, że ów człowiek przeskoczył mur tak wysoki, że się go przeskoczyć zwyczajnie nie da, i że tak oto narodziła się legenda. Trzydzieści lat, kiedy każdy głos tłumaczący fakt tak oczywisty, że nie ma mowy o jakimkolwiek skakaniu, był w jednej chwili uciszany, a jak się jednak mimo to jakoś przebił, to w jeszcze krótszym momencie zostawał wyszydzany. Trzydzieści lat, jak nawet najbardziej rzetelne dokumenty historyków dowodzące, że nie mogło być skaczącego przez mur Wałęsy, były ośmieszane i lekceważone. Kilka tygodni temu, ni stąd ni z owąd, ogólnopolska telewizja TVN24 nadała poważnej długości i równie poważnego kształtu reportaż, w którym właściwie jednoznacznie, bez udawania, że mogą tu być jakieś wątpliwości, wykazała, że Wałęsa nie skakał przez żaden mur, bo to z wielorakich przyczyn było niemożliwe. Później – z niezwykłych zupełnie powodów – przypomniała, że najprawdopodobniej Wałęsa został przywieziony do Stoczni wojskową motorówką. Wreszcie, poproszono samego Wałęsę o wyjaśnienie tej zagadki, a on – z charakterystycznym dla siebie brakiem przytomności – odpowiedział, że to nie jest w ogóle ważne, czy on przeskoczył przez mur, czy został tam przywieziony przez komunistyczne służby, bo to co się liczy, to fakt, że on obalił komunizm…
Czekaliśmy trzydzieści lat, aż wreszcie ot tak, bez wyraźnej przyczyny, bez wyjaśniania powodów tego wieloletniego kłamstwa, a nawet bez jakiejkolwiek dyskusji, System przyznał, że Wałęsa znalazł się w Stoczni wyłącznie decyzją ówczesnych władz, dla im tylko znanych powodów i zamiarów. Piszę, że odbyło się to bez jasno podanej przyczyny, bo za tym ujawnieniem, nie poszły żadne kolejne ruchy. O co więc chodziło? Pewnie System chciał coś Wałęsie powiedzieć. Bo przecież nie nam. W każdym razie, mu to coś powiedział i Wałęsa resztkami sił musiał zrozumieć choćby tylko to co w tym przekazie było najważniejsze. No musiał, skoro Donald Tusk nawet wpiął sobie w klapę odpowiedni znaczek.
Trzydzieści więc lat. To szmat czasu. Nie ma żartów. Młody Toyah zastanawia się, jak długo będzie jeszcze trwała ta histeria z Krzywonos. Bóg jeden wie. Czasy stają się coraz ciekawsze. Metody stały się jeszcze bardziej wymyślne, a przy tym skuteczne ja sto szatanów, więc może być różnie. Jedno już jednak wiemy na pewno. Nie ma takiego kłamstwa, które by się obiło o mur bezczelności. To już jest stan nie do odtworzenia. W jednym z poprzednich wpisów zasugerowałem nieco żartobliwie, ze Krzywonos jest szykowana na następcę Wałęsy. Że on najwyraźniej traci siły i nie wiadomo, ile jeszcze pociągnie przy w miarę stabilnej przytomności. Więc może to i tak będzie. Że to Krzywonos go zastąpi. Niektórzy mówią, że to może być trudne, bo cokolwiek by o Wałęsie nie mówić, to jedno mu należy oddać – on nie chlał. Przynajmniej nie chlał.
Dobra. Kończymy.. Idę po moje dziecko. Pokażę mu ten tekst i zobaczymy, czy mu się zrobiło lżej. A jak idzie o Was, to przychodźcie tu, i jak już nie raz prosiłem – jeszcze może ten miesiąc. A za wszystko dziękuję.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Autorytetem pod żebro, czyli co kto lubi

Pompowanie Henryki Krzywonos, zgodnie z wyrażonymi przeze mnie jeszcze wczoraj prognozami, trwa w najlepsze. Jak się dowiaduję, na Facebooku (a jakże!) pojawiło się jakieś świeże towarzystwo uwielbienia dla legendy pani Krzywonos, i jak się na dziś wydaje, już tysiące fanów tej szczególnej damy się tam zarejestrowało. Ale co tam Facebook! Nawet tu, na naszym skromniusieńkim blogu, pojawiło się paru wysłanników owego fanklubu, żeby nas uświadomić, jak to przez minione trzydzieści lat, Solidarność miała dwóch bohaterów – Lecha i panią Henię. W tym tempie może się okazać, że na przyszłorocznej maturze dzieci nie będą musiały pisać wypracowania z przesłania, jakie nam zostawił Leszek Kołakowski, ani z artystycznego dorobku Kazimierza Kutza, lub podstaw filozofii Adama Darskiego, ale właśnie z Krzywonos. Mocne.
Mam wrażenie, że już kiedyś – chyba przy okazji, jak pewien krakowski patriota wraz z paroma swoimi wychowankami chcieli mnie albo zapędzić pod sąd, albo mi zwyczajnie wpieprzyć – o tym wspominałem. Ale nigdy za dużo prawdy, więc co nam szkodzi się powtórzyć? Pamiętam jak kiedyś, jeszcze w latach 80-tych, miałem ucznia, który bardzo aktywnie udzielał się w KPN-ie, i w ramach tej działalności albo się gonił z milicją po ulicach Katowic, albo chodził pod Kopalnię Wujek i tam palił świeczki. Miał ów ten mój uczeń dziewczynę – osobę niezwykłej urody i ogólnego uroku – która dzieliła z nim jego zainteresowania. Któregoś dnia esbecja zdjęła ją spod tej kopalni, jak tam przyszła kłaść kwiatki, zawlokła na komendę, rozbabrała ją do naga i kazała jej robić żabki dookoła jakiegoś pokoju tak długo, aż ona padła z wymęczenia. Gwoli sprawiedliwości, o ile mi wiadomo, nikt jej nawet nie tknął palcem. To by ją akurat różniło od Henryki Krzywonos. No ale, jak wiemy, historia rozdzieliła sprawiedliwie – jedni stali się bohaterską legendą, a innych znam tylko ja. I to też przez głupi przypadek.
Pompowanie legendy Henryki Krzywonos – wedle wyrażonych przeze mnie oczekiwań i zgodnie z zasadami sztuki – nabiera rozpędu. Nie wiemy, jak to się skończy. Z tego co wiem, ona przez trzydzieści lat nie znalazła w sobie wystarczająco dużo determinacji i tego czegoś, co pozwala robić karierę na każdym poziomie, żeby zyskać odpowiednią dla swoich zasług popularność. Przy jej poglądach i towarzyskiej pozycji, droga do medialnego mainstreamu wydawałaby się stać otworem. A tymczasem tu, nawet to że ona – jak ktoś mnie dziś informuje – zgłosiła się do Gazety Wyborczej z prośbą o wywiad, obiecując że za tę uprzejmość, dla nich skopie Jarosława Kaczyńskiego, też wciąż jej nie pomogło się wybić. Ktoś powie, że trudno robić gwiazdę z kogoś takiego jak Krzywonos. Nie zgadzam się. Taki Piotr Semka wygląda od niej znacznie gorzej, a proszę, jak sobie radzi!
Dopiero wczoraj się wreszcie udało. No ale pytanie wciąż pozostaje, czy to wystarczy? A jeśli tak, to na jak długo? Jest bardzo możliwe, że pani Henryka Krzywonos zniknie z publicznej przestrzeni tak szybko, jak się w niej pojawiła. Kto się wtedy pojawi zamiast niej? A może jednak jej się tym razem uda? Może jednak przyszłoroczni maturzyści już powinni zacząć zbierać informacje na temat działalności gdańskiej tramwajarki? Nie wiadomo. Jednego jednak zawsze możemy być pewni. Że System na polu autorytetów zawsze sobie poradzi. Kolejka jest długa. I po stronie zysków i po stronie strat. A ruch w interesie jak zawsze duży. Zawsze jest do czego sięgnąć. Czy to po to, żeby komuś tylko przypieprzyć, czy może po to, żeby go zniszczyć, czy wręcz w celu pozbawienia kogoś życia. Żeby nikt mi nie zarzucił, że jestem ogarnięty obsesją na punkcie pani Heni, pozwolę sobie przypomnieć pewien mój stary wpis, jeszcze ze stycznia ubiegłego roku, w którym o dziś poruszanym problemie pisałem bardziej szeroko i zdecydowanie bardziej uniwersalnie. Niedługi. Akurat taki, by z tym wstepem dał się przeczytać w normalnym tempie. Zapraszam.





Tyle się ostatnio zdarzyło rzeczy ważnych, czy choćby tylko ciekawych, że zupełnie niepostrzeżenie narobiłem sobie poważnych opóźnień. Zaglądam dziś rano przy śniadaniu w weekendowy Dziennik a tam, w tym ich Magazynie, artykuł jakiejś Magdaleny Salik zatytułowany Uległość silniejsza od etyki z podtytułem Powtórzono słynny eksperyment Milgrama: wciąż lubimy zadawać ból innym. http://www.dziennik.pl/nauka/article299001/Uleglosc_silniejsza_od_moralnych_hamulcow.html
Tu, na tym blogu, jeszcze wiosną zeszłego roku, była mowa o tym niezwykłym eksperymencie. Dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi, króciutkie przypomnienie. W roku 1963, amerykański psycholog z Yale, Stanley Milgram opublikował artykuł zatytułowany „Behawioralne studium posłuszeństwa”, a oparty na wynikach serii eksperymentów, które sam przeprowadził w roku 1961. Milgram, zainspirowany ledwo co rozpoczętym procesem niemieckiego zbrodniarza Adolfa Reichmanna, postanowił zbadać wpływ autorytetów na zachowanie się ludzi. W wyniku tych badań doszedł do wniosku, że człowiek, odpowiednio zaprogramowany na posłuszeństwo autorytetom i odpowiednio w tym kierunku wytresowany, jest gotów zaakceptować każdą podłość, nawet wbrew sobie, byle tylko „mądrzejsi od niego” takie podłe postępowanie zaakceptowali.
Ciekawe przy tym było nawet nie to, że – skądinąd zwykli, dobrzy ludzie – dopuszczali się zła, ale to, że robili to właśnie często kompletnie wbrew sobie, często wręcz przy tym autentycznie się męcząc, ale byli posłuszni, bo posłuszeństwo to wymógł na nich ktoś, kto wcześniej przedstawił się im jako autorytet.
Więc dowiadujemy się, że – jak podaje Dziennik – eksperyment powtórzono i okazało się, że wszystko jest tak samo jak kiedyś. Bierzemy zwykłego obywatela, mówimy mu, że ma przed sobą bardzo mądrego profesora, albo kogoś ogólnie szanowanego i wybitnego, a później mu każemy robić najróżniejsze dziwne rzeczy, powtarzać za nami najbardziej idiotyczne opinie, wykonywać najgłupsze możliwe ruchy, a obywatel – tylko dlatego, że uważa, że z mądrzejszymi od niego nie ma co dyskutować – postępuje dokładnie tak, jak sobie tego życzymy. A jeśli ktoś będzie miał wątpliwości, to albo się mu powie, że jest tropicielem spisków, albo ostatecznie przyprowadzi mu się obywatela i on potwierdzi ze zbolałym uśmiechem, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
W sumie jednak – mimo że zawsze jest miło się dowiedzieć, że to co widzimy i to co wiemy z własnego doświadczenia, jest jakoś podparte naukowo – artykuł w Dzienniku nie tworzy jakiejkolwiek nowej jakości. Gdyby jeszcze miało się okazać, ze pani Salik – pisząc o tym powtórzonym eksperymencie – miała na myśli eksperyment, który przeprowadzono niedawno w Polsce, na żywym, bezbronnym organizmie społeczeństwa, to można by było się tym zainteresować. Choćby z tego powodu, że dobrze by było zobaczyć, jak ludzie pokroju Cezarego Michalskiego czy Roberta Krasowskiego wycofują się rakiem, jęcząc „Ojej, nie wiedzieliśmy że to tak będzie…” Jednak nic z tego. Ci dwaj najprawdopodobniej są wciąż z siebie bardzo zadowoleni i uważają, że jeśli ktoś tu uległ podszeptom złych ludzi, to raczej tacy jak my, niż tacy jak oni.
Więc nie byłoby o czym gadać, gdyby nie jedna rzecz. Otóż, jak już wspomniałem, podtytuł artykułu w Dzienniku brzmi Powtórzono słynny eksperyment Milgrama: wciąż lubimy zadawać ból innym. Fakt jest taki, że, według wszelkich relacji dotyczących eksperymentu o którym mowa, niemal żadna z osób wykorzystanych przez Milgrama nie czuła się szczególnie dobrze, realizując narzucony jej program. Wręcz przeciwnie. Wiele z tych osób wręcz prosiło, żeby pozwolić im przestać, ale nacisk był tak duży – połączony wręcz z moralnym szantażem – że się w końcu poddawali. Jednak w niemal każdym wypadku zło rodziło się jakby wbrew tym ludziom, a nie dla ich wygody. Nawet w samym artykule Dziennika jest to stwierdzone explicite: „Milgram wspomina, że większość "nauczycieli" chciała dość wcześnie przerwać eksperyment. Jednak profesor, w rzeczywistości wykładowca biologii, odwodził ich od tego. Najpierw prosił, potem nalegał, że doświadczenie trzeba kontynuować, wreszcie ostrzegał, że uczestnik nie ma wyboru. Pod jego wpływem "nauczyciele" ciągnęli dalej "lekcję". I to nawet wtedy, gdy sami zaczynali odczuwać z tego powodu silny stres.”
Więc czemu ktoś w Dzienniku postanowił napisać, że eksperyment Milgrama był o tym, że lubimy zadawać ból innym, a nie – jak było w rzeczywistości – że mamy skłonność do wysługiwania się fałszywym autorytetom? Przecież to głupie. Przecież cały sens tego co przedstawił Milgram polegał właśnie na tym, żeby przestrzec ludzi nie przed złem, które w sobie skrywają, lecz, żeby pokazać nam, że to dobro, które w nas jest, stanowi wielką wartość, której nie powinniśmy się wstydzić nawet wtedy, gdy namawiają nas do tego źli ludzie. Więc dlaczego Dziennik – albo z wyrachowania, albo przez zwykły odruch – próbuje to, co od wielu miesięcy, wraz z innymi specjalistami od dłubania w ludzkich sumieniach, tak bezlitośnie wyprawia, zwalić na nasze sumienia? Dlaczego próbuje nam wmówić, że jeśli dokonujemy w życiu złych wyborów, jeśli dajemy się wykorzystywać i oszukiwać, jeśli dajemy sobą tak głupio manipulować, to nie dlatego, że naprzeciwko nas stanęli bardzo źli ludzie, ale dlatego, że sami jesteśmy jak zwierzęta?
Co za perfidia! Banda wyrachowanych zbirów, która w pewnym momencie polskiej historii, postanowiła w najbardziej prymitywny sposób, z wykorzystaniem najbardziej trywialnej wiedzy psychologicznej, podporządkować sobie cały duży odłam społeczeństwa – wykorzystując bezlitośnie naturalny u zwykłych ludzi szacunek do wiedzy i do autorytetu – nagle robi niewinne miny, spuszcza skromnie oczy i mówi, że to co się wokół nas od paru lat dzieje, to wynik naszej naturalnej skłonności do zła. Od lat, przed naszymi oczami przesuwa się cały zestaw tzw. autorytetów – profesorowie, artyści, lekarze, prawnicy, wybitni politycy, czasem nawet dziennikarze – a głos ‘zza kadru’ mówi nam, ze wszystko co oni nam powiedzą, mamy przyjąć i postępować zgodnie z podanym wzorem. I nagle dziś okazuje się, że jeśli słyszymy żarty na temat tego, jak można skutecznie ‘stuknąć’ na przykład Prezydenta, to mamy do czynienia z naszym naturalnym zamiłowaniem do „zadawania bólu innym”.
Jest jednak w ostatnio obserwowanym ciągu wydarzeń coś pocieszającego. Mianowicie ta autentycznie naturalna eliminacja tego co złe. Po niejakim Paziku poleciał Ćwiąkalski. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji. Bo mimo że fizycznie obaj panowie są – jak to oceniła Toyahowa – do siebie niezwykle podobni, to jednak faktycznie jeden i drugi reprezentują kompletnie inne, że tak powiem, odcienie ciemności. Stąd każdy z nich poniósł karę jak najbardziej sprawiedliwą. I tak jest dobrze.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Krzywonos na autoryteta!

Dzisiejsze wystąpienie Henryki Krzywonos na uroczystościach w Gdyni zainteresowało mnie z dwóch względów. Przede wszystkim ze względu na osobę jej autorki i jej treść, a raczej przez tę niezwykłą symbiozę między autorką a jej dziełem, ale również przez zagadkę, jaka ono przedstawiło: Czy Krzywonos wystąpiła tak sama z siebie, czy może wcześniej ktoś ją poprosił, żeby w ten sposób zechciała osłabić ewentualną – głównie medialną – siłę adresu Jarosława Kaczyńskiego? Kiedy słucham, już od paru w tej chwili godzin, medialnych relacji z tego wydarzenia, myślę sobie, że jeśli decyzję o tym wybryku pozostawiono samej Krzywonos, to System na przyszłość powinien z tego wyciągnąć naukę, ile się traci, jeśli się jest mało przezornym. No bo naturalnie chętnych idiotów jest zawsze pod dostatkiem, ale co będzie jeśli akurat się wszyscy zagapią? No a popatrzmy tylko, z jakim zyskiem mamy do czynienia, jeśli się umie odpowiednio wokół ważnych spraw zakręcić!
A zysk jest oczywisty. Jarosław Kaczyński wygłosił swoje wystąpienie, ukradł show i Prezydentowi i Premierowi, pokazał na czym polega bycie przywódcą, a tu weszła na mównicę jakaś pani i wszystko postawiła na głowie do tego stopnia, że taka red. Pochanke na przykład bez śladu wstydu może podawać jako wiadomość dnia informację o „wspaniałym przemówieniu obywatelki Krzywonos”. I tak to się właśnie robi!
Ale ja chciałem trochę o samym wydarzeniu. Otóż Henryka Krzywonos weszła na mównicę całkowicie poza planem i poza tak zwanym obyczajem. Układ uroczystości bowiem nie był taki, że politycy wygłaszają wystąpienia, a bohaterowie – obecni i byli – z nimi polemizują. Właśnie z tego powodu, kiedy przemawiał Komorowski, czy po nim Tusk, zgromadzona w hali Solidarność jedynie biła brawo, lub buczała, lub gwizdała – a więc robiła coś, co jest od wieków uznawane za zachowanie normalne i obyczajne – ale w żadnym wypadku nie wysyłała swoich przedstawicieli, żeby wygłaszali przemówienia na temat tego, co sądzą o tym, co każdy z nich powiedział. Weźmy takiego premiera Tuska. Wprawdzie miałem okazje wysłuchać zaledwie małego fragmentu jego przemowy, ale nawet w tym kawałeczku znalazłem kilka momentów, w stosunku do których aż krzyczałem żeby zaprotestować. I jestem pewien, wnioskując właśnie z tego buczenia, że na publiczności było więcej takich jak ja niespełnionych polemistów. Oni jednak tylko buczeli. Żaden z nich nie wdarł się na mównicę i nie wydzierał się, że jego krew zalewa, że on musi Tuskowi nawrzuca, i że on sobie nie pozwoli, by mu ktokolwiek odebrał głos. Inna sprawa, że to może dlatego, że każdy z nich wiedział, że w takiej sytuacji, media by go już za chwilę rozerwały na strzępy, jako niecywilizowanego solidarucha i chama.
A więc Henryka Krzywonos stała na trybunie, darła mordę na wszystkich, którzy chcieli ją stamtąd wyprosić, że ona jest starą działaczką i wojowniczką, że ona zatrzymała tramwaj i że nie musi się przedstawiać, i że ona szanuje wszystkich, w tym nawet zamordowanego w Smoleńsku Prezydenta, i że ona będzie gadała tak długo, jak jej się będzie podobało, i niech jej nikt nie podskakuje. Bo ona nie z takimi w swoim życiu miała do czynienia. Co takiego ona miała do powiedzenia? Dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że Tadeusz Mazowiecki był wojownikiem równie wielkim jak ona, i że ona nie zgadza się, by jego wielkość ktoś się ważył pomniejszać. Druga była jeszcze ciekawsza. I intelektualnie, a przede wszystkim może medialnie. Że ona kompletnie nie rozumie, co to się takiego stało Jarosławowi Kaczyńskiemu, i że jej zdaniem on hańbi pamięć swojego brata. Ten akurat kawałek był na tyle wstrząsający, że obecny w studio TVN-u jako komentator, Jan Wróbel – tak na marginesie, jak się miewa świński trucht, Panie Magistrze? – wręcz rzutem na taśmę i wbrew oczywistym faktom, wyjaśnił wszystkim słuchającym go durniom, że Krzywonosowej nie chodziło o Jarosława Kaczyńskiego i jego brata, ale o PiS. Tylko PiS.
Otóż tak to się robi tam, gdzie myśl normalnego człowieka nie sięga. Tak właśnie działa System i jego pachołkowie. Właśnie to ma wiedzieć demokracja, której się w głowie poprzewracało. Że wszystko jest na swoim miejscu, o ile nie zajdzie gwałtowna potrzeba, żeby to miejsce troszeczkę przemeblować. Z takiego rodzaju praktyką mamy zresztą do czynienia na co dzień w sprzedajnych mediach. Obiektywny pan redaktor zaprasza do studiach trzy osoby – jednego od nas, jednego od nich, a jednego ze środka i rozpoczyna się dyskusja. W pewnym momencie jednak okazuje się, że ten od nich zaczyna się za bardzo wysuwać do przodu, więc pada hasło w słuchawce, i w jednym momencie ów mądrala dostaje pałą w łeb od pana redaktora i już w następnym momencie i tych dwóch pozostałych rzuca się na owego nieboraka i go publicznie, na oczach rozbawionej publiczności upokarzają.
Dziś System pokazał, jak sobie potrafi uporządkować teren nawet wtedy, kiedy to jest teren obcy. Wystarczy wpuścić jednego odpowiednio przygotowanego i starannie wyćwiczonego w bojach krzykacza i już. Wszystko gra. Tak to robił za starych czasów PRL-u, tak robi dziś. A sama Henryka Krzywonos? No mówię Państwu – toż to prawdziwa gwiazda! Niewykluczone, że skoro Lech Wałęsa wygląda ostatnio na coraz bardziej wypalonego, może to ona przejmie pałeczkę? W końcu skakanie przez mur, to nie byle co, ale zatrzymywanie tramwaju też nie brzmi najgorzej. Ktoś powie, że jednak Lechu to przywódca i że trzeba pilnować proporcji. Nic podobnego. W końcu on przywódcą był dopiero później. Na początku też miał tylko się wydzierać.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...