Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Igor Janke. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Igor Janke. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 listopada 2015

Salon napada!

Od czasu gdy administracja Salonu 24 usunęła mój tekst przestrzegający przed profanacją Najświętszego Sakramentu, jakiej usiłowali dokonać organizatorzy festiwalu Unsound w dwóch krakowskich kościołach, mam bardzo mocne przekonanie, że owa Administracja to jest z reguły jeden człowiek uzbrojony przez Igora Janke i jego żonę w prawo podejmowania całkowicie arbitralnych decyzji, w szczerym przekonaniu, że ponieważ owe decyzje tak naprawdę mają znaczenie wyłącznie dla osób bezpośrednio zainteresowanych, nikt nie musi się z niczego i przed nikim tłumaczyć. W końcu nie oszukujmy się. Wedle rankingu prowadzonego przez portal alexa.com, monitorujący aktywność portali internetowych od Wenezueli po Chiny, Salon24 w samej Polsce zajmuje dopiero pozycję 538, a to nam mówi tyle tylko, że to miejsce, które zarówno Coryllus, jak i ja zaszczycamy swoją obecnością, to jest czarna i głęboka nisza, którą nie tylko świat, ale nawet prowincjonalna Polska ma głęboko w nosie.
Skąd ja wiem, że decyzje administracji Salonu24 to decyzje jednego człowieka, odpowiadającego jedynie przed sobą i pozbawionego jakiejkolwiek kontroli z zewnątrz, którego nazwiska Igor Janke prawdopodobnie nawet nie pamięta? Otóż właśnie owa decyzja, by w odpowiedzi na jeden idiotyczny, pozbawiony jakiejkolwiek mocy prawnej, ale również elementarnej powagi, mail jakiegoś bałwana grożący Salonowi sprawą sądową, mój tekst usunąć kazała mi podejrzewać, że za tym nie stał jakikolwiek system, lecz jeden kompletnie pusty łeb jakiegoś durnia. Podejrzenie to jeszcze bardziej się umocniło, kiedy ten głupek zaczął do mnie słać prywatne maile, tłumacząc mi, że to, co on zrobił, wcale nie wynikało ze strachu przed konsekwencjami prawnymi, ale wynikało z czystego oburzenia faktem, że ja oskarżyłem bez żadnych podstaw Davida Tibeta, gorliwego chrześcijanina, o satanistyczne praktyki, co naruszyło dobre imię Salonu24. Tym bardziej utrzymało mnie w tym przekonaniu to, że ów – anonimowy oczywiście – administrator jednoznacznie i stanowczo zażądał ode mnie, bym pod żadnym pozorem, w jakiejkolwiek formie i w jakimkolwiek miejscu nie ujawniał treści jego maili. Czytałem bowiem kolejne przysyłane do mnie na mój prywatny adres mailowy wiadomości od tego dziwnego człowieka i nabierałem coraz większego przekonania, że za nimi nie może stać nic innego jak tylko jakieś prywatne szaleństwo i nieujawnione do końca kompleksy. A Igor Janke akurat pewnie siedzi w jakiejś warszawskiej knajpie, wpieprza z kumplami sushi i ma wszystko w nosie. Tak to właśnie moim zdaniem wygląda.
Nie pamiętam dokładnie, o której godzinie dzisiejsza notka Coryllusa została przez administrację Salonu24 usunięta, a jego blog zwinięty, natomiast wiem, że to miało miejsce praktycznie w jednej chwili po jej opublikowaniu. Biorąc więc pod uwagę szybkość reakcji, oraz niewątpliwą rangę tego typu decyzji – przepraszam bardzo, ale nie zwija się ot tak sobie bloga, który w praktyce generuje połowę odsłon portalu, a przede wszystkim zapewnia mu jako taką rozpoznawalność – muszę uznać, że z jednej strony, za tym posunięciem stoi jedna pusta myśl jednego durnia, a z drugiej, kompletne bezhołowie w zarządzaniu portalem. Sposób, w jaki została usunięta dzisiejsza notka Coryllusa, a przy okazji ukryty cały blog, świadczy o tym, że właściciele Platformy stracili kompletnie kontrolę nad interesem. I ja już właściwie widzę tylko dwie możliwości rozwoju sytuacji: albo Igor Janke się opamięta i w jednej chwili wyrzuci z pracy tylu bałwanów, ilu w obecnej sytuacji wypada wyrzucić, by interes zaczął normalnie działać, albo zwiną też mój blog. Z uzasadnieniem, że oto właśnie złamałem szósty punkt regulaminu, pozycja pierwsza i druga. Stoję gotowy i aż się nie mogę doczekać.

Przypominam, że nasze książki można kupować w księgarni na stronie www.coryllus.pl i tego nie zmieni nic.

niedziela, 7 lipca 2013

Nasi kroją cebulę

Mamy koniec kolejnego tygodnia, a więc, tradycyjnie, pora na przedstawienie kolejnego felietonu dla "Warszawskiej Gazety". Mam nadzieję, że nie nastroi nas zbyt ponuro przed nadchodzącym poniedziałkiem. Zwłaszcza, że jest szansa, że dziś Platforma zbierze lanie w Elblągu.

Nie wiem, ale też nigdy nie byłem ciekawy, jak to się stało, że Maciej Kuroń został kucharzem-celebrytą. Wprawdzie pojawiały się informacje, że on ukończył kurs gotowania gdzieś w Ameryce, ale z tego widziałem, wynika, że on go nawet nie zaczął, a jeśli nawet i zaczął, to przewagarował.
Pewnie ktoś mnie spyta, skąd przyszło mi do głowy pisać dziś, nawet nie o Kuroniu, ale o Kuronia marnej podróbce, no a skoro już do tego doszło, czemu uważam, że on tego kursu nie ukończył. Już odpowiadam. Po kolei. Przede wszystkim, przyszedł mi do głowy ów Maciej Kuroń, ponieważ po raz już kolejny, okazało się, że święte prawa, takie jak to o wypieraniu dobrej monety przez złą, czy o tym, że historia wraca po latach w postaci swojej własnej parodii, robią wrażenie nawet jeśli nie faktycznie świętych, to jak najbardziej słusznych. Dziś, w postaci dwóch prawicowych dziennikarzy, Igora Janke i Cezarego Gmyza. I niestety, też przy okazji czegoś, co się nazywa Telewizją Republika, i do niedawna było zapowiadane, jako „nasza” odpowiedź – wreszcie skuteczna – na agresywną propagandę Systemu.
Otóż, jak się dowiaduję, Cezary Gmyz – człowiek swego czasu wyrzucony z „Rzeczpospolitej” za słynny artykuł o trotylu, został przygarnięty przez Tomasza Sakiewicza i Spółkę do wspomnianej Telewizji Republika, gdzie prowadzi program kulinarny. A w tym programie wręcz znakomicie udowadnia słuszność wspomnianej wyżej zasady o historii powraacającej jako kpina.
Pora na drugą kwestię, mianowicie, skąd wiem, że Kuroń junior nie był kucharzem, lecz zwykły uzurpatorem? Otóż każdy, kto miał okazję oglądać w telewizji kulinarne programy prowadzone przez zawodowców, wie świetnie, w czym się przejawia owo zawodowstwo, choćby patrząc na to, jak ci ludzie kroją cebulę, czosnek, marchewkę, czy cokolwiek. A wiedząc to, i pamiętając te męki, które nam zwykł był pokazywać Maciej Kuroń, wiedzą też, o czym mówię, kiedy dziś piszę te słowa.
No i dziś oglądam program prowadzony w Telewizji Republika – podkreślam, telewizji podobno „naszej” – gdzie Cezary Gmyz, a z nim reklamujący swoją książkę o Viktorze Orbanie Igor Janke, tak jak kiedyś Maciej Kuroń, próbują Polakom pokazać, na czym polega prawdziwe gotowanie, no a przy okazji powiedzieć coś na tematy jak najbardziej neutralne.
I, przepraszam bardzo, ale, abstrahując już od tego, jaki poziom oni prezentują, jak oni wypruwają z siebie żyły, by pokroić tę nieszczęsną cebulę, jak zawstydzająco prezentują się na tle tej smutnej książki Igora Janke, której pies z kulawą nogą nie potrzebuje, odnoszę bardzo przykre wrażenie, że każdy kolejny dzień, który przybliża nas do upragnionego zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości, a jednocześnie upadku znienawidzonej władzy Donalda Tuska, pokazuje nam z okrutnym szyderstwem, że lepiej już było. Tak bowiem jak wszystko karleje, karlejemy i my. A ja bym tylko chciał wiedzieć, kto to wszystko po drodze do tego zwycięstwa spieprzył?

Jestem wdzięczny za stałe wspieranie tego bloga. Proszę wszystkich o dalszą pamięć i solidarność. Dziękuję.

piątek, 28 czerwca 2013

Pluskwa i cebulka, czyli o ukrytych talentach naszej prawicy

Nie wiem, czy to jest coś, co wciąż pamiętamy, czy może w natłoku najróżniejszych, starszych i nowszych, anegdot rozpłynęło się to wspomnienie wraz całym szeregiem innych, ja jednak pamiętam. Otóż był sobie za PRL-u taki dowcip: Przychodzi człowiek do restauracji i na talerzu, wśród ziemniaków, surówki i mięsa, znajduje zasuszoną pluskwę. Woła kelnera, kelner przychodzi, grzecznie się kłania, zdejmuje pluskwę z talerza, zjada ją, i z bezczelnie pewną siebie miną oświadcza: „Cebulka”.
Co się stało, że dziś akurat przypomniał mi się ten stary dowcip? Parę rzeczy. O jednej z nich – wbrew pozorom, wcale nie najbardziej dla nas istotnej – wspomniałem w notce zamieszczonej w Salonie24, a mam tu na myśli rozmowę, jaką dla tygodnika „Do Rzeczy” z Moniką Jaruzelską przeprowadził Rafał Ziemkiewicz. Mamy tu jednak z jednej strony tego Ziemkiewicza, a z drugiej – tak, tak – komunistyczną księżniczkę, i praktycznie wszystko jest jasne. Jasne w tym sensie, że nikt niczego nie udaje. Ziemkiewicz – prawicowy dziennikarz i legenda myśli konserwatywnej – zaprasza do rozmowy swoją dawną, szkolną miłość, Monikę Jaruzelską, córkę generała Jaruzelskiego i czołową gwiazdę popularnej kultury, i coś tam plotą, tak, by część publicznej opinii, którą nazywamy „prawicową”, uznała, że jedynym dla nas rozwiązaniem jest powszechna zgoda wokół tego, czym dla nas wszystkich jest Polska. To jednak, co wprawia mnie w nastrój, powiedziałbym, wyjątkowo ponury, to seria wydarzeń, które towarzyszą tej rozmowie niejako z boku, a które w pewnym sensie wręcz przebijają ją pod względem bezczelności wręcz modelowej. Bezczelności opisanej tak fantastycznie w owym starym dowcipie o cebulce.
Oto we wspomnianym Salonie24 znajduję notkę zamieszczoną przez Jarosława Gowina, który postanowił wreszcie się wyemancypować spod kurateli Donalda Tuska, ogłosił bardzo ambitne plany – o których w szczegółach, ze względu na szacunek do czytelnika, nie będę wspominał – i, zapewne w celu spopularyzowania owych planów wśród tak zwanej „internetową nędzy”, założył bloga w Salonie24. Oczywiście, nie pierwszy on i nie ostatni. Każdy, kto tu jest odrobinę dłużej, doskonale wie, jak ten przekręt działa. Pojawia się jakaś poważna okazja do załatwienia paru zaległych spraw, więc człowiek uderza w tak zwane „blogi”. Mieliśmy tu i Kazimierza Kutza, i Jarosława Kaczyńskiego, i Janusza Palikota, że już nie wspomnę o takiej nędzy, jak Zbigniew Girzyński. Ci czterej jednak, a z nimi jeszcze paru mniej istotnych, działali w czasie, kiedy ci bardziej może naiwni z nas wierzyli, że Internet to jest jakaś oferta, więc ich obecność tu mogła robić jakieś wrażenie. Dziś mamy tego Gowina, który przyłazi na te nasze blogi i z jak najbardziej poważną miną zaprasza nas do dyskusji, w której on sam oczywiście nawet przez krótką chwilę udziału brać zamiaru nie ma i nigdy nie miał. Nikt go oczywiście nie słucha, ale niemal w tym samym momencie pojawia się Igor Janke, i ogłasza koniec tradycyjnego dziennikarstwa, bo oto władzę przejmują blogerzy oraz politycy, tacy jak właśnie sam Jarosław Gowin. I on to pisze tak, jakby sądził, że dla nas cała ta sytuacja jest czymś nieskończenie poważnym.
Mamy więc tego Gowina, tuż za nim nadchodzi Igor Janke, a przecież nie sposób w tym kontekście zapomnieć o – również ledwo co wspomnianym przez mnie – Janie Pietrzaku. Tygodnik „Sieci” zamieszcza z Pietrzakiem wywiad, a całość zdobi najbardziej tandetnym, niemal jarmarcznym zdjęciem Pietrzaka z elektryczną gitarą i w wypasionych ray-banach – po ciężką, na Boga, cholerę! –zupełnie bezwstydnie przyznając, że zarówno gitara, jak i okulary, zostały wypożyczone z paru warszawskich sklepów na potrzeby sesji, a tym samym przyznając, że ani ów Pietrzak, ani cały ten przekaz nie jest w najmniejszym stopniu autentyczny; że to jest najbardziej tandetny przekręt przeprowadzony na potrzeby tych, których oni uważają za ostatnich durniów. A więc nas.
Ale jest jeszcze coś, co moim zdaniem jest już naprawdę groźne, choćby z tego względu, że się dzieje nie w owej skromniej przestrzeni między nami, a gazetą, czy ekranem komputera, ale zwyczajnie, na ulicy. Otóż w tym samym wydaniu tygodnika „Do rzeczy”, który zrelacjonował nam randkę po latach między Ziemkiewiczem, a Jaruzelską, jest tekst poświęcony postaci niejakiego Andrzeja Hadacza. Kim jest ów Hadacz? Otóż jest to, jak się okazuje, jeden z głównych, najbardziej radykalnych tak zwanych „obrońców krzyża”, który oto właśnie okazał się prowokatorem, opłacanym przez Janusza Palikota, jeśli nie przez kogoś stojącego znacznie jeszcze wyżej. Okazuje się, że to właśnie ów Hadacz, przez wiele miesięcy, czy już nawet lat, zjednywał sobie popularność wśród spragnionych prawdy Polaków zawołaniami w rodzaju: „rozliczyć tych skurwysynów”, „Tusk, albo Komorowski – w łeb”, czy wreszcie – przyznaję, że moje ulubione – „Jaruzelski powinien skończyć tak samo jak Ceausescu! Kula w łeb temu zbrodniarzowi! Dawać mi tego łobuza, mordercę!” I co my z tego wiemy? Dokładnie to samo, cośmy się właśnie dowiedzieli z rozmowy Ziemkiewicza z Jaruzelską, debiutu Jarosława Gowina w Salonie24, czy tekstu Igora Janke, w którym on nas informuje o tym, że to my przejmujemy władzę. To samo, co widzimy, jak się nam fantastycznie odbija w przepięknych ray-banach, które dla Jana Pietrzaka, bohatera naszej walki o sprawiedliwość wypożyczył redaktor Lisicki. Dokładnie to samo, co wypadło spod szarpanych palcami tego samego Jana Pietrzaka strun gitary, którą, podobnie jak te nieszczęsne ray-bany, a konto jeszcze jednego taniego grepsu dla nas, naiwnych patriotów, wyszarpał na parę godzin ów bohater naszej wiecznej walki.
O co chodzi? Otóż obawiam się – i temu dziś chciałem dać świadectwo – że jesteśmy manipulowani, jak nigdy dotąd. Z bezczelnością tak bezpośrednią, że ów stary peerelowsko-restauracyjny żart z pluskwą i cebulką jawi się nam, jako nie wart splunięcia bzdura. Ale jest w tym coś jeszcze znacznie gorszego. O ile wtedy, nie było takiej siły, by nam wcisnąć tę cebulkę, dziś do tego kłamstwa ustawiamy się wręcz w kolejkach. I niech no tylko ktoś się spróbuję wepchać przed nami!
Kiedy pisze się taki tekst, jak ten, a więc wypełniony czystą emocją, trudno jest się czasami zorientować, od którego momentu to, co się chciało powiedzieć na samym początku, jest jeszcze w wystarczający sposób przejrzyste. A zatem, jest całkiem możliwe, że kiedy zacząłem od tej pluskwy i cebulki, wszystko co pozostało z pierwszego wrażenia zostało skutecznie przykryte przez kolejną porcję tak zwanej polityki, reprezentowanej przez jakiegoś Lisickiego czy Gowina. W tej sytuacji, kto wie, czy zupełnie bez związku z tym, co tu się wydaje tak bez sensu sterczeć, chciałem powtórzyć po raz nie wiem już który, że zostaliśmy załatwieni równo i na czysto. A mnie pozostaje tylko urządzić konkurs pod hasłem: „Pluskwa czy cebulka”. Nagroda jest najskromniejsza ze wszystkich możliwych – czyste sumienie.

Wszystkim, którzy wspierają ten blog, czy to swoją obecnością, czy przez bardzo szczodre wpłaty na konto, bardzo dziękuję i zapewniam o swojej nieskończonej wdzięczności. Proszę nie odchodzić.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Na końcu, zawsze jesteśmy sami

Większość osób, jakie znam, nastawione są do życia w taki sposób, że kiedy na przykład idą ulicą, to jeśli kogoś zauważą, to raczej przez przypadek. Podniosą akurat wzrok i zorientują się, że oto coś się ciekawego stało, lub pojawił się ktoś znajomy. Jak idzie o mnie, z jakiegoś, nieznanego mi powodu, od zawsze mam tak, że chodzę z głową podniesioną i staram się przy tym zobaczyć jak najwięcej. I mimo że wiem bardzo dobrze, że to może być uznane nawet za niegrzeczne, zawsze patrzę na mijanych przeze mnie ludzi, widzę ich twarze, no a przez to też wiem, czy i oni mnie widzą, czy też, jak większość, nie widzą nic, a tym bardziej oczywiście i mnie.
Przez to moje ciągłe przyglądanie się mijanym ludziom, widzę też tych, którzy z jakiegoś powodu przyglądają się mnie. Najczęściej przelotnie i od niechcenia, ale czasem z pewną jednoznaczną intencją. Niekiedy z oczywistą złością, czy pogardą. Wtedy to – przepraszam, ale nic na to nie mogę poradzić – myślę sobie, że to jest ktoś, kto czyta mój blog, wie jak wyglądam i mnie nienawidzi. Choćby dziś, wracałem sobie z moim psem ze spaceru i nagle minęliśmy jakiegoś nieznanego mi człowieka, który spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: „Masz szczęście skurwysynu, że masz ze sobą tego psa”.
Wróciłem do domu, trochę sobie o tym człowieku myślałem, a potem nagle przypomniał mi się wczorajszy tekst Coryllusa, w którym on się znęcał nad Szczurem Biurowym i jego przedziwną refleksją na temat naszego wspólnego grzechu zaniedbania w stosunku do obowiązku obrony Lecha Kaczyńskiego, jeszcze zanim on został zamordowany przez System pod Smoleńskiem.
No a skoro już przypomniał mi się ten Szczur, to oczywiście od razu pomyślałem sobie o samym Igorze Janke i jego tekście – co ciekawe zamieszczonym niemal równocześnie z tekstem Szczura – w którym on wprawdzie za nic nie przeprasza, natomiast staje przed nami, jak ten dobry Starszy Brat i zachęca nas do większej aktywności na rzecz wspólnoty, jaką jest nasze państwo. I ja oczywiście od razu muszę się zastrzec, że wcale nie twierdzę, że to, iż wokół mnie pojawiają się jacyś nieznani mi ludzie, którzy, gdyby tylko mogli, to by mnie zabili, stanowi jakikolwiek argument na rzecz przyszłych zaszczytów. Nie sądzę też, żeby nawet fakt, że przez to moje blogowanie ja i moja rodzina stanęliśmy na progu ekonomicznego unicestwienia, mógł kiedykolwiek być przez mnie wykorzystany w którejś z ewentualnych mów obrończych. W końcu takie rzeczy przydarzają się ludziom bez żadnych szczególnych z ich strony zasług. A więc tu proszę na mnie nie liczyć.
Natomiast bardzo źle znoszę sytuację, gdy kiedy ja już podjąłem jednak pewne ryzyko – i to ryzyko, jak się później okazało, wcale nie małe – przychodzi do mnie ktoś, kto całe życie się bujał na płocie i mówi mi, żebym się może jednak wziął do roboty. I to w dodatku do roboty na rzecz państwa. Ja dostaję wręcz jasnej cholery, kiedy ktoś, kto ile razy ja się zgłaszałem do pracy na rzecz owego państwa, nie dość że mnie odsyłał w cholerę, to kiedy sobie wracałem do domu, robił wszystko, żeby mi więcej nie przyszła do głowy myśl, że się mogę na coś przydać, teraz nagle mi z bezczelną powagą mówi że powinienem się wziąć za siebie, bo to co dotychczas, to było zwykłe zbijanie bąków.
Nie wiem, czy mi ktoś w to uwierzy, ale mówię jak najbardziej szczerze. Ja od Igora Janke dziś ani nic nie chcę, ani też nic nie oczekuję. A już zwłaszcza gdy się zorientowałem, na co go stać, jak idzie o bezkarność w wydaniu wręcz mafijnym. Współczesna Polska, w ofercie przedstawionej przez rządy Platformy Obywatelskiej, przyzwyczaiły nas naprawdę do wszystkiego, wydaje mi się jednak, że sposób, w jaki on traktuje ten swój Salon, ani nie ma precedensu, ani też chyba nie szybko znajdzie następców. To już chyba więcej otwartości na świat, i wrażliwości na to, co wypada, a czego już może nie bardzo, można się spodziewać po „Gazecie Wyborczej”. A więc, jak mówię, gdyby Igor Janke przyszedł do mnie i chciał mi coś wspaniałomyślnie podarować, to bym mu grzecznie, ale stanowczo podziękował. Tak na wszelki wypadek, gdyby się iało okazje, że on mi chce zrobić jakąś krzywdę.
Natomiast ja sobie absolutnie nie życzę, żeby on mnie uczył, jak ja mam egzekwować swoje obywatelskie prawa i obowiązki. W dodatku na rzecz Ojczyzny. Bo to już nawet nie jest bezczelność. To jest zwykłe szyderstwo.
Ja pamiętam, jak z początkiem roku 2009, niespełna rok po tym, jak zacząłem blogować, wygrałem konkurs Onetu na Blog Roku. Ze względu na sposób, w jaki w tym konkursie blogi były prezentowane, nagroda ta siła rzeczy w pewnym sensie przypadła też Salonowi24. Wprawdzie, w czasie trwania samego konkursu, Salon24 w żaden sposób nie próbował promować uczestniczących w konkursie blogerów, niemniej w reakcji na to zwycięstwo – z tego co wiem – dotychczas jedyne takie zwycięstwo w historii Salonu24 – Igor Janke opublikował krótką notkę, w której napisał:
Proszę Państwa, jest mi bardzo miło pogratulować Blogerowi Roku w kategorii polityka. Konkurs jak wiecie organizuje Onet.pl. W tym roku najlepszym blogerem politycznym uznano Toyaha! Serdeczny uścisk dłoni Toyahu!
Toyah pisze u nas bardzo długo, dużo i często. Bywa kontrowersyjny, ale bez dwóch zdań – jest autorem niezwykle inteligentnym i ciekawym. Cieszy mnie bardzo to, że jego teksty salonowe doceniono gdzie indziej”.
I co dalej? Otóż nic. Ja rozumiem, że Igor Janke miał zawsze swój pomysł na budowanie sukcesu swojej platformy, niemniej wydaje się, że było rzeczą absolutnie oczywistą, że w tym momencie, kiedy to w konkursie Onetu, wygrał nie blog prowadzony na Onecie, ale na wówczas wcale nie tak bardzo jak dziś popularnym Salonie24, ruszy akcja promująca ów Salon pod hasłem, że oto nasi blogerzy wygrywają nawet na polu wroga. Otóż nie. Z jednej strony, a więc ze strony polskich patriotów, spadły na mnie gromy potępienia za to, że ja przyjąłem nagrodę od Onetu, a z drugiej – i tu znów pojawia się Igor Janke – cała seria administracyjnych posunięć, które miały na celu pokazanie mi, że nie mam żadnego powodu, by się szczególnie nadymać. Akcja, która ostatecznie skończyła się rok później moim odejściem z Salonu.
Zdaję sobie sprawę z tego, że głupio jest się powtarzać, ale czasem nie ma innego wyjścia. Gdybym to ja prowadził taki biznes jak Salon24, wydaje mi się, że pierwsze co bym zrobił to wyszedł naprzeciw oczekiwaniom prawicowych wyborców i na przykład zacząłbym zwycięskiego blogera maksymalnie lansować, czy wręcz zaproponowałbym mu objęcie patronatem wydanie przez niego cyklu felietonów, i wyjścia z nimi do ludzi uśpionych, zrezygnowanych, samotnych. W jakim celu? Ależ to oczywiste. Dokładnie w tym samym, o którym dziś Igor Janke pisze w swoim tekście o potrzebie obywatelskiej mobilizacji na rzecz wspierania polskiego państwa. Chodzi o potrzebę „prawdziwej odnowy – państwa i społeczeństwa”. Tak postąpiłbym ja. Igor Janke miał jednak inne zadania. I dlatego zajął się gnojeniem sukcesu jakiegoś „ciekawego” acz „kontrowersyjnego” blogera. Żeby nie podskakiwał. I znał swoje miejsce.
Coryllus wczoraj wziął się za Szczura Biurowego. Moim zdaniem nie do końca potrzebnie, choć ja nigdy nie zapomnę, jak on przyszedł na spotkanie do Ronina i prawie się pobeczał ze wzruszenia nad fragmentem mojej nowej książki, co jednak nie zachęciło go do tego, by następnego dnia na przykład skorzystać z pozycji, jaka sobie wyrobił, i zamieścić na swoim, jakże wpływowym w Salonie24, blogu krótkiej na ten temat notki. Po co? Ot tak. Dla budowania solidarności. Ja dziś natomiast rozprawiam się z Igorem Janke, który moim zdaniem znacznie bardziej od Szczura zasłużył sobie na to, by go potraktować nieuprzejmie, ale w sumie też jest zaledwie drobnym elementem nieszczęścia, które nas trapi. Rzecz bowiem w tym, że ci wszyscy mniej lub bardziej „nasi” strażnicy polskiego sukcesu i powodzenia, tak naprawdę są owym sukcesem i powodzeniem zainteresowani o tyle, o ile cała ta gadka może im się przydać, jak ładne hasło na drodze do sukcesu wyłącznie osobistego.
Weźmy taką „Gazetę Polską”. Pamiętam jak w kampanii do wyborów prezydenckich latem 2010 roku, tamta strona, a przy okazji część tak zwanych „naszych” środowisk, zaatakowała Jarosława Kaczyńskiego za, ich zdaniem, zbyt uprzejme słowa skierowane pod adresem Edwarda Gierka. Ponieważ ową krytykę uważałem za z jednej strony niesprawiedliwą, a z drugiej szkodliwą, pomyślałem sobie, że dobrze by było, gdyby „Gazeta Polska”, w drodze absolutnego wyjątku, wydrukowała mój tekst, w którym brałem Kaczyńskiego w obronę, i starałem się wyjaśnić jego racje. Nie chce mi się omawiać dokładnie gehenny, jaką odbyłem z redaktorami „Gazety Polskiej”, dość powiedzieć, że to, do czego doszło, było zarówno upokarzające, jak i zawstydzające, i co najgorsze, dla obu stron. Dla mnie, bo nie wiadomo, co mi strzeliło do głowy, by się z tymi ludźmi zadawać, ale też dla nich, bo wówczas bardzo jasno pokazali, jak bardzo im zależy na tym, co publiczne.
Popatrzmy na, opisywane tu już przygody moje i Coryllusa, kiedy to wspólnie z pewnym Pawłem zapragnęliśmy przeprowadzić kampanię na rzecz prezydentury Jarosława Kaczyńskiego, zorganizowaliśmy debatę na temat Internetu, i debata ta została w najbardziej bezwzględny i brutalny sposób zniszczona przez ówczesny Sztab. I nie oszukujmy się – za tym wcale nie stała ani Kluzikowa, ani Poncylisz, ani Kowal, ale zwykli, jak najbardziej „nasi”, młodzi działacze, którzy oczywiście całym sercem robili to, do czego dziś wszystkich nas zachęca Igor Janke, a więc budowali wspólnotę, tyle że się akurat na nas „wkurwili”. O co? Bośmy nie chcieli wziąć do naszej paczki ich kumpla.
W Katowicach, mieście gdzie mieszkam, mamy i skromne struktury Prawa i Sprawiedliwości, którego zarówno ja, jak i moja żona jesteśmy dumnymi członkami, i Klub „Gazety Polskiej”, mocno z Partią związany. Klub, jak to klub, działa, i w salce przy kościele pod wezwaniem św. Piotra i Pawła organizuje regularne spotkania z ciekawymi ludźmi, którzy gotowi by byli robić to, do czego nas wszystkich namawia Igor Janke – a przecież nie tylko on – a więc tworzyć swoiste „archipelagi wolności”. Niedawno mieliśmy tu samego Marcina Wolskiego, innym razem spotkanie upamiętniające postać zmarłej w Smoleńsku Natali-Świat, kiedy indziej znowu ktoś grał na gitarze i śpiewał patriotyczne piosenki jakiś nieznany mi artysta. Organizatorem tych wszystkich spotkań jest człowiek, którego znam od początku lat 90., kiedy to razem działaliśmy w Porozumieniu Centrum. Mimo że już mu kilka razy deklarowałem swoją gotowość uczestnictwa w spotkaniu, ani razu nie zaproponował mi niczego konkretnego. Niektórych czytelników tego bloga może to zdziwić, ale kiedy jestem w naszym kościele na comiesięcznej mszy za ofiary Smoleńska, nie sądzę, aby którakolwiek z osób, które tam przychodzą w ogóle miały pojęcie, że istnieje coś takiego, jak „blog Toyaha”, nie mówiąc już o nazwisku Osiejuk. Z drugiej strony, jestem pewien, że wielu z nich z prawdziwą radością i satysfakcją poczytali sobie niektóre z tych tekstów. Tyle że ich sobie nie poczytają, bo o nich nie maja pojęcia.
Czy ja mam o to wszystko pretensje? Powtarzam po raz setny. W życiu! W końcu zarówno ja, jak i Coryllus traktujemy to, jako nasze kredo: nie osiągniemy nic, jeśli będziemy liczyć na tę bandę sobków. Natomiast proszę o jedno: nie mówcie mi, że ja powinienem się bardziej zaangażować, bo Ojczyna mnie potrzebuje.
Zacząłem w pewnym sensie od Szczura Biurowego, a skończę na również blogerze, a raczej blogerce Esce – osobie zaangażowanej dla dobra Polski, jak żaden z nas. Ale najpierw stare wspomnienie. Otóż kiedyś, przed laty, mój kolega Krzysztof Wołodźko podarował mi książkę o Joannie i Andrzeju Gwiazdach i poprosił, abym tu na blogu ją zrecenzował. Dostałem tę książkę, ponieważ byłem akurat bardzo zajęty czymś innym, to tylko szybko ja przejrzałem, najlepiej jak mogłem ją opisałem i zachęciłem do tego, by ją kupować i czytać. Czemu to zrobiłem? Raz oczywiście, że Wołodźko to mój kumpel, dwa, że on mnie o to poprosił, trzy, że mi te książkę podarował, a wreszcie dlatego, że uważałem, że czym więcej osób ją przeczyta, tym lepiej dla ogółu. Otóż proszę sobie wyobrazić, że Eska właśnie jakiś czas temu poprosiła mnie, abym jej podarował swoją najnowszą książkę z dedykacją. Zrobiłem to z najwyższą przyjemnością, prosząc jednak, by zechciała mi przy okazji napisać u siebie na blogu recenzję. Eska książkę otrzymała, przeczytała i oświadczyła, że ponieważ ona jakoś nie potrafi się do tego co ja tam napisałem przekonać, zanim napisze ten swój tekst, musi ją przeczytać jeszcze raz. Kiedy się po jakimś czasie o tę recenzję upomniałem, napisała mi, że ona już ma ją napisana, ale jakoś wciąż ma ochotę zajmować się czymś innym. Kiedy któregoś dnia opublikowała ona entuzjastyczną recenzję wywiadu, jakiego udzielił Krasowskiemu Rokita, pomyślałem sobie, że nie ma co się dalej tym wszystkim przejmować, bo to wszystko jest typowe jak jasna cholera, i machnąłem na to ręką.
Rzecz w tym, że wszystko to, to jeden wspólny przekręt. Ten Janke, ten Szczur, ci działacze, ci dziennikarze, ci patrioci, ci blogerzy wreszcie, tak strasznie oddani Sprawie. Każdy z nich jest gotów naprawdę na wiele… pod warunkiem, że to on tu będzie liderował. On i jego koledzy. Okay. Skoro tak, niech będzie i tak. Tylko jeszcze raz proszę, nie mówcie mi, co mam robić. Tak jak ja Wam nie mówię, jak Wy macie realizować swoje interesy, kompleksy, czy jak tam to nazwiemy. Każdy pilnuje swego, jak zawsze.

A ja proszę wszystkich o wspieranie mojego bloga. Przepraszam i dziękuję.

piątek, 4 maja 2012

O bohaterach, tchórzach i durniach

Dzisiejszy wpis, przez to że w jakimś stopniu dotyczy osoby Igora Janke, właściciela Salonu24, zapewne bardziej by się nadał na ten nowy blog w Salonie24 – i myślę, że w końcu tam też wyląduje – jednak przez swoje zobowiązania wobec tego miejsca i tych, co się czują z nim związani, najpierw powiem tych parę słów właśnie tu. Otóż, jak może już kiedyś wspominałem, do Igora Janke mam sentyment, który wynika wyłącznie z pewnego mojego kompleksu. Od pierwszej chwili kiedy go spotkałem, pomyślałem sobie, że oto wzór eleganckiego mężczyzny; że gdybym ja tak wyglądał, moje życie byłoby znacznie ciekawsze i pełne sukcesów. Igor Janke jest wysoki, przystojny, uśmiechnięty, grzeczny – gdyby moja córka przyprowadziła do domu kogoś takiego, nie wahałbym się ani chwili.
Z drugiej strony jednak – nie oszukujmy się. Janke to mainstreamowy dziennikarz, bardzo ważny element Systemu, w dodatku ktoś, kto swoje zadania wykonuje na odcinku tak zwanej „niezależnej opinii publicznej”, a zatem jeśli on zdradza, ta zdrada robi wrażenie znacznie gorszej, niż to się dzieje w przypadku takiego… ja wiem? Wołka. Krótko mówiąc, chodzi o to, że od Igora Janka przede wszystkim wymaga się więcej. Ponad to też, jeśli taki Igor Janke coś powie, to w odbiorze ludzi dobrych, choć naiwnych, jego opinia bardziej się liczy, niż opinia kogoś kto naturalnie jako cymbał i oszust funkcjonuje w sposób naturalny. I nagle okazje się, ze z tym Igorem Janke sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana niż nawet mi się dotychczas wydawało.
I oto wczoraj w Salonie24 Igor Janke najpierw opublikował, a następnie zawiesił z pełną czerwoną wystawą na samym szczycie, swój tekst zatytułowany: „Kaczyński popycha Ukrainę w stronę Moskwy”. Cytuję w całości ten duży tytuł, bo on sam właściwie załatwia całą sprawę. W nim jest wszystko. Literacko, realizuje on od początku do końca poetykę jaką znamy z Onetu, lub z „Gazety Wyborczej”, a intelektualnie jest tak głupi, że znacznie lepiej by się czuł w którymś z owych wymienionych wyżej ośrodków propagandy, gdzie wszyscy przecież wiedzą, jak jest, tyle że przede wszystkim muszą kłamać i robić obywatelom wodę z mózgu. Bo cóż to może znaczyć, ze Jaroslaw Kaczyński popycha Ukrainę w objęcia Moskwy? Przede wszystkim jakie Jaroslaw Kaczyński ma możliwości popychania Ukrainy gdziekolwiek, w dodatku Ukrainy, która w objęcia Moskwy z przerwami wpychana jest przez swoich własnych przywódców i obywateli z przerwami od pierwszego dnia, kiedy to ze statusu plemienia, uzyskała status państwa? Mamy ową biedną Ukrainę, podzieloną za zgodą i przy aktywnym współudziale swoich własnych obywateli dokładnie na pół, gdzie jedna jej część sławi zbrodnie Bandery, a druga zbrodnie rosyjskiej cerkwi, a tu się pojawia polityczny komentator i analityk Igor Janke i ogłasza, że Jaroslaw Kaczyński, wzywając do skutecznej obrony uwięzionej Julii Tymoszenko, popycha Ukrainę w ręce Rosji. Popycha! Szkoda, że nie zechciał Igor Janke użyć słowa „wpycha”. Tak by było zgrabniej. I jeszcze bardziej w stylu.
No ale popatrzmy, co dalej. Pierwsze słowa tekstu Igora Janke są równie mocne: „Przyznam, że jestem bardzo, bardzo niemile zaskoczony. Aż nie chce mi sie wierzyć w to, co czytam. Kaczyński przyłącza się do niemieckich apeli o bojkotu Euro2012 na Ukrainie. To nie tylko poważny błąd. To polityczna głupota. Działanie na krótka metę, wbrew polskiej racji stanu”. Oto tekst człowieka, który słynie z tego, że na jakiekolwiek pytanie, choćby zupełnie najprostsze, nie jest w stanie odpowiedzieć jednoznacznie. Nie jest w stanie opisać jednego zdarzenia przy pomocy jednego krótkiego słowa: „tak”, lub „nie”. Oto człowiek, któremu pokażemy zło w postaci najczystszej i poprosimy komentarz, a on zanim cokolwiek powie, będzie musiał najpierw przełknąć ślinę i zmarszczyć czoło. Jarosław Kaczyński zobaczył zdjęcie Julii Tymoszenko w ukraińskim więzieniu, wysłuchał opinii tych, którzy na sprawie się znają, zauważył płynące z całego świata protesty przeciwko temu traktowaniu, poczekał tydzień aż polski rząd zechce zrobić cokolwiek – COKOLWIEK! – a ponieważ się nie doczekał, wydał oświadczenie wzywające polskie władze by przyłączyły się do światowych protestów… i nie trzeba było czekać ani sekundy, by zobaczyć, jak Igor Janke wyskakuje na scenę i woła: „To nie tylko poważny błąd. To polityczna głupota”.
Ale oczywiście Igor Janke nie tylko potrafi krzyczeć. On również potrafi analizować. Jego radykalizm nie bierze się z powietrza. On wszystko ma starannie przemyślane. Otóż chodzi o to, że: „Skutek bojkotu będzie moim zdaniem taki: Ukraińcy odetną się jeszcze bardziej od Zachodu, a skoro jedne drzwi się zamykają, to natychmiast otworzą sie inne drzwi. Putin znakomicie odnajduje się w takich sytuacjach i umie je wykorzystać. Zapewne poda pomocną dłoń swojemu przyjacielowi”. Tak to teraz będzie. Kaczyński zbojkotuje ukraińską część mistrzostw Europy w piłce nożnej, a Putin w jednej chwili otworzy Ukraińcom swoje drzwi, i on wpadną pod ruski but. Tak politykę Rosji wobec Ukrainy widzi Igor Janke – czołowy polski polityczny komentator. Siedzą Putin z Miedwiediewem na tym swoim Kremlu i nie bardzo wiedzą, jak się za tę Ukrainę zabrać, bo to i Bandera, i Europa, i jeszcze te mistrzostwa, a tu nagle, zupełnie jak gwiazdka z nieba, na ratunek przybywa im Jaroslaw Kaczyński. Oto szczyty politycznego dziennikarstwa i politycznej analizy.
Zejdźmy więc trochę niżej, na poziom zwykłej, codziennej polityki, oraz zwykłej codziennej wrażliwości. Jarosław Kaczyński uznał za konieczne wesprzeć siedząca w kijowskim więzieniu Julię Tymoszenko. Zrobił to jako ważny polityk i jako człowiek. Jako człowiek, miał do tego gestu prawo choćby trzymając w pamięci to, że ona przyjechała na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego i oddała mu ów honor. I to moim zdaniem zupełnie wystarczy. Jednak Jaroslaw Kaczyński zadziałał również jako polityk. Stojąc z jednej strony w obliczu narastającego światowego sprzeciwu wobec tego, co się dzieje na Ukrainie, a z drugiej wobec kompletnej – ostatnio chyba już systemowej – bezradności polskich władz, zabrał glos, na który Polska czekała. On jako jedyny. W sytuacji, w której z jednej strony polska scena polityczna opanowana jest przez postkomunistyczny prorosyjski obóz zdrajców, a z drugiej przez bandę walczących o przeżycie zabójców, on jeden został, by dać świadectwo. Dziś wiemy na pewno – jeśli jakimś nieszczęśliwym splotem okoliczności, Julia Tymoszenko w tym więzieniu umrze, glos Jarosława Kaczyńskiego będzie jedynym, który pozwoli nam Polakom zmyć ze swoich twarzy ten brud wstydu. Wychodzi na to, że poza nim, na najwyższym poziomie polskiej polityki, nie było nikogo, kto by potrafił zadbać o dobre imię Polski.
I wcale nie chodzi o to, kto to taki Julia Tymoszenko. Nie ważne dziś jest to, co ona tak naprawdę ma za uszami i na ile ona sama sobie zgotowała swój dzisiejszy los. Chodzi o to, że świat protestuje, a Donald Tusk, Bronisław Komorowski i cała reszta głupców już tylko wpatrują się w tę piłkę. I gdyby nie Jaroslaw Kaczyński, nie mielibyśmy już naprawdę nic.
A Igor Janke? No, wygląda na to, że jemu już naprawdę pozostała tylko ta prezencja. Co za upadek!

Jak zapowiedziałem w poprzedniej notce, jestem w trakcie pisania nowej książki. Nie będą to felietony, lecz coś zupełnie nowego. Powinna być gotowa jeszcze w maju. Jeszcze nie wiem, jak się uda ją wydać, ale pewne szanse są. Na razie, bardzo proszę o finansowe wspieranie tego bloga, a wierzę, że wspólnie jakoś ten ciężki czas przetrzymamy. Dziękuję.


piątek, 17 lutego 2012

O duchach w świecie materii

Jechałem sobie rano autobusem do pracy i, jak co dzień, sprawdzałem, co słychać w Sieci. I oto nagle, kiedy wpisałem „toyah.pl” zostałem przekierowany na nazwa.pl, czyli stronę firmy od której kupiłem sobie ten adres, z zachętą, bym sprawdził, czy domena toyah.pl nie jest przypadkiem wystawiona na sprzedaż. Spróbowałem raz jeszcze, i jeszcze raz i kolejny raz, i za każdym razem, zamiast na blog, byłem kierowany do tej strony z ewentualną ofertą kupna mojej domeny. Pierwsze co sobie pomyślałem, to to, że pewnie coś im się tam poprzestawiało, i za chwilę wszystko się uporządkuje. Kiedy jednak sytuacja się przeciągała, i jakakolwiek próba wejścia na blog kończyła się w ten dziwny sposób, pomyślałem sobie, że właściwie a niby czemu nie miałoby się zdarzyć coś takiego, że toyah.pl przestałby działać, i to działać ostatecznie? Że oczywiście toyah1.blogspot.com, jako raczej pozostający poza wpływami Systemu, pozostałby nietknięty, natomiast podstawowy adres tego bloga, zostałby faktycznie wystawiony na sprzedaż, z tym zastrzeżeniem, że jak idzie o mnie, to ja już go kiedyś miałem i to mi powinno wystarczyć.
Oczywiście, ani nic takiego, jak widać, się nie stało, ani też – co muszę być może naiwnie przyznać – takiego rozwiązania na poważnie nie brałem pod uwagę, natomiast wciąż mi po głowie chodzi ta jedna myśl, że a niby czemu nie, no i jeszcze jedna – jakie ja bym mianowicie miał możliwości obrony wobec tego typu agresji? Oczywiście mógłbym napisać w tej sprawie specjalny tekst, który by się jak najbardziej na blogu ukazał, natomiast ci którzy by go przeczytali, to już by pewnie byli bardziej ci, którzy mnie w tej sytuacji postawili. Z całą pewnością naturalnie ten temat u siebie na blogach poruszyliby niektórzy z tych, dla których to co ja tu piszę, ma jakieś znaczenie. I być może nawet na Nowym Ekranie zrobiłaby się z tego drobna, parodniowa awantura. Ale na tym, z całą pewnością by się skończyło.
Na pewno też mógłbym sam spróbować zorganizować w tej sprawie jakąś akcję, albo wytaczając nazwie.pl sprawę, lub nawet interweniując u miejscowego posła Prawa i Sprawiedliwości. Mógłbym pisać do gazet, mógłbym nawet napisać do samego Premiera, lub – skoro już wpadamy w absurdy – wyjść na ulicę z tablicą na kiju i rozpocząć publiczny protest. Jestem pewien jednak, że każdy z nas świetnie wie, że jedynym tego wszystkiego efektem mogłoby się stać najwyżej to, że ktoś by mi zwrócił przekazem tych parę złotych za niewykorzystany czas korzystania z domeny. I tyle. Więcej nie stałoby się nic.
Ktoś mi powie, że Polacy dziś z całą pewnością mają znacznie więcej problemów, niż to, że komuś pomyłkowo – z całą pewnością pomyłkowo – odebrano domenę, i to problemów znacznie bardziej serio. Że mój żal o to, że istnienie, lub nieistnienie tego bloga, tak naprawdę mało kogo interesuje jest co najmniej bezczelny. No i że on z całą pewnością świadczy o tym, że mi się już mocno w głowie od tych paru komplementów poprzewracało. Proszę więc pozwolić mi wyjaśnić, skąd mi się to wszystko dziś wzięło. Otóż parę dni temu, nasz kolega Coryllus dostał kolejnej cholery, tym razem w związku z tym, że w którejś z najświeższych wypowiedzi, Andrzej Zybertowicz wezwał do tworzenia tak zwanych Archipelagów Polskości, które pod troskliwą opieką specjalnie sprowadzonych „coachów”, będą jednoczyły wszelkie bardziej i mniej drobne patriotyczne inicjatywy w Polsce, których, zdaniem Zybertowicza, są dziś „tysiące”. Ponieważ Coryllus nie tylko uznał, że tworzenie tego rodzaju coachingu jest kosmicznym skandalem, ale że w dodatku to gadanie o „tysiącach” inicjatyw, to kompletna bzdura, poprosił tych, którzy się z nim nie zgadzają, by mu zechcieli wskazać choć jedną z owych patriotycznych inicjatyw. Ponieważ strach na czytelników bloga Coryllusa padł tak blady, że nikt, w obawie że zostanie wyśmiany, nie spróbował wymienić choćby tylko Klubów Gazety Polskiej i Solidarnych2010, zgłosiłem się ja i napisałem Coryllusowi, że być może Andrzej Zybertowicz miał na myśli mój blog. W końcu, jak by nie patrzeć, to że ja go swego czasu stworzyłem, było jak najbardziej inicjatywą i nieskromnie twierdzę, że na jej początku stał mój patriotyzm. Wprawdzie ja do jej kontynuowania nie potrzebuję tego, by mi Zybertowicz wysyłał jakiegoś coacha, który mi powie, jak ja mam ten blog prowadzić, by Archipelag Polskości rozkwitał, zwłaszcza, że tym coachem mógłby zostać Łukasz Warzecha na przykład, a ja bym tego nie zniósł, jednak wciąż twierdzę, że ten blog zupełnie dobrze kwalifikuje się do tego, by został uznany za inicjatywę patriotyczną.
A więc, mając w pamięci ów mój komentarz na blogu Coryllusa, zacząłem sobie myśleć, że skoro Andrzej Zybertowicz planuje objąć swoim patronatem te „tysiące” patriotycznych inicjatyw, jakie pojawiły się w Polsce w ostatnich latach, to może, gdyby System z jakiegoś powodu uznał, że ten mój blog się nie nadaje do tego, by się szarogęsić w publicznej przestrzeni, i tę myśl wprowadził w życie, on by jakoś zechciał mnie wziąć w obronę? A skoro on, to może i jego znajomi, no i – konsekwentnie – wszyscy ci, których on by o zdarzeniu poinformował? W końcu ja nie mam najmniejszej wątpliwości, że gdyby rząd Donalda Tuska przepchnął przez Parlament ustawę faktycznie delegalizującą działalność Klubów Gazety Polskiej, oni by jakoś zareagowali. Jednak dokładnie tak samo jak nie mam wątpliwości co do tego, nie mam też najmniejszych wątpliwości, że gdyby ten blog został urzędowo, lub quasi-urzędowo, skasowany, Andrzej Zybertowicz nawet by nie mrugnął okiem. Nie mrugnąłby okiem ani Zybertowicz, ani Sakiewicz, ani Pospieszalski, ani w ogóle nikt z tego patriotycznego towarzystwa. Nie mrugnąłby okiem nikt. Zero. Nikt. Z wyjątkiem tych kilku osób, które ten blog czytają i wspierają – nikt.
Skąd ja to wiem? Stąd mianowicie, skąd wiem różne inne rzeczy, a więc z życia i doświadczenia. A moje doświadczenie jest takie, że oni wszyscy mają w nosie wszystko, o ile nie dojdą do wniosku, że ich zaangażowanie może przynieść jakieś korzyści im samym. I odwrotnie. Jeśli tylko zobaczą, że owo zaangażowanie może im, już nawet nie zaszkodzić, ale sprawić kłopot, lub choćby zabrać cenny czas, angażować się nie będą. No dobra. Niech będzie, że oni też mogą trochę powalczyć, jeśli trzeba się będzie wstawić za kolegą. Kiedy niedawno w wywiadzie z Janem Dworakiem pewnym momencie któryś z Karnowskich szturchnął troszeczkę Piotra Lisiewicza, dziennikarza Gazety Polskiej, Tomasz Sakiewicz temu wydarzeniu poświęcił cały osobny tekst na niezależnej.pl.
Ale moje doświadczenie ma też wymiar bardzo konkretny i bardzo osobisty. Pamiętam jak już po Katastrofie Smoleńskiej – co tu akurat jest bardzo ważne, choćby ze względu na to że to był czas gwałtownego tworzenia się wspomnianych wyżej „Archipelagów Polskości” – zamieściłem w Salonie24 kilka zdjęć upamiętniających zamordowanego w Smoleńsku Prezydenta, ale też choćby tylko i jego wnuczki. Znalazłem te zdjęcia w Internecie, gdzie są dostępne do dziś, opublikowałem je na blogu, i wtedy spółka „Agora” zwróciła się do Igora Janke, by mój wpis wraz z tymi zdjęciami usunął, bo to są ich zdjęcia i oni sobie nie życzą, bym ja je u siebie wklejał. Wydawałoby się, że ktoś taki jak Igor Janke, a więc przedstawiciel mediów, pozornie przynajmniej, „Agorze” obcych, powinien tę sytuację wykorzystać do bardzo zdecydowanej obrony „swojego” blogera, ale przede wszystkim do bezkompromisowej kampanii przeciwko szczególnie perfidnej cenzurze. Nic takiego się nie stało. Janke natychmiast położył uszy po sobie, usunął cały mój wpis do czasu tych zdjęć tam już nie będzie, a kiedy już wszystko się uspokoiło, nawet się nie zająknął, że coś się tak naprawdę stało. Po kilku miesiącach wprawdzie odezwał się Janek Pospieszalski, ale też bardzo przypadkowo i mocno obok prawdziwego problemu.
Nic takiego. To proszę sobie przypomnieć coś innego. W roku 2010 otrzymałem nagrodę Onetu dla politycznego bloga roku. Najpierw myślałem sobie, że to mi w zupełności wystarczy, ale tak się jakoś stało, że kiedy w następnym roku dostałem informację o kolejnej edycji konkursu, postanowiłem zgłosić się ponownie. I nagle się okazało, że Onet postanowił mnie do konkursu nie dopuścić. Ponieważ nie mógł tego zrobić w sposób oficjalny – startuje każdy kto ma na to ochotę – oni zdecydowali udawać, że ja się nie zgłosiłem. Wysyłałem zgłoszenie, oni tego zgłoszenia nie przyjmowali, pytałem ich, dlaczego, a oni wyjaśniali, że nie dostali zgłoszenia, i żebym wysłał je raz jeszcze. Wysyłałem je ponownie… i wszystko odbywało się tak jak poprzednio. W końcu zrezygnowałem, opisałem sprawę na bogu… i nic. Jakby nie stało się nic.
I znów ktoś powie, że co ja sobie wyobrażam? Że mi się zdecydowanie za dużo wydaje. Że jeśli sądzę, że ten blog ma jakiekolwiek znaczenie, jestem w dużym błędzie. I okay. Niech tak będzie, choć nie sądzę, żeby on znaczył mniej od większości pozostałych. Ba! Od niemal wszystkich pozostałych. A poza tym, w końcu ja sobie tej nagrody nie wymyśliłem. Ja ją autentycznie dostałem. W roku 2010 Onet uznał oficjalnie, że w całym poprzednim roku, ten własnie blog był najlepszy wśród politycznych blogów w Polsce. A przy okazji kolejnej edycji stanął na głowie, by go do konkursu nie dopuścić. Dlaczego? Oczywiście mieć pewności nie mogę, ale sądzę, że dlatego, iż wiedział, że ja się zakwalifikuję do finału, i tam już oni nie będą mieli innego wyjścia, jak mi dać tę nagrodę znowu. A tego zrobić nie chcieli.
Ale zaryzykuje i powiem coś jeszcze. Ja uważam że za tym postępowaniem stały dokładnie te same powody, dla których dziś ani „Gazeta Polska”, ani „Uważam Rze”, ani Janke w Salonie ani razu, ani jednym słowem się nie zająknęli, że jest do kupienia bardzo w końcu patriotycznie motywowana książka o liściu. Pamiętam jak Piotr Lisicki kiedyś krótko wspomniał, że mój tekst o Annie Walentynowicz jest „najpiękniejszym” tekstem o Walentynowicz, jaki on w życiu czytał. No ale wtedy ja jeszcze byłem nikim i mu pewnie w żaden sposób nie przeszkadzałem. Dziś tamten tekst jest jednym z tekstów zamieszczonych w tej książce. Czemu on więc choć jednym zdaniem o niej nie wspomni? Ot tak, w ramach wspierania oddolnych inicjatyw patriotycznych. Dla dobra Ojczyzny. A Zybertowicz? Niech sobie ją kupi i da w prezencie jednemu ze swoich coachów, żeby ten ocenił, czy jeszcze co ze mnie będzie.
Jak jednak mówię, nie wiem. Może się mylę. Może przyczyny i tu i tam były inne. Natomiast to wiem na pewno – że numer z odrzuceniem mojego zgłoszenia był zrobiony celowo. To był przejaw bardzo ciężkiej agresji. Czy może szeroko pojęty obóz patriotyczny zainteresował się tym, że doszło do aż tak owego nadużycia w stosunku do jednej z owych patriotycznych inicjatyw, o którym on tak bardzo dużo lubi gadać. Czy może Igor Janke, jako przedstawiciel najpoważniejszego niezależnego rzekomo portalu blogerskiego w Polsce, zadał chociaż Onetowi pytanie, dlaczego oni wykluczyli z tego konkursu ubiegłorocznego laureata? Oczywiście że nie. I jest czymś kompletnie nieważnym, czy on tego nie zrobił dlatego, że go to mało obchodziło, czy dlatego, że on sprawy w ogóle nie znał. Bo efekt i tak jest ten sam. On to wszystko co się dzieje poza jego własnym interesem ma głęboko w nosie. Ale przecież nie tylko on. Całe to podobno dobrze Polsce życzące towarzystwo dobrze życzy wyłącznie sobie.
Jeśli ktoś się tu w tym momencie uśmiecha z zażenowaniem, że ja znów ględzę o tym Janke, tak jakby mi się coś stało z rozumem, opowiem coś bardzo ciekawego na temat tych bardziej „naszych” z jego kumpli dziennikarzy, a mianowicie o tzw. niepokornych z „Uważam Rze”. W najświeższym numerze znalazłem przedziwny tekst Eryka Mistewicza. Otóż Mistewicz szydzi z Wojciecha Maziarskiego, że ten zasugerował jakoby prasa stanowiła IV władzę, filar obywatelskiego społeczeństwa i gwaranta demokracji. Mistewicz tłumaczy temu dziwnemu człowiekowi, że jego ten typ refleksji może tylko kompromitować, skoro już od wielu, wielu lat powszechnie wiadomo, że prasa nie reprezentuje niczyich interesów poza interesami, powiedzmy, reklamodawców. Że oficjalny rynek prasowy stanowi część Systemu, który jeśli ma cokolwiek na względzie, to z pewnością nie wolność i rozwój demokracji. Że jest nawet wręcz odwrotnie, i tu cytat: „Dotychczasowe media, sytuując się jako jedyni obrońcy wolności i demokracji, tłamszą demokrację. Obsadzając siebie w roli strażników jej wartości, odmawiają jednocześnie tego prawa innym. Tak jak odmawiają użytkownikom sieci, zbiorowej mądrości”. Ktoś pewnie się zaciekawi, jak tego rodzaju informacja została przyjęta przez kolegów Mistewicza z „Uważam Rze”. Oczywiście oni mogli ten jego felieton zwyczajnie odrzucić, no ale, jak wiemy, z kolegami tak się nie robi. A więc co zrobili? Zwyczajnie. Umieścili tę myśl jeszcze raz wcześniej, w podtytule, tyle że zamiast mediów „dotychczasowych” dali media „tradycyjne”. Proste, czyż nie?
To bowiem jest, proszę miłych państwa, jedno towarzystwo. Powtarzam to po raz kolejny i będę to powtarzał do znudzenia. Że jest tak, że oni mają swoje interesy, a to co nas dotyczy, w ogóle nie stanowi ich sprawy. Niekiedy, owszem, nasze drogi się zejdą, ale jeśli nagle na siebie wpadniemy, to nawet nie będziemy mieli powodu, by się na chwilę choćby zatrzymać. No i najważniejsze. Oni nie są przyjaciółmi. To są wrogowie jak cała reszta. Gdybyśmy byli silniejsi, moglibyśmy oczywiście ich wykorzystać jako tak zwane mięso armatnie, ale ponieważ jesteśmy tylko tu i tylko w ten sposób, możemy o nich zwyczajnie zapomnieć. A jeśli ktoś nas spyta, jak to możliwie, że nie ma nikogo, zupełnie nikogo, możemy się pocieszyć, że nie jest aż tak źle. Wczoraj widziałem w telewizji naprawdę piękną scenę. Akurat było tak, że z posiedzenia komisji kultury wracał ojciec Tadeusz Rydzyk i został zaczepiony przez jakiegoś nieznanego mi bałwana z TVN24 – oni ostatnio chyba naprzyjmowali nową partię zezowatych z krzywą szczęką – który się do ojca Rydzyka zwrócił z prośbą by ten coś mu tam zechciał powiedzieć do mikrofonu. Wówczas. Rydzyk zatrzymał się, uśmiechnął się dobrodusznie i powiedział mniej więcej tak: „Ja pana naprawdę szanuje, ale rozumie pan, no nie. Naprawdę nie. Wszystkiego dobrego panu życzę”. Powiedział to i uścisnął dupkowi dłoń. Dupek nawet nie drgnął. Tyle tylko, że, chyba zupełnie odruchowo, zdążył zareagować i wyciągnąć tę swoją rękę. I to było piękne. Że mamy wciąż tych dwóch ludzi, którzy unoszą się z wręcz niebiańską godnością nad tą całą hałastrą. I nic już ich nie jest w stanie dotknąć. Nic.

O książce szczęśliwie już było wyżej. Teraz tylko pozwolę sobie powtórzyć stałą prośbę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

O paru smutnych komentarzach - naszych i nie-naszych

Nie wiem, jaka część czytelników tego bloga ma w zwyczaju również czytać zamieszczane pod notkami komentarze. Czasem mam wrażenie, że czytają je wszyscy, zwłaszcza wtedy, gdy nagle sam widzę, jak one bywają interesujące i pełne niezwykłej wprost refleksji. Niekiedy znowu, odnoszę wrażenie, że wcale nie. Że akurat, jak idzie o komentarze, czytają je tylko ci, którzy sami je tu zostawili i są ciekawi, jak one sobie dalej radzą. Wprawdzie nasz wierny czytelnik Robert Leszczyński napisał kiedyś, że on akurat czyta tylko komentarze, bo one, w przeciwieństwie do samych notek, są ciekawe i na poziomie, ale tu akurat możemy być pewni, że to są tylko takie retoryczne popisy człowieka, który wprawdzie jakoś tam czuje, że sytuacja jest niezręczna, ale nie może się powstrzymać.
A zatem, z komentarzami jest tak, że ich los pozostaje nieznany. A szkoda. Bo faktem jest, że często sama notka okazuje się jedynie pretekstem do czegoś znacznie większego. Że dopiero komentarze przynoszą wieści prawdziwie znaczące. Że to na poziomie komentarzy dzieje się historia. Tak też stało się wczoraj. Kto zauważył, ten wie, o czym mówię. Kto nie, niech słucha uważnie. Ostatnie dni, jak to już zostało we wcześniejszej notce podkreślone, spędziłem na intensywnym studiowaniu Salonu24. Przede wszystkim zamieściłem tam trzy teksty, wziąłem udział w mniej lub bardziej rozbudowanej pod nimi dyskusji, i wreszcie – siłą rzeczy – porozglądałem się po okolicy, by zorientować się co tam w biznesie Igora Janke słychać. W pewnym momencie trafiłem na tekst blogera podpisującego się „euromir”, jeszcze z listopada zeszłego roku, wprawdzie niezbyt dugi i wypełniony treścią, ale za to w całości poświęcony mojej osobie. Właśnie tak. Nie mojemu blogowaniu, ale mojej osobie. Sam wpis, jak mówię – nie długi, nie bardzo interesujący, nie do końca jasny jaki idzie o swoje przyczyny i intencje, natomiast dyskusja? O tak! Dyskusja jaka rozpętała się pod tą notką, była już bardzo rozbudowana, i bardzo mnie zainteresowała. Do tego stopnia, że od razu pomyślałem, ze będę musiał coś na ten temat napisać.
Kiedy jednak zacząłem planować ów tekst, zajrzałem ponownie na Salon i tam, na samym szczycie głównej strony, ujrzałem podpisaną przez Igora Janke zapowiedź wywiadu, jaki zamierza on przeprowadzić z Lejbem Fogelmanem – „barwną postacią, słynnym prawnikiem, Żydem mieszkającym w Warszawie, bywalcem wszelkich salonów, przyjacielem braci Kaczyńskich, lubiącym wypowiadać kontrowersyjne sądy”. Prawdopodobnie, gdyby Janke nie wspomniał o tej „przyjaźni z braćmi Kaczyńskimi”, machnąłbym na całą tę resztę ręką, jednak ponieważ o tej szczególnej „przyjaźni” niedawno napisałem cały tekst, i uznałem, że bez informacji podanych w tym tekście, wartość zapowiadanej przez Igora Janke rozmowy może się okazać bardzo niepełna, postanowiłem zamieścić pod tą zapowiedzią swój komentarz, odsyłający zainteresowanych do mojego, wyżej wspomnianego tekstu o szkolnych przyjaźniach Lejba Fogelmana. Nie pisałem o co chodzi, nie przedstawiłem choćby w skrócie swojej opinii na temat Fogelmana i jego przyjaźni z Lechem Kaczyńskim, nie doczepiłem do tego linku żadnego, choćby najkrótszego, komentarza, bo uznałem, że sam link wystarczy. Kto będzie chciał, zajrzy gdzie trzeba, i tam już wszystkiego się dowie.
I proszę sobie wyobrazić, że ten link został przez Administrację usunięty. Ponieważ pomyślałem sobie naiwnie, że coś mi się musiało pomylić, zamieściłem ten komentarz – zawierający wyłącznie link do mojego tekstu o Fogelmanie – jeszcze raz, ale i tym razem, błyskawicznie, bo może już po minucie, został on, tak jak poprzedni, skasowany. I teraz w zupełnie naturalny sposób pojawia się pytanie: Dlaczego? Dlaczego, czy to sam Igor Janke, czy może, w jego imieniu, Administracja Salonu24, uznali za niezgodne z regulaminem – bo, jak się nie mylę, formalna przyczyna musi być właśnie taka – zamieszczenie przeze mnie linku do mojego felietonu? Może chodziło o ten tytuł: „Lejb Fogelman – człowiek z koszerną busolą”? Może to słowo „koszerną” dla wrażliwego ucha Igora Janke zabrzmiało jak jakiś ukryty antysemityzm, i on odruchowo postąpił jak niegdysiejsi peerelowscy cenzorzy, którzy w niektórych sytuacjach cieli wszystko, co mogło sugerować jakieś nieczyste intencje, choćby to było słowo „młotek”, czy „gwiazda”, czy owa kultowa już „patelnia teflonowa”? Otóż nie! Nie mogło pójść o antysemityzm i nie mogło nawet pójść o sam fakt likowania czegokolwiek, co by mogło prowadzić do tekstu o Fogelmanie, w dodatku mojego autorstwa, z tej prostej przyczyny, że zamiast wspomnianego komentarza, Administracja uznała za politycznie poprawne puścić serię komentarzy w stylu: „Kochana Pani! Prawdziwi Żydzi brzydzą sie takimi Żydami jak Kalksteiny, ponieważ zawsze byli wycirusami Cara potem Stalina”, czy „Jarek jest obrzezany”, a poza tym, kiedy już sprawa zrobiła się odrobinę znana i nasz kolega Kozik zamieścił link do naszego bloga w swoim imieniu, ten komentarz pozostał nietknięty.
A zatem, to już mamy wyjaśnione. W żaden sposób nie mogło chodzić o regulamin. To musiało chodzić o autora wspomnianego komentarza, blogera podpisującego się „Krzysztof Osiejuk”. Z jakiegoś powodu, ktoś z nich – czy to sam Igor Janke, czy któryś z administratorów – nie mówię, że systemowo, ale choćby ot tak, z czystego odruchu, czy to niechęci, czy może zwykłego niepokoju, przycisnął ten guzik. W PRL-u na ten rodzaj cenzury mówiło się, że to cenzura prewencyjna i polegała ona na tym, że istniały zapisy na sam tytuł, czy samo nazwisko. Treść mogła być nieznana – chodziło wyłącznie o to, by zapobiec zgorszeniu zaledwie ewentualnemu. I oto mamy to, co zostało z Salonu24. I to tyle na ten temat. Więcej nie będzie. Niech Igor Janke i jego kompania pozostaną z tym wstydem już do końca świata.
Ale to wciąż nie wszystko. Nadszedł moment, by wrócić do zapowiadanego na początku wpisu blogera o ksywie „euromir”. I tu bym proponował, by złapać się mocno czego kto może, i przygotować się na coś zupełnie wyjątkowego. Oto, jak mówię, jeszcze w listopadzie, nie wiadomo z jakiej okazji i przyczyny, ów „euromir” poświecił mi notkę o treści mniej więcej takiej, że ja kiedyś pisałem jako tako, ale od czasu jak zostałem blogerem roku, zacząłem puchnąć, a dziś jestem tak żałosny, że nie pozostaje mi nic, jak żebrać. Koniec. To wszystko. Pod notką nastąpiła bardzo długa dyskusja, czy może raczej wymiana uwag na mój temat, ilustrowana znalezionymi w Sieci moimi zdjęciami i obracająca się głownie wokół opinii, że ja jestem znanym tandeciarzem i szmaciarzem. Jak idzie o konkrety, zarzuty były trzy:
Pierwszy ten, że na wręczeniu nagrody Onetu miałem zapiętą marynarkę na wszystkie guziki, a wiadomo powszechnie, że od czasu jak wynaleziono marynarkę, podstawowa elegancja zakazuje zapinania jej na wszystkie guziki.
Druga pretensja dotyczyła innego zdjęcia, znalezionego na moim koncie w „Naszej Klasie”, gdzie jeszcze wiele, wiele lat temu, siedzę sobie w hotelowej restauracji w Awinionie i piję kawę. Tu pretensji było znacznie więcej. Że spędzam czas w jakiś brudnych norach, gdzie ściany oblepione są tandetnymi tapetami, na tych tapetach wiszą kiczowate obrazy, a na stolikach stoją zdekompletowane filiżanki. Uczestniczący w dyskusji blogerzy urządzili sobie konkurs na temat tego, co to za podłe miejsce i wygrała chyba opinia, że to musi być szkolna stołówka w szkole, w której ktoś taki jak ja mógł przed laty pracować.
Trzecia uwaga, jaką w stosunku do mnie zgłosili blogerzy, była tej oto natury, że ja po otrzymaniu nagrody Onetu, uznałem że jestem tak wielki, że rzuciłem dobrze płatną pracę i postanowiłem utrzymywać rodzinę z żebrania. Moja bezczelność doprowadziła mnie do tego, że w pewnym momencie zorganizowałem nawet u siebie na blogu zbiórkę na laptop. Ponieważ jednak nie umiem pisać i w dodatku nie mam nic ciekawego do powiedzenia, pozostało mi już tylko żebranie, z każdą zresztą chwilą, coraz bardziej intensywne i coraz mniej skuteczne.
O ile się potrafiłem zorientować, jedna tylko osoba wzięła minie w obronę. Częściowo. Otóż koleżanka Magda Figurska, dziennikarka „Warszawskiej Gazety”, poinformowała swoich kolegów, że ona kiedyś też myślała, że ja jestem do niczego, ale dziś jednak widzi, że te teksty mają pewną wartość. Natomiast, rzeczywiście, kwestia owej żebraniny powinna zostać wyjaśniona. Oto komentarz Magdy Figurskiej w oryginale i w całości:
Jednym z nieszczęść Polaków jest trudność w oddzieleniu autora od jego dzieła. Odkąd zaczął pisać w Warszawskiej, zaczęłam bardziej wnikliwie, niż dotychczas, wgryzać się w teksty Toyaha. Przyniosły mi wiele osobistych wzruszeń, bo zmusiłam się do oddzielenia tego wszystkiego, o czym wcześniej przeczytałam. Nie można przejść obok jego tekstów; zostawiają to coś, co nie ulatuje z zamknięciem gazety. I za to go cenię. Natomiast z tą zbiórką na blogu, łamie niestety, prawo. Kodeks wykroczeń w art. 58 mówi na ten temat”. http://euromir.salon24.pl/357692,tragiczny-toyah-na-skalach-dover#comment_5202826
Ponieważ to doniesienie potraktowałem bardzo poważnie, zajrzałem od razu do źródła, a tam czytam co następuje:
Art. 58.
§ 1. Kto, mając środki egzystencji lub będąc zdolny do pracy, żebrze w miejscu publicznym, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1.500 złotych albo karze nagany.
§ 2. Kto żebrze w miejscu publicznym w sposób natarczywy lub oszukańczy, podlega karze aresztu albo ograniczenia wolności.
***
Ktoś mi powie, że niepotrzebnie zajmuję się bzdurami. Że ledwo skończę z „Onetem”, zabieram się za TVN24. Ledwo skończę z TVN-em, otwieram „Vivę”. Ledwo skończę czytać „Vivę”, siadam do Figurskiej. Otóż ja bardzo przepraszam, ale mamy do czynienia z donosem. Zwykłym, czymś tam spowodowanym – czym, nie wiem i też nie bardzo chcę wiedzieć – donosem. A w takiej sytuacji wydaje się, że milczeć nie powinienem. Zatem dwie rzeczy. Po pierwsze, gdyby ktoś zapomniał, przez parę lat, na tym blogu kwestia pieniędzy nie była poruszana. Kiedy jednak któregoś dnia, właśnie w związku z tym, co tu robię, zostałem pozbawiony pracy, ogłosiłem co następuje: Gdybym umiał grać ładnie na gitarze, poszedłbym na dworzec, grał pięknie „Stairway to Heaven” i za to moje granie brał pieniądze. Ponieważ jednak grać, ani ładnie, ani w ogóle, nie umiem, ale za to umiem ładnie pisać, proszę, by każdy komu się podoba to pisanie, płacił mi za nie tak jak płaci grajkowi na dworcu. Nie żebrakowi, ale grajkowi na dworcu. I tak jest do dziś.
Czy Magda Figurska zna różnice między żebraniem, a tym co ja robię – nie wiem. Czy ona wie w ogóle co znaczy słowo „żebrać”? Też nie wiem. Może wie, może nie wie. Może u niej jest to kwestia zwykłej ludzkiej pogardy dla wszystkich, którym jakoś tam się nie powiodło. Myślę jednak że wie. Ona może wiele rzeczy nie wiedzieć, ale to chyba jednak musi wiedzieć. To przecież nawet małe dzieci, kiedy idą ulicą i widzą kogoś, kto gra na skrzypcach, czy na trąbce, czy na gitarze i śpiewa, nie wołają: „Popatrz Mamusiu! Żebrak!”, ale proszą by się zatrzymać i chwilę posłuchać. No, może nie wszystkie dzieci. Niektóre z nich w ogóle na nic nie zwracają uwagi, natomiast ich mamusie mówią: „Ciekawe, czy skurwysyn płaci od tego podatek”. Tak też bywa.
Jakby ktoś potrzebował zapamiętać, proszę uprzejmie. Jeszcze raz. Ona się nazywa Magda Figurska.

Oczywiście, przypominam jak zwykle, że moja książka zawierająca bardzo piękny wybór wczesnych tekstów z tego bloga jest już do kupienia w Katowicach w księgarni „Wolne Słowo” na ulicy 3-Maja, a jeśli ktoś uważa, że powyższy tekst warto było sobie poczytać, może go sobie kupić na własność. Za ile chce. Numer konta obok, po prawej stronie. Dziękuję.

piątek, 17 czerwca 2011

Po co prawda? Czym jest kłamstwo?

Kilka już razy zadręczaliśmy się tutaj dylematem w takiej o to kwestii, czy oni wiedzą że kłamią? I na to pytanie odpowiedzi oczywiście były dwie, no może trzy. Pierwsza taka, że nie – nie wiedzą. Druga, że oczywiście wiedzą. Trzecia natomiast taka, że czasem wiedzą, a czasem zupełnie nie mają o tym pojęcia. Zwróćmy przy tym uwagę na fakt szczególny. Otóż ani na moment nie pojawiła się ewentualność taka, że oni nie kłamią, lub nawet że nie kłamią czasami. I to również było sprawą oczywistą. Bo oni kłamią zawsze, a jeśli jest w tym coś jeszcze bardziej szczególnego, to fakt, że oni nawet kiedy mówią prawdę, to też kłamią, bo skala ich opętania jest tak wielka, że ta prawda pojawia się w ich ustach wyłącznie na zasadzie kompletnego przypadku. A, jak wiemy, prawda przypadkowa, nie jest żadną prawdą.
To zresztą prowadzi nas do zjawiska bardzo interesującego cywilizacyjnie. Myślę, że znakomicie opisał tę kwestię w jednym ze swoich komentarzy nasz kolega Orjan, pisząc, że o ile w czasach Jezusa, kiedy Piłat pytał „Czym jest prawda”, on ani nie negował potrzeby prawdy, ani w ogóle nie kwestionował faktu, że prawda istnieje. On zaledwie wyrażał swoją bezradność wobec próby opisu prawdy. Dziś, w nowoczesnym świecie, którego nowoczesność jest tak znakomicie symbolizowana przez to, co niektórzy nazywają postpolityką, a co mamy okazję z wybałuszonymi oczami obserwować na co dzień w prezentacjach dostarczanych nam przez służby Systemu, problem tego czym jest prawda, nie istnieje. Jeśli to z czym mamy do czynienia możnaby opisać przy pomocy pytania, to brzmiałoby ono tak: „Po co prawda?”
I naturalnie, w odróżnieniu od piłatowego pytania, gdzie odpowiedź była albo niezwykle trudna do znalezienia, albo akurat wyjątkowo prosta, bo stojąca w zakrwawionych szatach tuż przed jego oczyma, to nowe, bardzo nowoczesne pytanie, nawet już nie czeka na odpowiedź, bo ona jest dostarczona w pakiecie z samym pytaniem. Ona powstaje dokładnie w tym samym momencie, w którym zadane zostaje to pytanie. Otóż prawda jest po nic. Z punktu widzenia dzisiejszych czasów, prawda jest przede wszystkim kompletnie nieinteresująca, nieinspirująca i nie mająca żadnej przyszłości. Z punktu widzenia dzisiejszych czasów – a prorocy tych czasów, znakomicie to rozumieją i świetnie się z tą wiedzą czują – to co jest naprawdę fascynujące i piękne to właśnie skuteczne kłamstwo, a więc kłamstwo, które pokazuje jak bardzo prawda, nawet nie to że jest wobec niego bezradna, ale że w ogóle jest stara, brzydka i niedołęzna.
I o tym też już, o ile sobie dobrze przypominam, rozmawialiśmy. Weźmy kwestię taką, że Polska jest, jak powszechnie wiadomo, krajem ludzi religijnych, myślących tradycyjnie, według niektórych wręcz obskuranckich. I oto nagle pojawia się informacja, że ci właśnie katolicy, antysemici, tępi konserwatyści, tak jak popierają stosowanie kary śmierci za ciężkie zbrodnie, lub chcą intronizacji Chrystusa na Króla Polski, postulują równocześnie wprowadzenie prawa do aborcji, eutanazji, zapłodnienia in vitro, a na dokładkę pozbawienia księży praw wyborczych. I wtedy okazuje się nagle, że ta przedziwna sytuacja, świadcząca wyłącznie albo o jakimś szaleństwie, lub w najlepszym wypadku o ciężkim moralnym kryzysie, jest opisywana jako coś niezwykle interesującego i wartego ważnej debaty.
Całe sztaby socjologów i tak zwanych psychologów społecznych, stwierdzają w swej pracy badawczej, że oto znaczna część społeczeństwa, na co dzień bardzo mocno związana z nauką Kościoła Katolickiego, regularnie praktykująca swoją wiarę, aktywnie uczestnicząca w różnego rodzaju grupach modlitewnych, pielgrzymkach i wszelkich innych kościelnych projektach, jednocześnie za swoich głównych wrogów uważa Radio Maryja i Jarosława Kaczynskiego. I to odkrycie, zamiast budzić w nich oczywisty niepokój, powoduje wyłącznie pełen pięknej elektryczności dreszcz. A kiedy na dodatek zaobserwują fakt, że ci sami ludzie czują nieposkromioną sympatię do osób, których cała publiczna działalność ma na celu zniszczenie Kościoła w Polsce, to wtedy już potrafią wyłącznie krzyczeć ze szczęścia.
Od czterech już niemal lat, każdy w miarę przytomny obserwator naszej sceny publicznej widzi, że projekt o nazwie Platforma Obywatelska przynosi Polsce wyłącznie ruinę i wstyd. To w skali ogólnej. Natomiast jeśli idzie o poziom gestów codziennych i podstawowych, nie ma praktycznie dnia, żeby któryś z wybitnych przedstawicieli tego projektu nie zrobił, lub nie powiedział czegoś, co i jego i ów projekt wyłącznie kompromituje. Dowiadujemy się powiedzmy któregoś dnia, że oto któryś z ministrów, lub sam Premier, coś ukradł, zepsuł, lub zwyczajnie zrobił z siebie idiotę, a jego najbliższe otoczenie, nie jest w stanie go nawet za to potępić, bo, jak się okazuje, każdy z nich ma na swoim koncie winy jeszcze znacznie bardziej poważne. I to stanowi wiadomość jak najbardziej oficjalną. I w tym momencie owi socjologowie i psychologowie społeczni przeprowadzają szereg badań, z których wynika, że właśnie opisany wyżej szereg zdarzeń doprowadził do znacznego wzrostu poparcia dla rządu i tworzącej go koalicji. Czy ta konstatacja budzi w nich jakikolwiek niepokój? Czy ten typ obserwacji każe im się zastanowić nad tym, że skoro dochodzi do tego rodzaju zakłóceń poznawczych, to albo coś bardzo niedobrego musi się dziać z samym społeczeństwem, albo system politycznej propagandy stworzył bardzo niebezpieczny mechanizm nacisku na ludzi i go bardzo skutecznie realizuje? Ależ skąd! Oni wszyscy są wręcz zachwyceni, że oto prawda została w tak cudowny sposób zrealitywizowana, że nagle okazała się zupełnie niepotrzebna.
Skąd mi przyszło do głowy, by ponownie pochylać się nad tym przykrym elementem naszego dzisiejszego życia? Pierwszy powód to ten, o którym już wspomniałem wyżej. Ostatnie tygodnie przyniosły nam kompromitację tego rządu w skali dotychczas chyba jednak niespotykanej. Przede wszystkim mam tu na myśli kompletną klęskę Polski, jako tzw. wielkiego placu budowy. W dodatku, jeszcze, skoro mówimy o klęsce, należy zauważyć, że to nie jest tylko tak, że oni się bardzo starali, ale im nie wyszło, bo czy to zabrakło pieniędzy czy też spadł deszcz, czy może wszystko nagle zamarzło. Owa budowlana katastrofa ma przyczyny jak najbardziej subiektywne, i wszystko wskazuje na to, że za nią stoi czyste, zwykłe przestępstwo. Jeszcze nie zdążyliśmy przetrawić dobrze informacji o niespodziewanym końcu budowy, kiedy okazało się, że inflacja osiągnęła niespotykany od 10 lat poziom 5%.
Jakby tego było mało, na Polaków zaczęły spadać zwykłe pospolite nieszczęścia, które oczywiście najczęściej są przede wszystkim skutkiem działań złego losu, ale ponieważ tak to się nieszczęśliwie ułożyło, że od pewnego czasu – jak najbardziej z inicjatywy partii rządzącej – były chętnie używane jako bat na polityczną opozycję, będą już w ten sposób wykorzystywane zawsze. Mam tu na myśli serię bardzo tragicznych wypadków drogowych, które – co akurat tu jest niezwykle istotne – dotknęły ludzi bardzo biednych i bardzo pracowitych. Dziś dowiadujemy się, że w Świętochłowicach, w jednej z tych nędznych śląskich kamienic, doszło do tragicznego pożaru i kolejnych pięć osób straciło życie. Czy owa seria dramatycznych wydarzeń w jakikolwiek sposób wpłynęła na zmianę społecznych nastrojów? Ani trochę. Czy to znaczy, że one się nie zmieniły? Ależ wręcz przeciwnie. Zmieniły się bardzo. Wedle relacji, jakie otrzymujemy od socjologów i psychologów społecznych, bardzo znacznie wzrosło poparcie dla obecnej władzy, a to prawdopodobnie dlatego, że ludziom bardzo spodobał się ostatni kongres Platformy Obywatelskiej.
I co w związku z tym? Jak to co? Jest świetnie. Z punktu widzenia interesów nauk społecznych, ten rodzaj opętania jest prawdziwym skarbem.
A więc to byłby jeden powód, dla którego postanowiłem dziś wrócić do tematu, czym jest prawda i czym kłamstwo, z rozszerzeniem o ów nowy wymiar problemu, a więc kwestię określoną przez Orjana słowami: „Po co prawda?”. Drugi z nich związany jest natomiast z wydarzeniem dość peryferyjnym, a jednak, moim zdaniem, niezwykle istotnym. Otóż ostatnio rząd wysłał w naszym kierunku dwa przekazy. Pierwszy sformułowany przez samego Premiera, że mianowicie chorwackie truskawki są znacznie smaczniejsze od polskich, a drugi, przez ministra Sikorskiego, że oto Polacy powinni zrezygnować z wakacji w kraju na rzecz wakacji w Egipcie, po to by wesprzeć tamtejszą gospodarkę. Obie te wypowiedzi, a zwłaszcza ta odnosząca się do potrzeby wspierania przez polskich obywateli egipskiego państwa, spotkały się naturalnie z odpowiednią reakcją wszystkich choćby minimalnie wrażliwych obserwatorów, w tym samego Jarosława Kaczyńskiego. I kiedy wydawało się, że sprawa jest tak oczywista, że nie ma potrzeby jej dalszego komentowania, okazało się, że nawet jeśli ona jest oczywista, to akurat Jarosław Kaczyński powinien siedzieć cicho, bo wszyscy rzekomo pamiętamy, jak to on parę lat temu sam wysyłał Polaków do Egiptu.
I teraz jest tak. Otóż każdy kto pamięta tamto wystąpienie, wie, że Jarosław Kaczyński nie wysyłał Polaków do Egiptu, nie namawiał ich, żeby korzystali z egipskich luksusów, tylko mówił, że nie może być tak, żeby znaczna część polskiego społeczeństwa – społeczeństwa jak by nie było europejskiego i demokratycznego – skutkiem straszniej i bezprzykładnej biedy, było wyłączona z tego typu ewentualnych przyjemności, jak wakacje w Egipcie. On nie mówił ani jednym słowem, że Egipt jest miejscem dla nas, że wakacje w Egipcie są lepsze niż wakacje nad polskim morzem. On jedynie wyrażał oburzenie sytuacją, w której wielkiej części Polaków odbiera się możliwość sprawdzenia tego stanu rzeczy. I oto nagle pojawia się cała banda zwykłych, codziennych kłamców, którzy aż łapią się za brzuchy z rozbawienia, jak to ten sam Kaczyński, który dwa lata temu kazał Polakom jechać do Egiptu, dziś oburza się na Sikorskiego, kiedy ten robi dokładnie to samo.
Ktoś powie, że to standard. Temat nie wart uwagi. Otóż byłoby pewnie dokładnie tak, gdyby nie to, że wszystko wskazuje na to, że o celności owego szyderstwa przekonani są nie tylko oni, ale również i ci, kórych psim obowiązkiem jest myśleć i nie dać sobą manipulować. Wczoraj w Wirtualnej Polsce Igor Janke poświęcił tej sprawie cały swój felieton. Że sprawa Polaków w Egipcie niby ze strony Jarosława Kaczynskiego stanowi szczególną bezczelność, natomiast dla polityków jest ostrzeżeniem, by uważać na swoje słowa, bo one zwykle obracają się przeciwko nim samym. Igor Janke, z tego co czytam w tym dziwnym felietonie, jest szczerze przekonany, że przed dwoma laty Jarosław Kaczyński rzeczywiście polecał Polakom wakacje w Egipcie. Nie że on o Egipcie mówił w sposób czysto symboliczny i że załamywał ręce nad tym, że Polaków na Egipt nie stać, ale nad tym, że oni tam nie chcą jeździć. Ktoś znów powie, że z Igora Janke nie jest żaden wzór zwykłego uczciwego dziennikarstwa. A ja na to odpowiem, że może i nie jest, natomiast jestem przekonany, że akurat jeśli idzie o niego, on swój felieton pisał jak najbardziej uczciwie i w przekonaniu, że jego umysł jest tu niezwykle ostry i czujny. Czemu tak myślę? Dlatego mianowicie, że po pierwsze, co by o Igorze Janke nie mówić, on nie należy do pierwszego rzędu reżimowych manipulatorów, a z całą pewnością nie w obowiązującym w tamtych rejonach stopniu.
Jest jednak jeszcze coś, co każe mi wierzyć, że Janke jest tu szczery. A powodem tym jest osoba posłanki Prawa i Sprawiedliwości nazwiskiem Zalewska. Otóż wczoraj w telewizji wystąpiła owa kobieta i na uwagi Bogdana Rymanowskiego na temat Egiptu – uwagi, zaznaczmy, całkowicie zgodne w nastroju z obowiązującym trendem – wpadła w kompletną panikę. On ją pytał, jak to jest, że jej osobisty prezes może być aż tak zakłamany, a ta wiła się jak piskorz, by uniknąć przykrej sytuacji, cały czas zmieniała temat, przerzucała zarzuty na Sikorskiego, tłumaczyła że ona nie chce rozmawiać o Kaczyńskim, bo oskarżony jest Sikorski, i ani jednym słowem nie potrafiła zgasić tego szaleństwa. W pewnym momencie doszło do tego nawet, że zamiast powiedzieć, że ona siedziała podczas przemówienia Kaczyńskiego w pierwszym rzędzie – bo siedziała w tym rzędzie w rzeczy samej – i wszystko świetnie słyszała, i że Kaczyński nikogo nie namawiał do wyjazdu do Egiptu, w czystej już desperacji, przyjęła propozycję Rymanowskiego, żeby uznać, że wszyscy politycy lubią od czasu do czasu zaliczyć wpadkę, a Kaczyński nie jest tu wyjątkiem.
Ja od niej nie wymagam, żeby ona była tak sprytna, by wyjaśnić Rymanowskiemu, obecnemu w studio Wenderlichowi, a przy okazji Igorowi Janke i całej kupie otumanionych widzów, że nie jest uczciwe kogoś, kto na przykład ubolewa na tym, że ludzi w Polsce nie stać na prywatną opiekę zdrowotną, oskarżać o to, że każe ludziom chodzić do prywatnego lekarza. Natomiast spodziewam się po niej, że ona będzie rozumiała, co do niej mówi prezes jej partii. I że będzie umiała to co zrozumie, zapamiętać.
Na początku tych refleksji pojawił się problem określony przeze mnie pytaniem: „Czy on wie, że kłamie”. I zaraz po tym pytaniu pojawiła się odpowiedź, że raz wie, raz nie wie, a raz wie lub nie wie. Dziś zaczynam się obawiać, że w przypadku wielu z nas – nie wielu z nich, ale wielu z nas – to pytanie również robi wrażenie bardzo aktualnego. Ponieważ mam przed sobą tak zwanych „naszych”, nie będę zakładał, że oni kłamią z rozmysłem. Nawet nie bardzo mam ochotę sugerować, że oni w ogóle kłamią. Wolę zakładać, że „nasi” są okay. To są dobrzy, porządni, wrażliwi ludzie, którzy kłamstwem się brzydzą i kochają prawdę. Dla nich nie istnieje ani dylemat pod tytułem „Czym jest prawda?” ani też dylemat drugi, pod tytułem „Po co prawda”. Jedyny ich problem polega na tym, że są leniwi i gnuśni. Bo to że głupi, też z czystego dla nich szacunku, odrzucam jako pomówienie. Tyle że co nam z tego?

Mija kolejny tydzień autentycznego strachu. Jeśli ktoś z czytających te słowa ma jakiś luźny grosz, proszę o wsparcie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

O blogerach z piórkiem w dupie

Przez minioną sobotę i niedzielę w Gdańsku odbywała się impreza zatytułowana Blog Forum Gdańsk, a ja mam dziś z nią pewien kłopot. Kłopot polega na tym, że mam dużą potrzebę przedstawienia swoich refleksji na jej temat, a nie bardzo mi wypada. Skąd ta moja potrzeba? Sprawa jest bardzo prosta. Potrzeba bierze się stąd przede wszystkim, że wszystko co się o tym forum dowiaduję jest dla mnie niezwykle inspirujące, a przy tym mam poczucie, że gdybym nie zabrał na jego temat głosu, ktoś mógłby pomyśleć, że jestem zarozumiały i nic mnie nie obchodzi to, co się dzieje w polskiej tzw. blogosferze, poza tym moim blogiem. A to przecież jest oczywista nieprawda. Skąd zatem podejrzenie, że mi nie wypada? Tu jest jeszcze prościej. Otóż jeśli mam wypowiadać się na temat tego, co się działo w Gdańsku i wszystkim, co za tym stoi, mam ochotę wyłącznie się wyzłośliwiać, a ponieważ na gdańską imprezę nie zostałem zaproszony, podejrzenie może być jedno – że pękam z zazdrości i rozżalenia. A to przecież jest też nieprawda, i to jeszcze bardziej oczywista. A więc jestem w pułapce. Na szczęście nie po raz pierwszy.
O spotkaniu w Gdańsku dowiedziałem się z telewizyjnych reklam. O tym, co się na nim działo z Rzeczpospolitej. Z Rzeczpospolitej też uzyskałem informację, że to własnie Rzeczpospolita zorganizowała całe wydarzenie. Na to, że skoro Rzeczpospolita, to z pewnością Salon24 i Igor Janke, wpadłem już sam. Też sam wpadłem na to, że skoro Salon24 i Igor Janke, to nie ma się co dziwić, że o samej imprezie dowiedziałem się z mediów, a nie z eleganckiego maila z zaproszeniem dla zeszłorocznego blogera politycznego roku.
Od razu muszę zapewnić wszystkich potencjalnie zaniepokojonych, że choć fakt, iż nie zostałem przynajmniej o tym spotkaniu poinformowany, mnie dziwi, to nie jest on dla mnie czymś przykrym. Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że tak jest. Ci co mnie nie znają, albo znać nie chcą – niech sobie myślą co chcą. Fakt jednak pozostaje faktem i nic go nie zmieni. Organizatorzy tej podobno bardzo pionierskiej dla polskiej blogosfery imprezy nie uznali za stosowne poinformować o niej autora politycznego bloga roku 2009. A to jest fakt moim zdaniem ciekawy. I wiele mówiący. I dziś między innymi o tym. Jak zawsze, wszystko pozostaje wyłącznie pretekstem.
Jak wspomniałem na samym początku, o Blog Forum Gdańsk dowiedziałem się z Rzeczpospolitej. Pani Toyahowa w każdą sobotę przynosi do domu weekendowe wydanie tego dziennika, a więc siłą rzeczy, właśnie w sobotę, na trzeciej stronie Rzepy znalazłem wielką, bardzo uroczystą zapowiedź owego wydarzenia. Tak na marginesie, zapowiedź autorstwa mojego kumpla blogera jeszcze z Salonu, W. Wybranowskiego. Co mnie w tej zapowiedzi uderzyło? Przede wszystkim jej skala, a więc niemal cała trzecia strona sobotniego wydania, no i kompletnie idiotyczny tytuł: „Polskie blogi: od miłości do polityki”. No i jeszcze oczywiście zawartość. Otóż, jak zapowiadał W. Wybranowski, cytując słowa współorganizatorki imprezy, niejakiej pani Aleksandry Sienkiewicz, Blog Forum Gdańsk miało być „konferencją idei tej wielkości, co konferencja TED, czy Forum Ekonomiczne w Krynicy”. Kto miał w tym niezwykłym wydarzeniu wziąć udział? To też jest bardzo ciekawe: „W imprezie zorganizowanej pod patronatem "Rz" wezmą udział nie tylko polscy autorzy blogów, ale także światowe sławy w tej dziedzinie, m.in. Brian Solis – amerykański analityk cyfrowy i futurysta, Sami Ben Gardhia – tunezyjski bloger monitorujący wolność słowa w sieci, i Arzu Geybullayeva – pisząca po angielsku blogerka z Azerbejdżanu”.
A kto jeszcze, skoro nie ja? Nie bardzo wiadomo, ale z treści relacji W. Wybranowskiego wynikało, że oczywiście Kataryna… tu następuje długa przerwa na nabranie oddechu… a poza tym pewien Grześ z Krakowa i bloger Bernardo. Czy tylko? Ależ skąd! W końcu to jest poważne forum polskich blogerów, a więc musi się pojawić pierwszy garnitur polskich blogerów, a więc „Krzysztof Kaźmierczak, dziennikarz śledczy "Głosu Wielkopolskiego" i bloger”, ale też „m.in. Witold Gadowski, Agnieszka Romaszewska, Bronisław Wildstein, Bartosz Węglarczyk, Marek Magierowski, Jerzy Jachowicz, Łukasz Warzecha, Rafał Ziemkiewicz, Piotr Śmiłowicz czy Piotr Kwieciński”. Czy będą jeszcze jacyś inni wybitni blogerzy? Naturalnie. Poza, jak się domyślam, W. Wybranowskim i Igorem Janke – Czesław Bielecki i Marek Migalski. No, pełna elita. Elita polskiej blogosfery.
Przepraszam bardzo, ale muszę coś powiedzieć. Kurwa jego mać! Rzeczpospolita – myślę o gazecie – rękami Igora Janke organizuje pionierskie spotkanie polskiej blogosfery i od pierwszego rzutu okiem wygląda na to, że greps polega na tym, że banda tzw. prawicowych lub tzw. niezależnych dziennikarzy urządziła sobie imprezę, na wszelki wypadek podpierając się paroma najbardziej wytartymi netowymi nickami, i trzema cudacznymi nazwiskami jakichś wariatów z Tunezji, Azerbejdżanu i – a jakże! – z samej USA. Czytałem tę sobotnią zapowiedź wielkiego wydarzenia i myślałem sobie, że prawdopodobnie wszystko się skończy tak, że Kataryna jak zwykle się wystraszy i – by broń Boże nikt nie zobaczył jak ona wygląda, a może cos jeszcze – tam nie pojedzie. A więc dojdzie do sytuacji, że najpierw zagai Janke, potem wygłoszą przemówienia zaproszone gwiazdy, a potem wszyscy pójdą się nażreć… i tylko biedny Grześ będzie chodził o jednego do drugiego i robił sobie zdjęcia. No ale na wyniki trzeba było poczekać do dziś.
Dziś więc wyjątkowo i osobiście kupiłem sobie Rzeczpospolitą. Że cała impreza skończyła się klapą przekonałem się widząc, że trzecia strona została już zajęta przez informację, że Polacy z Wysp rezygnują z powrotu na Święta do Ojczyzny, natomiast maleńka notka – wciąż autorstwa mojego byłego kumpla-blogera W. Wybranowskiego – trafiła dopiero na stronę 10. Co się okazało? Przede wszystkim, ze uroczystość się odbyła i futurysta z Ameryki, podobnie jak Sami Ben Gardhia z Tunezji, nie zawiedli. Nie ma dziś słowa o kobiecie z Azerbejdżanu nazwiskiem Arzu Geybullayeva, a więc niewykluczone, że albo nie dojechała, albo było tak nudno, że już wszyscy zatracili orientację, kto jest gwiazdą, a kto tylko aspiruje. Nic nie szkodzi. Reszta informacji jest znacznie ciekawsza. Otóż wygląda na to, że całości szefował Grześ – co, jak go znam od czasu gdy zaczął pisać o sobie w liczbie mnogiej, mnie nie dziwi – natomiast pojawili się inni. A wśród nich mój były kumpel z Salonu Rybitzky i ktoś, kogo nie znam, ale kto funkcjonuje jako ‘Kominek’. Reszty – ze względu na skromność wspomnianego artykułu – muszę się domyślać. Otóż wygląda na to, że główna część forum – najbardziej jak się zdaje fascynująca – dotyczyła dyskusji, podczas której Bartosz Węglarczyk, Piotr Śmiałowicz i Łukasz Warzecha żądali, by blogerzy podlegali takim samym etycznym zasadom, co oni, a Rybitzky i Kominek wzięli się za twarz w sprawie takiej oto, że Kominek dostaje za swoje pisanie pieniądze, a Rybitzky – choć oczywiście mógłby, gdyby tylko chciał, ale nie chce – nie.
Ktoś się zapyta, czemu ja się uparłem, żeby wyszydzić to spotkanie, skoro nie chodzi o to, że ja tam bardzo chciałem być razem z gw1990 i Piotrem Śmiałowiczem i dziś mi żal? Powiem. Sprawa polega na tym, że ja miałem w okresie swojej blogerskiej kariery taki moment, że myślałem sobie o tym, jak to blogerzy staną obok zawodowych dziennikarzy i stworzą nową medialną jakość. Że ta blogowa siła będzie tak duża, ze w pewnym momencie dojdzie do tego przesunięcia, i że blogerzy staną się częścią tego systemu. Gówno! Okazuje się, że w ogóle nie ma o czym mówić. System zgodził się, by to co się nazywa blogowaniem było reprezentowane wyłącznie przez Katarynę, a poza nią już tylko całą tę kupę polityków i dziennikarzy, którzy się na blogach próbują wyłącznie dowartościowywać. A żeby nikt nie zapomniał, że coś takiego jak ‘dziennikarstwo społeczne’ w ogóle istnieje, poprosi się Igora Janke, żeby się wokół tego zakrzątnął, a tego maturzystę z Krakowa, żeby powiedział parę słów do poważnej gazety. I wszyscy znakomicie rozegrają swoje role.
I znów ktoś powie, że przez mnie albo przemawia gorycz odrzucenia, albo zwykła potrzeba marudzenia. Że jednak to forum jakoś się odbyło i że już nikt dziś nie powie, że blogi to bzdura. Otóż nie. Z tego co przeczytałem w dzisiejszej Rzeczpospolitej wygląda na to, że blogi – takie jak one zostały zaakceptowane przez System – to kompletna fikcja i bzdura. To wyłącznie banda skorumpowanych dziennikarzy, paru mniej leniwych polityków, parę nicków z Salonu24… i to wszystko. Odbyło się to forum, na które, dla podkreślenia jego rangi, zaproszono jakiegoś tak zwanego ‘futurystę’, i na którym następnie doszło najpierw do eleganckiej dyskusji, czy blogerzy przypadkiem nie powinni stać się równie etyczni i transparentni, jak zawodowi dziennikarze typu Piotr Śmiłowicz, a następnie do chryi o to, czy bloger Kominek może żyć że swojego pisania, gdzie gwiazdą jednej nocy miał okazję się stać jakiś smutny działacz pisowskiej młodzieżówki sprzed lat.
Polska blogosfera nie istnieje. Tak jak nie istnieją media, polityka i demokracja. Jest tylko kolonia i gangi. Od dziś, jeśli ktoś spróbuje nazwać to co tu się dzieje blogiem, będę jako pierwszy protestował, że to nie jest żaden blog, ale już tylko zwykły skowyt. A jeśli ktoś poprosi o dowody, to mu zacytuje wypowiedz Igora Janke po zakończeniu Blog Forum Gdańsk: „Impreza pokazała, jak dynamicznie rozwija się blogosfera”.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Krajobraz po meczu

We wczorajszej Rzepie, jak to skutecznie zademonstrowałem w moim poprzednim wpisie, najbardziej dla mnie poruszającym tekstem był manifest poparcia dla projektu i osoby Jerzego Owsiaka, przedstawiony przez Igora Janke. A przecież, szczególnie dla kogoś, kto przez cały tydzień był bardzo skutecznie upośledzony, jeśli idzie o dostęp do wszelkiego mainstreamu, wystawiony głównie na odgłosy szczekających psów i gdaczących kur, ponowny kontakt ze światem musi być siłą rzeczy o wiele bardziej efektowny, niż to zapewnia jeden tylko tekst, choćby nawet tak szczególny, jak ten, który się przydarzył panu Igorowi.
Zanim jednak przejdę do tego, co mnie przede wszystkim zmobilizowało do kolejnego wpisu, podzielę się refleksją nie bardzo oryginalną. Myślę, że wiele osób, które, podobnie jak ja, są na co dzień bardzo zajęte polityką, przynajmniej parę razy w zyciu miało okazję zauważyć, jak to wystarczy nawet te kilka dni wyłączenia się, żeby nagle wszelkie proporcje zostały odpowiednio przywrócone. Jak to nagle, człowiek któremu dotychczas wydawało się, ze nie ma nic ważniejszego, niż to, co kto powiedział, kto co temu komuś na to odpowiedział i jak to wszystko zostało skomentowane przez kogoś trzeciego, zauważa, że to było zwykłe złudzenie, najbardziej ordynarny narkotyk, do tego tak zawstydzająco byle jaki. Jak to nie z tego ni z owego, człowiek włącza telewizor, i… mu się po prostu nawet nie chce słuchać.
Pierwszy raz – pamiętam – miałem tego typu doświadczenie, jeszcze za głębokiej komuny. Wyjechałem sobie na półtora miesiąca poza Polskę i było to, proszę sobie wyobrazić, lato roku 1980, i kiedy wróciłem pod koniec sierpnia, potrzebowałem naprawdę kilka dobrych dni intensywnego ‘wciągania’, żeby się zainteresować chociaż, czy ten gość to Walesa, czy jakoś może inaczej. Oczywiście później ta cała polityczna szajba mi wróciła i to bardziej niż sam tego chciałem. I tak to już trwa.
W niedzielę wieczorem wróciłem ze wsi i nawet mi się nie chciało włączać telewizora. W poniedziałek zapomniałem kupić gazetę. Dopiero wieczorem, włączyłem mój ukochany TVN24,by po pięciu minutach telewizor zgasić. Jednak zauważyłem cos nowego. Otóż nie chodziło o to, że gadał Bugaj z Lityńskim i mnie to znudziło. Ani o to, że przy kolejnej próbie z kolei Szejnfeld z Jakubiak się tam o coś spierali, a ja nie wiedziałem, o co. Problem polegał na tym, że ja po raz pierwszy w ogóle, z taka intensywnością zauważyłem, że oni siedzą naprzeciwko siebie i się zwyczajnie nienawidzą. Mało tego. Przyszło mi w pewnej chwili do głowy, że nawet jeśli ta nienawiść jest jedynie złudzeniem, to jest to złudzenie bardzo starannie wykreowane. Że ta wojna, która się toczy od kilku lat, a zaczęła się jeszcze w czasie kampanii przed wyborami 2005, ma bardzo dokładnie zaplanowany charakter i z góry ustalony przebieg. A jej dominującą cechą jest czy to zimna nienawiść, czy może pogarda, czy zaledwie szyderstwo, jednak o jednym tylko kierunku – w górę. I jeszcze coś. To wojna, która musi być taka i nie może już być inna, bo straci cały swój sens. Bo jeśli osłabną te emocje, to pozostaną już tylko argumenty. A to dla tych, którzy tę wojnę rozpętali, będzie oznaczało koniec. I jest to prawda, którą znają wszyscy uczestnicy tego starcia, włącznie z tzw. wolnymi mediami i z całym tym popkulturowym zapleczem, które zawsze wtedy, gdy pojawi się groźba zwykłej, tradycyjnej debaty, wezmą sprawy w swoje brudne ręce i nakręcą ten stary, tak dobrze nam znany rechot.
Nie byłem oczywiście na Przystanku Woodstock i o tym, co się tam działo, wiem tylko ze szczątkowych relacji. Między innymi właśnie Igora Janke we wczorajszej Rzepie. Pisze on, że ci piękni młodzi, których, w ramach jakże potrzebnej edukacji politycznej, zebrał wokół siebie Owsiak, podczas spotkania z Tadeuszem Mazowieckim, Lechem Wałęsa i – co nie powinno być przegapione – Piotrem Najsztubem, „zadawali gościom wiele trudnych pytań – np. Wałęsę indagowano o jego współpracę z SB”. Pewnie było tak jak pisze Janke. Nie będę się spierał. Nie wiem. Wiem natomiast świetnie, jak się to pełne trudnych pytań indagowanie skończyło. Piotr Najsztub, człowiek, który nie tak jeszcze dawno, tuż po tragicznej śmierci Jorga Haidera, miał okazję publicznie wyrazić żal, ze w Polsce nie dochodzi do tak skutecznych rozwiązań, jak w Austrii, z pewnością zadbał o to, żeby nie było nudno. Bo w momencie jak to koło przestanie się kręcić, ono natychmiast , w jednej sekundzie, zarośnie rdzą. Taki ewenement.
A to że sytuacja jest już bardzo dramatyczna, widać jak na dłoni. I tu mogę wrócić do tych informacji z wczorajszej Rzepy, do której się wciąż odwołuję. Czytam mianowicie, że jeden ze sztandarowych projektów Platformy Obywatelskiej, czyli uzawodowienie polskiej armii, wszedł w druga fazę, czyli, po ostatecznej likwidacji poboru, zachęcani przez rządową akcję promocyjną młodzi mężczyźni zaczęli się gremialnie zgłaszać do wojska. I cóż się okazuje? O żadnej pracy żaden z nich nie ma co marzyć. Bo jest bieda, nie ma pieniędzy, a więc nie ma mowy o żadnym wojsku. Artykuł w Rzeczpospolitej jest bardzo oszczędny w sensie komentarza. Goła informacja, suche fakty. Koszary sa puste, nie ma pieniędzy, nie ma pracy. A ja sobie tylko dopowiadam. Rozumiem, że nie ma wojska. Polska najprawdopodobniej została jednym lekkim gestem pozbawiona armii. I niech mi nikt nie mówi, że z tego co mówię bije nienawiść. O nie. Nienawiść się dopiero pojawi, gdy się dowiem, że jestem głupim pisiorem.
I oto drugi tekst, z tej samej Rzepy. Okazuje się, że właściwa prokuratura ostatecznie umorzyła śledztwo w tzw. sprawie podsłuchów. Doniesienie, w harmonii z ówcześnie panującą atmosferą, na początku rządów Platformy Obywatelskiej, złożył w tej sprawie szef ABW Krzysztof Bondaryk. Dziś prokuratura twierdzi, że żadnych nielegalnych podsłuchów nie było. I koniec. Kropka. O ile sobie dobrze przypominam, nie zostało już nic więcej. Laptopy, porażone radioaktywnością pielęgniarki, karty kredytowe, nawet Cezary Michalski, który – pamiętam do dziś – pisał, ze nikt nie będzie płakał po CBA, już jest poza systemem. Rzepa publikuje informację o umorzeniu, w drobnej notce, na piątej stronie, w dolnym rogu, a wieczorem w telewizji TVN24, Marek Siwiec – ot tak, przy okazji i od niechcenia – rzuca jeszcze raz jakąś uwagę o tym, że PiS nieustannie podsłuchiwał polityków.
A ja to właśnie nazywam wygasaniem starcia, prowadzonego przez niemal 5 lat, przy użyciu najbardziej brutalnych i bezwzględnych środków. Starcia, którego inżynierowie, dla interesów pewnej, nie tak przecież wielkiej grupy, ale za to bardzo, bardzo mocnej, w rzeczywistości gotowi byłi zniszczyć duszę całego pokolenia i doprowadzić do czegoś, co ja bym nazwał kulturową wojną domową. Zaczynają wygrywać fakty. I choć, niestety wciąż pozostaje dysząca nienawiść - niezaspokojona, zawiedziona, wciąż bardzo spragniona ofiar – to już zmieniająca się w soją własną karykaturę. I zupełnie bezradna.
A nam pozostaje się tylko w spokoju odrodzić.

środa, 5 sierpnia 2009

O co chodzi z tym piwem?

Są dwa momenty w roku – w dowolnym roku – kiedy mam uczucie, że całość naszych codziennych spraw, cała publiczna przestrzeń, wchodzi we władanie kłamstwa. Nie kłamstwa zwykłego, powszedniego, doraźnego, tworzonego to tu to tam przez ludzi złych i głupich, na potrzeby równie doraźnych i powszednich interesów. Mówię tu o kłamstwie szczególnym. Kłamstwie tak świątecznym i oficjalnym, że niemal państwowym. Kłamstwie operującym niemal na poziomie religii, czy, jak kto woli, racji stanu. Kłamstwie wypełniającym całą Polskę w sposób tak kompletny i bezwzględny, że praktycznie nie do odparcia. Takie mam odczucie dwa razu do roku i w obu wypadkach na jego drugim końcu stoi Jerzy Owsiak i jego dwa projekty – Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy i tzw. Przystanek Woodstock.
Pisałem tu o Owsiaku kilka razy, powiedziałem na jego temat wszystko co chciałem i – Bóg mi świadkiem – postanowiłem nigdy więcej na jego temat się nie wypowiadać. Trochę dlatego, że i dla niego samego i jego sposobu na życie mam wyłącznie pogardę, a trochę też z tego powodu, że cała ta materia, w której Owsiak czuje się jak ryba w wodzie, przeraża mnie jak koszmarna mgła. Kiedy w ostatnich dniach czytałem wpisy moich kolegów z Salonu na temat dopiero co minionego Festiwalu, tym bardziej utrzymywałem się w przekonaniu, ze nic tu po mnie. Powiem szczerze, że przyjmuję jako swój nawet wpis Gniewomira Świechowskiego, w którym autor z radością przyznaje, że mimo iż „wymęczony sporą ilością wypitego piwa”, jeśli ma ochotę „rzygać”, to nie ze względu na to piwo, ale w związku z tym, że najróżniejsi „polityczni fanatycy” sądzą, że „420 tys Woodstockowiczów” interesuje się polityką, podczas gdy oni chcą tylko nabrać „pozytywnej energii”, „nawalić się” piwkiem i kurzem i pobawić się „bez przemocy”. A nie gnić jak te „rumiane dupki”, które pana Gniewomira mijają codziennie na ulicy. Przyjmuję go jako swój, w sposób bardzo interesowny. Nawet ja nie umiałbym lepiej przekazać tego, co tak mocno niesie ów tekst http://amyniechcemy.salon24.pl/118436,to-czego-nie-lapiecie-w-woodstocku.
A jakiż bym musiał mieć talent, by napisać coś choćby w połowie tak ważnego i poruszającego, jak to co przeczytałem wczoraj u Rolexa http://hekatonchejres.salon24.pl/po-balu?.
A zatem nie miałem już pisać o Owsiaku. I oto dziś własnie w Rzeczpospolitejznalazłem artykuł Igora Janke, naszego salonowego dobrodzieja i dobroczyńcy, zatytułowany Owsiak uczy odpowiedzialności, lub – w necie – Owsiak zasłużył na popularność http://www.rp.pl/artykul/9157,344542_Janke__Owsiak_zasluzyl_na_popularnosc.html. Oczywiście sama różnica w tytułach jest interesująca, podobnie jak właściwie każde zdanie owego tekstu, osobno i w całej swej kupie, jednak jeśli już piszę ten swój dzisiejszy – nawet nie wiecie jak bolesny dla mnie – tekst, to nie po to, żeby dyskutować z kolejnym dziennikarzem, ani, tym bardziej, się z nim kłócić, ale żeby jeszcze raz powiedzieć coś na temat tego kłamstwa, o którym wspomniałem na początku swojego tekstu. Nie chcę pytać Igora Janke, czemu napisał ten swój niezwykły manifest, czemu uznał za stosowne ogłosić publicznie, że Owsiak uczy czegokolwiek wartościowego, a już zwłaszcza odpowiedzialności, nie zmierzam powtarzać swoich wczorajszych pytań odnośnie tego, jak to się dzieje, że tylu bardzo przecież dzielnych komentatorów tak chętnie i tak bardzo bez powodu potrzebuje się od czasu do czasu skompromitować. Nie chcę nawet załamywać rąk i wylewać swoich żalów z powodu tego, że kiedy Igor Janke „obserwował Przystanek Woodstock, cały czas miał w głowie to co robią twórcy Muzeum Powstania Warszawskiego”. Nawet nie z powodu tego kuriozalnego wyznania. W końcu to że akurat w dniach Powstania Warszawskiego, Jerzy Owsiak postanowił „piwkiem” – że znów zacytuję pana Gniewka – tępić nienawiść, to czysty zbieg okoliczności, a o tym, że Powstańcy-Aniołowie z Nieba spoglądają na Woodstock, on sam już miał czelność wspominać wiele lat przed red. Janke.
Jednak przyznaję. To właśnie ten tekst w Rzeczpospolitej zainspirował mnie, by jeszcze raz zająć się Jerzym Owsiakiem. I to właśnie osoba autora tego tekstu sprawiła, że i sam artykuł stał się nagle tak ważny. Ja wiem oczywiście, że wśród osób czytających ten blog, wielu jest takich, którzy mi powiedzą, że jestem naiwny jak dziecko, bo przecież Igor Janke już dawno jest po tamtej stronie. Jak bym chciał w to uwierzyć! A jednak nie wierzę. Ja wiem na pewno, że kiedy Igor Janke pisze, że dla zrównoważenia tej swojej pełnej miłości sceny, obok Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego, Owsiak powinien zaprosić Wiesława Chrzanowskiego i Adama Strzembosza, to on nie kłamie. On się jedynie myli. I że niestety nawet o tym nie wie. I stąd mój ból. I stąd te dzisiejsze słowa.
Ale – jak mówię – nie o Igorze Janke ten tekst. Nie o drugim, obok Owsiaka, mistrzu ceremonii tego festiwalu – Piotrze Najsztubie. Nie o tym chlaniu, którym nie potrafi się przestać zachwycać Gniewomir Święchowski, ani o tych tak bezwstydnie wykorzystywanych Powstańcach, ani nawet o samym Owsiaku. Wracając do tego przykrego dla mnie tematu, chciałbym powiedzieć coś jeszcze tylko na temat tego kłamstwa, które kilkanaście lat temu znieruchomiało nad Polskim życiem publicznym i już tak zostało. Chciałbym tylko powiedzieć, że tam nie ma przyjaźni, tam nie ma miłości, tam nie ma dobrego przykładu, tam nie ma nawet prostego, zwykłego życia. To z czym mamy do czynienia w ciągu tych kilku dni każdego roku, to wyłącznie stworzony na potrzeby chwili, sztuczny świat. Dokładnie taki sam, jaki został opisany przez Huxleya w Brave New World,gdzie nie ma Boga, nie ma wysokiej sztuki, nie ma tak naprawdę nawet szczęścia, ale jest za to soma. I ten w gruncie rzeczy religijny przecież festiwal, podczas którego tę somę zgodziło się tępo przyjąć kilkadziesiąt, czy jak chce ten świat, czterysta tysięcy, czy nawet milionów, jeśli to komuś sprawi przyjemność, wypełnionych tym nieustającym miłosnym wrzaskiem. A głupi ludzie nie chcą dostrzec tak przecież prostego i oczywistego faktu, że wystarczy jeden moment, byleby choć na ułamek chwili Jerzy Owsiak przestał się wydzierać, by całe to towarzystwo nagle stało się równie miłe-niemiłe, jak te „rumiane dupki”, o których z taką satysfakcją wspomina Gniewomir.
Brave New World… Jakież to wszystko oczywiste. Jak mało trzeba, żeby zrozumieć coś tak nieskomplikowanego. Nie trzeba być ani socjologiem, ani psychologiem, ani wybitnym profesorem. Nie trzeba mieć doświadczenia w badaniach nad psychologią tłumu i nad strukturą manipulacji, żeby rozpoznać to co jest wręcz namacalne. Przecież to wszystko zostało nam wyłożone czarno na białym. W powieści Huxleya, zwykły przecież człowiek, który miał jedynie uszy i oczy otwarte potrafił rzucić okiem na ten świat i już wiedział wszystko, co wiedzieć trzeba było:
'In fact', said Mustapha Mond, 'you're claiming the right to be unhappy.'
'All right then,' said the Savage defiantly, 'I'm claiming the right to be unhappy.' 'Not to mention the right to grow old and ugly and impotent; the right to have syphilis and cancer; the right to have too little to eat; the right to be lousy; the right to live in constant apprehension of what may happen to-morrow; the right to catch typhoid; the right to be tortured by unspeakable pains of every kind.' There was a long silence.
'I claim them all,' said the Savage at last.
Mustapha Mond shrugged his shoulders. 'You're welcome,' he said."
A jednak, na koniec, pytanie do Pana, panie Igorze. Co to się dzieje, ze Pan tak bardzo się boi, że ktoś Panu powie „You’re welcome”? Przecież to nic takiego. A piwa – jeśli Pan tylko zechce – i tak będziemy mogli się napić i bez Owsiaka.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...