Muszę się przyznać, że jeśli idzie o awanturę na temat koloru krzesełek na aktualnie odremontowywanym Stadionie Śląskim, dochodziły do mnie zaledwie strzępy informacji. I działo się tak nie dlatego, że na te wieści zatykałem sobie uszy, lub zwyczajnie się sprawą nie interesowałem, lecz prawdopodobnie z tej przyczyny, ze – jak znam życie – sprawą zajmował się głównie katowicki dodatek Gazety Wyborczej, z którym swój kontakt doprowadziłem do najmniejszego minimum, a poza tym – i to już raczej jest moje przypuszczenie, niż fakt – debata na temat tego, czy krzesełka na katowickim stadionie mają być biało-czerowne, czy żółto-zielone, stanowi tak nieprawdopodobnie chorą abstrakcję, że człowiek się do czegoś takiego nie zbliża na zasadzie odruchu.
Owszem, był taki moment, że najpierw dowiedziałem się, że niejaki Gorzelik wszedł na moim mieście w układ z Platformą Obywatelską i komunistami, a że jest zdesperowany, bezczelny i zdaje sobie sprawę z tego, że ma do czynienia z ludźmi, którzy dla władzy zrobią wszystko, stawia wyłącznie żądania, które jak najbardziej mają szansę na wysłuchanie, a po jakimś czasie doszła do mnie wieść, że jest sprawa koloru stadionowych krzesełek. Ale, jak mówię, to wszystko zupełnie odruchowo od siebie odsuwałem. Poza tym, dowiedziałem się, że z tymi krzesełkami jest ciężka sprawa, bo kolor biało-czerwony stanowi integralną część projektu i zmiana barw byłaby bardzo kosztowna, a więc pomyślałem sobie, że może nic z tego nie będzie i Ślązakom pozostanie rosół i rolada z kluskami na niedzielny obiad. A jak im będzie niezręcznie siedzieć na biało-czerwonym stadionie, pójdą sobie na działkę i coś tam sobie ciekawego znajdą do roboty.
Był jeszcze jeden powód, dla którego tematu nie ruszałem. Niedawno zamieściłem tu bardzo ciężki paszkwil na Ślązaków, który wśród niektórych z czytelników – w tym wśród osób, które darzę szacunkiem i sympatią – wzbudził złość, więc nie chciałem powtarzać swoich zaczepek. No i niestety, dziś z samego rana wszedłem sobie na Nowy Ekran i znalazłem tam wpis pani podpisującej się ‘mamakatarzyna’, gdzie wśród bardzo ogólnych refleksji na temat agresji ze strony Rocznioka i jego kumpli, pojawiła się też informacja, że te krzesełka jednak nie będą w barwach Polski, lecz żółto-niebieskich, o co autonomiści tak bardzo zabiegali. I że dla zachowania władzy, platformerscy i komusi urzędnicy Polskę Ślązakom sprzedali. Sprawdziłem informację w Sieci, zobaczyłem, że to jest jak najbardziej fakt, i powiem szczerze, poczułem, lęk.
Skąd, ktoś spyta, od razu lęk? Otóż dawno już temu, na swoim blogu zamieściłem wpis na temat działalności kogoś, kto się wprawdzie nie nazywa Gorzelik, ale – równie barwnie – Roczniok. Ów Roczniok przed dwoma laty był szefem organizacji o nazwie Związek Ludności Narodowości Śląskiej i bardzo potrzebował tę swoją firmę zarejestrować. Ponieważ sądy mu wciąż odmawiały, on się wciąż awanturował, a przy okazji prowadził jak najbardziej polityczną działalność, której kulminacją – przynajmniej na moje oko i nerwy – stało się poparcie dla Rosji w jej próbach rozbicia niepodległości Gruzji. Napisałem więc o tym Rocznioku, a przy okazji o śląskich pretensjach do tzw. niepodległości ten tekst, oczywiście, jak zwykle bardzo nerwowy, i na ile tylko potrafiłem, mocny, ale w gruncie rzeczy nie traktowałem go, jako czegoś bardzo ważnego. W końcu, bez przesady. Taki Roczniok i jego ruch, to oczywiście sprawa mocno irytująca, ale nie na tyle, żeby sobie nimi zawracać głowę na dłużej. I oto nagle mamy te krzesełka. Jak widać, to była jednak piłka bardzo krótka.
Dziś nie wiem, co się dzieje z Roczniokiem. Nie zdziwiłbym się, gdyby został skutecznie wessany przez Gorzelika. W końcu oni też lubią władzę i to taką, którą dzielić się nie muszą. Na zdjęciu zamieszczonym przez administrację Ekranu widać bandę jakichś kiboli z rozwiniętą szmatą, na której są jakieś napisy, trochę po niemiecku, trochę po śląsku, a trochę też w języku, którego nie znam. I mogę się tylko domyślać, że to są właśnie oni. Ci, którzy niedługo założą mi specjalne – może i nawet biało-czerwone – na rękę.
Muszę od razu zaznaczyć, że jestem bardzo słaby w rozprawianiu na tematy narodowe. Cała moja mądrość zaczyna się i kończy na tym, że jestem Polakiem i bardzo mi z tym dobrze. Mam do Polski przeogromny sentyment i jak słyszę, że ktoś lubi Polskę i Polaków, czuję satysfakcję. Mam bardzo bliskiego kolegę, który urodził się, wychował i wykształcił w Anglii, a w pewnym momencie swojego życia przeniósł się z rodziną do Polski i powtarza, że dzień, w którym podjął tę decyzję, to bardzo dobry dzień w jego życiu. Ile razy o tym myślę, to się wzruszam. Więc taki ten mój nacjonalizm. Kiedy chodzę ulicami Katowic, nie zastanawiam się, kto z ludzi, których mijam jest Ślązakiem, kto przyjechał tu spoza Śląska, kto się tu urodził, a kto tu wychował dzieci. Jednak kiedy się dowiaduję, że gdzieś tu na moim Śląsku, może w Katowicach, a może gdzieś dalej, w Opolu, czy w Gogolinie, mieszka człowiek nazwiskiem Roczniok, czy Gorzelik, ze jeden i drugi mają wobec mnie jakieś swoje plany, a w dodatku jeszcze te plany bardzo skutecznie wprowadzają w życie, nie mam ochoty ani na żarty, ani na kulturalną debatę.
Kiedyś, przed laty, jeszcze zanim dowiedziałem się o istnieniu Rocznioka, wiedziałem oczywiście, że tu łażą jacyś bardziej politycznie aktywni Ślązacy, jednak sądziłem raczej, że nawet jeśli istnieje coś takiego jak Związek Ludności Narodowości Śląskiej, czy Ruch Autonomii Śląska, to jest to najwyżej fantazja Kazimierza Kutza, albo może takiego jednego Michał Smolorza ps. Kanar, i że za wszelkimi ruchami na tym polu stoją tylko oni, a taki Roczniok może być u nich najwyżej na pensji.
Tak czy inaczej, pierwszy raz, kiedy myślałem o Kutzu – czy bardziej może dokładnie o tym dziwnym kółku – to było przy okazji uznania przez nasz rząd niepodległości Kosowa. Byłem bardzo przeciwko tej decyzji i kiedy moje dzieci pytały mnie, dlaczego, powiedziałem, że jestem tak samo przeciwko tworzeniu z Kosowa nowego państwa, jak byłbym przeciw odłączeniu od Polski Śląska, czy Kaszub. Argumentowałem, że tak jak jest, jest zupełnie nienajgorzej, natomiast łatwo sobie wyobrazić, jak by się zmieniło nasze życie, gdyby nagle okazało się, że nie mieszkamy już w Polsce, tylko w jakiejś nowej demokracji o nazwie Śląsk. Mówiłem im, że na sto procent, mimo całego gadania o tym, jak nowe śląskie władze szanowałyby nie-śląskich mieszkańców tego rejonu, mimo wszystkich zapewnień o tym, że każdy, kto nie chce mówić po śląsku i nie ma śląskiej historii miałby dokładnie te same prawa, co reszta obywateli, odczulibyśmy zmianę natychmiast. A to by było bardzo źle. I nie byłoby tak, że przynajmniej uciemiężeni dotychczas rdzeni Ślązacy odetchnęliby wolnością. Ich sytuacja poprawiłaby się tylko o tyle, że poczuliby się wreszcie kimś znacznie lepszym od reszty mieszkańców Śląska. Natomiast my – ludzie nie mówiący po śląsku – dostalibyśmy po prostu po głowach. I myślałem sobie o ludziach, którzy mieszkając w Kosowie, poczują się już niedługo obcy. O ludziach, dla których ta wolność nie będzie żadną wolnością, a jedynie początkiem życia w charakterze osób drugiej i trzeciej kategorii.
Tyle sobie myślałem wówczas, kiedy wolny świat uznawał Kosowo, jako nowe, niezależne państwo. Później znów to wszystko do mnie wróciło za sprawą owego Rocznioka, kiedy to dwie gruzińskie prowincje zostały faktycznie odłączone od Gruzji i wpadły pod rosyjski but, a on uznał za stosowne poprzeć ten zamach. Procedura była taka, jak to na ogół w tych wypadkach bywa. Pojawiła się grupa lokalnych patriotów, którzy – wszystko jedno z jakich przyczyn – zapragnęli niepodległości dla swojego... no właśnie, czego? Miasta, wioski, dzielnicy, okolicy? Nieważne. Zapragnęli i wyrazili tę gotowość oficjalnie. W tej sytuacji, wszystko poszło już szybko. Pojawił się ktoś, kto im tę niepodległość dał. I teraz jest tak, że jedni się cieszą, a inni – niestety znacznie większa grupa – w najlepszym wypadku mają to wszystko w nosie, a jeszcze inni – w tym cały cywilizowany świat – po prostu mają kłopot.
I tylko obywatel Roczniok się cieszył. Roczniok był szczęśliwy, bo, jak twierdził, dzięki szybkiej i zdecydowanej akcji Rosji, nie doszło w Gruzji do rozlewu krwi, no a przede wszystkim dlatego, że zwyciężają aspiracje wolnościowe.
Dziś Rocznioka nie bardzo już widać, wszędzie panoszy się Gorzelik, na Stadionie Śląskim praca wre, a ja się zastanawiam, co oni kombinują? Czy to możliwe, że oni sobie wyobrażają, że i w Polsce można doprowadzić do podobnego rozwoju wypadków, jak w Gruzji? Razem z Kutzem i jeszcze paroma wariatami zaczną teraz codziennie podnosić rejwach – już nie o głupie krzesełka, ale o sprawy znacznie poważniejsze – że dzieje im się krzywda, że Polacy mają w stosunku do niech jakieś bardzo niedobre zamiary, że oni się czują osaczeni i prześladowani, aż ktoś w końcu któregoś dnia spotka Gorzelika i nakładzie mu po pysku i wtedy się zacznie. W Gazecie Wyborczej wystąpi Kazimierz Kutz i ogłosi, że na Śląsku dochodzi do pogromów i że trzeba coś z tym zrobić. No i będziemy już tylko czekać na rozwój wypadków.
Czy to możliwe, że Gorzelik i jego ferajna tak sobie to wszystko zaplanowali? No ale na kogo on liczy? Na Niemców? Że Erika Steinbach zadzwoni do Kanclerz Merkel i powie jej, że trzeba pomóc prześladowanej mniejszości na Śląsku? I że już niedługo będzie mógł Gorzelik z satysfakcją ogłosić, że na Śląsku „tylko dzięki szybkiej akcji wojsk niemieckich nie doszło do ponownych czystek etnicznych, a awanturnictwo Polski zostało powstrzymane?” No nie. Ten człowiek jest oczywiście chory, ale chyba jednak nie tak chory, żeby wyobrażać sobie, że Niemcy zachorują razem z nim. A mimo to, na coś liczy. Więc może on nie liczy na Niemców, tylko na kogoś innego? Ciekawe tylko na kogo? Wydaje mi się, że od odpowiedzi na to pytanie dużo zależy. Bo dzięki odpowiedzi na to właśnie pytanie będziemy wiedzieć, czy Gorzelik, kiedy zajmuje się tym, czym się zajmuje, to się tak tylko zabawia, jak te dzieci, co biegają po podwórku z pistoletami-zabawkami i robią: „eeeeeeeeeeeeeeeeeee”? Czy może on jest troszkę bardziej poważny. A to troszkę może robić dużą różnicę.
Może byłoby dobrze, żebyś ktoś kompetentny przyszedł jednak do Gorzelika i się go spytał, czy on tak naprawdę, czy dla tak zwanego na Śląsku ‘jaja’. Oczywiście, najlepiej by było, gdyby tą bandą – podobnie jak ich koalicjantami – nie zajmowali się jacyś blogrerzy, czy nawet poważniejsi politycy, ale powiedzmy Urząd Ochrony Państwa, który przecież powinien powinien słuchać, co w trawie piszczy. Ale niestety jest tak, że żyjemy w okresie przełomowym. Platforma Obywatelska, jak wszystko na to wskazuje tonie, za parę miesięcy będą wybory, cały wysiłek Systemu idzie w to, żeby te wybory znów wygrać i już może tym razem wszystko skutecznie pozamiatać, więc nikt się nie będzie zajmował Gorzelikiem.
Natomiast ja bym jednak osobiście trzymał się tego postulatu. Jak już przyjdzie jesień i okaże się, ze jakoś się nam udało z tego klinczu wyjść i uzyskać wpływ na Polskę, machnijmy ręką na te krzesełka. Trudno. Mają być żółto-niebieskie – niech będą żółto-niebieskie. Natomiast dobrze by było znaleźć trochę czasu i zajrzeć tu na Śląsk. Mieszkają tu zwykli, często bardzo mili ludzie. Tak na marginesie, uważam, że w swojej większości znacznie milsi, niż ludzie w Warszawie. Czasem, kiedy piszę te swoje teksty, jest piękny wieczór; obok w restauracji odbywa się wesele. Nawet nie koniecznie śląskie wesele. Zwykłe polskie wesele. Za oknem jeżdżą samochody, słychać przechodzących ludzi. I jest dobrze.
I mam nadzieję, że polskie państwo będzie w końcu potrafiło zadbać o ten kawałek Polski. Nie ze względu na tych, którzy mówią po śląsku, ani na tych, którzy mówią normalnie po polsku, ani na tych, którzy zaciągają z lwowska, ani nawet na tych, którzy z jakiegoś powodu wciąż czują się lepiej, kiedy między sobą mówią po niemiecku. Ale ze względu na tych wszystkich, którzy tu mieszkają, czują się Polakami i jest im tak dobrze.
Fragmenty tego wpisu przeniosłem żywcem ze swojej notki sprzed dwóch lat, ale nie mogło być inaczej, skoro - jak się okazuje - wszystko jest jak najbardziej aktualne, tyle że może jeszcze bardziej.