Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jan Pospieszalski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jan Pospieszalski. Pokaż wszystkie posty

środa, 21 kwietnia 2021

Czy Jan Pospieszalski zagra nam wreszcie coś na basie?

 

         

         Gdy chodzi o panią poseł Joannę Lichocką, to moje zdanie na jej temat jest niemal od pierwszej chwili, gdy usłyszałem jej głos, pozostaje niezmienne i jednoznaczne, znacznie bardziej skomplikowana sprawa jest z Janem Pospieszalskim, oryginalnie muzykiem do wynajęcia, a od lat też telewizyjnym dziennikarzem oraz politycznym komentatorem. Otóż, gdy chodzi o Pospieszalskiego, był czas gdy go szanowałem, a dziś na swoje usprawiedliwienie mam to, że ów czas to były lata gdy wszyscy byliśmy wręcz spragnieni tego, by poglądy, które sobie ceniliśmy i szanowali, były podzielane również na tak zwanym „zewnątrz”. Od wielu już jednak lat – i od razu zastrzegam się, że nie mam tu na myśli owego roku 2010, gdy ów Pospieszalski zaprosił mnie do swojego programu, jako osobę która praktycznie stworzyła temat tego akurat wydania, i ostatecznie potraktował mnie zaledwie jak klasyczny „głos z publiczności” – nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Jan Pospieszalski to zaledwie jedna z owych wielu dramatycznie płytkich i intelektualnie nieciekawych medialnych osobowości, która jedyne co ma do zaoferowania to swoje nabyte lata temu poglądy i przekonania, do których jest przywiązany tak jak pewien rodzaj staruszków, którzy nie są w stanie pić z innego kubeczka, jak z tego z napisem „cukier krzepi”,  no i jeszcze ów znany nam wszystkim publiczny sznyt.

       Piszę dziś o Pospieszalskim, a wspominam Lichocką, w związku z pewnym, głównie internetowym, zamieszaniem, związanym z tym że Pospieszalski, jak to on,  w swoim nadawanym jeszcze od najbardziej ponurych czasów rzadów Platformy Obywatelskiej telewizyjnym programie – swoją drogą, tradycyjnie emitowanym w porze gdy przeciętny Polak kładzie się do snu –  zatytułowanym „Warto rozmawiać”, zaczął się zachowywać tak, jak gdyby jedyną jego misją było propagowanie nadzwyczaj ekstrawaganckich poglądów swoich i swoich kolegów. Gdy chodzi o mnie, audycji Pospieszalskiego z zasady od wielu już lat – podobnie jak wielu innych telewizyjnych programów – nie oglądam, podobnie też jak staram się nie zwracać uwagi na jego felietony w tak zwanej „prawicowej prasie”, natomiast przyznaję – wspomniałem o tym zresztą już w jednym z wcześniejszych felietonów tu na blogu – obejrzałem wydanie pewnego „Warto rozmawiać”, które w całości było poświęcone  egzorcyzmowaniu papieża Franciszka i nikt z zaproszonych, pobożnych jak jasna cholera, gości ani jednym słowem nie wspomniał o tym, że może jednak – skoro wszyscy zgromadzeni w studio to przynajmniej zdeklarowani członkowie Kościoła Powszechnego – należało by uszanować przekazaną nam przez Jezusa Zmartwychwstałego hierarchię. To wtedy po raz pierwszy – a zaznaczam, że wcześniej okazji do tego parę również było – pomyślałem sobie, że przydałoby się, by znalazł się ktoś, kto najpierw może wyjaśni Pospieszalskiemu, że owa audycja to nie jego prywatny interes, ale publiczna telewizja, ze swoimi zadaniami oraz misją, a jeśli nie zechce owego wyjaśnienia wysłuchać, to mu ten, wydawałoby się że wieczny, projekt odbierze.

        Jak pewnie większość z nas się orientuje, gdy chodzi zarówno o samo zjawisko pandemii, jak i sposoby walki z nią, ze szczególnym uwzględnieniem polityki Rządu RP, wywołują one reakcje skrajne w tym sensie, że z jednej strony mamy „ciemną masę”, posłusznie realizującą zalecenia przedstawiane przez państwowe instytucje, a z drugiej wściekłą grupę „oświeconych”, przekonaną, że tak naprawdę o żadnej pandemii mowy być nie może, wszystko to stanowi zaledwie globalne oszustwo, a wszystkie związane z nią restrykcję tworzą wyłącznie albo demonstrację kompletnego skretynienia, względnie fragment większego tajnego projektu mającego na celu zredukowanie ludności świata o jedną trzecią. Gdy używam słowa „wściekła” nie przesadzam w najmniejszym stopniu, bo w rzeczy samej poziom emocji po stronie kwestionującej nawet jeśli nie samą pandemię – bo tu akurat sprawa nie jest aż tak prosta – to sposoby walki z nią, niekiedy wykracza poza dostępną skalę. Proszę spojrzeć na parę przykładów wziętych z, co by nie mówić, zdecydowanie wpływowego nawet w skali globalnej Twittera:

Powiem Wam, że nic mi tak ostatnio nie daje radości jak widok Rodaków i Rodaczek, omijających mnie bez szmaty, wielki łukiem”;

Oglądacie na żywo konfę rzecznika MZ ? Przecież to szmaciarz...pospolita kurwa , która łże.....”;

Nie mam zdrowia do słuchania tego skurwysyna”;

Ha, ha, ha, przecież to są jakieś jaja.....A Wy dalej chodźcie w szmatach na ryju z poczuciem , że ratujecie czyjeś życie.....Nawet mi was nie żal. Tak - to jest wojna - gardzę wami idiotami”;

Po 14 tygodniach 2021 roku pan Niedzielski i Morawicki z Horbanem, Sutkowskim, Simonem i wieloma innymi, za przyzwoleniem pana Kaczyńskiego, wymordowali prawie 40 tys. Polaków”.

       I tak dalej, i tak dalej, i niech mi nikt nie mówi, że to jest jakaś nisza. Mnie akurat wystarczy każdy spacer z moim psem, gdzie dzień w dzień mijam dziesiątki osób bez maseczek, choćby i na szyi, by się zorientować, że mamy do czynienia z autentyczną armią.

        I na to wszystko przychodzi Jan Pospieszalski, człowiek od pewnie już dwudziestu lat zatrudniany przez publiczną telewizję, a więc w ten czy inny sposób medialny przedstawiciel polskiego panstwa i decyduje się realizować przekaz, którego celem, jak by nie patrzeć, jest utrzymywanie tego elementu w jego przekonaniu, że kiedy brytyjska królowa na pogrzebie swojego męża występuje w maseczce, to albo z rozkazu Billa Gatesa, albo co najmniej Henry’ego Kissingera, ewentualnie przez to, że zamiast wysłuchać tego co na temat tak zwanej „pandemii” ma do powiedzenia Grzegorz Braun, zdaje się na jakieś uzyskiwane z mainstreamu plotki.

      W tej sytuacji nie mam innego wyjścia jak zakomunikować, że – bez względu na to, jakie intencje kierowały posłanką Joanną Lichocką, gdy pisała na Pospieszalskiego donos do Jacka Kurskiego, no i tym bardziej niezależnie od tego co ów Jacek Kurski tak naprawdę, jeśli go w ogóle to cokolwiek obchodzi, o tym wszystkim myśli – uważam, że nadszedł najwyższy czas, by przywołać Jana Pospieszalskiego do porządku, a jeśli nie posłucha, to skierować go na odcinek, gdzie, gdy chodzi o mnie, może się produkować nawet jako Żorżyk – gitarzysta basowy.



 

czwartek, 7 listopada 2019

O pobożnych schizmatykach i wybrukowanym piekle


      Cały wczorajszy i przedwczorajszy dzień poświęciłem na rozpamiętywaniu tego, co się stało poprzedniego wieczoru podczas telewizyjnej audycji „Warto rozmawiać”. Wspomniałem o tym we wprowadzeniu do historii ani świętego, ani błogosławionego nawet księdza Antoniewicza, również za parę dni, więcej na ten temat pojawi się tu na blogu, przy okazji publikacji najnowszego felietonu do „Warszawskiej Gazety”, wczoraj wieczorem jednak wreszcie wpadłem na pomysł, jak powinna wyglądać moja na to co się tam stało reakcja, by była najbardziej skuteczna, no i jestem tu, „jasny i gotowy”.
     Najpierw jednak powiem, w czym rzecz. Otóż Jan Pospieszalski postanowił najnowsze wydanie swojego programu poświęcić dwóm tematom, właśnie zakończonemu tak zwanemu Synodowi Amazońskiemu, oraz polskiej premierze filmu „Nieplanowane”. Gdy chodzi o film, przyznam, że ani nie dotrwałem, ani dotrwać nie miałem potrzeby, natomiast, owszem, rozmowy Pospieszalskiego ze swoimi znajomymi wysłuchałem w całości i to co mnie w niej uderzyło, to dwie rzeczy, pierwsza to ta, że o samym Synodzie było mało, a ile razy pojawiała się okazja, by o nim porozmawiać, to wypowiedzi natychmiast schodziły w stronę bardzo ciężkiego,  i co gorsza w nadzwyczaj śliski sposób podstępnego, ataku na papieża Franciszka za jego rzekome próby zniesienia kapłańskiego celibatu. Doszło wręcz do tego, że zarówno sam Pospieszalski jak i zaproszeni przez niego do studia ekspert religijny tygodnika „W Sieci” Grzegorz Górny i redaktor naczelny portalu Polonia Christiana, Sebastian Kratiuk, pozwalali sobie na najbardziej bezwstydne aluzje w stosunku do Papieża, natomiast ksiądz Isakowicz-Zaleski z pobożną miną dziękował każdemu z osobna, że powiedział coś, czego „jemu mówić nie wolno”. I tak to leciało, kiedy jednak w pewnym momencie doszło do tego, że ksiądz Zaleski nie wytrzymał i otwartym zupełnie tekstem zakomunikował, że jeśli papież Franciszek „się nie opamięta”, to w ten sposób doprowadzi do pierwszej w historii Kościoła schizmy, której autorem będzie Watykan, a Kratiuk z Górnym zaczęli się niemal publicznie modlić, to z kolei  ja nie wytrzymałem. I wcale nie przesadzam. Kiedy ksiądz Zaleski zakomunikował: „Trzeba się również modlić za papieża Franciszka o jego.... boję się tego słowa... ale muszę je wypowiedzieć – opamiętanie, żeby nie doprowadził do schizmy. Ale również potrzebny jest głos ludu, właśnie wtedy, gdy zawodzą ci najważniejsi pasterze”, odezwał się lud i tych dwóch gogusiów ze staranie przylizanymi przedziałkami nad śliskimi uśmiechami na zatroskanych twarzach, ogłosili, że w tej sytuacji nie pozostaje nic innego jak „modlitwa, różaniec, pokuta oraz jałmużna”. Zobaczyłem oczami wyobraźni Grzegorza Górnego, jak w tym swoim wypieszczonym garniturze i różańcem w jednej dłoni, a w drugiej kolejnymi książkami o Świętym Gralu, których tym razem nie sprzeda, ale rozda w ramach jałmużny, dostałem autentycznej cholery.
       Co ciekawe, chyba po raz pierwszy w historii swojej audycji Pospieszalski nie zdecydował się dopuścić do dyskusji nikogo z tak zwanej „drugiej strony”, choćby po to, by Telewizja Polska mogła powiedzieć, że broni papieża. Trochę mnie to zmartwiło, jednak po pewnym czasie uznałem, że to może i lepiej, bo naprawdę byłoby tragedią, gdyby Pospieszalski, swoim starym zwyczajem generowania awantur, na przeciwko księdza Zaleskiego posadził księdza Lemańskiego na przykład. Mijał zatem wczorajszy dzień i nagle trafiłem w Internecie na katolicki portal Catholic Herald i tekst pewnego C.C. Pecknolda. Ani sam portal, ani też chyba ów Pecknold nie są wielkimi entuzjastami obecnego pontyfikatu, natomiast, owszem, oni publikują informacje, które wskazują jednoznacznie, że przede wszystkim owa histeria, z jaką dziś mamy do czynienia w telewizyjnych studiach, to nic nowego, i że jeśli można w ogóle mówić o jakiejkolwiek schizmie, to  wyłącznie ze strony kompletnie niedouczonych i w tym swoim niedouczeniu kwestionujących podstawową dotyczącą Kościoła naukę Jezusa o „Skale, której bramy piekielne nie przemogą”. Specjalnie z myślą o czytelnikach tego bloga przełożyłem tekst owego Pecknolda na język polski i dziś pragnę go tu przedstawić. Proszę posłuchać:

        Powszechnie wiadomo, że podczas Soboru Watykańskiego II, wielu kapłanów, zakonników, biskupów i teologów spodziewało się zmian w nauczaniu Kościoła odnośnie antykoncepcji. Owa nadzwyczaj postępowa nadzieja została zniszczona przez jednoznaczne stwierdzenia encykliki Humanae Vitae papieża Pawła VI, w której to potwierdził on odwieczne nauczanie Kościoła. Wielu z nas jednak zapomina, że ​​inne wielkie rozczarowanie liberalnego kościoła lat 70. dotyczyło celibatu kapłańskiego. „Miękkie” nauczanie Kościoła odnośnie małżeństwa i moralności seksualnej szło w parze z oczekiwaniem, że celibat kapłański, jak swego czasu przewidywał Karl Rahner, nie przetrwa przejścia Kościoła do nowoczesności.
    Krótko po zakończeniu Soboru tysiące kapłanów odeszło od Kościoła, seminaria i klasztory zaczęły pustoszeć, zarówno pod względem liczebności, jak i świętości. Spadek liczby księży był częściowo wynikiem upadku wiary w kapłaństwo, sakramenty, ofiarę samej Mszy. Kiedy tylu kapłanów przeszło w stan świecki, udział osób świeckich zaczął być traktowany jako swego rodzaju klucz do przezwyciężenia owego kryzysu. Ku radości świeckich szyderców i wyznawców Marcina Lutra, zlaicyzowani kapłani czasem posuwali się nawet do tego, by żenić się ze zlaicyzowanymi zakonnicami.
      Jednak wielu wytrwało. Wielu pozostało wiernymi kapłanami i ci nadal wierzyli, że ich doświadczenie soboru – jako „wydarzenie” bardziej duchowe, niż rozumowe – wzywa ich do pracy nad głębszą, epokową zmianą, nawet gdyby do jej urzeczywistnienia miało dochodzić przez całe ich życie. I nie chodziło tu wcale o poglądy zwykłych mężczyzn i kobiet, uniesionych duchem czasu. Owe emocje zostały podniesione do najwyższych poziomów.
      W 1970 r. grupa najwybitniejszych niemieckich teologów obecnych na krajowej konferencji biskupów, wydała komunikat, w którym podkreślili, że potwierdzenie w roku 1967 przez papieża Pawła VI celibatu kapłańskiego, i to mimo tak wielkiego i powszechnego sprzeciwu, wymaga dyskusji. Stwierdzili wówczas autorzy owego pisma, że jakiekolwiek zastrzeżenia Pawła VI co do święceń małżeńskich (viri probati) nie mogą stanowić końca dyskusji. Nalegali przy tym, by Kościół znalazł w sobie wystarczająco dużo odwagi, aby zdecydować się na bardziej otwartą, bardziej kolegialną dyskusję na temat celibatu kapłańskiego. Oto wspomniany tekst:
    My niżej podpisani teologowie, dzięki zaufaniu niemieckich biskupów powołani do komisji do spraw wiary i moralności, czujemy się zmuszeni do przedstawienia następujących rozważań biskupom niemieckim.
    Nasze refleksje dotyczą konieczności pilnej analizy i roztropnego przyjrzenia się obecnemu prawu dotyczącemu celibatu w Kościele Łacińskim zarówno w Niemczech, jak jak całym Kościele Powszechnym.
      Kościół musi zachować Swoją misyjną siłę wszędzie tam, gdzie jest to możliwe. W każdym wypadku, obowiązujący dziś nakaz celibatu nie może stanowić absolutnego punktu odniesienia w ewentualnych dyskusjach, z takim wymaganiem, że wszelkie inne kwestie kościelne i duszpasterskie muszą być z nimi zgodne. Jeśli wobec „szczególnych wyjątków” nawet sam papież nie odrzuca sposób bezwzględny możliwości wyświęcania starszych żonatych mężczyzn („viri probati”), co przecież i tak już jest w niektórych sytuacjach praktykowane, tym samym więc potwierdza, że przy zaistnieniu nowych okoliczności, można by ponownie ocenić prawo i praktykę celibatu.
      W swojej analizie, nie zasugerowaliśmy niemieckim biskupom żadnych rozwiązań, jednak mamy prawo i obowiązek w tej trudnej chwili, na podstawie naszego teologicznego doświadczenia, oraz w poczuciu nadanego nam obowiązku, przekazać członkom niemieckiej konferencji biskupiej, z całym szacunkiem dla ich wysokiego urzędu i stanowiska, że gdy chodzi o temat celibatu, powinni oni mieć prawo do wystąpienia z nową inicjatywą nawet wobec dotychczasowej praktyki Kościoła, czy deklaracji samego papieża.
       Powyższy list został podpisany przez Josepha Ratzingera, Karla Rahnera, Waltera Kaspera, Karla Lehmana i kilku innych mniej znanych teologów niemieckich. Trzej z nich zostali kardynałami, a jeden nawet papieżem. Chociaż później napisał niektóre z najpiękniejszych rzeczy o celibacie kapłańskim, w rzeczywistości to właśnie Benedykt XVI uczynił najwięcej na rzecz zwiększenia liczby żonatych kapłanów.
       Mylą się więc ci, którzy sądzą, że kwestia viri probabti – o której tyle dyskutowano podczas ostatniego synodu amazońskiego – jest w jakikolwiek sposób wyjątkowym owocem pontyfikatu papieża Franciszka. Wedle relacji George’a Weigela, jeden z biskupów brazylijskich odpowiedzialny za kształtowanie planu synodu Amazońskiego, pod koniec postępowania synodalnego z pasją wykrzyknął „To nasza ostatnia szansa”. Musimy jednak zrozumieć, że to właśnie tacy jak on kapłani, wielu z nich pod sam koniec swojego życia wyprowadzonych na tę jedną chwilę ze swoich emerytur, przeżyli całe swoje życie w nadziei na tę właśnie ostatnią szansę.
      Dla tego właśnie pokolenia wciąż przeżywającego tamto „epokowe wydarzenie”, to właśnie musi być ten moment, kiedy oni wreszcie poczuli, że są już bardzo bliscy doprowadzenia kapłaństwa do miejsca, na które tak bardzo liczyli w latach 70. Ale cóż to jest za miejsce? Czy owa „ostatnia szansa” nie jest przypadkiem „ostatnim westchnieniem” tamtego pokolenia, które przez chwilę żyło w nadziei ostatecznych zmian? Czy to nie jest ostatnie westchnienie tych, którzy stawiają proces nad treścią? Czy to nie jest koniec owego pokolenia teologów, którzy traktują ludzkie doświadczenie jako standard wobec pisma i tradycji? Czy to nie jest koniec pokolenia, które uważa, że ​​tymczasowe potrzeby stoją wyżej od kontemplacji wiecznych prawd, zwracając większą uwagę na lokalne posągi niż na Najświętszą Maryję Pannę?
        Jest też jednak i inne pokolenie, być może nie tak jeszcze liczne, które chce na nowo postawić tamte granice. Istnieje pokolenie, które kontempluje święte dziewictwo Chrystusa, które widzi nie tylko ludzkie prawo, ale wyższość świętego celibatu jako ofiary słusznie nakazanej dla głoszenia doskonałej ofiary Chrystusa. Jest takie pokolenie, które wierzy, że głoszenie Chrystusa ukrzyżowanego przyniesie większe żniwo. Jest takie pokolenie. Nawet jeśli jeszcze głównie nie w Rzymie, to istnieje. I oddycha pełną piersią.

      Na zakończenie pragnę zwrócić uwagę na dwie kwestie. Przede wszystkim mam tu na myśli nazwisko Josepha Ratzingera, które pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie, a w dalszej kolejności na fragment innej wypowiedzi tego samego Pecknolda, tu nie cytowanej, gdzie znajdujemy opinię, że nigdy w całej historii Kościoła nie znajdziemy czasów, gdzie był On mniej, lub bardziej grzeszny niż jest dzisiaj, nie wyłączając z tego nawet tamtych dni, kiedy Jezus chodził po Ziemi, a jednocześnie sugeruje Pecknold, że w tej sytuacji ani dziś ani wtedy nie należało nic więcej ponad modlitwę i posłuszeństwo.
      Zwróciłem na to uwagę w esemesie, który wysłałem Pospieszalskiemu, ale nie muszę chyba zapewniać, że nie zareagował. W końcu to są bardzo zajęci ludzie.









czwartek, 23 stycznia 2014

O prawicy bez rozumu, bez ducha i bez charakteru

Wspominałem już o tym parę razy, ale ponieważ głupio tak lekceważyć czytelników, którzy są albo nowi, czy może się zagapili, powtórzę. Otóż, jeśli po naszym mieszkaniu wszędzie walają się numery tygodnika „W Sieci”, to głównie ze względu na sentymenty i emocje naszej najstarszej córki. Ona kiedyś, jeszcze przed laty, uznała, że bliźniacy Karnowscy to porządni, uczciwi i utalentowani dziennikarze, w obliczu znanej nam wszystkim sytuacji w polskich mediach, uczepiła się owej myśli jak pijany płotu, no i dziś, przez to, że już ma swoje pieniądze, kupuje ten tygodnik, i to niezależnie od tego, ile tam pojawi się tekstów sygnowanych przez Łukasza Warzechę, Krzysztofa Feusette, czy tę nieszczęsną Dorotę Łosiewicz.
Mieliśmy ostatnio wymianę, która zapowiadała się, jak wielka awantura, ale, choć obie strony pozostały na ustalonych z góry pozycjach, jakimś cudem zakończyła się pokojowo. Skoro jednak nie udało mi się wygrać tam, spróbuję powiedzieć, o co mi chodzi, tutaj. Otóż, jak z pewnością pamiętamy, dość niedawno, dziennikarz TVP Andrzej Turski, jeden z ostatnich, że tak to określę, autentycznych dinozaurów późnego PRL-u, prowadząc kultową gdzieniegdzie audycję pod nazwą „Panorama”, robił wrażenie słabo przytomnego, czego nie omieszkał zauważyć portal wpolityce.pl, i napisał w tej sprawie niezwykle prześmiewny komentarz, sugerując, że Turski występował po pijaku.
Stało się jednak tak nieszczęśliwie, że, jak się okazało, zachowując się tak, jak się zachowywał, Turski nie był wcale pijany, tylko bardzo ciężko chory, co zresztą niemal natychmiast udowodnił, umierając, no i pozostawiając redaktorów wpolityce.pl w sytuacji co najmniej niezręcznej.
Ktoś powie, że trudno. Shit happens. Dziennikarze generalnie chleją, wielu z nich chleje w sposób skandalicznie wręcz oficjalny, są tacy, którzy ze swoim stanem nie ukrywają się nawet w obliczu ogólnopolskiej kompromitacji, padło akurat na Turskiego, no a ponieważ ktoś taki jak on musiał budzić różnego rodzaje emocje, prawicowe dziennikarstwo w sposób naturalny połknęło haczyk… no i stało się. Otóż nic z tego. Tak to ewentualnie – choć i tu nie mam pewności – mógłbym się zachować ja, który jedyne, co ma, to ten telewizor i swoje nędzne doświadczenie. Jeśli jednak mówimy o firmie w rodzaju wpolityce.pl, można by się spodziewać, że oni akurat wiedzą więcej, a nawet, jeśli nie wiedzą, to mają różne sposoby, żeby sprawę zbadać. Jeśli jednak redakcja portalu wpolityce.pl rzuciła się na temat jak pijak na flaszkę żołądkowej gorzkiej, to akurat o nich świadczy to jak najgorzej.
I oto stała się rzecz absolutnie niezwykła. Władze TVP zrobiły coś, czego my od lat nie jesteśmy się w stanie doczekać ze strony tak zwanych „naszych”, a mianowicie, uznając, że ich kolega i przyjaciel został potraktowany w sposób rażąco niesprawiedliwy, i to na poziomie nie zwykłego politycznego mordobicia, ale życia i śmierci, postanowiło, że redaktor Jacek Karnowski dostaje dożywotni zakaz wstępu za próg firmy.
Ja Turskiego, jak większości prawdziwych funkcjonariuszy Systemu, szczerze nie znosiłem. Karnowskiego też nie lubię, choćby od czasu, gdy któryś z nich, wraz z Erykiem Mistewiczem i Janem Hartmanem, podczas mojego występu w programie Jana Pospieszalskiego, potraktował mnie, jak szmatę, jednak w konfrontacji Turski – Karnowski zdecydowanie chciałbym stać po stronie Karnowskiego. Niestety, nie mogę. Przede wszystkim dlatego, że Karnowski, jako pierwsza twarz portalu wpolityce.pl, jak również jego partnerka w interesach, wspomniana wcześniej Dorota Łosiewicz, prowadząca, nieznany mi akurat kompletnie, portal wsumie.pl, który, jak się okazuje był pierwszym dostarczycielem newsa na temat rzekomego pijaństwa Turskiego, zrobili z siebie kompletnych idiotów, i zamiast przeprosić i się zamknąć, nie dość, że postanowili udawać, że nic się nie stało, to jeszcze dziś rwą sobie włosy z głowy, drąc mordy na temat cenzury.
I oto mamy najnowszy numer tygodnika „W Sieci”, i bliźniaków Karnowskich, którzy tym razem do swojej cotygodniowej pogawędki zaprosili Jana Pospieszalskiego i Pawła Nowackiego, autorów programu TVP Info „Bliżej”. Tematem rozmowy jest rzekomy skandal związany z decyzją władz TVP, by za jego zaangażowanie w sprawę, wystawić Jackowi Karnowskiemu czarne papiery i go do firmy nie wpuszczać. Rozmowa jest odpowiednio długa, ilustrowana odpowiednimi zdjęciami, na których widzimy wszystkich czterech bojowników o wolność słowa w Polsce i na świecie, i żaden z nich ani jednym zdaniem nie wspomina o tym, co tak naprawdę stało za zorganizowanym przez TVP bojkotem osoby Jacka Karnowskiego. Cała czwórka aż kipi z oburzenia na antycywilizacyjne i antywolnościowe praktyki TVP, jednak choćby na krótki moment nie pojawia się w rozmowie nazwisko Andrzeja Turskiego. Jedyne, czego się dowiadujemy, to to, że TVP jest rzekomo w jakimś prawnym sporze z Karnowskimi, co w dodatku jest podobno bezczelnym kłamstwem. Pojawiają się wszelkie możliwe tematy, zaczynając od lasów państwowych, a kończąć na oczywiście Smoleńsku, nazwiska Barbary Fedyszak Radziejowskiej, Ryszarda Legutki, Zdzisława Krasnodębskiego, Mariana Brandysa, Herberta, abp Hosera, nawet księdza Popiełuszki – o Turskim ani słowa. Przepraszam, że to powtarzam już po raz setny, ale zupełnie jakby cała czwórka uznała, że czytelnicy tygodnika „W Sieci” to banda idiotów, którym wystarczy nawrzeszczeć do ucha, żeby przyjęli wszystko, co im się każe.
No, ale, tak naprawdę, nie chodzi nawet i o to. To że oni uważają nas wszystkich za durniów, to sprawa stara i wyjątkowo już nudna. Ja dziś chciałem naprawdę stanowczo wyrazić swoje poparcie dla postawy zaprezentowanej przez władze TVP. Oczywiście nie mam pewności, na ile intencje, jakie stoją za tą decyzją są czyste, a na ile wynikają one z prostej chęci dokuczenia komuś, kogo się szczerze nie znosi, niemniej jednak ja jestem pod autentycznym wrażeniem. Sępy należy tępić, a jeśli są to sepy szczególnie bezczelne, to tępić bez litości. To, co zrobiła TVP w stosunku do Jacka Karnowskiego, to jest coś, co od lat stanowi moje najskrytsze marzenie: doczekać czasów, kiedy oni – i tym razem nie mówię o „naszych”, ale jak najbardziej o „onych” – wszyscy z dnia na dzień zostaną zrzuceni z tego miejsca, które zajmują, do publicznego niebytu. Gdyby to ode mnie zależało, gdybym ja po raz pierwszy zobaczył jakiegoś Jacka Żakowskiego, Katarzynę Kolendę, Grzegorza Miecugowa, Monikę Olejnik, Jarosława Kuźniara, czy dziesiątki innych, jak przychodzą, by się lansować w miejscu, gdzie ja podejmuję decyzję, każdego z nich bym zwyczajnie wystawił za drzwi, z osobnym dla każdego oświadczeniem, informującym go, że za to, co zrobił, do końca życia będzie się mógł najwyżej produkować u siebie w domu. Gdybym był szefem telewizji o pewnej podstawowej autonomii, każdy człowiek na portierni zostałby bardzo starannie przeszkolony, by w momencie, gdy do budynku będzie próbował wejść którykolwiek z nich – Knapik, Kuźniar, Pałasiński… można wymieniać – wołał ochronę. I to, uważam, byłoby z mojej strony zachowaniem jak najbardziej naturalnym.
Na sam koniec jeszcze jedno konieczne wyjaśnienie, na wypadek, gdyby ktoś uznał, że ja uważam Jacka Karnowskiego, Dorotę Łosiewicz, czy całe to nasze prawicowe towarzystwo za równie zepsute, jak wspomniani wcześniej Żakowski, czy Kolenda-Zaleska. Nie. Ja wciąż wierzę, że oni są zepsuci jednak mniej, rzecz natomiast w tym, że ja przede wszystkim postępowanie władz TVP rozumiem, a poza tym, obawiam się – i daje słowo, że, kiedy to piszę, jest mi niewyobrażalnie przykro – że oni, nawet jeśli sa od nas podlejsi, mają znacznie więcej zwykłego ludzkiego charakteru, niż którykolwiek z nas. I to jest dopiero smutne.

Serdecznie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta, czy to przez kupowanie książek, których okładki są tu bardzo starannie zaprezentowane, czy przez pomoc pieniężną na podany obok numer konta. W tej chwili akurat jest tak, że poza tym nie mam niemal już nic. Dziękuję.

niedziela, 2 października 2011

Solidarni na zawsze

Uczciwie powiem, że jak idzie o tzw. polski film dokumentalny, doświadczenie mam wyjątkowo nędzne, a więc tym samym nie bardzo jestem w stanie przedstawiać jakieś bardziej wiarygodne oceny. Nie zmienia to faktu, że trudno jest mi z tego oceniania w ogóle rezygnować, i na pytanie, jak mi się coś podobało, czy nie podobało, odpowiadać, że nie mam zdania, bo się nie znam. W tej sytuacji, jak idzie o filmy Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, zdanie mam takie, ze nawet jeśli od nich wszystko jest lepsze, to i tak jest to kino wybitne. Wybitne na tyle, że jak idzie o mnie – nic więcej nie potrzebuję.
Widziałem cztery z tych filmow: „Trzej kumple”, „Solidarni 2010”, „Krzyż” i „Lista pasażerów”. „Trzej kumple” zostali jakimś cudem – niewykluczone, że w ramach wojny służb – wyprodukowani i parokrotnie wyemitowani przez TVN, natomiast „Solidarni 2010” zaprezentowani w TVP raz, jak się okazało, wyłącznie po to, by nazwiska Stankiewicz i Pospieszalskiego trafiły na czarną listę, a ich praca reporterska znalazła się w najczarniejszej niszy. Cała reszta, to już wspomniana nisza. Dla nas, oczywiście, jest to szkoda wielka, natomiast nie da się ukryć, że z punktu widzenia tych, którzy o tym w gruncie rzeczy cenzorskim zapisie decydowali – był to gest zrozumiały, a wręcz konieczny. Jest bowiem zupełnie ewidentne, że gdyby, czy to „Krzyż”, czy portrety rodzin smoleńskich, czy nawet wcześniejsi „Solidarni 2010”, były pokazywane tak jak na to zasługują, społeczna świadomość mogłaby osiągnąć poziom niebezpieczny i, w gruncie rzeczy, dla Systemu dewastujący.
Jak się dziś dowiaduję, Jan Pospieszalski jeszcze w zeszłym roku, z okazji 30 rocznicy Solidarności, nakręcił jeszcze jeden film, zatytułowany „Ćwiczenie na wyobraźnię”, a stanowiący 15 portretów ludzi pierwszej Solidarności, których rola przy powstawaniu Związku i przy tworzeniu podstaw Polski niepodległej i suwerennej, była nie do przecenienia, a którzy dziś, zamiast występować obok Władysława Frasyniuka przed kamerami telewizji i opowiadać o swoich sukcesach w walce z komuną i o swoim cierpieniu w peerelowskich więzieniach, dożywają dni gdzieś z dala od zgiełku, w swoich małych mieszkaniach lub w swoich marnych pracach, lub na jeszcze nędzniejszych emeryturach. Mówię o portretach ludzi, których nazwisk i twarzy nie znamy, i których wielokrotnie nawet nie słyszeliśmy. I o których, jak się dziś okazuje, decyzją Systemu usłyszeć nam zwyczajnie nie wolno.
Wśród owych portretów jest jeden w jakiś sposób szczególny. Mam tu na myśli Stanisława Fudakowskiego. Proszę poczytać, co o nim pisze Encyklopedia Solidarności.
Urodzony 17 VIII 1948 w Gdyni. Absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, kierunek psychologia (1973). Od 1973 zatrudniony w Pracowni Psychologii Pracy w Gdańsku. W VIII 1980 uczestnik strajku w Stoczni Gdańskiej im Lenina; od IX 1980 w „S”; wiceprzewodniczący KZ w Przedsiębiorstwie Usług Socjalnych Budownictwa (z którym Pracownia Psychologii Pracy była związana organizacyjnie); w VII 1981 delegat na I WZD Regionu Gdańskiego, członek Prezydium ZR, odpowiedzialny za dział interwencji, delegat na I KZD, członek Prezydium Zjazdu. 13 XII 1981 uczestnik strajku w SG, przewodniczący RKS, po pacyfikacji 16 XII w ukryciu; aresztowany 15 III 1982, przetrzymywany w AŚ przy ul. Kurkowej w Gdańsku, 1 VI skazany wyrokiem Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku na 3,5 roku więzienia i 3 lata pozbawienia praw publicznych, osadzony w ZK w Potulicach, 28 III 1983 warunkowo zwolniony na mocy aktu łaski Rady Państwa z wyznaczeniem okresu próby na 4 lata, 11 IV zwolniony z aresztu. 1989-1991 z upoważnienia ZR Gdańskiego sędzia społeczny w Społecznej Komisji Pojednawczej powołanej ustawą sejmową w V 1989. Od 1993 Sekretarz Stowarzyszenia Godność, członek Stowarzyszenia Solidarni z Kolebki. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2006) ”.
A teraz proszę posłuchać, co on mówi Pospieszalskiemu w filmie, którego widzieć nam nie wolno:
Wolność zawsze ma cenę. Tą ceną jest stanięcie w prawdzie. Bez stanięcia w prawdzie o sobie, nie ma wolności. Jeśli nie rozliczymy komunistów, nie nazwiemy zła złem, dobra dobrem – nie trzeba nikogo zamykać, wieszać, nic z tych rzeczy – nie dokonamy dekomunizacji, to przegramy następne pokolenia, które nie będą miały układu odniesienia, jako miary rozwoju. Tymczasem myśmy wzięli, zamazali szybę i powiedzieli, że wszystko jest okay. Teraz macie żreć te kurczaki, kiełbasy, pić piwo, wpierniczać, ile wlezie. No i co mamy? Mamy żerowisko. Mamy przetwórnię warzywno-mięsną. Ogłupianie. A nie mamy podmiotów demokratycznego życia. Nie mamy ludzi myślących, decydujących, kotrzy mają rozeznanie moralne. Jak tego nie zrobimy, to z tego załgania nigdy nie wyjdziemy. Nigdy. I to będzie największa nasza klęska. Będziemy mieli samochody, domy, wille, kasę, dziewczyny ile wlezie i tak dalej. I nie będziemy mieli kierunku, orientacji. Moralnej. Bośmy nie rozliczyli. Komuny. I jeszcze dajemy sobie wciskać kit i zachowujemy się biernie. A powinniśmy trzaskać pięścią w stół. I krzyczeć”.
Niezwykłe. Tekst krótszy niż życiorys. Jak każdy z nich. Jak każdy z tych tekstów i każdy z tych życiorysów. Ja oni wszyscy. Solidarni. Polecam.

środa, 23 lutego 2011

Stara pieśń na nowe czasy

Wczorajszy program Jana Pospieszalskiego ‘Warto rozmawiać’ szczególny był, moim zdaniem, z dwóch względów. I akurat to, że jego bohaterem był ruski agent Tomasz Turowski, a tematem samego programu wpływ PRL-owskich i sowieckich służb na naszą dzisiejszą sytuację, do nich nie koniecznie należy. A zatem, oczywiście, po pierwsze mam na mysli to, że był to program już ostatni, natomiast to co mnie poruszyło na drugim miejscu, to końcowa wypowiedź urzędnika kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego Jakuba Opary i komentarz, jaki Pospieszalski wypowiedział na samym końcu.
Otóż najpierw Opara opowiedział, jak to w momencie kiedy Jacek Sasin – w dniu katastrofy najwyższy rangą żyjący urzędnik Kancelarii – chciał jak najszybciej wrócić do Polski, by pilnować spraw, Tomasz Turowski, jako osobisty kumpel Bronisława Komorowskiego, zrobił wszystko, by maksymalnie opóźnić wylot Sasina, a tym samym umożliwić Komorowskiemu skuteczne przejęcie obowiązków prezydenta i powołanie Michałowskiego na stanowisko szefa swojej kancelarii. Jeśli było tak jak relacjonuje Opara – a nie mam najmniejszego powodu, żeby mu nie wierzyć – szybkość tej akcji i zaangażowanie w niej z jednej strony ruskiego agenta, a z drugiej Bronisława Komorowskiego – i nie ważne czy osobiście, czy tylko jako figuranta – stanowią dla mnie wystarczającą poszlakę na rzecz tego, że śmierć Prezydenta była wynikiem zaplanowanego zamachu. Zaplanowanego. Nie takiego, gdzie nagle jakiś dwóch pijanych ruskich kontrolerów coś sobie wymyśliło, ale prawdziwego, odpowiednio wysoko zorganizowanego zamachu.
Myślę bowiem sobie, że jeśli pamiętnej soboty właściwie wszystko zostało przez stronę, polską spieprzone, z wyjątkiem tego, by Bronisław Komorowski w przyspieszonym tempie, nie czekając nawet na oficjalny komunikat o śmierci Prezydenta, obwołał się pełniącym obowiązki, i praktycznie w jednym momencie wyznaczył człowieka, który mu zrobi porządek w Kancelarii, a jedną z głównych ról w tym wszystkim pełnił wysoko postawiony, wieloletni agent sowieckich służb, to nie mamy zbyt wielkiego pola manewru. Prawda? Ktoś powie, że Komorowski to taki zapobiegliwy człowiek, że z całą pewnością, w momencie jak dowiedział się, że będzie kandydował w jesiennych wyborach prezydenckich, od samego początku musiał myśleć o wszystkich najbardziej podstawowych dylematach, a jednocześnie – będąc tym marszalkiem Sejmu – również musiał, z odpowiednim wyprzedzeniem, rozważać sytuacje najgorsze. Jednak w to akurat wierzyć nie mam powodu. Choćby z tego prostego powodu, że te miesiące urzędowania Komorowskiego jakie mamy za sobą świadczą wyłącznie o jednym: że ten facet jest taką dupą wołową, jakiej świat nie widział, i jeśli on cokolwiek planuje, to najwyżej to, że z samego rana trzeba włączyć komórkę, bo kto wie, kto do niego dziś zadzwoni i powie, co ma robić.
A zatem sprawa jest bardzo poważna. Z jednej strony mamy tego agenta i cały bagaż, jaki się za nim ciągnie, a z drugiej Bronisława Komorowskiego i to wszystko, co go otacza. Ale jest coś jeszcze. Oto jest Polska, taka jak ją widzimy, ale też i taka, jaką wprawdzie nie do końca rozpoznajemy, ale mamy coraz więcej powodów, żeby się o nią martwić. Martwić bardzo. Do łez. Jeden z tych powodów, zaledwie jeden dodatkowy, sam niewiele może znaczący, otrzymaliśmy wczoraj, w wyniku programu Jana Pospieszalskiego. I ten właśnie powód, w sposób najpiękniejszy, najbardziej czysty i precyzyjny, dał nam Pospieszalski żegnając się z nami – jak sam powiedział – nie wiadomo na jak długo. Otóż powiedział on, że przez te wszystkie lata, kiedy mieliśmy okazję uczestniczyć w tych rozmowach, wciąż zadawaliśmy pytania i staraliśmy się na nie znaleźć odpowiedzi. W tym również pytanie ostatnie: Czy agenci PRL-owskich służb mają wpływ na polską politykę? I na sam już koniec Pospieszalski powiedział mniej więcej tak: „To że przez dwadzieścia lat Polska nie umiała sobie na to pytanie odpowiedzieć, ma też pewien wpływ na to, że dziś się musimy pożegnać”.
Niesamowite było to zdanie. Nie wiem, czy Pospieszalski je sobie wcześniej ułożył, czy tak mu nagle ono przyszło do głowy, ale to nie ma większego znaczenia. Ono bowiem, na poziomie najbardziej codziennym, wręcz podstawowym, na poziomie naszych domów, rodzin i naszego codziennego życia, pokazuje jak zostaliśmy fatalnie wystawieni. I to nie przez jednego ruskiego agenta i jednego… nawet nie bardzo umiem znaleźć odpowiedni epitet, żeby to co w tej chwili czuję, wyrazić. Otóż wykrzykując tę pełną rozpaczy prawdę, Pospieszalski właściwie podsumował to wszystko, co nas od dwudziestu lat trzyma za gardło.
Ja natomiast chciałbym bardzo dodać do tego pewną refleksję, która dotychczas tylko chodziła mi po głowie, ale wyłącznie w formie takich błysków i szumów. I dziś akurat ona będzie dotyczyła tylko tych dwóch osób: z jednej strony tego Turowskiego, a z drugiej – nawet, powtarzam, jeśli tylko pionka w ich rękach – tego dziwadła z obsyfionym rękawem i z tą Dziadzią na przyczepkę. Jeśli to wszystko, co podejrzewamy, ale też wszystko to, co nam z każdym dniem wydaje się być coraz bardziej realne, jest prawdą, to według standardów, które zostały wprawdzie wyparte przez nowe czasy, ale przecież wciąż gdzieś w świecie obowiązują, i jeden i drugi zasługują na najbardziej surową karę. I nie mam tu na myśli zapisu w jakichś aktach IPN-u, czy może demaskatorski artykuł w prasie, czy może nawet czasowe pozbawienie praw obywatelskich. Jako typowy wieśniak i człowiek o bardzo tradycyjnych poglądach, mam na myśli sposoby tradycyjne. A kara może być nawet i podwójna. Jedna za zwykłą, prostą zdradę stanu – a tu, jak widzimy, wszystko jest dość oczywiste – natomiast druga – już ewentualnie tylko – za udział w spisku, mającym na celu zamordowanie prezydenta. No ale z tym, jako ludzie przyzwyczajeni do pewnych demokratycznych procedur – musimy poczekać do prawomocnego orzeczenia sądu.
No i, oczywiście, bez odwoływania się do obyczajów znanych nam ze starej Anglii, gdzie ichniejsza tradycja nakazywała, by zdrajców ćwiartować, a ich szczątki rozsyłać po „czterech krańcach królestwa”. Jako ostrzeżenie dla przyszłych chętnych.

piątek, 21 maja 2010

Rozmawiać warto



Sytuacja jest bardzo nieprosta. Wiadomo, że po wczorajszym występie, jaki mi wczoraj przypadł w udziale, wiele osób czeka na jakieś refleksje, wiele z tych osob ma oczekiwania bardzo ściśle określone, a ja jestem ograniczony z jednej strony osobistą niezręcznością całej sytuacji, a z drugiej pewnym rodzajem dyskrecji, która nie pozwala mi na przykład plotkować. A nie ulega wątpliwości, że napisać trzeba. Proszę więc pozwolić mi, że to co tu napiszę, będą to zwykłe, luźne i bardzo surowe refleksje, wynikające głównie z przekonania, ze to jest właśnie to, co powiedzieć należy. A zatem – mówmy.
Przede wszystkim bardzo chciałbym wyjaśnić, że mój udział w programie Janka Pospieszalskiego miał taką formę a nie inną, bo taki właśnie był plan. A jednocześnie – i bardzo chcę to tu podkreślić – była to jedyna rzecz, jaką przed programem konsultował ze mną jego autor. Ani on, ani nikt inny, ani mnie nie informował, co mam mówić, jak mam mówić, ani nawet ile mam mówić, a jedyne co mi zostało przekazane, to powód, dla którego zostałem zaproszony do programu i że powinienem być maksymalnie zwięzły, żeby broń Boże nie zabrakło mi czasu. Wspominam tu o tym z takim naciskiem, bo przed programem byłem mocno przekonany, że skoro mam być na miejscu godzinę przed rozpoczęciem programu, to po to, by wszystko wcześniej odpowiednio przećwiczyć. Że Pospieszalski najpierw zapyta mnie, co planuję mówić, potem powie mi, co z tego ma zostać, a o czym mogę zapomnieć, ostrzeże mnie, że mam nikogo nie obrażać, że mam nie kląć i że w ogóle mam uważać, bo to telewizja i takie tam. A więc nic z tego. Niemal cały ten czas spędziłem w kawiarni żłopiąc kawę, poznając osoby zaangażowane w ten program i zbijając bąki. Do studia wszedłem jakieś pięć minut przed startem. Pełna realizacja idei, że rozmawiać jest warto.
Druga rzecz, która mnie zaskoczyła to to, że – odmiennie od standardów obowiązujących w tego typu programach, gdzie zaprasza się publiczność – nikt nie informował tej młodzieży na specjalnie przygotowanych kartkach, kiedy mają klaskać, kiedy wzdychać, kiedy buczeć, a kiedy się śmiać. Gdyby oni wszyscy nagle posnęli, albo dostali głupawki, to w studio nawet nie było osoby, która by mogła sytuację ratować. A więc znów – rozmawiać warto.
To tyle, jeśli idzie o kwestie ogólne. Co do osób zaproszonych do dyskusji, nie powiem ani słowa, bo wszystko co na ich temat miałem do powiedzenienia, powiedziałem to w swoim czasie na tym blogu. Gdybym miał te moje teksty dziś przeredagować, to z całą pewnością nie z poczucia krzywdy, jaką tym dziwnym ludziom wyrządziłem, ale wyłącznie z powodu tego niedosytu, jaki wciąż czuję. Resztę, wszyscy, którzy ten program mieli okazję widzieć, znają i z pewnością sami potrafią wszystko odpowiednio skomentować. A plotek – jak już napisałem wyżej – i tak nie mam zamiaru puszczać.
Jedna rzecz mnie zaskoczyła niezmiernie. Otóż Ludwik Dorn w pewnym momencie postanowił opowiedzieć telewidzom i osobom w studio historię o ptasiej grypie. To co mnie zaskoczyło – nawet przy zachowaniu moich wszystkich dotychczasowych wątpliwości co do jego osoby – to fakt, ze on tę historię opowiedział po raz dziesiąty od dwóch już lat, w dodatku używając dokładnie tych samych słów i tych samych zdań, co tyle razy wcześniej. Kiedy go słuchałem, świetnie wiedziałem, że on nie powie „ptak”, ale „ptaszysko”, i że kiedy wspomni o tym, że on zatelefonował do premiera Marcinkiewicza, to z całą pewnością zaznaczy, że on był wtedy ministrem i taki telefon to było dla niego ot taki sobie gest. Ciekawe, prawda?
Żałuję bardzo, że nie udało mi się zamknąć mojej wypowiedzi tym już ostatnim, kończącym zdaniem. Ja wiem, że i tak mówiłem dłużej niż to sobie wcześniej wyobrażałem, ale bardzo chciałem - wiedząc, że z pewnością pojawi się temat kradzieży tych zdjęć - powiedzieć, że nie może być tak, że kiedy wyprodukowane jest kłamstwo o takiej sile rażenia, takiej żywotności i takich konsekwencjach, komuś, kto chce to kłamstwo ujawnić zamyka się usta, krzycząc: „złodziej”. Chciałem bardzo to powiedzieć, bo byłem przekonany, że ten argument z kradzieżą jest jedynym praktycznie argumentem, który – pozostając kompletnie poza merytoryczną przestrzenią całej dyskusji – może być tu użyty. Bo przecież nie ulega najmniejszych wątpliwości, że cała ta gadanina Karnowskiego o tym, że to wcale nie jest tak, że dziennikarze mają jakieś ukryte intencje, jest idealnie pusta. Chodziło o tę kradzież. I tylko o nią. Bo nawet jeśli założyć, że publikując ten szalik w pełnej okazałości, a nie w zmanipulowanym bezczelnie fragmencie, pogwałciłem czyjeś prawa, to jest akurat tak, że w kontekście o którym mówimy, te akurat prawa – podobnie zresztą jak ich właściciel – są kompletnie bezwartościowe. Chciałem to powiedzieć, Pospieszalski mi przerwał i oni już mogli sobie na mnie poużywać, choćby tylko pogardliwie się krzywiąc.
Z drugiej strony, dobrze się stało, że nie miałem więcej czasu, bo biorąc pod uwagę reakcję Hartmana i Mistewicza na moje słowa i nastrój, w jakim już wtedy byłem, można się poważnie było obawiać, że jeszcze chwila, a ten program by się skończył czymś kompletnie nieprzewidzianym już po piętnastu minutach. Podobnie, jestem pewien, że formuła, jaką dla tego programu przyjął Jan Pospieszalski jest idealna. Nie ma takiej możliwości, żeby dopuścić do bezpośredniej dyskusji między zawodowymi komentatorami, a zaproszonymi do tego programu przedstawicielami opinii społecznej. Oni i my, to – pomijając różnice oczywiste, a więc zawodowe przygotowanie, doświadczenie i tak zwane obycie – dwa kompletnie różne światy. I mówiąc o tych światach wcale nie chcę sugerować, że ta różnica działa akurat na ich korzyść. Oni już dawno przestali być przedstawicielami jakiejkolwiek opinii publicznej. Oni reprezentują już tylko wyłącznie siebie i swoje beznadziejne uwikłanie. Każda zwykła wymiana poglądów między dowolnym, w miarę poukładanym człowiekiem z poza tak zwanej branży, a którymkolwiek z nich, skończyłaby się dla każdego z nich totalną katastrofą. I to nie dlatego, że oni są głupi, a my mądrzy. Albo że oni wiedzą mniej, a my więcej. Ale wyłącznie dlatego, że my jesteśmy wolni, a oni nawet już zapomnieli, czym wolność jest.
I to jest moja osobista już nauka z tego wczorajszego doświadczenia. To i jeszcze coś. Że warto rozmawiać. Nawet jeśli tylko po to, żeby ci, którzy się powinni bać, bać się zaczęli.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...