piątek, 31 sierpnia 2018

O moralnej wyższości eutanazji nad pedofilią

       Dziś, jak niektórzy z nas wiedzą, ukazuje się tygodnik „Warszawska Gazeta”, a wraz z nią mój kolejny felieton. Myślę, że skoro wpadliśmy ostatnio w nastrój bardzo, bardzo poważny, to zniesiemy jeszcze jeden tekst, gdzie naprawdę jest się nad czym zadumać. Bardzo proszę.       


      Proszę sobie wyobrazić, że niedawno na portalu gazeta.pl pokazał się tytuł o następującej treści:  9 i 11-latek poddani eutanazji w Belgii. Zadecydowali o tym sami, rodzice się zgodzili”. Gdyby ktoś w tym momencie pomyślał, że to jest jakiś ponury żart, to tytułowi towarzyszy dłuższy tekst, z którego jednoznacznie wynika, że tym razem nie ma żartów i że, przynajmniej jeśli idzie o „Gazetę Wyborczą”, wciąż jesteśmy w trakcie owej szalenie interesującej debaty, co jest bardziej moralne: seksualne wykorzystywanie dzieci przez duchownych Kościoła Katolickiego, czy zabijanie tych dzieci, żeby nie cierpiały bardziej, niż my dorośli jesteśmy w stanie znieść tak by nie stracić przy tym  poczucia wewnętrznego komfortu. Oczywiście żadna konkretna odpowiedź na to ciekawe pytanie nie pada, choć z obserwacji ostatnich wydarzeń i reakcji na nie zbliżonych do „Gazety Wyborczej” środowisk, można wywnioskować, że kwestia seksualnego wykorzystywania dzieci przez księży przynajmniej nie budzi aż takich kontrowersji. Trudno bowiem wyobrazić sobie to choćby, że redakcja „Wyborczej” po ujawnieniu kolejnego z owych przypadków pedofilii, zwróci się do swoich czytelników z pytaniem: „A jakie jest Wasze zdanie na ten - jeden z najtrudniejszych - temat?”, co tu ma to miejsce jak najbardziej.
       No ale przejdźmy może do rzeczy i przyjrzyjmy się wspomnianemu „jednemu z najtrudniejszych tematów” w stereo i w kolorze. Otóż, jak się okazuje, tak zwana Commission fédérale de contrôle et d'évaluation de l'euthanasie opublikowała raport za lata 2016-2017, w którym poinformowała, że w tym czasie w Belgii „poddano procedurze pozbawienia życia” 4337 osób, z których troje nie skończyło jeszcze 18 lat. Ile lat miały te dzieci, Komsja dyskretnie nie ujawniła, jednak poruszenie, jakie wywołała końcówka owej informacji, sprawiło, że władze ostatecznie przyznały, że dzieci te miały 9, 11 i 17 lat i cierpiały odpowiednio na guza mózgu, mukowiscydozę, oraz zanik mięśni. Jak się przy tym okazało, ów współczesny Endlösung zastosowany wobec osób poniżej dwunastego roku życia stanowił wydarzenie wyjątkowe nawet gdy chodzi o takie kraje, jak Szwajcaria, Holandia, czy choćby właśnie Belgia.
      Żeby nie nadużywać wytrzymałości Czytelników, pozwolę sobie w tym momencie na cytat:
      Zanim lekarze podali im zastrzyki, dzieci musiały przejść szereg procedur, które pozwoliły ocenić m.in. czy są pewne i świadome swojej decyzji i czy są psychicznie gotowe na jej konsekwencje. Oprócz tego, zgodnie z obowiązującym w Belgii prawem, konieczna była zgoda rodziców na eutanazję, a dzieci musiały wyrazić swoją wolę na piśmie.

Ostatecznie to lekarze decydują, czy pacjent jest ‘w beznadziejnej z punktu widzenia medycyny sytuacji i trwa w nieustającym, nieznośnym cierpieniu, któremu nie można ulżyć i które i tak doprowadzi do śmierci w krótkim czasie’”.
        I tu właśnie następuje apel do czytelników o udział w debacie, a ja już tylko zwrócę uwagę na fakt, że wspomniany tekst został zamieszczony w dziale „Zdrowie”.


Książki są tam gdzie zawsze, niestety już bez „TegoKtóry…”, a to by było mocno pod temat.



czwartek, 30 sierpnia 2018

Jakich grzybów w polskich lasach szukają żony arabskich książąt?


      Jak już od pewnego czasu jesteśmy to tu to tam informowani, w miejscowości Stobnica, 50 kilometrów od Poznania, w samym środku Puszczy Noteckiej, na wyspie na kanale Kończak, od kilku lat w kompletnej tajemnicy trwa budowa ogromnego zamku, zaprojektowanego w taki sposób, by przypominał dawne, otoczone fosą, zamki warowne. Początkowo plany zakładały, że zamek będzie pełnił funkcję eleganckiego hotelu, jednak już w trakcie budowy zdecydowano, że to jednak nie będzie hotel, lecz klasyczny apartamentowiec. Budowla, aktualnie ukończona już w 90 procentach, to 14 kondygnacji, wieże sięgające ponad 40 metrów wysokości, 46 mieszkań dla 97 osób plus 10 dla obsługi. Dodatkowo podziemne garaże, kotłownia, przepompownia i oczyszczalnia ścieków. Jak mówię, wszystko w samym środku Puszczy, na końcu świata, otoczone najpierw wodą, a potem murem. Apartamentowiec.
     Sprawa oczywiście trafiła najpierw do Internetu, jako plotka, że oto rzekomo zmarły Jan Kulczyk powiększa swój majątek, no a potem, kiedy już wszystkim zajęły się media tak zwanego głównego nurtu, cała uwaga skupiła się na tym, że ów tajemniczy inwestor, wspólnie z miejscowymi urzędnikami zdemolował lokalne środowisko, które powinno być pod szczególną ochroną. Ponieważ sprawy przyrody, ze względu na  obawę przed manipulacją, interesują mnie średnio, wolałem się jednak skupić na sprawach sciśle praktycznych, a mianowicie związanych z kwestią kto tam, na końcu świata, planuje sobie kupić mieszkanie i po ciężką cholerę. Ja rozumiem sytuację, kiedy to w centrum Warszawy powstaje ogromny apartamentowiec, gdzie kolejne mieszkanie za ciężkie miliony kupuje sobie piłkarz Lewandowski, bo choć on tam będzie prawdopodobnie mieszkał parę razy do roku i to zaledwie przez chwilę, to jednak, jak by na to nie patrzeć, jest środek Warszawy, skąd wszędzie jest blisko i nic nie stoi na przeszkodzie, by w jednej chwili znaleźć się to tu to tam i wieczorem wrócić do domu. Ja rozumiem też ludzi, którzy za grube miliony budują sobie pałace pod Warszawą, czy pod Poznaniem właśnie, ale w takim miejscu, by stamtąd w ułamku chwili znaleźć się w dowolnym miejscu Polski, czy nawet świata. Ale na wyspie w środku ogromnego lasu, na kompletnym odludziu? Jak te blisko 100 osób zamierza tam żyć i jaki interes nimi kieruje, by ze wszystkich miejsc na świecie wybrać akurat to? I gdzie człowiek, który już w tej chwili na tę inwestycję wyrzucił niewyobrażalne wręcz pieniądze, znalazł lokatorów, którzy gwarantują mu zwrot kosztów? A może on planuje wynajmować te mieszkania dla bogatych wczasowiczów? Z jaką intencją? Że oni tam będą oglądali telewizję, a w przerwie chodzili na grzyby?
      I proszę sobie wyobrazić, że kiedy tak wczoraj siedziałem sobie i nad tą zagadką dumałem, zadzwonił do mnie mój kumpel, wybitny adwokat spod Wrocławia, w którego interesy siłą rzeczy staram się nie wchodzić, ale o którym nie bez cienia dumy myślę, jak o owym Tomie Hagenie, którego nikt nie znał, bo on miał tylko jednego klienta, i zapytał, czy zastanawiałem się może, kto będzie chciał mieszkać w tym pieprzonym zamku i wedle jakiej logiki. Odpowiedziałem mu oczywiście, że owa myśl męczy mnie od rana, a więc od chwili gdy przeczytałem na portalu tvn24, że to jednak nie będzie hotel, tylko mieszkania, a on mi opowiedział historię, która mnie poraziła.

       Jeszcze w latach 90 skontaktował się z nim znajomy biznesmen, który poprosił go o radę. Otóż do owego biznesmenena zgłosiło się paru przedstawicieli rodów książęcych z Arabii Saudyjskiej i poprosili, by on ich reprezentował w biznesie mającym polegac na tym, że oni w Lądku Zdroju, na opuszczonych i kompletnie zaniedbanych terenach uzdrowiskowych, wybudują serię czy to hoteli, czy to pensjonatów, czy może właśnie apartamentowców, które zostaną objęte saudyjskim zarządem i ostatecznie staną się czymś co będzie funkcjonować jako obszar eksterytorialny. Kolega swojemu znajomemu oczywiście angażowania się w interesy z owymi szejkami stanowczo odradził i do dziś nie wiemy, jak by się ów biznes potoczył, gdyby nie przyszedł rok 2001 i wszystko się zmieniło, przynajmniej jeśli chodzi o tak zwany „problem arabski” i robienie interesów z muzułmanami.

       Ktoś się pewnie w tym momencie zapyta po ciężką cholerę arabskim szejkom Lądek Zdrój. Już wyjaśniam i proszę się przygotować na tak zwana jazdę. Otóż proszę sobie wyobrazić, że owi szejkowie mają taki kłopot, że ich żony – co warto podkreślić, nie znalezione na ulicy, ale poślubione w ramach bardzo poważnych kontraktów – wraz z upływem czasu dramatycznie tyją, przez co nie dość że tracą swój dawny urok, to obok tego są niszczone przez przeróżne choroby, przy których cukrzyca brzmi jak żart. I, jak słyszę, to nie jest żart, ale naprawde poważny problem. Co zatem owi szejkowie mogą zrobić, by dało się jakoś znosić niesutanne pretensje tych najczęściej starszych już kobiet, muszących z kolei znosić widok kolejnych, młodzszych i piekniejszych żon swoich mężów? Oczywiście, można je wysłać gdzieś do Paryża, czy Londynu, by sobie tam korzystały z życia, jednak, pomijając już koszta tej zabawy, diabli wiedzą, co im tam strzeli do głowy. Można je oczywiście też wysłać na leczenie gdzieś do Szwajcarii, jednak tam też ich się nie da za bardzo kontrolować, a jak one wyjdą na tak zwane „miasto”, pies z kulawą noga na nie nie zwróci uwagi. Otóż, jak sprawę relacjonuje mój kolega prawnik, owi szejkowie, z którymi on się szykował do zawarcia umowy, uznali, że Polska to jest kraj, gdzie je będzie można umieścić w taki sposób, by im nawet do głowy nie przyszło, by wyjść z pokoju i pokazać się wśród ludzi, a jednocześnie się jakoś podleczyć. I do tego miał służyć ów Lądek Zdrój, a dziś – tak, tak – sam środek Puszczy Noteckiej, jako przestrzeń całkowicie wyjęta spod władzy miejscowej administracji, z każdej strony otoczona odpowiednimi zabezpieczeniami, przez które nie przejdzie czy to człowiek czy ptak.

       I to tyle. Nie ma absolutnie żadnej pewnosci, czy wszystko to co powyżej napisałem ma oparcie w faktach, natomiast nie mam najmniejszej wątpliwości, że taki rozwój zdarzeń można sobie bardzo ławo wyobrazić. I nie zaszkodzi nam już zacząć wypatrywać dnia, gdy nad Polskę zaczną nadlatywać wypasione samoloty z dramatycznie roztytymi kobietami w burkach, z bandą swoich uzbrojonych po szyję ochroniarzy. Zwłaszcza gdy pytanie o sens stawiania tego typu apartamentowca w tego typu miejscu napotyka na wysoki i gruby, jak ten otaczający wspomniany zamek, mur kompletnego absurdu, a los tych ptaszków i drzew traci nagle jakiekolwiek znaczenie.

 

Moje książki niezmiennie czekają na odważnych i bezkompromisowych czytelników w księgarni pod adresem www.basnjamniedzwiedz.pl, ewentualnie tu za ścianą przez kontakt emailowy k.osiejk@gmail.com.

środa, 29 sierpnia 2018

Wezwani do Kory


Po dłuższej nieco przerwie przedstawiam kolejny odcinek krótkich kawałków, jakie regularnie pod tytułem "Wezwani do tablicy" publikuję w magazynie „Polska Niepodległa”. Dziś głównie ku pamięci piosenkarki Kory i ku chwale jej przyjaciół.


Poprzedni odcinek „Wezwanych” w całości został poświęcony różnym bardzo wydarzeniom, które łączy jednak jeden wspólny element, ten mianowicie, że ich jednym i tym samym bohaterem jest tak zwany „świr”. Dziś oczywiście ów świr się znów się pojawi, tym razem jednak w ramach tylko jednego wydarzenia, a mianowicie śmierci popularnej piosenkarki Kory. Od razu przy tym muszę uprzedzić Czytelników, że ją samą zostawimy tu w, zgodnie z życzeniem osób bliskich, nieświętym spokoju, natomiast owymi bliskimi zajmiemy się z najwyższą radością. Swoją drogą to jest bardzo ciekawe, jak oni wszyscy się łączą w stada. Umiera taka Kora, która, co by o niej nie mówić, coś tam w życiu osiągnęła, a tu się okazuje, że celem tego projektu była przez cały czas wyłącznie hodowla bałwanów.

***
Weźmy choćby takiego Kamila Sipowicza, człowieka bez jednego choćby talentu, o którym świat by nawet nie usłyszał, gdyby nie fakt, że on przez ponad 40 lat, z wymuszanymi towarzysko przerwami, był tak zwanym partnerem Kory, a w ostatnich latach nawet jej mężem. To on zatem musiał wziąć na siebie beznadziejne przecież zadanie stworzenia dla tego co się stało oprawy, która by pozwoliła znajomym Kory uwierzyć, że śmierć to jednak nie koniec, ale zaledwie początek, nawet jeśli umiera ktoś, dla kogo życie jest niczym więcej jak bezprzytomną zabawą. No i ostatecznie wymyślił ów bon mot, który przez ostatnie dni powtarzał gdzie tylko mógł, nie wykluczając samego pogrzebu, że Kora, choć odmówiła przyjęcia ostatniego namaszczenia, wcale nie była tępą racjonalistką, bo „wyznawała religię słońca, wiatru i kwiatów”. Z punktu widzenia tak zwanych humanistów, bardzo to przekonujący argument, niemal tak samo dźwięczny, jak pamiętny tekst na pogrzebie Wisławy Szymborskiej, gdzie któryś z jej znajomych powiedział, że ona teraz siedzi gdzieś w kosmosie obok Elli Fitzgerald i słucha jak ta śpiewa „Summertime”.

***
Ja rozumiem, że ktoś teraz powie, że mogłem się bardziej postarać i sobie do swoich szyderstw znaleźć coś lepszego, niż mądrości Sipowicza. Dla nich więc specjalnie przedstawiam, po raz kolejny zresztą, prawdziwą czarownicę, czyli profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Magdalenę Środę, która, owszem, również zaprodukowała się na wspomnianej uroczystości pogrzebowej i wygłosiła coś takiego. Proszę się trzymać foteli:
Trudno mówić o Korze, której nie ma, ale o której wiem, że wszystko słyszy. Nie dlatego, bym wierzyła w jej wieczne życie, ale dlatego, że ta ilość energii którą w sobie miała, którą była, nie mogła tak po prostu rozproszyć się i zniknąć. […] Właściwie trudno spobie wyobrazić, co stałoby się ze światem, gdyby jej potężna energia nie znajdowała ujścia w koncertach, w śpiewaniu, w pisaniu i wreszcie w walce z chorobą. A na tym polu była naprawdę zaciekłą wojowniczką. […] Ktoś powiedział, że Kora była eksterytorialna jak państwo Watykan. I jak Watykan była bogata wewnętrzenie. Jej twórczość była rzeczywiście eksterytorialnym państwem, gdzie wszyscy czuli się równi, wolni, ubogaceni, solidarni”.
Przepraszam bardzo ale tym razem Środa przebiła nawet, równie nieświętej co Kora pamięci, telewizyjnego redaktora Grzegorza Miecugowa, który, kiedy jeszcze kipiał życiem zechciał się podzielić refleksją, że, jego zdaniem, po śmierci, człowiek nie znika zupełnie, lecz zamienia się w coś pożytecznego, jak na przykład krzesło.

***
No a tu jeszcze mamy ten Watykan, gdzie wszyscy czują się równi, wolni, ubogaceni i solidarni. Jak na kogoś, kto wręcz zawodowo przedstawia się, jako satanistka i ogłasza Watykan jako gniazdo wściekłych żmij, to porównanie robi wrażenie kompletnego odjazdu. Jak poinformowały media, prof. Środa należała do najbliższych przyjaciół Kory oraz Sipowicza. Kiedy się o tym dowiedziałrem, pomyślałem sobie, że to jednak są dwa tak różne światy, że trudno mi sobie wyobrazić, że to nie jest fejk. Po wysłuchaniu przemówienia Środy podczas uroczystości na Powązkach uznałem, że wszystko się jednak zgadza. U Sipowiczów prawdopoodbnie można było dostać najlepszy towar w mieście. Inaczej to równanie mi zwyczajnie nie wychodzi.

***
Wszystko natomiast się zgadza w momencie, gdy na scenę wszedł dziennikarz Wojciech Mann i, jak to mówią młodzi, nie opieprzając się, wygarnął politycznie:
Przyszło jej żyć w okresie różnych faz naszego kraju. Najpierw był komunizm, potem był komunizm z ludzką twarzą, potem były różne turbulencje, potem była Solidarność, stan wojenny, demokracja, a wreszcie parodia demokracji. I przez wszystkie te okresy Kora szła z podniesioną głową i z jasnymi poglądami. Wypowiadała je śmiało, nie patrząc na koniunktury, nie łasząc się do kolejnych sekretarzy, ministrów, dyrektorów, prezesów – robiła swoje”.
I to akurat, w wykonaniu kogoś takiego, jak Wojciech Mann, jeden z najwybitniejszych pieszczochów komuny, musi robić wrażenie. Zwłaszcza gdy skupimy się na tym fragmencie z „różnymi turbulencjami”. O tak! To by było bardzo ciekawe dowiedzieć się, co to były za turbulencje, że taki specjalista od polityki jak Wojciech Mann nie był w stanie znaleźć dla nich odpowiedniej nazwy.

***
Jednak jest w tej jego żałobnej wypowiedzi coś jeszcze ciekawszego. Otóż w pewnym momencie red. Mann wypowiada następujące słowa:
Warto też powiedzieć, że pełniła też rolę, nazwijmy to, pedagogiczną. Występując w programie telewizyjnym, potrafiła też uczyć widzów, i nie tylko widzów, ale też uczestników, szacunku dla publiczności, tępiła taniochę, tępiła tandetę, tępiła amatorszczyznę, i znowu, dzięki temu budowała swoją osobowość otoczoną szacunkiem ludzi”.
W tym właściwie momencie wypadałoby pewnie powiedzieć, że źle bardzo zrobił Mann, że zaufał swojej ćwiczonej przez lata elokwencji i nie napisał sobie tego przemówienia, jak choćby prof. Środa na kartce, jednak my tu mamy inną refleksję, dotyczącą samej Zmarłej i wspomnianego szacunku. Otóż ja bardzo dobrze pamiętam program telewizyjny program „Must be music”, gdzie pewnego dnia wystąpił tam naprawdę bardzo zdolny chłopak, uczeń szkoły muzycznej w Sanoku, i nadzwyczaj profesjonalnie zaśpiewał piosenkę o tym, że Polska jest naszą ojczyzną, że jest piękna i nie warto z niej uciekać, po czym został przez jury do spodu wyszydzony. Kiedy śpiewał, jury siedziało z demonstracyjnie spuszczonymi ze wstydu głowami, lub zasłoniętymi twarzami, a na koniec Kora, która była tam przewodniczącą, z zażenowaniem oświadczyła, że ona „prawie umarła”, na co reszta zarechotała długo i przeciągle, dowcipnie radząc chłopakowi, by „nie szedł tą drogą” i „wracał do Polski”. No tak. Szacunek to podstawa. I nikt jak Kora tego nie wiedział.

***
No ale nie miało być o Korze, więc spójrzmy może na całą tę menażerię, która się tam na Powązkach zgromadziła i zastanówmy się, co się dzieje w tych głowach. Otóż proszę sobie wyobrazić, że, jak poinformował wspomniany na początku Kamil Sipowicz, przed swoją śmiercią Kora miała dwa życzenia. Pierwsze z nich to te, by jej zdjęcia, jakie gdy ona już umrze będą publikowane w mediach nie były czarno-białe, lecz kolorowe, drugie natomiast takie, by na jej pogrzeb wszyscy również przyszli ubrani na kolorowo. Oglądałem transmisję z tej uroczystości i co, ciekawe, jedyną ekstrawagancją, jaką udało mi się zauważyć, było to, że Kamil Sipowicz wystąpił w kapeluszu, którego nie zdjął ze łba nawet wtedy, gdy urna z prochami jego, było nie było, żony była składana do grobu. Poza tym, wszyscy uczestnicy byli ubrani albo na czarno, albo prawie na czarno. Nawet Kuba Wojewódzki, który tam też się znalazł nie zrobił z siebie zwyczajowego pajaca i wystąpił w zwykłej szarej koszuli. Bardzo to ciekawe. Wygląda bowiem na to, że choćby oni nie wiadomo jak się starali, by być naprawdę nowocześni i undergroundowi, pewnych nawyków, wyrastajacych wprost z kultury chrześcijańskiej, nie pokonają. Jest pogrzeb – jest żałoba. Ależ oni są pogubieni!

***
Swoją drogą ciekawe, że tam nie pojawił się Zbigniew Hołdys – w końcu swego czasu główny konkurent Maanamu do miana pierwszego artysty stanu wojennego – a przynajmniej nie na tyle wyraźnie, by go pokazały kamery TVN-u. Czy to możliwe, że ta cała gadka o kolorach to była tylko taka gadka-szmatka właśnie, a na samą myśl, że tam miałby się pokazać Hołdys oni wszyscy jednocześnie krzyknęli: „Nie, tylko nie ten wariat!”? I my to oczywiście rozumiemy. To by bowiem dopiero był figiel, gdyby to dziwadło wlazło przed mikrofon w kwiecistej koszuli i zaczęło wrzeszczeć: „Kaczyński ch***j!”


Zachęcam wszystkich do kupowania moich książek, dostępnych w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, ale też i tu na miejscu przez kontakt mailowy k.osiejuk@gmail.com.


wtorek, 28 sierpnia 2018

Wtem ktoś nagle drzwi otwiera, wpada Paris, jak Pantera


      Być może część z nas jeszcze sobie przypomina kampanię przeprowadzoną parę lat temu przez którąś z przykościelnych fundacji pod hasłem „Nie ma miłosierdzia dla osób żyjących w związkach niesakramentalnych”. Rozwieszone w całym kraju billboardy przedstawiały parę dłoni, splecionych, zamiast ślubnej obrączki, wężem, a podpis głosił: „Konkubinat to grzech – nie cudzołóż”. Bezmyślna drastyczność owej kampanii, a jednocześnie ów ton świętoszkowatej pewności siebie, autoryzowany, jak się okazało, przez pewnego księdza nazwiskiem Drąg, a do której ja akurat pogardę wyssałem z mlekiem matki, sprawił, że poświęciłem wspomnianej kampanii osobną notkę, w której napisałem słowa, które pozwolę sobie tu dziś przypomnieć, jako z każdym dniem coraz bardziej aktualne:
      Ja wiem, że z księżmi nie ma sensu dyskutować, a publicznie to już zwyczajnie nie wypada, ponieważ jednak mam głębokie przekonanie, że za projektem, którego tak pięknie broni ksiądz Drąg, stoi ktoś zupełnie inny, komu jest znacznie bliżej do wydawnictwa ‘Czarne’, niż do Kościoła, chciałbym Księdzu zwrócić uwagę na fakt, że przeróżnych grzechów, poza cudzołóstwem jest cała kupa, w tym takie, o których znaczna większość z nas myśli jak najgorzej. A więc nawet ludzie, którzy z Kościołem nie chcą mieć nic wspólnego, wiedzą, że nie należy kraść, kłamać, zabijać, być niedobrym dla swoich rodziców, obżerać się, wybuchać gniewem, lenić się, zazdrościć, pysznić się, wstrzymywać zapłatę. Tak się też składa, że, jak to pięknie określa ksiądz Drąg, ‘od pewnego czasu obserwujemy wzrost’ większości z nich. Na przykład, jestem pewien, że nawet ksiądz Drąg, który najwidoczniej najbardziej dziś jest przejęty tym, że pary, zamiast się żenić, żyją w wolnych związkach, zauważył, że coraz więcej ludzi, szczególnie młodych kobiet, nieumiarkowanie się obżera. Zauważył on też zapewne, że wielu z nas nie czci tak jak należy dnia świętego. Jestem przekonany, że ksiądz Drąg widzi, jak ostatnio często wielu z nas popełnia grzech wołający o pomstę do nieba, polegający na wstrzymywaniu zapłaty. Myślę również, że musiał ksiądz Drąg zauważyć, jak ostatnio coraz częściej ludzie kłamią i oszukują. Mam też silne podejrzenie, że zaobserwował też ksiądz Drąg gwałtowny wzrost osób, które z różnych powodów popadają w rozpacz, a która, jak wiemy, jest grzechem niezwykle ciężkim. Widząc to wszystko, on postanowił jednak nie wyjść do ludzi z paskudnym wężem na billboardzie i hasłem: ‘Weź się w garść – rozpacz jest grzechem’, lub ‘Zapłać pracownikowi i nie żyj w grzechu’, lecz wszcząć na całą Polskę kampanię przeciwko ludziom, którzy postanowili żyć w tak zwanym konkubinacie. Bo ich jest coraz więcej, a konkubinat, jak wiemy, to cudzołóstwo.
       Skąd dziś ten temat? Czyżby papież Franciszek znów rozjuszył część naszych lokalnych uczonych w piśmie, prosząc o miłosierdzie dla osób, którzy nie dali sobie rady z życiem i dziś są poza Kościołem? Nie. Z tym na razie jest spokój, natomiast, owszem, ze strony tych właśnie specjalistów od świadomej pobożności, tym razem, jak się okazuje, z dwóch stron posypały się kamienie w jego kierunku zarówno za pedofilię w Kościele, jak i za to, że on śmiał za nią przepraszać. Jeśli już mam się trzymać tak zwanej „naszej” strony sceny, najpierw nasza koleżanka Pantera wrzuciła – swoją drogą nadzwyczaj interesujący i bogaty w informacje – tekst, zatytułowany mocno i w punkt „’Pedofilia w Kościele’, czyli ostateczne rozwiążanie kwestii katolickiej”, w którym bardzo solidnie pokazała to, z czym od pewnego czasu mamy do czynienia, jako niezwykle agresywny i z gruntu zafałszowany atak na Kościół jako taki. Nie atak motywowany moralnym odruchem wobec zła, ale atak, gdzie pedofilia nie jest w żadnej mierze wrogiem, ale bardzo cennym sojusznikiem. I pewnie nie zawracałbym Czytelnikom głowy tymi uwagami, gdyby wszystko zostało tak jak to wyżej opisałem, jednak stało się tak, że do dyskusji włączyła się ze swoim unikalnym wręcz wdziękiem komentatorka Paris, pisząc tak:
      Skoro w senacie amerykanskim przechodzi  zbrodnicza i zlodziejska ustawa  447, o ktorej  ten  ZDRAJCA  i  FOLKSDOJCZ  Gorny wraz z ‘naszymi’ presstytutkami nawet sie nie zajaknal, kiedy byla procedowana... przypominam, ze jeszcze za zycia tego calego  HIPOKRYTY  McCaine'a, po ktorego wlasnie przyszla kostucha... ‘naszego  sojusznika’  i  pSZyjaciela... jakim go obwolala ta merdiana  ‘nasza’ TARGOWICA  wczoraj...
... to pewnie mysli ta banda bandytow, ze i z Kosciolem sie uda... ale sie nie uda  !!!”
     Ja w prawdzie z Paris zasadniczo nie rozmawiam, jednak ow fragment, w którym ona wyraziła ową satysfakcję z faktu że McCain został ostatecznie zabity przez nowotwór, odpisałem Paris krótkim komentarzem: „Brawo śmierć!” i się zamknąłem.
     I tu niestety doszło do zdarzenia, które ostatecznie sprawiło, że piszę tę notkę. Oto w roli adwokata Paris wystąpiła Pantera pisząc tak:
     Każdy może oczywiście obchodzić żałobę po polityku, ale [podkreślenie moje] akurat katoliccy dziennikarze winni wiedzieć, że akurat ten ‘drogi zmarły’  miał wpadkę ‘względem matrymonium’. Kiedy bowiem siedział w wietnamskej niewoli, jego małżonka co tydzień jeździła przez te 5 lat na pocztę i nadawała paczkę dla ukochanego małżonka. Aż jednego razu, chyba w 4-tym roku niewoli małżonka, jadąc z paczką na pocztę miała wypadek i to w Wigilię Bożego Narodzenia, w efekcie czego przez wiele miesięcy była w gipsie a ostatecznie po wyjściu ze szpitala musiała chodzić o kulach.
      Ukochany małżonek wrócił z niewoli, popatrzył na żonę i początkowo zwiększył ilość delegacji służbowych a potem znalazł sobie śliczną, młodą i bardzo posażną blondynkę  a małżonce dał ‘zwolnienie  z pracy’.
[…] Niech mu tam ziemia lekką będzie. Swoje przeszedł w tym Wietnamie i biorąc pod uwagę, w  jakim stanie psychicznym byli więźniowie obozów po uwolnieniu, to kariera polityczna, gdzie jest wiele stresów, była najgorszym możliwym wyborem”.
      Tekst jak każdy tego typu paszkwil, gdzie wszystko się właściwie zgadza, pomijając te fragmenty, które są czystą manipulacją. Jednak pewnie i on by mnie nie zainteresował, gdyby nie dwie rzeczy, a mianowicie owo podkreślone przeze mnie „ale”, oraz „wpadka ‘względem matrymonium’”. To jest bowiem to, co mnie doprowadza do furii: przede wszystkim to nieśmiertelne zakłamanie, typu „każdy może, ale”, po to aż pociekające równie nieśmiertelnym fałszem „matrymonium”. W wieku 28 lat McCain poślubił 26- letnią, rozwiedzioną modelkę z dwojgiem dzieci, Carol Shepp. Ponieważ niemal natychmiast trafił do wojska, najpierw ze swoją młodą żoną widzywał się tylko w weekendy, a następnie został wysłany na wojne do wietnamu, gdzie trafił do niewoli w wieku 31 lat, zostawiając Carol daleko w Ameryce. Siedział w tym Wietnamie ponad pięć lat, dzień w dzień znosząc najbardziej okrutne tortury, z powodu których niemal nie popełnił samobójstwa, przez ten czas jego głupia żona słała do niego listy i paczki z żywnością, które jego oprawcy albo niszczyli, albo osobiście zżerali, a kiedy wrócił do domu był niemal wrakiem człowieka, na którego czekała w gruncie rzeczy kompletnie obca mu kobieta, w dodatku już, podobnie jak on, poruszająca się o kulach.
      I ja oczywiście rozumiem, że żonę trzeba kochać, trzeba jej być wiernym i w ogóle należy trzymać fason, zwłaszcza gdy się jest tak zwanym „bohaterem wojennym”. I ja sobie o tym mogę porazmawiać z każdym, w każdej chwili. Co innego jest jednak sytaucja, gdy ktoś zaczyna się zwyczajnie dopieprzać do kogoś kto właśnie zmarł po straszliwej chorobie, za to, że przed wielu, wielu laty zdradził żonę, a następnie się z nią rozwiódł, i traktując ten fakt jako argument na rzecz prawa każdego do traktowania zmarłych w wybrany przez siebie sposób.
      Przypomnę na koniec, że ja nie mam ochoty dyskutować z Panterą, ani tym bardziej Paris, moje podejrzenia co do której zaczynają się ostatnio wręcz poruszać i wydawać dźwieki, na temat tego, czy McCain był człowiekiem dobrym, czy złym i czy Pan Bóg mu wybaczył, czy jednak uznał owo „matrymonium” za grzech McCaina dyskwalifikujący. Nie chcę nawet się odnosić do kwesti, czy McCain, skoro wrócił z Wietnamu taki poraniony, miał wchodzić w politykę, czy tak jak uważa Pantera, zachować się bardziej rozsądnie, a więc żyć na łonie rodziny z żołnierskiej, zapewne w tym wypadku bardzo solidnej, emerytury i pisać wspomnienia. To w ogóle nie jest moja sprawa. Moją sprawą jest natomiast to, że wśród moich znajomych są ludzie, którzy się zachowują tak jakby uważali, że zostali właśnie przez Pana Boga zatrudnieni w roli Jego osobistych sekretarzy. A ich liczba przyrasta ostatnio w tempie geometrycznym.
     A teraz, proszę bardzo, możemy sobie na ten temat porozmawiać.

PS. Przy okazji gorąco polecam wspomniany artykuł Pink Panther. Bardzo cenne refleksje.

Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, no i jak najbardziej tu na miejscu. Kontakt mailowy: k.osiejuk@gmail.com.  

      
   


poniedziałek, 27 sierpnia 2018

Counter Strike, czyli jeszcze o dewastowaniu emocji


        W pierwszej kolejności chciałbym przeprosić wszystkich wypatrujących komentarzy na tematy interesujące dziś nas wszystkich, ale pojawiło się coś, co moim zdaniem wymaga reakcji natychmiastowej. Po drugie, chciałbym poinformować Czytelników, że temat, który poruszyłem zaledwie wczoraj – wbrew choćby i moim przypuszczeniom –  wymaga kontynuacji i w związku z tym trzeba będzie się nam wszystkim uzbroić w cierpliwość i skupić się na sprawach podstawowych. Otóż, dzięki czujności mojej wybitnej córki, dowiedziałem się właśnie, że niejaki Trevor Heitmann, nadzwyczaj popularny youtuber, regularnie oglądany przez niemal milion użytkowników zainteresownych filmikami dotyczącymi komputerowej gry o nazwie „Counter Strike” i przedstawiający się nickiem „McSkillet”, w pewnym momencie postanowił, że ruszy swoim czarnym sportowym mclarenem pod prąd którąś z okolicznych szos i walnie nim w pierwszy nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, zabijając siebie, no i przy okazji nieznaną liczbę równie nieznanych sobie pasażerów. Efekt jest taki, że ów słynny youtuber nie żyje, a wraz z nim życie straciły jeszcze dwie osoby. Oto informacja, jaką znajduję na portalu naszego Radia Zet:
      Trevor „McSkillet” Heitmann, popularny youtuber, zginął w wypadku samochodowym na autostradzie w San Diego w amerykańskim stanie Kalifornia. 18-letni mężczyzna jechał pod prąd sportowym mclarenem i uderzył w inny pojazd. Poza nim w wypadku zginęły jeszcze dwie osoby”.
      Jak znam życie, owa informacja, jeśli w ogóle wbiła się w okruchy świadomości obywateli, to głównie ze względu na tego „popularnego youtubera”natomiast gdy chodzi o to ostatnie zdanie – swoją drogą, w większości innych relacji zwyczajnie pominięte, jako nieistotne – to nie mamy już o czym marzyć. Mimo to jednak – a kto wie, czy nie przez to właśnie –  chciałbym zwrócić uwagę na ten bardzo dla mnie istotny związany z owym wydarzeniem szczegół. Otóż wspomniane przez Radio Zet „jeszcze dwie osoby”, to, jak się okazuje, 12-letnia Aryana Pizarro i jej 43-letnia mama, Aileen Pizarro. Brat i syn obu kobiet, Angelo Pizarro, zamieścił na Facebooku następujący komentarz (skoro już jesteśmy w temacie Internetu, google translate powinien wystarczyć):
        To the man who basically murdered my mom and sister with your car intentionally... I’m sorry you were hurting so bad that you felt the need to end your life. And that’s terrible. No one should ever feel that.
        But you didn’t have to take my mom and sister with you.
        You didn’t.
        You did though. I’m angry at you but you’re gone so you’ll never know just how angry that is. I’m trying to forgive you but it’s heartbreaking. I wonder if your family is grieving. I wonder if your fellow YouTube community is grieving.
         My sister was one of the most forgiving people ever. If she hated you she’d forgive you so fast. So I’m trying. I’m trying for her. And I think whoever is reading this should try to forgive you for her.
         I know your YouTube name and probably could find out your real name but I don’t wanna type or say it. It brings a foul taste in my mouth.
         But now running on only 2 hours of sleep in the last 24 hours in a hotel room in San Diego I just know one thing and that’s that Aryana and my mom are in a better place.
         You, I’m not so sure.
         But I hope you’re not in pain.... because Aryana would never want anyone, even her killer, to be in pain.
         -Angelo
         P.S. Aryana if you’re looking down right now from heaven checking in on me know that I’ll be okay and I’ll make that dent you wanted to make on the world in your name. You leaving me, and everyone, will be for something. Guess I have to get that unicorn tat we talked about forever now”.
        O co chodzi? O to mianowicie, że większość doniesień medialnych skupia sie na tym, że oto w wypadku samochodowym zginął popularny youtuber, a na informacje o tym, że przez jego fantazję musiała wraz z nim zginąć wspomniana Aryana, czasu i miejsca już nie starczyło. Słowo „youtuber”, zakładając że w tym natłoku zdarzeń w ogóle, zawłaszczyło nasze emocje dokumentnie i ostatecznie.
        Proponuję więc, byśmy się nad tym przez chwilę zastanowili. Zwłasza wtedy gdy przyjdzie nam do głowy rozpamiętywać niezrealizowany zakup australijskich fregat. Mam nadzieję, że nic nie pomyliłem.



Książki tam gdzie zawsze.

    

niedziela, 26 sierpnia 2018

O emocjach zdewastowanych tu i tam


Parę tygodni temu opublikowałem tu tekst, w którym podzieliłem się swoimi refleksjami na temat znalezionego na Youtubie przesłuchania przed tak zwaną „komisją reprywatyzacyjną”, której pierwszym bohaterem był człowiek nazwiskiem Kobylarz. Jak się okazało, tamto doświadczenie było dla mnie zaledwie początkiem bardzo głębokiego i w jak najszerszym wymiarze zainteresowania owymi przesłuchaniami. I powiem zupełnie uczciwie, że kiedy piszę dziś ten tekst, nie mam już najmniejszych wątpliwości co do tego, że od stworzenia świata, w którym naszą świadomością nie rządzi ani film, ani książka, ani piosenka, ani nawet polityka, lecz wyłącznie media, to one właśnie, a nie cokolwiek innego, dewastują nasze emocje, że zacytuję mojego drogiego kumpla Coryllusa. To media, przez owo tak agresywne kształtowanie naszych codziennych zainteresowań, niszczą w nas to co naturalne i sprawiają, że śmiejemy się, smucimy, płaczemy, szydzimy i  wreszcie dostajemy cholery, na gwizdek. Powtarzam. To nie film, nie książka, nie piosenka. To media.

      Ale potwierdziło się coś jeszcze. Otóż przez to, że nasze codzienne emocje właśnie są równie bezbronne wobec wiadomości o tym, że kandydat Trzaskowski naprawił odpadającą szybę przy pomocy taśmy biurowej, jak wobec faktu, że to iż gdzieś nad morzem w jednej chwili utopiło się troje dzieci, ale też informacji, że oto mniej więcej w tym samym czasie powiesił się znany coach odchudzania i środowisko jest pogrążone w bólu, każda z tych informacji jest dla nas jednakowo ważna i nie potrafimy już rozróżniać wagi owych informacji i jedynym sposobem, by się bronić przed tym atakiem jest pogrążenie się w doskonałym braku zainteresowania wszystkim co przekracza ściany naszego domu. Po tym jak obejrzałem przesłuchanie wspomnianego Kobylarza, a więc człowieka, który, co jest bardzo możliwe, zamordował Jolantę Brzeską, rozmawiałem z kilkoma bliskimi sobie osobami, osobami na co dzień szczerze przekonanymi, że w pełni kontrolują sytuację i okazało się, że niemal każda z nich nie tylko nie miała pojęcia, kto to taki ten Kobylarz i ta jakaś Brzeska, czy o co chodzi w tej komisjiJakiego, ale również na czym polega problem z tym tak zwanym „czyszczeniem kamienic”.

      Ja zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, jaka tu na tych blogach panuje atmosfera, gdy chodzi o ogólnie pojętą politykę i jak chętnie większość z nas w kluczowych momentach wpada w znany mi aż zbyt dobrze nastrój lekceważenia wszystkiego co lokalne i związane z autentycznymi, indywidualnymi emocjami. Wiem też w związku z tym, w jaki sposób na ten dzisiejszy tekst zareaguje część Czytelników, którzy są głęboko przekonani, że cały świat tonie w powszechnym oszustwie i tylko im się udało wyrwać z tego piekła. Nic nie szkodzi. Ja od paru tygodni oglądam kolejne przesłuchania przed wspomnianą komisją i uważam, że tam właśnie toczy się prawdziwa wojna o Polskę. I jedyna z nielicznych w pełni autentycznych. Stąd też, jak sądzę, mamy do czynienia z wspomnainą przez mnie wcześniej falą tak wielkiego lekceważenia.

      Oto w tych dniach niesławny Onet opublikował tekst podpisany przez znanego nam już wcześniej Janusza Schwertnera (sic!) zatytułowany „Śmierć Jolanty Brzeskiej. Prokuratura wróciła do wersji o samobójstwie”, a oparty w całości na wytworzonych w redakcji Onetu plotkach, w którym Schwertner jednoznacznie sugeruje, że pisowska prokuratura, z wiadomo jakich przyczyn, próbuje zamieść pod dywan fakt okrutnego zabójstwa Brzeskiej i w ten sposób ową sprawę ostatecznie zamknąć w szufladzie z napisem „samobójstwo”. Tekst jest bardzo długi, pełen zdań typu: „Prokuratura, wbrew zapewnieniom Zbigniewa Ziobry, nie dysponuje dowodami na zabójstwo Jolanty Brzeskiej przez członków tzw. mafii reprywatyzacyjnej”, „Osoby, które nie wierzą w wersję o samobójstwie, są przesłuchiwane w obecności psychologów”, „Córka Jolanty Brzeskiej, która także nie wierzy w samobójstwo, zostanie poddana badaniom. Biegli mają ustalić, jaki jest jej poziom intelektualny i stan rozwoju umysłowego”, czy już na sam koniec „Prokurator prowadzący sprawę śmierci Jolanty Brzeskiej od wielu miesięcy nie zgadza się na rozmowę z mediami”.

      Ktoś powie, że sytuacja, w której Onet nagle się tak okropnie przejął losem śledztwa w sprawie zamordowania Jolanty Brzeskiej przez reprywatyzacyjną mafię z siedzibą w warszawskim ratuszu, najlepiej akurat świadczy o tym, że owo śledztwo jest „żywe i kopie” i każde kolejne słowo jest tu zbędne. I choć również z mojego punktu widzenia intryga jest jasna jak słońce, a w dodatku polska prokuratura opublikowała – jak się domyślam, mocno wbrew sobie i powszechnym zwyczajom – oficjalne pismo, w którym poinformowała, że opublikowany przez Onet tekst stanowi stek kłamstw i sprawa morderstwa jest wciąż jest przez prokuratorów traktowana jako jedyna opcja, ze względu na choćby niektórych z nas, chciałbym podzielić się pewną refleksją. Otóż od pewnego czasu mam wrażenie, że istnieje bardzo zaawansowany i skierowany we wszystkich możliwych kierunkach projekt mający na celu przekonać część najbardziej zaangażowanych politycznie sympatyków dobrej, lepszej i najlepszej zmiany, że o żadnej zmianie mowy być nie może. I że o tym wszyscy zorientowani w sprawie wiedzieli od samego początku i jedyne uczciwe środowiska, dziś reprezentowane przez Platformę Obywatelską, starały się to uczciwie obywatelom przedstawić, jednak zatruta faszyzmem część społeczeństwa wciąż naiwnie liczyła na niewiadomo co.

      No i tu znów ktoś mi być może powie, że ja niepotrzebnie zawracam sobie głowę jakimś Onetem, którego tu przecież nikt, poza grupką jakichś prowokatorów, poważnie nie traktuje. Otóż nie. Wystarczy rzucić okiem na komentarze pojawiające się na naszym jak najbardziej portalu szkolanawigatorow.pl i to komentarze pisane nie przez jakiegoś obłąkanego korwinistę, lecz wrzucane przez bardzo licznych czytelników, dla których najwyraźniej to Onet właśnie jest źródłem jedynej wiedzy, by zobaczyć, że plan, który opisałem, święci autentyczne triumfy.

       Szczerze powiem, że ja bym tych durniów zdusił jednym  ruchem, ale co ja mam tu do gadania?

 

Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, ewentualnie też tu na miejscu, przez kontakt mailowy k.osiejuk@gmail.com. Zapraszam.


 
 

 


sobota, 25 sierpnia 2018

Czy reżyser filmowy Gliński je na śniadanie mielonkę z Sokołowa?


          Bardzo mnie kusi by znów napisać o muzyce, i choć sprawa jest jak najbardziej bieżąca, strach przed gniewem mojego kolegi i wydawcy Coryllusa mnie tak sparaliżował, że wspomnę tylko, że wczoraj udałem się na darmowy koncert legendy polskiego rocka SBB i histeria jaką odstawili fani zespołu – w większości w moim, lub zbliżonym do mojego wieku – którym nie udało się wejść do środka, była tak wielka, że poczułem się autentycznie zawstydzony, że mnie na ten rodzaj emocji już od dawna nie stać. Ktoś się zapyta, skąd wiem, co się działo przed wejściem, skoro w tym czasie byłem już w środku, a ja już odpowiadam. Otóż, owszem, byłem w środku, jednak zaledwie przez około 15 minut i wszystko widziałem w trakcie ucieczki, włącznie z tymi z fanów, którzy wieszali mi się na szyi, błagając bym poświadczył, że właśnie wyszedłem i w ten sposób zwolniło się jedno miejsce.
      A zatem, o muzyce dziś oczywiście nie będzie, natomiast chciałbym jak najbardziej zahaczyć o szeroko pojętą kulturę, ale też politykę, i zwrócić uwagę na wywiad, jakiego prowadzonemu przez Tomasza Sakiewicza portalowi niezależna.pl udzielił reżyser filmowy Robert Gliński, brat ministra Glińskiego, na temat artystycznych możliwości współczesnej polskiej szkoły filmowej. Nie wykluczam, że część z Czytelników zna sprawę, na wszelki wypadek jednak przypomnę. Otóż w wywiadzie, zatytułowanym nadzwyczaj celnie „Dajcie nam pieniądze, a zrobimy dobre filmy historyczne”, Robert Gliński ogłasza co następuje:
      [Istnieje opinia], że polscy reżyserzy nie poradzą sobie z jakimś tematem i np. do filmów historycznych to trzeba wynająć Amerykanów, najlepiej z Melem Gibsonem na czele. Jestem bardzo krytyczny wobec takich pomysłów. Uważam, że mamy w Polsce bardzo dobrych reżyserów. Ta antypolonistyczna koncepcja, że Amerykanie mają robić polskie patriotyczne filmy, jest powtarzana z ust do ust na korytarzach różnych państwowych instytucji i to mnie przeraża. Tam zaraz pojawiają się jacyś hochsztaplerzy, zapewniający że mają już 70 milionów dolarów na film dla Gibsona, że karawana rusza… Potem okazuje się to wyssane z palca i ten ‘dobry’ film o polskiej historii w końcu nie powstaje. Jestem zdania, że my też jesteśmy w stanie nakręcić takie filmy, jakie się robi w Ameryce. Polskim twórcom na pewno nie brakuje umiejętności i talentu, warsztatowo jesteśmy lepiej przygotowani do zawodu niż Amerykanie. [Jeśli wciąż nie udało nam się zrobić dobrego filmu, to dlatego, że] na zrobienie filmu historycznego potrzeba dwóch rzeczy: pieniędzy i czasu. Ja swój film fabularny muszę nakręcić w 30 dni, a Mel Gibson w 120 dni i ma kilkunastokrotnie większy budżet. Zwłaszcza sceny historyczne wymagają czasu, dużych środków inscenizacyjnych i finansowych”.
       Intensywność bezczelności, jaka tu została zaprezentowana, dla każdego kto mniej więcej orientuje się w poziomie, jaki udało się osiągnąć polskiej kinematografii w ciągu minionych 30 lat, jest wystarczająco oczywisty, bym nie musiał się w tym temacie udzielać. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Otóż być może niektórzy z nas znają nazwisko słynnego amerykańskiego reżysera, a wcześniej członka komediowej trupy o nazwie „Monty Python’s Flying Circus”, Terry’ego Gilliama. Otóż w jednym z wywiadów, już po tym, jak osiągnął swoje pierwsze sukcesy, Gilliam wyznał, że on się w ogóle nie zna na robocie reżyserskiej, jednak wcale mu to nie przeszkadza, bo za niego wszystko robią ludzie, którzy mają swój fach w ręku, czyli scenarzyści, operatorzy, dźwiękowcy, scenografowie, autorzy muzyki, montażyści, czy wreszcie aktorzy. Jego jedynym tak naprawdę zadaniem jest ich zebrać do kupy i pilnować, by przychodzili do roboty na czas. A w tej sytuacji, ja bym był bardzo ciekawy zobaczyć minę Gilliama, gdyby ktoś mu powiedział, że pewien polski reżyser właśnie ogłosił, że gdyby on, gdyby miał pieniądze Gilliama, zamiast tworzyć tę swoją – że nawiążę raz jeszcze do Pythonów –  „mielonkę”, potrafiłby robić lepsze filmy od niego, a kto wie, czy nawet nie od Mela Gibsona i Clinta Eastwooda. Był niedawno Gilliam w Polsce i ciekawy jestem, czy któraś z osób, z którymi przyszło mu się spotkać, zechciała go poinformować o zawiedzionych ambicjach polskich filmowców w czasach faszystowskiej represji i, jak mówię, czy on się na te słowa uśmiechnął.
        I to jest jedna rzecz. Druga jest taka, że ponieważ, jak już to zostało przypomniane, Robert Gliński jest bratem samego ministra kultury Piotra Glińskiego, który to osobiście rozpętał akcję przeznaczenia ciężkich setek milionów złotych na pensję dla tego jednego wielkiego amerykańskiego reżysera, który zechce nakręcić film na temat wspaniałej polskiej historii, który cały świat rzuci na kolana, by następnie wylądować na smietniku światowej kinematografii, mam wrażenie, że oto przed nami poważny kryzys. Oczywiście biorę pod uwagę, że to co Robert Gliński powiedział w wywiadzie dla Sakiewicza, to jest wyłącznie jego inicjatywa, a niezalezna.pl postanowiła Glińskiego wyciągnąć na spytki tylko po to, by rozszerzyć tak zwane spektrum opinii, natomiast równie prawdopodobne wydaje mi się to, że mamy do czynienia z grubo szytą prowokacją przeciwko polityce kulturalnej rządu, w ramach której z jednej stronie polscy patrioci, a z drugiej tak zwane środowisko, spróbują nam wytłumaczyć, że „nie angielskie, nie kreolskie, tylko nasze, nasze polskie, nie anglosaskie, nie jakies inne, ale rodzinne”, a kto uważa inaczej to agent londyńskiego City.
       Na temat tego, co z polską kulturą wyczynia minister Gliński i zatrudnieni przez niego ludzie mam zdanie ściśle określone i uważam, że nie ma takiej kary, która oddałaby owemu procederowi sprawiedliwość. Wygląda jednak na to, że jest coś, co stanowi rozwiązanie jeszcze gorsze, i to gorsze bez cienia ratunku. Znamy wszyscy akcje pod tytułem „Wszyscy jemy polskie dżemy i kiełbasę, robimy jajecznicę z polskich jajek i pijemy polskie soki” i ja nie mam nic przeciwko temu, by się tego trzymać. Natomiast z autentycznym przerażeniem myślę, co będzie jeśli oni, jakimś niezbadanym poślizgiem losu, dojdą do punktu, gdzie okaże się peerelowskie hasło „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” ciągle jest żywe, tyle że już w formie parodii, którą tak celnie swego czasu zapowiedział stary Marx.
       No i w ten sposób, wróciliśmy do twórczości Józefa Skrzeka i jego kumpli, za co Cię oczywiście, Gabrielu, przepraszam.




Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia moje książki.    


piątek, 24 sierpnia 2018

O towarzyszach wymiotujących obojętnie


Wprawdzie dopiero mamy piątek, więc parę dni jeszcze pozostało, jednak znów, aby nie zostać za bardzo z tyłu, pozowolę sobie sprawy przyspieszyć i zamieścić tu tekst swojego aktualnego felietonu dla „Warszawskiej Gazety”. Powinno być ciekawie.


    Dla każdego z nas, który obserwuje naszą, tak niemistrzowsko, że zacytuję Wieszcza, zrobioną scenę polityczną, jest chyba oczywiste, że ostatnio linia podziału coraz bardziej oscyluje między tym że jedni zarzucają drugim to, że w czasie komuny wysługiwali się peerelowskim służbom, podczas gdy drudzy zarzucają tym pierwszym, że to ci akurat owym służbom się wysługiwali. W jaki sposób? A tu już jest różnie: albo jako prości członkowie Partii, albo jako sędziowie, albo prokuratorzy, jako wojskowi, czy wreszcie jako zwykli kapusie.
     Gdy chodzi o ocenę wyborców obu bloków, jest już nieco inaczej. Jedni mianowicie oskarżają drugich o to, że są zwyczajnie głupi, podczas gdy tamci tych pierwszych o reprezentowanie najbardziej kulturowo zdegenerowanej części społeczeństwa, i to zarówno na poziomie duchowym, jak i czysto fizycznym.
      Oto w tych dniach głos zabrał wyciągnięty przez Agnieszkę Holland gdzieś z aktorskiego pustostanu popularny niegdyś aktor Wiktor Zborowski i w taki oto sposób wyraził się na temat fizycznego właśnie wymiaru zwolenników partii aktualnie rządzącej:
      Obrzydliwość [wypowiedzi] wyznawców PiS-u przekracza wszelkie normy człowieczeństwa. Wymiotować mi się chce. Wyznawcy PiS-u, nie życzę wam źle. Niczego wam nie życzę. Jesteście mi obojętni. I nie dziwcie się, że patrzę na was jak na coś dziwnego, paskudnego, obłego”.
      Ktoś się pewnie podrapie w głowę, zastanawiając się jak to możliwe, że Zborowski na widok stworzeń dziwnych, paskudnych i obłych, wymiotuje, a jednocześnie deklaruje swoją tu obojętność? Jak traktować kogoś kto widząc jakieś obleśne paskudztwo zaczyna wymiotować, tyle że z obojętnością? Jak w ogóle ktoś taki, podczas wykonywania – z pełną obojętnością – tego typu czynności, może wyglądać? Oto prawdziwa zagadka.
      My tu jednak nie będziemy się bawić w analizę deficytów ludzi po przejściach, natomiast spróbujemy w kierunku owych przejść rzucić okiem. Proszę bowiem spojrzeć na pewne odręcznie sporządzone jeszcze we wczesnych latach 70. pismo (pisownia orygnalna):
Do POP przy Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.
Uprzejmie proszę o przyjęcie mnie w poczet członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Podanie moje mogę motywować jedynie tym, że chciałbym w szeregach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Która jest wiodącą siłą Nardu, pracować dla dobra Polski Ludowej.
Myślę także, że mój przykład mógłby zachęcić do wstąpienia w szeregi P.Z.P.R. kolegów z mojego roku i z lat niższych, może nawet bardziej predysponowanych do pracy organizacyjnej ode mnie.
Wierzę, że moje podanie zostanie rozpatrzone pozytywnie.
Wiktor Zborowski
      I właściwie w tym momencie moglibyśmy zakończyć i pożegnać się do następnego razu, gdyby nie konieczność przedstawienia jednak jakiegoś komentarza. Otóż po zastanowieniu musimy dojść do wniosku, że tak naprawdę nie ma żadnej możliwości, by ktoś taki jak aktor Zborowski, wymiotując na widok robactwa jak my, mógł z siebie wykrzesać jakiekolwiek emocje. To jest bowiem typ, który kiedy wymiotuje, zachowuje pełną obojętność. Stara dobra szkoła Aleksandra Kwaśniewskiego.

Zapraszam wszystkich do kupowania moich książek. One są dostępne w dwóch miejscach, albo w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl oraz u mnie osobście, pod adresem mailowym k.osiejuk@gmail.com.


czwartek, 23 sierpnia 2018

Po ile kiełbasa, po ile prąd, czyli Zmiana Bardzo Zła

      Kiedy moje dzieci były jeszcze małe, któreś z nich pewnego dnia zapytało mnie, co to znaczy że coś jest względne. Odpowiedziałem jemu czy jej najlepiej jak potrafiłem, a więc przypowieścią o dwojgu ludziach, z których jeden jest mądry, a drugi głupi, którzy nagle robią coś równie głupiego, a my mamy za zadanie ocenić, który z nich jest ten gorszy. Moje dziecko przedstawiło swoją ocenę natychmiast. Zły jest ten mądry, bo od niego wymagamy więcej, no i tym sposobem wyjaśniliśmy sobie zagadkę względności.
      Przypomniałem sobie tamtą sytuację w związku z pewnymi bieżącymi wydarzeniami i nie wykluczam, że część z nas już się domyśla, o co może chodzić. Otóż w ostatnich dniach, głównie na terenie Stolicy, Platforma Obywatelska kazała rozwiesić billboardy przedstawiające wykrzywioną w jakimś obłąkanym skurczu twarz Jarosława Kaczyńskiego plus informację zaczynającą się od słów „PiS wziął miliony…”. Dalej jest już różnie.
      Ostatnio, będąc w Warszawie właśnie, trafiłem na billboard, gdzie informacja uzupełniająca brzmiała: „… i chce być bezkarny”. Powiem szczerze, że troszkę mnie ów przekaz zaskoczył, i to mimo tego, że o intelektualnych walorach ludzi Platformy Obywatelskiej mam zdanie jak najgorsze. Chodzi o to, że moim zdaniem ten tekst jest pozbawiony choćby tych resztek sensu, na które tam jeszcze jakoś można liczyć. Ja rozumiem hasło: „PiS wziął miliony i kupił sobie za to eleganckie samochody”, „PiS wziął miliony i wydał na pensje dla ministrów”, „PiS wziął miliony i wszystko zmarnował”. Hasło „PiS wziął miliony i chce być bezkarny” jest równie absurdalne, jak powiedzmy „PiS wziął miliony i się cieszy”, czy „PiS wziął miliony i udaje że nie wziął”. Z logicznego punktu widzenia to jest coś autentycznie kuriozalnego.
      Zobaczyłem jednak ów billboard i pomyślałem, że w sumie to wciąż nic takiego; wszystko się mieści w znanym nam standardzie. Jednak po chwili trafiłem na kolejne, a tam już były informacje inne: „PiS wziął miliony, a ludzi nie stać na leki”, „PiS wziął miliony, a prąd drogi jak nigdy”, „PiS wziął miliony, a tanich mieszkań nie ma”, czy wreszcie „PiS wziął miliony, a wszystko drożeje”. I powiem szczerze, że – przy uwzględnieniu oczywiście tego wszystkiego, co wynika z niegdysiejszej nauki udzielonej mojemu dziecku – to jest coś naprawdę fantastycznego. Oczywiście lepiej by było zastąpić miliony miliardami, ale ponieważ jest prawdopodobne, że owych miliardów przeciętny aktywista KOD-u mógłby nie ogarnąć, biorę pod uwagę, że miliony są lepsze. Tak czy inaczej, owa akcja, moim zdaniem powinna budzić pewien podziw. To jest coś równie wybitnego, jak pamiętne czarne billboardy z przełomu lat 2005 i 2006 zachęcające Polaków do wyjazdu z kraju, czy niesławny Borubar, a mnie się osobiście od razu najbardziej spodobał numer z tymi cenami. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ów billboard, wiedziałem, że on akurat w pewnych kręgach może okazać się hitem. I nie pomyliłem się.
      Oto przedwczoraj trafiłem na Facebooku na taką oto tabelkę, przygotowaną nie wiadomo gdzie, natomiast wrzuconą przez coś co nosi nazwę Ruchu Emerytów i Rencistów, z komentarzem: „Jedyne co obecnie wzrasta, to ceny w sklepach”. Proszę spojrzeć.




      Mam oczywiście nadzieję, że moi czytelnicy nie przypuszczają, że ja śledzę bieżące poczynania owego ruchu. Stało się jednak tak, że to coś zacytował – zaznaczam, że bez żadnej ironii i z czystej szczerości serca – pewien mój znajomy, człowiek w pewnym sensie naprawdę wybitny i godny szacunku. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że nie tylko on. To wyliczenie postanowiło zaprezentować wielu innych szanowanych postaci wszelkich scen, w tym sama nawet Krystyna Janda – aktorka. Po co? No, to jest chyba jasne. Chodziło o to, żeby w ten sposób podeprzeć wspomniany wcześniej billboardowy przekaz, że PiS wziął miliony, a wszystko drożeje.
      I to, jak mówię, uważam za naprawdę znakomite posunięcie. Proszę tylko popatrzeć: w 2015 chleb kosztował 1,50; masło 1,80; kiełbasa 7, a dziś 18 (z czym się, swoją drogą, osobiście nie zgadzam, bo wczoraj kupiłem kiełbasę za 32,00), wędlina (rozumiem, że chodzi o szynkę) 9,50, a dziś 29,50 co do grosza; prąd 150, a dziś całe 300. Czy to nie robi wrażenia? Przecież to jest rozbój w biały dzień.
      I zanim się zaczniemy krztusić ze śmiechu pomyślmy sobie najpierw, że owe dane połknęły z całym dobrodziejstwem inwentarza, kto wie, ilu jeszcze Jandy znajomych aktorów, pisarzy, artystów, prawników, lekarzy, nauczycieli i profesorów uniwersytetów, a następnie zastanówmy się nad pierwszą kwestią, która została tu wspomniana, czyli kwestią względności. Czyż to, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z notorycznymi durniami, którzy uważają, że jeśli odpadającą szybę przykleją biurową taśmą, to tym samym wykażą się nadzwyczajnymi talentami organizacyjnymi, nie jest dowodem na to, że tam jednak są umysły nie byle jakie. Pomyślmy tylko: w roku 2015 prąd kosztował 150 zł. a dziś aż 300. Ja bym jednak na nich uważał.
      Zbliżają się wybory lokalne, potem europejskie, po europejskich parlamentarne, po parlamentarnych prezydenckie i nam się wydaje, że sprawa jest już dawno rozsztrzygnięta. Proszę jednak, nie lekceważmy przeciwnika, zwłaszcza, że tu na naszej części podwórka, też się dzieje, a przy uwzględnieniu praw związanych z teorią względności, mamy powody, by się poczuć niepewnie. Tyle że to jest już temat na osobną notatkę.

Moje książki, jak powszechnie wiadomo, są do nabycia w księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl i tu u mnie. Zachęcam do kontaktu pod adresem k.osiejuk@gmail.com.  
   

środa, 22 sierpnia 2018

Kiszka czyli kicha


       Właśnie dowiedziałem się, że Robert Plant, wokalista zespołu Led Zeppelin, skończył 70 lat, co mnie właściwie nie zaskoczyło, bo w końcu czemu miałoby mnie zaskoczyć? W koncu jeszcze chwila, a sam osiągnę ów piękny wiek i już nie będę mógł udawać, że ów dowcip, który jacyś złośliwcy rozpuszczają w sieci, mnie nie dotyczy. Prawda?



        Dziś jednak nie będziemy rozmawiać ani o upływie czasu, ani tym bardziej o tym, jak mnie starość łapie za kołnierz, ale spróbujemy rzucić okiem na coś, na co zwrócił moją uwagę wspomniany Rober Plant w okolicznościowym wywiadzie. Wywiad jak setki innych tego typu, tyle że pod sam koniec stało się coś, co moim zdaniem raczej się nie zdarza, a już zwłaszcza w wykonaniu tak zwanych gwiazd rocka. Otóż, jak mówię, na zakończenie swoich wspomnień, Plant powiedział coś takiego:
      Jest w Detroit zespół o nazwie Greta Van Fleet. Oni brzmią jak ‘Led Zeppelin I’. Piękny, mały wokalista, nienawidzę go! Jest naprawdę dobry”.
       Czemu napisałem, że te słowa są unikalne? Przede wszystkim dlatego, że nie wydaje się czymś zwyczajnym, że ktoś taki jak Plant, ze spokojnym uśmiechem jest w stanie wrzucić informację o jakimś niemal nieznanym artyście, który ledwie rozpoczynając swoją karierę – teraz już z całą pewnością udaną – autentycznie i całkowicie bezczelnie kopiuje wczesne Led Zeppelin, z Plantem jak najbardziej na czele. Można by było sądzić, że ktoś taki jak Plant, będąc owej bezczelności niemym świadkiem, tym bardziej jednym słowem nie wspomni o tych chłopakach z Detroit, a zaczepiony na ten temat, uda że nie słyszał pytania. Drugi powód jest taki, że on tą swoją wypowiedzią nie dość, że ich nie wyszydził, to jeszcze praktycznie otworzył im szeroko drzwi do prawdopodobnie wieloletniej i niczym nie skrępowanej kariery.
     No ale niech będzie, że Plant to miły, życzliwy światu, bezpretensjonalny człowiek o wyłącznie dobrych intencjach, a przede wszystkim na tyle świadomy swojej wartości, by się pod koniec życia już w ogóle nie musieć napinać. Ja natomiast zwróciłbym uwagę na coś, co bardzo mocno biorę pod uwagę i jeśli mam rację, to uważam, że tak jak jest jest sprawiedliwie i przez to bardzo dobrze. Rzecz w tym, że jak część z nas wie, Led Zeppelin to zespół, który pierwsze – a nawet nie tylko pierwsze – sukcesy zawdzięcza często najbardziej ordynarnym i bezwzględnym kradzieżom wszystkiego, co się dało ukraść. „Dazed and Confused”, „Baby, I’m Gonna Leave You”, „Stairway to Heaven”, by wymienić zaledwie parę. No i tu nagle, kiedy oni już dawno zeszli ze sceny i niedługo będą już tylko przedmiotem żartów, jak ten wyżej, pojawiają się dokładnie takie same dzieci, jak oni wtedy, z których trzech w dodatku nosi nazwisko Kiszka, i pokazują im, że oni też tak potrafią. A kto wie, czy nie lepiej nawet?
       Z drugiej strony jednak – i to już jest apel do tych, którzy się naprawdę tym interesują – proszę zwrócić uwagę, że nawet jeśli to jest lepsze od Led Zeppelin, to jest coś, co sprawia, że oni nigdy oryginału nie przebiją. Podobnie jak nigdy nie przebili Beatlesów ci durnie Gallagherowie ze swoim Oasis. Led Zeppelin się udało. Im już nie. Jest bowiem w muzyce to coś, czego nigdy nie zdołamy nazwać, a co decyduje tak naprawdę o wszystkim. I to nie są ani umiejętności muzyczne, ani talenty wokalne, ani nawet uroda kompozycji, ale coś, przy czym to wszystko traci jakiekolwiek znaczenie. I dlatego też fajnie jest posłuchać tych chłopaków, ale na tym koniec. Ich płyt kupować nie będziemy.



Moje książki są tam gdzie zawsze. Polecam bardzo serdecznie, zwłaszcza tę o muzyce.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Czy w Smoleńsku znajduje się boisko do piłki nożnej?

        Nie wiem, czy to już wcześniej deklarowałem, a jeśli nie, to bardzo proszę. Choć od strony technicznych zawiłości na piłce nożnej znam się umiarkowanie, oglądam ją – zwłaszcza w wykonaniu drużyn angielskich – z najwyższą przyjemnością, mam swoje mniej lub bardziej ulubione drużyny, którym zażarcie kibicuję i czas kiedy w rozgrywkach angielskiej Premier League następuje wakacyjna przerwa, czuję się zdecydowanie pozbawiony czegoś bardzo ważnego. Kiedy natomiast przychodzi czas Mistrzostw Europy, czy, tym bardziej, Mistrzostw Świata, zrywam się na równe nogi i cały ten czas spędzam przed telewizorem nadzwyczaj radośnie. Oczywiście to nie tylko piłka nożna sprawia, że moje życie jest weselsze. Lubię też oglądać lekkoatletykę, skoki, tenis, siatkówkę, a nawet rugby. Jednak piłka to podstawa. Nie znaczy to jednak oczywiście, że nie zdaję sobie przy tym sprawy, że cały ten biznes to w rzeczywistości gniazdo żmij, dla których sami piłkarze stanowią zaledwie alibi, na wypadek gdyby ktoś postanowił tych gangsterów wziąć za frak i najpierw solidnie i do końca przepytać, a następnie wszystkich ich posadzić, choćby pod zarzutem morderstwa.
      Dlatego też, kiedy najpierw się dowiedziałem, że mistrzostwa w roku 2018 będzie organizowała Rosja, a kolejne, cztery lata później, przypadną w udziale Katarowi, nawet powieka mi ni drgnęła, bo wiedziałem, że to co się tam, podczas podejmowania ostatecznych decyzji działo, to są rzeczy, o których my ani nie mamy, ani nie będziemy mieli, ani też nie powinniśmy mieć bladego pojęcia. Tymczasem, proszę sobie wyobrazić, że w tych dniach obejrzałem sobie na Cyfrze+ dokument zatytułowany „Puchar Świata Szpiegów”, czy jakoś podobnie, w którym jego autorzy ujawniają kulisy międzynarodowego spisku, z udziałem rządów, prezydentów państw, potężnych biznesów, oraz jak najbardziej  służb wywiadowczych, które doprowadziły do tego, że owe dwa terminy, a więc lata 2018 i 2020, zostały przekazane w ręce Rosji i Kataru właśnie, natomiast Wielka Brytania, która w tej rozgrywce była od początku oczywistym i jednoznacznym faworytem, w ostatecznym głosowaniu tak zwanego Komitetu Wykonawczego FIFA zdobyła zaledwie jeden – rozumiem, że swój – głos.
       I to, jak mówię, jeszcze mnie wcale nie dziwi, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, że w tę rozgrywkę w pewnym momencie, z potężnym finansowym wsparciem ze strony Gazpromu, cały swój autorytet zaangażował, do pewnego momentu nie wykazujący najmniejszego zainteresowania propagandowym wymiarem imprezy, prezydent Rosji. Ja oczywiście mogę unieść brew na sytuację gdzie Rosja z Katarem, choćby i przy wykorzystaniu pieniędzy, służb i miedzynarodowych kontaktów, właściwie bez najmniejszego problemu wyrzucą z tych rozgrywek Wielką Brytanię, ale – powtórzę to po raz kolejny – to co się stało rozumiem. Powiem więcej. Już po obejrzeniu wspomnianego filmu, aby znaleźć jakieś dodatkowe informacje na temat owego przekrętu, przejrzałem troszkę Internet i trafiłem na tekst zamieszczony jeszcze w roku 2015 na portalu sport.pl, z którego dowiedziałem się, że był moment, kiedy władze FIFA znalazły się niemal przed bramą do wspomnianych wcześniej więziennych krat, ale, jak widzimy, ostatecznie nic z tego nie wyszło.
     Ktoś mi powie, że w tej sytuacji trudno jest ujrzeć jakikolwiek sens w tym, by w ogóle się sprawą dziś zajmować. Otóż proszę sobie wyobrazić, że sens jest jak najbardziej. Otóż wedle informacji przedstawionych w filmie „Puchar Świata Szpiegów”, Rosja – a przy okazji też z niewyjaśnionych akurat przyczyn, Katar – otrzymała prawo do organizacji Mistrzostw, przede wszystkim dzięki wsparciu ze strony rządu Niemiec oraz ich pierwszego ambasadora w światowej piłce, Franza Beckenbauera. Z tego co nam opowiada człowiek, który brał bezpośredni udział w tym przekręcie, tyle że po stronie Wielkiej Brytanii, wynika że w momencie gdy z jednej strony do gry weszły Niemcy z Beckenbaurem, a z drugiej Gazprom z Putinem, sprawa została załatwiona na tyle skutecznie, że gdy w przeddzień kluczowego głosowania, w którymś ze szwajcarskich hoteli zebrali się wszyscy najważniejsi bosowie owej fifowskiej mafii, wśród nich nie było żadnego Rosjanina. Bo, jak bardzo dowcipnie komentuje sytuację jeden z przepytywanych przez realizatorów Rosjan, na odrobienie zadania domowego wszyscy mieli pół roku i jeśli tylko jeden z nich je odrobił, to udziału w ostatecznych przepychankach nie musiał już brać, a szkolene gapy pretensje mogą mieć już tylko do siebie.
       Ciągle nie wiemy, po co ten tekst? Już wyjaśniam. Otóż owa wojna – bo to była prawdziwa wojna – miała miejsce, i to tak naprawdę na całym świecie, bo trzeba było dotrzeć do wszystkich członków Komitetu Wykanowczego FIFA i tu i tam i wszędzie – w roku 2010, a jej szczytowy moment przypadł na czas Smoleńskiej Katastrofy. A skoro już to wiemy, postarajmy się też zrozumieć, że to był naprawdę najgorszy moment na to, by umrzeć. I przyjmijmy do wiadomości, że ci którzy to mieli wiedzieć, wiedzieli.

Zachęcam do kupowania moich książek, albo w sklepie pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, albo tu u mnie przez kontakt emailowy k.osiejuk@gmail.com.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...