Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sponsoring. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sponsoring. Pokaż wszystkie posty

piątek, 16 listopada 2012

Dreamliner, czyli motyle w żołądku

O tym że do Polski przyleci Dreamliner, i że będzie go pilotował polski pilot, i że zarówno dla tego pilota, jak dla nas wszystkich stanowić to będzie wyróżnienie niebywałe, usłyszałem może tydzień temu. Dziś już nie pamiętam, czy wiadomość tę jakoś zgłębiałem, czy ją zwyczajnie, jak 90 procent wszystkich innych wiadomości, zlekceważyłem, faktem jest, że o tym, co to takiego ten Dreamliner i jaką konkretnie wartość ma dla nas jego się tu u nas pojawienie, nie miałem do wczoraj bladego pojęcia.
Do wczoraj. Bo oto wczoraj właśnie, jak niemal co dzień, zajrzałem do portalu tvn24.pl, i zobaczyłem, że pierwsze pięć, a może sześć wiadomości dnia dotyczy właśnie tego, że na lotnisku w Warszawie wylądował samolot pod tą własnie nazwą, i że on jest tak cudowny, że czegoś takiego świat nie widział, a jego mieszkańcy nie przeżyli. I że od dziś to jest samolot polski. Samolot nasz. Rozmawiam dziś trochę z moją żoną o tym Dreamlinerze, i ona – znacznie lepiej ode mnie zorientowana w tym jak są komentowane różnego rodzaju zdarzenia – mówi mi, że ton opinii na ten temat jest jednoznacznie szyderczy. Jednoznacznie w tym sensie, że inne poza szyderczymi komentarze nie istnieją. W tej sytuacji ja już nie będę się znęcał nad faktem, że nagle dla oficjalnej opinii publicznej to że od dziś pewna grupa ludzi będzie latała wygodniejszym i piękniejszym samolotem stało się treścią życia narodu. Trochę dlatego, że jak widać, o tym, że to jest jakaś kompletna żenada wie każdy, ale może też przede wszystkim z tego powodu, że ambicje tego bloga sięgają znacznie dalej niż głoszenie oczywistości.
W tym co się wczoraj stało, najbardziej zainteresowało mnie to, że jak sądzę niemal 100 procent tego przekazu to był tak zwany materiał sponsorowany. Wszystko wskazuje na to, że wczorajszy program stacji TVN214 został najzwyczajniej w świecie wykupiony przez PLL LOT, czy kto tam te Dreamlinery kupił. Wystarczyło rzucić okiem na to co tam pokazywano, by wiedzieć, że to nie jest zwykła reporterska robota, taka z jaką mamy do czynienia w telewizjach każdego dnia. Każdy z pokazywanych nam przez cały dzień filmów, był w sposób oczywisty nakręcony przez wynajętych przez LOT specjalistów od public relations. A jeśli gdzieniegdzie słyszeliśmy głos dziennikarza TVN-u, to również był to głos wynajęty i opłacony.
Najgorsze jednak w tym wszystkim, poza oczywiście faktem, że TVN nigdzie nie zamieścił zwyczajowej informacji, że program jest sponsorowany, było to, że oni nawet nie ukrywali, że to z czym mamy do czynienia to nie jest zwykła telewizyjna relacja. Całe ujęcie z wnętrza samolotu, wraz z towarzyszącą temu muzyką i owym szczególnym, przypominającym najbardziej typowe reklamy, montażem, oraz poetyka z jaką kolejni pasażerowie wypowiadali się na temat tego cudeńka – to wszystko w sposób jednoznaczny było napisane, ustawione i należycie wyegzekwowane.
Ja leciałem samolotem w moim życiu cztery razy. Przy każdej okazji była to linia Ryanair, a samolot był normalny, jak to samolot. Miał wygodne fotele, grzeczne stewardessy i okna, przez które można było patrzeć na chmury. Ponieważ nie leciałem sam, lecz dwa razy z młodszym Toyahem, i dwa razy z panią Toyahową, i ponieważ latanie wszyscy uważamy za przyjemność, przez całą drogę sobie miło rozmawialiśmy. Raz, kiedy nasz samolot lądował, czuć było pewien wstrząs, bo chyba pogoda była jakaś nie bardzo; pozostałe razy, i przy starcie i przy lądowaniu, nie czułem nic. Za każdym razem, bez choćby jednego westchnienia, okazywało się, że już jesteśmy w powietrzu, lub że wylądowaliśmy. Wczoraj słyszę, jak kolejni pasażerowie Dreamlinera z najwyższym wzruszeniem informują, że to co oni przeżyli było czymś wręcz na pograniczu orgazmu. Przede wszystkim można było spokojnie rozmawiać, nie musząc jednocześnie przekrzykiwać ryku silników, nikogo nie piekły oczy, bo wewnątrz rozpylano jakiś łagodzący powietrze preparat, no a kiedy samolot lądował, to jakby zrobiony był „z jedwabiu”.
Zdarzyło się jednak coś, co mnie już kompletnie rozbiło. Otóż w pewnym momencie, pojawiła się jakaś pani Maria, mieszkająca na stałe w Ameryce, która powiedziała, że było tak cudownie, że od czasu jak wylądowała, to wciąż ma „motyle w żołądku”. Otóż może nie każdy to wie, ale owe „motyle żołądku” to jest sensacja psychofizyczna, którą określa się w ten sposób w języku angielskim, a która polega na bardzo nieprzyjemnym poczuciu zdenerwowania. W języku potocznym, „butterflies in stomach” ma na przykład ktoś, kto idzie na przykład na jakiś ważny egzamin i ma uczucie, że za chwilę z nerwów zwymiotuje. A ja sobie myślę, że ta „Maria z Ameryki” to było coś w rodzaju znanego nam skądinąd „Andrzeja z Dzierżoniowa”, którą jakiś ledwo przyjęty do pracy spec od reklamy tam posadził, napisał jej na kartce o tych motylach i kazał wszystko jak należy wyrecytować. A ja już tylko mogę sobie zażartować, że całe szczęście, że nie wzięli do tej roboty kogoś jeszcze głupszego, bo ten pewnie kazałby jej powiedziec, że w tym Dreamlinerze szyby były tak czyste, że ona się nie mogła nacieszyć widokiem jaki miała z tego samolotu, zwłaszcza że przez całą drogę „lało kotami i psami”, więc widok był fantastyczny.
Po co ja to wszystko piszę? Czy może po to, by ujawnić jakiś pojedynczy przewał do jakiego doszło na poziomie mediów i biznesu. Też, ale nie tylko. Chodzi o coś znacznie bardziej ponurego. Podejrzewam bowiem, że to co się wczoraj stało, to tak naprawdę nic szczególnego. Mam wiele powodów by sądzić, że cała działalność polskich mediów to najbardziej bezczelny sponsoring, a dla telewizji TVN24 wczorajszy dzień nie przyniósł żadnych specjalnych wstrząsów. Poza może pewnym wzrostem przychodów. A więc jeszcze jeden dzień. Kolejny dzień w pracy. Dziś po tym Dreamlinerze nie ma już śladu. Kręcimy coś zupełnie innego. Jak mówię, sprawa jest bardzo ponura.

Tradycyjnie już, wszystkich sympatyków tego bloga, i ludzi, którzy uważają, że ta praca nie idzie na marne, proszę o wspieranie go i przez kupowanie książek i bezpośrednią pomoc na podany obok numer konta. Jeszcze raz powtarzam - bez tego nas nie ma. Ot tak. Zwyczajnie. Dziękuję.


Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...