Jeszcze zanim ogólnopolska debata na
temat konieczności wprowadzenia do języka polskiego całej serii form żeńskich, dotychczas
normalnym ludziom nieznanych, nabrała rozpędu, pamiętam jak gdzieś na
Twitterze, czy może na Facebooku, pewna moja znajoma pochwaliła się, że jej
synek zapytał ją, czemu mama jest kierowcą, a nie kierowczynią, z sugestią, że
jej dziecko jest bardzo mądre. Ponieważ owo pytanie, a już zwłaszcza chwalenie
dziecka za tego typu przenikliwość, wydało mi się bardzo osobliwe, żartobliwie
sprowadziłem sprawę do absurdu, sugerując, że „kierowca” to jest w sposób
oczywisty forma żeńska, a zatem to tata raczej powinien funkcjonować jako
kierowiec, a nie mama jako kierowczyni. Mój żart nie został skomentowany ani
przez moją znajomą, ani w ogóle przez nikogo, więc na długie miesiące zostałem
z nim sam na sam, a kiedy już temat zyskał ogólnopolską popularność, zdziwiłem
się tylko, że cała dyskusja sprowadza się wyłącznie do kwestionowania owej
dziwnej nowomowy, zamiast skupić się na wyszydzeniu całej tej zabawy językiem,
który ze względu na swoją szczególną nieregularność, kompletnie się do niej nie
nadaje. No i wciąż wracał do mnie tamten, moim zdaniem, bardzo celny przykład z
ową „kierowcą”.
Mijały na tej bezsensownej przepychance
kolejne tygodnie i oto wczoraj trafiłem na jakiś – w tej chwili już niestety
nie pamiętam konkretnie o jakiej treści – komentarz posłanki lewicy, Anny
Żukowskiej i uznałem, że nadarzyła się znakomita okazja do tego, by przedstawić
wspomnianą „kierowcę” bardziej szeroko. I proszę sobie wyobrazić, że pani
Żukowska w ogóle nie zrozumiała sensu tego przykładu, tylko poinformowała mnie,
że słowo „kierowca” to forma męska, natomiast – i tu się okazało, że dziecko
mojej znajomej wykazało jednak prawdziwie rewolucyjne wyczucie – kobieta
kierowca to kierowczyni, podobnie jak kobieta sprawca to sprawczyni. Ponieważ
zrobiło się grubo, natychmiast wymyśliłem coś wydawałoby się bardziej
przejrzystego i zaproponowałem, że w tej sytuacji, kobieta owca – to będzie
owczyni...
I w tym momencie rozgorzało prawdziwe
piekło. Najpierw w takiej oto kwestii,
że słowo „owca” jest rodzaju żeńskiego,
a ja powinienem wrócić do podstawówki, bo najwidoczniej nie uważałem na
lekcjach, no a potem już ruszyła lawina. Na mój portal zleciało się niemal całe
twitterowe lewactwo, szydząc ze mnie, że jestem skończonym bałwanem, który nie
wie, że owca to dziewczyna, a chłopiec w owej relacji to baran. Kiedy poziom
zidiocenia osiągnął granice absurdu, postanowiłem naciągnąć tę gumkę jeszcze
bardziej i poinformowałem zainteresowanych, że ja występuję w tej debacie jako
obrońca tych wszystkich owiec, które jeśli idzie o płeć nie potrafią określić
się jednoznacznie, a przy homofobicznych nastrojach polskiego społeczeństwa
popadają w depresję i często zmuszone są popełnić samobójstwo.
Wszystko zgodnie z przewidywaniami. Moi
nowocześni antagoniści zaczęli mi zupełnie na poważnie tłumaczyć, że ponieważ
polski język jest dla owiec językiem obcym, w tej sytuacji moja misja traci sens, no a
przy tym oczywiście w dalszym ciągu na moją głowę wylewało się szyderstwo
sprowadzające się do stwierdzenia, że oto „prawactwo się samozaorało”.
W tym momencie, zwłaszcza że już za
chwilę zaczynał się mecz Liverpoolu z Evertonem, pomyślałem, że machnę na to
wszystko ręką i rzeczywiście machnąłem. I oto, proszę sobie wyobrazić, ledwo
przestaliśmy świętować, moja córka poinformowała mnie, że z komentarzem do mnie
zawitał nie kto inny jak sam przewodniczący Włodzimierz Czarzasty i powiedział
coś, co mnie już kompletnie rozbiło: „Zabolało,
Krzysiu? Lewica pozdrawia”. Na co ja napisałem Czarzastemu coś, co
właściwie powinienem powtórzyć i tu, a mianowicie:
„Wiesz,
Włodku, za co ja szanuję Jarosława Kaczyńskiego? Za to, że on nie spędza
wieczorów na dogadywaniu internautom na Twitterze. Gdyby on na starość
zwariował i zaczął to robić, to ja bym w jednej chwili pieprznął tym całym
PiS-em i zanurzył się w błogiej prywatności”.
On mi oczywiście jeszcze próbował tam coś
odpyskowywać, ale ja, wiedząc też, że już za chwilę dyskusja skręci na temat
tego durnia Kaczora, który nie wie nawet, co to Twitter, wyłączyłem się i
postanowiłem zająć się swoimi sprawami. Tam oczywiście, z tego co widzę, szajba
trwa na całego, ja natomiast faktycznie mam w głowie naszego Prezesa.
Popatrzcie Państwo, jak to się przedziwnie wszystko ułożyło. Z nich wszystkich
jedynie on zachował do samego końca pozycję całkowicie wyprostowaną, którą w
pewnym sensie nawet symbolizuje ten jego niemal po proboszczowsku wypięty
brzuch i to spojrzenie, z jednej strony tak bardzo dobroduszne, a jednocześnie
niosące w sobie tę z trudem skrywaną nutkę pogardy dla tych, co jak najbardziej
ją widzą. Tu jest ten Tusk, ta Żukowska, ten Schetyna, te wszystkie Kukizy, te
Korwiny, ta cała pryszczata Konfederacja, nawet ten Trump – można wymieniać – a
z drugiej strony już tylko on. Myślę dziś o nim i nagle już wiem, że tak to właśnie
ze mną jest. Ja go od zawsze szanuję za to, że on, jako jedyny, nie uległ. Bo
gdyby i jego ogarnęła ta chwila słabości, to byłby jak oni wszyscy, tyle że
może nieco bardziej zdolny. A ja bym te jego zdolności miał już dawno głęboko w
nosie.