piątek, 31 października 2014

Niemcy przyprowadzili Wałęsę

Nie wiem, czy ktoś z nas miał okazję zwrócić na to uwagę, ale jeśli w pasku adresu naszego komputera wpiszemy sekwencję „jak Wałęsa” natychmiast otrzymamy następujące propozycje:

„jak Wałęsa sprzedał Polskę”
„jak Wałęsa zniszczył Solidarność”
„jak Wałęsa obalił komunizm”
„jak Wałęsa przechytrzył komunistów”.

Możliwe, że tam są jeszcze jakieś inne opcje, jak choćby na przykład: „jak Wałęsa sprzedał swój naród”, „jak Wałęsa wprowadził Polskę do NATO”, czy „jak Wałęsa dał Polsce wolność”, a może i nawet „jak Wałęsa stracił zmysły”, niemniej te cztery tytuły pokazują się, jako propozycje tematów na moim komputerze.
Ktoś mnie spyta, po ciężką cholerę w tych i tak przecież pełnych wrażeń czasach postanowiłem studiować historię życia i działalności publicznej Lecha Wałęsy, a ja już bardzo chętnie na to pytanie odpowiadam. Otóż parę dni temu zaszedłem sobie do dworcowego punktu sprzedaży prasy tu w Katowicach i wśród najróżniejszych kolorowych magazynów trafiłem na bardzo starannie wydaną, porządnie ofoliowaną książkę autorstwa jakiegoś zagranicznego autora, z kolorowym i błyszczącym Lechem Wałęsą na okładce i o tytule, który zaczynał się pytaniem „jak Wałęsa”, a dalej sugerował, że ów Wałęsa wystrychnął na dudka komunistów. Oczywiście to co zobaczyłem, zrobiło na mnie odpowiednie wrażenie, wzbudziło we mnie szereg poważnych refleksji i zasugerowało potrzebę napisania na ten temat osobnej notki, tyle, że kiedy wróciłem do domu, okazało się, że z owej konfrontacji zapamiętałem tylko tyle, że ukazała się książka jakiegoś zagranicznego autora, który dowodzi, że Lech Wałęsa to polski bohater i że jej tytuł sugeruje, że owo bohaterstwo związane jest z faktem, że on komunę wystawił do wiatru. Ponieważ plan już był taki, by ten tekst powstał, uznałem, że zamiast znów leźć tam na dworzec i zapisywać sobie autora i tytuł, wpiszę w komputerze to początkowe „Jak Wałęsa…” i wszystko co chcę, dostanę na przysłowiowym talerzu.
No i stało się jak przypuszczałem. Od razu wśród wymienionych wyżej propozycji, pojawiła się też ta „moja”, a więc „Jak Wałęsa przechytrzył komunistów”, a za nią dotarłem już do samego końca, a więc do informacji, że autorem owej książki jest niemiecki autor o nazwisku Reinhold Vetter, wielki przyjaciel Polski, człowiek, którego pasją stało się badanie naszej najnowszej historii, no i że owa książka, we wszystkich możliwych formatach, jest do kupienia w EMPiK-u. Dokładnie rzeczy mają się tak, że najpierw otrzymujemy informacje na temat autora i samego Wałęsy:
Vetter zbierał materiały do tej książki przez trzydzieści lat. Ma doskonałe rozeznanie w polskiej scenie politycznej – od ponad ćwierćwiecza pracuje jako korespondent z Europy Wschodniej dla niemieckich mediów. Lecha Wałęsę zna osobiście, ich pierwsze spotkanie miało miejsce podczas pamiętnych strajków z sierpnia 1980 roku.
Z dociekliwością dziennikarza i obiektywizmem naukowca Vetter przybliża sylwetkę człowieka legendy, bohatera ‘Solidarności’, prezydenta elektryka, bohatera-antybohatera, którego nie ominęły ataki z każdej niemal strony.
To pierwsza tak obszerna i wyczerpująca biografia Lecha Wałęsy na polskim rynku, która rzuca nowe światła na barwną postać ekscentrycznego polityka”,
no a dalej idą już szczegóły techniczno-handlowe, a więc formaty i ceny. Okazuje się, że książka – jak wszystkie dziś książki na drugi już dzień po wydaniu – jest już oczywiście przeceniona, ale wciąż kosztuje nie byle jakie pieniądze. Otóż za podstawowe, papierowe wydanie w twardej oprawie – to, które sam znalazłem w kiosku na dworcu – należy EMPiK-owi zapłacić 38,94 zł., natomiast wydania w formie e-booka, których mamy aż trzy rodzaje, są sprzedawane w trzech odpowiednio cenach, a więc po 34,49 zł., 35,49 zł, oraz 34,99 zł za wysyłkę elektroniczną. Oprócz tego można jeszcze kupić w EMPiK-u oryginalne, niemieckie wydanie książki Vettera o Lechu Wałęsie i o tym, jak on wystawił komunę do wiatru, za jedyne 124,99 zł., też po okazyjnej cenie, a dla osób szczególnie zainteresowanych, jest jeszcze książka tego samego „przyjaciela Polski” Vettera o profesorze Bronisławie Geremku, również w okazyjnej ofercie 124,99 zł.
Wbrew temu, co niektórzy z nas pewnie sobie teraz myślą, a więc, że ja będę się znęcał nad EMPiK-iem i system dystrybucji literatury w Polsce, a przez to wchodził w rejony zajmowane w sposób naturalny przez mojego kolegę Coryllusa, jest w dużym błędzie. Otóż ja dziś mam w głowie tylko tego Wałęsę. Otóż ukazuje się kolejna książka o Lechu Wałęsie, tym razem, jak rozumiem, obiektywnego, niezależnego i bezstronnego obserwatora, niemieckiego korespondenta prasowego w Polsce, Reinholda Vettera, nosi ona tytuł „Jak Wałęsa przechytrzył komunistów”, EMPiK, który ową książkę sprzedaje, informuje, że przed nami dzieło poświęcone „ekscentrycznemu” polskiemu politykowi, a my z tego wiemy tylko tyle, że naszym zadaniem jest jak zawsze przede wszystkim pracować, milczeć i raz na tydzień udać się do lokalnej galerii handlowej, a to co się dzieje poza tym, nie jest już naszą sprawą. Naszą sprawą nawet nie jest kupowanie tego gówna, bo prawdziwe cele są gdzieś zupełnie indziej i nam nic do tego.
Proszę zwrócić uwagę, co się tu dzieje. Mamy Lecha Wałęsę, człowieka, który przede wszystkim, wedle wszelkich znanych cywilizowanemu światu standardów, jest osobą obłąkaną, kimś, kogo obłąkanie stało się czymś tak oczywistym i jednoznacznym, że nie podlega debatom już choćby w gronie przyjaciół, czy rodziny; Lech Wałęsa to ktoś, kto dla każdego kto miał okazję sprawdzać, co u niego się ostatnio dzieje, jest sprawą jasną, że to jest człowiek chory. Ale też mamy Lecha Wałęsę, który sam już nawet nie zaprzecza, że w latach PRL-u był współpracownikiem komunistycznych służb bezpieczeństwa, że przywódcą związkowym i liderem strajku na Wybrzeżu został z owych służb nominacji, że wreszcie jego oficjalna biografia nie ma nic wspólnego z tym, jak się sprawy układały w rzeczywistości. On to wszystko przyznaje, a nawet jeśli potem, z powodu jakiegoś, sobie tylko znanego, psychicznego załamania, to wszystko odwołuje i zaczyna jak nakręcony powtarzać: „obaliłem komunę”, „obaliłem komunę”, „obaliłem komunę”, cała prawda o tych czasach i jego w nich roli i tak już na tyle dokładnie została opisana, że sprawa powoli robi się wręcz nudna. I oto nagle ukazuje się kolejna książka o Lechu Wałęsie, której autor, bez jednego choćby ruchu brwią buduje mit bohaterskiego i nieludzko wręcz przebiegłego ludowego przywódcy, który pokonał System. I jedyna różnica między tym opracowaniem i poprzednimi jest taka, że, jak się zdaje, od dziś będzie wolno o Wałęsie mówić, że to „osoba ekscentryczna”. Nawet nie „kontrowersyjna”, ale „ekscentryczna”. Jak jakiś Berlusconi, czy może Rush Limbaugh, ewentualnie piosenkarka Lady Gaga.
Ale też nie i o to najbardziej chodzi. Nasz problem mianowicie polega na tym, że doczekaliśmy czasów, gdzie zupełnie już oficjalnie istnieją dwa różne światy, między którymi nie ma ani żadnej debaty, ani nawet zwykłego kontaktu i wymiany myśli, światy które się nam każe traktować, jako równie realne i równie prawdziwe, a na dodatek światy, co do których możemy być pewni, że one już takie pozostaną. My będziemy mówić o Wałęsie, że to agent i kłamca, oni będą twierdzić, że to bohater i zbawca Ojczyzny, i jedyne co obie strony będzie łączyć, to opinia, ze on może faktycznie jest jakiś taki… „ekscentryczny”.
I nie liczmy na to, że my tu nagle zostaniemy bohaterami, głosząc zakazane poglądy. Mowy nie ma. Wszystkie bowiem poglądy, tak jak już dziś mamy do czynienia z kontrowersją na temat Lecha Wałęsy, staną się jednakowo prawdziwe. Ktoś będzie twierdził, że w Smoleńsku doszło do zbrodni, kto inny, że do wypadku spowodowanego błędem pilotów; ktoś powie, że kazirodztwo to zło, kto inny, że to naturalne rozwiązanie problemów w relacjach międzyludzkich; ktoś, że w 1939 roku Niemcy napadli na Polskę, kto inny, że to Żydzi z Polakami na Niemców; ktoś wreszcie (a czemu nie?), że związki homoseksualne są zdrowsze i bardziej naturalne od związków heteroseksualnych, a kto inny, że owszem, tyle że pod warunkiem dopuszczenia do nich dzieci od 10 roku życia. I tych kwestii nie będzie się nawet dyskutować, bo już góry się przyjmie założenie, że wszelkie rozstrzygnięcia w jakiejkolwiek kwestii byłyby zamachem na podstawowe prawo człowieka, jakim jest dążenie do prawdy, która mu odpowiada najlepiej.
A więc skończy się czas dyskusji, a nadejdzie czas ostatecznej, wielkiej tolerancji, a tych, którzy będą chcieli zwyczajnie pogadać, będzie się, równie zwyczajnie, zabijać przy pomocy specjalnego zastrzyku. Tyle dobrego, że wtedy już jednak dawno będziemy mieli z głowy Lecha Wałęsę i nie będziemy musieli słuchać tego, co on i jego zagraniczni znajomi mają nam do powiedzenia.

Zapraszam wszystkich, którzy lubią czytać książki, do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie wprawdzie nie ma książki o Wałęsie, ale są inne – również traktujące o naszej polskiej historii.

czwartek, 30 października 2014

System obstawia prawicę


Przed paru dniami, jak grom z jasnego nieba spadła na nas informacja, że wybitny prawicowy intelektualista, publicysta, poeta, komentator, oraz autor bestellerowych powieści, Witold Gadowski, najpierw udzielił znanemu zupełnie skądinąd portalowi onet.pl serii wywiadów, w których przedstawił analizę politycznej sytuacji w Polsce i na świecie, po czym został jednym ze stałych jego felietonistów. Myślę, że większość z nas, nawet jeśli nie poezję i prozę, zna publicystykę Gadowskiego i wie, z czym mamy tu do czynienia. I nie chodzi mi wcale o techniczny wymiar owego pisarstwa, lecz o jego merytoryczną i emocjonalną zawartość. Jeśli nie, to może przytoczę fragment jednego – charakterystycznego wręcz do bólu – z ostatnich tekstów opublikowanych przez Gadowskiego w Salonie24. Otóż po zwyczajowej satyrze, wypełnionej anegdotami typu: „Jeśli lecisz samolotem i nagle dowiadujesz się, że kokpicie steruje jakaś rozhisteryzowana lekarka z prowincji – zważywszy na jej życiowe przypadki taka powiatowa Lady Makbet – a obok niej siedzi głupawo uśmiechnięta babina z jakiegoś Szmaksu czy Paxu, tuż za nimi facet o twarzy uśmiechniętego złodzieja i kilku innych, których iloraz inteligencji razem starczyłby może na wybicie się ponad przypadek borderline, to naraz uświadamiasz sobie, że jesteś świadkiem wielkiej tajemnicy…bo samolot jednak leci”, pojawia się analiza jak najbardziej polityczna, z pytaniem „kto rządzi Polską?” na początku, oraz końcowym wezwaniem do boju:
Służby specjalne? – po części tak, ale te starsze, komusze jeszcze, bo reszta to gromada rozpitych sitwiarzy i typków, których można zamykać bez pytania o winę, bowiem takową dowodnie mają wysmarowaną na twarzach.
Wielki kapitał, globalne koncerny? Na pewno tak, ale wszystkie one, jak cyklop, cierpią na monowizję – widzą jedynie to co – w krótkiej pespektywie – napycha im kieszenie, reszta – dopóki stryczki nie rosną przed ich siedzibami, kompletnie je nie zajmuje.
Obce mocarstwa? – owszem, ale tu wektory Niemiec i Rosji wyraźnie skrzyżowane są z interesami USA.
Można wiec stwierdzić: w Polsce rządzi każdy, kto wokół siebie jaką taką kupę zebrać potrafi.
Tak, do tego zestawu spod ciemnej gwiazdy dorzucić można jeszcze pokomuszych oligarchów, ale ich fenomen niejako wyczerpuje już odpowiedź, że w Polsce stare służby i ich progenitura maja więcej do powiedzenia niż Gminny Teatrzyk Premierzycy i jej fornali.
Lud dopowiada: no rządzą złodzieje, oni, przebierańcy, zdrajcy, tchórze, zaprzańcy, jurgieltnicy….
No dobrze Ludu mój, a czemu ty nie rządzisz?!
I to we własnym kraju, w Ojczyźnie, którą napojono krwią twoich dziadów, ojców…
Czemu ty Polaku nie rządzisz?
Bo ci się nie chce? Bo ci TVN zakazał?
Pomyśl”.
To jest ten styl i ta emocja. Oto publicystyka, która po wielu latach kołatania do drzwi Systemu została przez System zaakceptowana i nagrodzona.
Ja o Gadowskim pisałem może parę razy, ale wydaje mi się, że zaledwie raz w taki sposób, że można było powiedzieć, iż to on jest głównym tematem mojej notki, a miało to miejsce już ponad dwa lata temu, w roku 2012: http://osiejuk.salon24.pl/456244,gadowski-czlowiek-o-przerosnietej-wyobrazni. Poszło o to, że Gadowski wydał właśnie swoją pierwszą powieść, która niemal w jednym momencie stała się przedmiotem niebywałej promocji zorganizowanej przez ogólnopolskie prawicowe media oraz patriotyczne organizacje. Recenzje owej powieści mogliśmy przeczytać w czołowych prawicowych tygodnikach, a z informacji podawanych już przez samego Gadowskiego dowiadywaliśmy, że on dzień w dzień jeździ ze swoją książką po Polsce, gdzie czy to lokalne Kluby Gazety Polskiej, czy jakieś drobniejsze zorganizowane przy parafiach stowarzyszenia organizują mu spotkania autorskie. Jak nas informował Gadowski, o wydanej przez niego książce, przeprowadzając z nim rozmowę, poinformował nawet krakowski ośrodek TVP, a sama książka jest do nabycia w EMPiK-ach w całym kraju. Z drugiej strony, narzekał, że EMPiK-i jego książki nie eksponują odpowiednio, poza lokalną krakowską telewizją nie zaprosił go już nikt więcej, no i że w ogóle, poza mediami prawicowymi, jego książka jest traktowana jak towar zakazany, a więc skutecznie przemilczana. No ale on sobie radzi, bo już sprzedał 700 egzemplarzy.
Napisałem tamtą notkę, wskazując na ów bezczelny fałsz bijący z tekstu Gadowskiego i z tej okazji zyskałem kolejną grupę wrogów, wyklinających mnie za to, że rozbijam jedność polskiej prawicy i przez czystą zawiść próbuję niszczyć to co mamy w naszej walce z Systemem najlepszego. Że, uznając zapewne, że już sam Ziemkiewicz mi nie wystarczy, biorę się teraz za Gadowskiego, a dalej już tylko lawina. A wszystko to w imię wspomnianej zawiści.
Minęły lata i dziś się dowiadujemy, że Ziemkiewicz, otrzymując znacznie ciekawszą ofertę od Onetu, zerwał współpracę z Interią następnie w związku z zerwaniem przez Onet owej umowy, wybłagał w Interii, by go zatrudnili ponownie, po tej informacji przychodzi kolejna, dotycząca właśnie Gadowskiego, jako nowego autora Onetu, przy okazji dowiadujemy się, że tam już na Gadowskiego czeka ksiądz Isakowicz-Zaleski, a ja od razu chcę się zastrzec, że wcale nie mam do nich pretensji, że oni szukają nowych rynków dla swojej działalności. W końcu to wszystko są autorzy, którzy ze swojego pisania żyją i jeśli tylko są uczciwi w tym co robią, nie widzę powodu, dla którego ze swoją ofertą nie mieliby pójść nawet do Onetu. Oczywiście, jest coś trochę niepokojącego w tym, że ową współpracę podejmuje ktoś taki, jak Gadowski, który niemal jednego tekstu nie jest w stanie stworzyć, by nie wspomnieć coś o przestępczej agresji mediów głównego nurtu i apeluje do swoich czytelników, by wyrywali bruk z polskich ulic, no ale załóżmy, że image to jedno, a żyć przecież trzeba. To co mnie jednak w tym co obserwuję interesuje najbardziej, to fakt, że najwidoczniej System dokonuje bardzo szczególnej ekspansji na te nędzne pozycje dotychczas zajmowane przez tak zwanych „naszych”. Mam wrażenie, że wszystko zmierza do tego, by już niedługo, prawdopodobnie po chyba jednak nieuniknionej zmianie władzy, całość rynku idei została zagospodarowana przez System właśnie. Ja się nie zdziwię, jeśli już niedługo dowiemy się, że Axel Springer kupuje za grosze i „Gazetę Polską” i tygodniki „W Sieci” i „Do Rzeczy” i „Gościa Niedzielnego” i Telewizję Republika oczywiście w pakiecie. I to, jak mówię – za grosze.
Kiedy usłyszałem, że najpierw Ziemkiewicz, a potem Gadowski biorą ten Onet, pomyślałem sobie, że to muszą być jakieś bardzo poważne oferty. Wprawdzie co do tego, by Gadowski te swoje powieści faktycznie sprzedawał, od początku miałem poważne wątpliwości, natomiast, co by o nim nie mówić, Ziemkiewicz to jest ktoś. Ja sam widziałem ludzi, którzy kupowali i „Michnikowszczyznę” i „Polactwo”, a nawet te ostatnie jego książki. A zatem on akurat na brak pieniędzy narzekać nie powinien, no ale jeśli taki Onet zgodził się mu płacić powiedzmy 5 tysięcy od felietonu, to czemu tego nie brać? I oto dowiaduję się, że oni ich kupują za przysłowiową setkę i papierosa. Jak podaje oficjalna informacja na stronie Onetu, czy to Gadowski, czy Ziemkiewicz, czy ksiądz Zaleski dostają od Onetu 4 złote za 100 unikalnych wejść, w dodatku bezpośrednich, a nie ze strony głównej portalu. A więc, jak możemy się domyślać, to w najlepszym wypadku może być zaledwie paręset złotych i wyżej już żaden z nich nie podskoczy.
I to jest dla mnie problem największy, i faktyczny powód, dla którego piszę dziś ten tekst. Sposób, w jaki najwidoczniej działa System, robi wrażenie przejmujące. On najpierw sobie tylko znanymi sposobami doprowadził rynek mediów, ale i nie tylko przecież mediów, i osoby na owym rynku funkcjonujące, do takiej niesamodzielności, a w efekcie do takiej nędzy, że im na końcu zostało już tylko owo obłąkane i pełne pychy przekonanie, że poczucie bycia wybrańcem to wszystko co jest człowiekowi do szczęścia potrzebne, a teraz, kiedy już wszystkie cyrografy zostały podpisane i wszystko co System miał sobie wziąć, zostało wzięte, a jego emisariusze czyszczą teren praktycznie bez żadnych dodatkowych kosztów.
4 złote za sto unikalnych odsłon. Próbuję sobie wyobrazić, jak to wygląda. Któryś z nas, ludzi zatroskanych o Polskę i modlących się o to, byśmy wyszli z tej matni, odpala komputer i wpisuje do wyszukiwarki hasło „Gadowski Onet”. Otwiera się strona z felietonem Gadowskigo, a licznik przesuwa się o jedną pozycję: „jeden!”. Próbuje sobie to wyobrazić i przypomina mi się ów fragment tekstu Gadowskiego sprzed lat: „W Krakowie sprzedało się już ponad 700 książek, to przerasta moją wyobraźnię, i to przy milczeniu mediów i braku reklamy”. I znów myślę o Systemie, jak oni się krzątają przy tych papierach, drapią się po swoich czarnych skroniach i mówią jeden do drugiego: „Zobacz no, co tam mamy dalej?”

Książki są jak zawsze do kupienia na stronie www.coryllus.pl. Serdecznie i szczerze zachęcam. No i oczywiście bardzo proszę o wsparcie na rzecz tego bloga. Dziękuję.

środa, 29 października 2014

Jak zostałem hipsterem prawicy

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem słowo hipster, uznałem, że ów hipster to dziecko w wieku 16-18 lat, które mieszka w Warszawie, ubiera się w pewien fikuśny sposób i jeździ na rowerze, który sam złożyło z kilku różnych rowerów, a które znalazł na śmietniku na Pradze, czy na Mokotowie. Dopiero po dłuższym czasie zdarzyło się tak, że moja najmłodsza córka zaczęła mi coś opowiadać o zespole The Cure, ja jej na to odpowiedziałem, że ja The Cure słuchałem jakieś 13 lat przed tym, jak ona się urodziła, a ona na to wybuchnęła szyderczym śmiechem i krzyknęła: „O! Mój tatuś jest hipsterem!”
Drugi raz z pojęciem „hipster” spotkałem się jakiś czas później, kiedy tak zwane „nasze” media zaczęły nas informować o pojawieniu się nowego zjawiska społeczno-politycznego, pod nazwą „hipstera prawicy”. Kto to taki był ów „hipster prawicy”? Krótko mówiąc ktoś, najczęściej syn któregoś z bardziej popularnych publicystów czy pisarzy, którzy zrobili karierę na tym, że nie lubią Adama Michnika, a więc młody Łysiak, młody Wencel, młody Wildstein, lub ktoś spoza „branży”, natomiast odpowiednio wychudzony, w rogowych okularach i z charakterystyczną bródką, i tym jeszcze czymś, nieopisanym, co jednak od razu rzuca się w oczy, gdy wchodzimy w przestrzeń związaną bezpośrednio z polityką.
Tym razem jednak, kiedy dowiedziałem się, że ci młodzi to „hipsterzy”, wiedziałem, że mamy do czynienia z ciężką manipulacją, no bo, przepraszam bardzo, ale jacy z nich „hipsterzy”? Przecież oni nawet nie są w stanie powiedzieć, że słuchali The Cure w roku 1980. A tu, proszę zwrócić uwagę, mówimy o „hipsterach prawicy”, czyli ludziach, którzy zapewne to, co my wiemy dziś, wiedzieli parę lat temu. A w jakiż to sposób? Bo im tato powiedzieli?
Zacząłem na ten temat rozmyślać, kiedy zauważyłem, że w Salonie24 ponownie się uaktywnił człowiek – ideologicznie i moralnie gdzieś tak między Januszem Palikotem, a Magdaleną Środą – który wcześniej działał najpierw pod nazwą Pantryjota, a następnie pod szeregiem innych nicków, wyłącznie po to, by prowadzić skierowaną przeciwko mnie i Coryllusowi, kampanię czystej, bezwzględnej nienawiści. Pojawił się więc ów Pantryjota, tym razem pod nickiem Kultura Głupcze, no i natychmiast ściągnął do siebie paru komentatorów, którzy nie przegapią żadnej okazji, by się nie podłączyć do plucia do celu, kiedy owym celem jestem ja, czy Coryllus, a podpisują się tu jako Alexander Hamilton, King Artur, czy niezmordowany oczywiście Sowiniec.
Czytałem te komentarze, studiowałem ową wymianę uprzejmości między Pantryjotą, a pozostałymi komentatorami i zacząłem się zastanawiać, jak mogło dojść do tego, że ktoś taki, jak choćby ów Aleksander Hamilton, a więc ktoś, kto wedle wszelkich znanych nam standardów, jest polskim patriotą i szczerym wojownikiem o prawdę, tylko z tego powodu, że mnie osobiście nie znosi, gotów jest sprzymierzyć się z kimś w sposób tak jednoznacznie złym i podłym, jak ów Pantryjota. Poszperałem więc w historii mojego bloga i sprawdziłem, na czym polega rzecz. Otóż, jak wiemy, my tutaj – i ja i Coryllus – walczymy bardzo zażarcie z wszelkimi przejawami fałszu i manipulacji po tak zwanej „naszej” stronie, a przez to, że scena, którą zajmujemy, nie jest aż tak rozległa, by się nam nie udało policzyć, najczęściej – poza politykami – w grę wchodziło dwóch dziennikarzy, Rafał Ziemkiewicz i Witold Gadowski.
Nie będę dokładnie przedstawiał argumentów, jakie wyciągaliśmy przeciwko tym dwóm dziwnym osobom – kto chce, może sobie wszystko znaleźć samodzielnie – w każdym razem stało się tak, że nasze pretensje do jednego i drugiego zostały przez środowisko przyjęte z bardzo dużym niezadowoleniem, oburzeniem, by nie powiedzieć – wściekłością. Wspomniany Alexander Hamilton na przykład, mimo że do pewnego momentu traktował mój blog, jako blog zaprzyjaźniony, a do mnie zwracał się per „Panie Krzysztofie”, po którymś z kolejnych tekstów przeciwko Gadowskiemu, dostał na mnie takiej cholery, że zaczął mnie w sposób wręcz nieprzyzwoity obrażać, przez co został zbanowany… no i się obraził, i od tego czasu nie przegapi już żadnej okazji, by ogłosić wszem i wobec, co to ze mnie za szuja. Jak nadarzy się okazja, to nawet z tym pójdzie do blogera Pantryjoty – powtarzam, kogoś kto mieści się w polskiej polityce gdzieś między Magdalena Środą i Januszem Palikotem, z tą różnicą może, że oni, jako osoby publiczne, są bardziej stateczni, a samego Hamiltona, gdyby trzeba było, zesłał na Sybir.
Od czasu gdy pisałem swój ostatni tekst na temat Witolda Gadowskiego, czy, jeszcze wcześniej, Rafała Ziemkiewicza, minęły już dwa lata. W naszej, polskiej sytuacji, to bardzo dużo. Wystarczająco dużo, by Alexander Hamilton, który wtedy uznał, że mój atak na Gadowskiego jest wystarczającym powodem, by mnie wykreślić z grona przyjaciół, dziś zapewne nie jest w stanie wybaczyć Gadowskiemu, że, podobnie jak wcześniej Ziemkiewicz, zapragnął zostać propagandzistą Onetu, natomiast jego krytyka Ziemkiewicza wciąż jest najczęściej komentowanym tekstem na jego blogu. To wszystko oczywiście nie zmienia faktu, że dla Alexandra Hamiltona to ja jestem kimś tak złym – przez swoją niegdysiejszą krytykę Gadowskiego i Ziemkiewicza – że aby mnie zniszczyć należy się jednoczyć z każdym.
Do czego zmierzam? Bo przecież nie do tego, by pisać o Gadowskim, Pantryjocie, czy nawet o Alexandrze Hamiltonie. Otóż zmierzam do tego, że jak wiele na to wskazuje, to co ja i Gabriel Maciejewski wiedzieliśmy lata temu, dziś dopiero staje się popularne w tak zwanych szerokich kręgach polskiej publicystyki politycznej. No i jeszcze do czegoś więcej. Otóż to, co my wiemy dziś, tacy mądrale, jak Alexander Hamilton zrozumieją dopiero za kolejne parę lat. Co mam na myśli? Otóż Coryllus opublikował dziś tekst, w którym, po raz kolejny zresztą, dowiódł, jak wielka jest różnica – i moralna i jakościowa – między tym, co robimy my, a tym, co oferuje tak zwany rynek. Napisał on jeszcze jedną bardzo moim zdaniem ważną rzecz, to mianowicie, że jeśli oni nam zablokują wszelkie drogi dotarcia do czytelnika, my będziemy nasze treści dystrybuować chodząc wyłącznie od domu do domu. A przez to, że za nami stoi prawda i autentyczny talent, nawet w ten sposób osiągniemy sukces.
Kiedy Coryllus pisał swój tekst, wiedział wprawdzie, że Witold Gadowski, czołowy prawicowy dziennikarz i autor, przyjął właśnie propozycję współpracy z Onetem, natomiast nie wiedział, że oferta Onetu dla niego wynosi 4 złote od stu unikalnych czytelników…
Otóż proszę sobie wyobrazić, że taką właśnie mamy sytuację na rynku idei. Onet ściąga do siebie czołowych prawicowych publicystów, oferując im 4 złote od stu klientów, których oni do Onetu przyciągną, a oni tę robotę biorą bez mrugnięcia okiem. Dlaczego? Czyżby przez to, że poza tym, bez owego wsparcia Systemu, oni są tak naprawdę nikim? Nic na to nie poradzę, ale tak to chyba jednak wygląda. I ja to podejrzewałem nie rok, nie dwa, nie trzy, a nawet nie 6 lat temu, kiedy dopiero rozpoczynałem swoją przygodę z tym blogiem. Głosiłem tę prawdę, narażając się na to, że dziś wielu z tych, którzy wydawałoby się wesprą mnie w tej walce, postanowią zaangażować się całym sercem w to co w Polsce najgorsze, i z każdym dniem w tym swoim obłąkaniu coraz bardziej się będą umacniać. Oni już wiedzą, że to wszystko nie wygląda tak, jak się wydawało, a mimo to ich zacietrzewienie, pycha i zwykła głupota, nie pozwalają im powiedzieć: „Sorry, pomyliłem się, stary. Miałeś rację”.
Głupia sprawa z tym hipsterstwem, no ale co ja poradzę? Wygląda na to, że nawet temu biednemu młodemu Wildsteinowi zabrałem to, na co on tak bardzo liczył.

Ja wiem, że ich to doprowadza do szewskiej pasji, ale to już nie mój problem. Nasze książki są do kupienia na stronie www.coryllus.pl. Zapraszam gorąco. A za niecały miesiąc kolejne targi, tym razem w Katowicach. Jak zawsze, bardzo proszę każdego, któremu ten blog coś daje, o wsparcie. Numer konta jest tuż obok.

wtorek, 28 października 2014

O owsiakowym sercu i rozumie lodem skutym

Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy już kiedyś o tym nie wspominałem, ale ten dzień jest równie dobry jak każdy inny, by ową deklarację choćby i powtórzyć, że dla mnie udział w targach książki – każdych targach, nawet tych najbardziej nędznych, w Katowicach – jest najwyższą przyjemnością. Dzień spędzony na tym stoisku jest czymś tak intensywnie fascynującym, że niekiedy mam wrażenie, że nawet gdyby pomysł polegał na tym, że tymi książkami handluje się dzień i noc na okrągło, a czytelników jest zawsze mniej więcej tyle samo, ja bym nawet nie poczuł, że chce mi się spać, by nie wspomnieć o tym, że od tego stania bolą mnie już nogi. Stoję więc od rana do późnego popołudnia sprzedając te książki, no a przede wszystkim rozmawiając z choćby i tylko potencjalnymi czytelnikami, i nawet nie czuję, jak mija czas.
No i słucham Gabriela, który wciąż gada, gada i gada. Ja nie wiem, ilu z nas zna go od tej strony, ale trzeba nam wiedzieć, że Gabriel ma to do siebie, że kiedy pojawi się ktoś i zada mu jakiekolwiek pytanie, on już tylko opowiada, a robi to w taki sposób, że z każdej strony zaczynają przychodzić inni, przystają i go słuchają. I tak te opowieści się toczą przez pół godziny, godzinę, czasem nawet dwie, a on stoi i nie może przestać. Przyznaję, że dla mnie to nie jest sytuacja do końca komfortowa, bo mam wieczne wrażenie, że kiedy tam się odbywają te pogawędki, nie ma sprzedaży, choćby przez to, że cały front stoiska jest zapchany ludźmi i ktoś kto przechodzi obok nawet się nie zatrzyma, nie spojrzy co tam słychać, tylko pójdzie dalej, do jakichś bałwanów sprzedających złote myśli Adama Wielomskiego, czy historyczne opracowania na temat nałożnic papieży. No ale przynajmniej można na chwilę usiąść i dać odpocząć nogom.
No ale, jak mówię, targi to fantastyczna rzecz i gdyby one były organizowane co tydzień w innym miejscu w Polsce, ja bym tam regularnie jeździł i podpisywał te książki z najwyższą radością.
Jak już parę dni temu zeznał sam bohater tego zdarzenia, w sobotę w tym zebranym przed stoiskiem tłumie pojawiła się dziewczynka z wyciętym z jakiejś folii serduszkiem. Z początku, zajęty gadaniem Gabriel jej nie zauważył, natomiast ja – owszem, miałem na nią oko od samego początku. Ona tam stała, ładna, skromna, cicha, grzecznie uśmiechnięta i czekała aż będzie mogła podejść do „pana pisarza”. Wreszcie się jej udało, no i dalej było dokładnie tak, jak Gabriel opowiedział u siebie. A więc, ona poprosiła, by on to serduszko podpisał, a ona je wystawi na owsiakowej licytacji, no i Gabriel je podpisał.
A ja tylko powiem, że ja się od początku bałem, że on z jakiegoś powodu ją odprawi, informując ją, że on Owsiakowi nic nie będzie podpisywał, że jak ona ma życzenie niech idzie do tego nadętego buca Pilipiuka, który tam nieco dalej przebrany za chłopa pańszczyźnianego umiera z nudów, albo że niech się opamięta i przestanie zadawać z psychopatycznymi czarownikami. Dlaczego się bałem? Z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że ona najprawdopodobniej z tego by zrozumiała tylko tyle, że ulubiony autor jej taty, to cham bez serca, a drugi, że to by zwyczajnie z jego strony było głupie i tanie, a ja bym bardzo nie chciał, by mój kumpel Gabriel wykonywał tanie i głupie gesty, bez żadnego sensu i korzyści.
Bałem się więc tego trochę, a z drugiej strony wiedziałem, że nie ma się czego bać, bo, wbrew temu co niektórzy sądzą, Coryllus to jest człowiek niezwykle inteligentny, grzeczny i przede wszystkim myślący. I podczas gdy ja świetnie wiem, na co go stać, gdy dochodzi do debat tu na blogach, gdzie „się psia nędza nikt nie oszczędza”, to nie ma takiej możliwości, że ktoś go przyłapie, jak biega po ulicach swojego Grodziska i zaczepia ludzi, których nie lubi, albo wdaje się w krwawe spory z nieznanymi sobie osobami, którzy w dodatku na owe spory nie mają najmniejszej ochoty.
Z reakcji, jakie zaobserwowałem w komentarzach pod tekstem, w którym opisał Gabriel swoje spotkanie z tym dzieckiem, wnioskuję, że dla części komentatorów sprawą oczywista jest, że Gabriel powinien był to dziecko przepędzić. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że ich zdaniem bycie pryncypialnym nie znosi wyjątków i obowiązuje nawet w sytuacjach, gdzie owa pryncypialność nikogo, ale to dokładnie nikogo nie obchodzi i nikomu nie jest do niczego potrzebna. Po drugie, naturalnie (tak, tak – naturalnie!), dla nich to że to dziecko tam przyszło i podsunęło Gabrielowi pod nos tego Owsiaka, to była prowokacja uszyta na najwyższych poziomach Systemu. Tę dziewczynkę tam ktoś na Gabriela nasłał po to, by najpierw oczarowała go swoim bezpretensjonalnym urokiem, a następnie skompromitowała, jako nędznego cwaniaka bez zasad. A on, głupi, dał się na to zagranie nabrać.
Powiem uczciwie, że mało jest rzeczy, które mnie tak irytują, jak ten rodzaj zacietrzewienia, czy może obłędu. Żeby przybliżyć nieco sprawę opowiem pewną angdotę. Otóż czytałem kiedyś u Boba Greena historię o tak zwanym „tylenolowym zabójcy”. Na przełomie lat 70 i 80 w okolicach Chcago ktoś – prawdopodobnie związany z produkcją, czy może dystrybucją tabletek przeciwgorączkowych o nazwie „tylenol” –zatruł cyankiem potasu pewną partię towaru i w związku z tym zmarło siedem osób, w tym mała dziewczynka o nazwisku Mary Kellerman. W ramach śledztwa prowadzonego przez FBI – swoją drogą do dziś bez sukcesu – Greene został poproszony o napisanie specjalnego felietonu, który miał sprowokować zabójcę do ujawnienia się. Tekst o którym mówię jest już tylko opisem całej przygody, o tym, jak Greene spotyka się z agentami, jak odwiedza z nimi rodziców dziewczynki i jak to co się stało widzi. W pewnym momencie, widząc, jak agent FBI zaczyna się angażować w sprawę już nie tylko na poziomie zawodowym, ale jako zwykły, współczujący człowiek, pyta go o to, a ten mu odpowiada mniej więcej tak:
Czasem, kiedy pozwolisz, by to czym się zajmujesz zawodowo, definiowało całe twoje życie, przestajesz robić rzeczy, które powinieneś robić, jako człowiek”.
Przyznaje, że sam mam swoje obsesje i jestem gotów w ich imię walczyć do ostatniej kropli krwi, ale jednocześnie potrafię mieć na uwadze proporcje i nie robić z siebie durnia na każdym możliwym poziomie. Dlaczego? Dlatego przede wszystkim, że świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że w momencie gdy wszystko jest równie ważne, tak naprawdę z pewnego punktu widzenia to wszystko też nagle staje się całkowicie bez znaczenia. Jeśli mam się angażować w jakąkolwiek sprawę, mam się w nią angażować całym sobą, a jeśli mam to robić całym sobą, to muszę też mieć świadomość, że sprawa jest tego warta. Przepraszam bardzo, ale – jeśli już mamy się trzymać powyższego przykładu – ja walczę z Owsiakiem i tymi, którzy go prowadzą, by nam zawrócić w głowie, a nie z tymi dziećmi, które stoją każdego roku pod moim kościołem z puszkami i się tak fatalnie dają wykorzystywać. I jeśli im do tych puszek nic nie wrzucam, to nie drę na nich jednocześnie mordy, nie spluwam pod nogi, nie robię im wykładów, których one ode mnie w ogóle nie oczekują, tylko grzecznie mówię „dziękuję” i idę w jedną, lub w drugą stronę. A przede wszystkim, nawet mi przez myśl nie przeleci, że któreś z nich to tajny agent blogerów Sowińca i Gadowskiego, którzy w ten sposób próbują mnie skompromitować. Ludzi, którzy zachowują się w ten sposób nie znoszę i staram się jak mogę tępić.
Podczas targów miałem część z nich pod samym nosem, a mam tu na myśli osoby przewijające się przez stoisko oferujące tak zwane „treści patriotyczno-narodowe” – to tam właśnie widziałem tego Wielomskiego z czymś co się bezczelnie tytułowało „Dekalogiem konserwatysty”. Ponieważ jestem dziś w nastroju niemal pacyfistycznym, nie powiem, jak oni wyglądali, zaczynając na autorach, a na tych dwóch ponurych sprzedawcach kończąc, wystarczy że powiem, że na moje wyczucie, gdyby to dziecko z owsiakowym serduszkiem podeszło tam do nich, zamiast do Gabriela, to oni najpierw zaczęliby się dymić, potem skwierczeć, a następnie stanęli w płomieniach. I to wcale nie dlatego, że są tacy wrażliwi na moc Szatana, ale odwrotnie – bo sami są wypełnieni złem i kłamstwem. To są ludzie, którzy nie mają w życiu żadnego innego celu, poza stałym demonstrowaniem swojego przekonania, że idea to życie, a robiąc to, są tak zawzięci, tak okropnie poważni, tak gotowi, by w tej demonstracji polec, że już nawet nie wiedzą, jak się uśmiechać. I tu, moim zdaniem, nie różnią się niczym od choćby tych najbardziej ogłupiałych nieprzyjaciół Polski, którzy dzień w dzień, od ponad już dziesięciu lat wydzwaniają do „Szkła Kontaktowego”, by wyłącznie pluć i szydzić. A kiedy już im owych szyderstw i śliny nie starcza, biorą w ręce kije, lub coś jeszcze gorszego i ruszają z misją prawdziwą. I mam wrażenie, że to z nich się wywodzą ci, co przez cały boży weekend tłumaczyli Gabrielowi pod jego notką, jak on powinien był potraktować to dziecko z owsiakowym sercem.
Staliśmy przez te trzy dni na stoisku Coryllusa, sprzedawaliśmy książki, a z ścianą słychać było tę ponurą ciszę. Od czasu do czasu zaglądałem tam ukradkiem, by zobaczyć, co się dzieje, ale tam wciąż było to samo, a więc tak zwana załoga, plus od czasu do czasu jacyś młodzieńcy z bródkami w garniturach i te podręczniki dla „prawdziwych konserwatystów”. W pewnym momencie podeszła do mnie pewna pani, która głównie się tam udzielała, najpierw poinformowała mnie, że ma do mnie pretensje o to, jak ja przed laty potraktowałem Artura Zawiszę, a potem sobie poszła. A ja powiedziałem Gabrielowi i Tomkowi, że ja już od dawna mam ochotę napisać jakiś tekst, w którym udałoby mi się tak do końca powiedzieć, za co ja tych owych „konserwatystów” nie znoszę, i dlaczego uważam, że oni są najgorsi, tyle że nie umiem znaleźć na ów tekst metody. Kiedy siadałem do dzisiejszej notki, jak to często bywa, nie wiedziałem, co z niej powstanie, ale nie wykluczam, że jakimś cudem mi się udało.

Przypominam wszystkim, że w księgarni pod adresem www.coryllus.pl mamy całą kupę fantastycznych książek, starych, nowych i zupełnie najnowszych. Szczerze polecam, a tych którzy juz wszystko mają, a prezenty porozdawali, bardzo proszę o wsparcie dla tego bloga. To już ostatnie dni. Dziękuję.

poniedziałek, 27 października 2014

Czy System zrobi nam uczciwe wybory?

Dzisiejszy tekst jest o tyle dziwny, że choć nie jest felietonem z „Warszawskiej Gazety”, faktycznie wcześniej ukazał się u Bachurskiego, no i w pewnym stopniu powtarza tezy, przestawione tu wcześniej na blogu. Jednak ponieważ sposób ich prezentacji jest znacznie szerszy od tamtego, a o ile sobie dobrze przypominam, tamta notka nie znalazła dla siebie miejsca na tyle odpowiedniego, by pomogłoby jej ono trafić do większej liczby czytelników, zapraszam ponownie. Uważam, że jak najbardziej warto.

Nie wiem, jak to się stało, że mimo iż sprawa wydaje się oczywista już od lipca 2010 roku, dopiero od kilku miesięcy pojawiają się sugestie, że w Polsce fałszuje się wybory. Nie wiem, jak to się stało, a tym bardziej nie mam pojęcia, co z tej tak intensywnej ostatnio kampanii prowadzonej przez nasze media ma wynikać, ale jest faktem, że sprawa zrobiła się nagle niemal pierwszoplanowa. Jak się zdaje, poszło o to, że nagle pewna część komentatorów zauważyła, że w ostatnim czasie, przy okazji tych, czy nieco wcześniejszych wyborów, znacznie przybyło tak zwanych „głosów nieważnych”, a w dodatku, że owe głosy nieważne pojawiły się szczególnie zwłaszcza w rejonach, gdzie z reguły zwycięża Platforma Obywatelska, co by mogło budzić podejrzenia, że owe zwycięstwa w pewnym przynajmniej stopniu są budowane na cudownym rozmnożeniu owych głosów nieważnych.
Przyznam szczerze, że ten rodzaj zaangażowania po naszej, patriotycznej i niepodległościowej stronie, nie bardzo mi odpowiada i to wcale nie dlatego, że uważam owe podejrzenia za funta kłaków warte, czy choćby zbyt słabo udokumentowane – bo tak nie jest – ale z trzech zupełnie innych powodów. I tu dziś chciałbym je wyłuszczyć.
Otóż przede wszystkim, jeśli System nie pozwala odsunąć od władzy Platformy Obywatelskiej – a tylko działania na poziomie Systemu nas interesują – to wcale nie w taki sposób, że gdzieś w powiatach, czy gminach lokalni PSL-owcy, lub jacyś mocno zdesperowani działacze Platformy Obywatelskiej, postanowią nastawiać całą kupę dodatkowych krzyżyków na kartach z głosami na rzecz PiS-u. Jeśli System będzie bardzo chciał, by Prawo i Sprawiedliwość za żadną cenę nie przejęło władzy, wszystko załatwi na poziomie Państwowej Komisji Wyborczej i przysłowiowych już ruskich serwerów, a nie będzie się zdawał na mniejsze lub większe zaangażowanie lokalnych urzędników. Podobnie, jeśli System uzna, że ponieważ Platforma nie zapewnia już mu wystarczającego komfortu potrzebnego do spokojnego robienia interesów, to ich czas się skończył, to tych durniów z długopisami ustawią tak, że żaden z nich nawet nie piśnie, a zwycięstwo PiS-owi przyniosą na tacy. I to bez naszego łaskawego udziału. A zatem, emocjonowanie się fałszerstwami wykazywanymi na tych tak pieczołowicie rozrysowywanych mapkach moim zdaniem jest całkowicie bezużyteczne.
Drugi powód, dla którego uważam, że to całe gadanie o tym, że ponieważ władza fałszuje wybory, my tu na poziomie lokalnym powinniśmy stworzyć cały ruch na rzecz uczciwych wyborów, stanowi wyłącznie wypuszczanie powietrza z bezsensownie nadmuchanego balona, jest taki, że my nie jesteśmy w stanie stworzyć owego ruchu z tego prostego względu, że jest nas z jednej strony za mało, a z drugiej nie jesteśmy wystarczająco silni. Z tego co słyszę, w minionych wyborach swoich obserwatorów udało się nam umieścić w zaledwie połowie komisji wyborczych, a z tego, co już sam sobie w głowie układam, ludzi, którzy byli wystarczająco zdeterminowani i odpowiednio asertywni, by się postawić przedstawicielom lokalnych sitw było znacznie, znacznie mniej. Nie ma bowiem takiego sposobu, by w komisjach, których przewodniczący jest osobą na tyle zmotywowaną, by wraz z paroma pomocnikami fałszować wybory, ich głos miał jakiekolwiek znaczenie. I chciałbym widzieć tego biednego świadka owych przekrętów, jak wyciąga swój telefon komórkowy i fotografuje protokoły. Chciałbym to widzieć.
No i jest jeszcze trzeci powód dystansu, jaki zachowuję wobec dzisiejszej dyskusji na temat wyborczych fałszerstw i sposobów, by im zapobiec. Żeby jednak go przedstawić muszę cofnąć się wspomnieniami do roku 2010, kiedy to w wyniku smoleńskiej masakry, odbyły się przyspieszone wybory i Prezydentem III RP został ogłoszony Bronisław Komorowski. Otóż uważam, że dla każdego w miarę przytomnego obserwatora tego co się działo i w tygodniach poprzedzających owe wybory – a więc niezwykłą wręcz determinację Systemu, by nie dopuścić do zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego – ale przede wszystkim w noc liczenia głosów po drugiej turze, nie ulegało wątpliwości, że Bronisław Komorowski został prezydentem przez wyjątkowo bezczelne, nie udające nawet pozorów uczciwości, wyborcze oszustwo. Napisałem wówczas na blogu tekst, w którym wykazałem w sposób moim zdaniem najbardziej pełny, dlaczego faktycznym zwycięzcą wyborów był Jarosław Kaczyński. Dziś może pozwolę sobie przypomnieć fragment tamtej argumentacji:
Interesuję się polityką od wielu, wielu lat. I to nie interesuję się tak sobie, ale interesuję się bardzo. Od 1989 roku biorę udział we wszystkich możliwych wyborach i we wszystkich możliwych wyborach oddaję ważny i przemyślany głos. Pamiętam więc też świetnie, że nigdy wcześniej, w stosunku do tego co mieliśmy w tym roku, nie było takiej sytuacji, że na ostateczny wynik – wynik rozstrzygający – trzeba było czekać do ostatecznego komunikatu PKW. PKW podawało kolejne wyniki, najpierw po przeliczeniu pierwszych 20% głosów, następnie po przeliczeniu ponad połowy głosów, później po przeliczeniu ponad 70% głosów, wreszcie po przeliczeniu 90% głosów, i na końcu podawali ci państwo wynik ostateczny. Wynik wyborów – ten najważniejszy, a więc kto wygrał, znany był już po uwzględnieniu tzw. exit polls, a później był już tylko potwierdzany przez komunikaty PKW. Jeśli po przeliczeniu danych z pierwszych 20% komisji, okazywało się, że partia A, lub pan A prowadził nad partią B lub panem B z przewagą 2,6%, to w najgorszym razie, ta różnica mogła wzrosnąć lub się zmniejszyć, skacząc w międzyczasie raz to w górę, raz w dół, najwyżej o jakiś procent, lub – o zgrozo – dwa. A zatem zawsze już w niedzielę wieczorem, można było iść spokojnie spać, wiedząc przynajmniej, kto wygrał. I tak było przez lata.
Ostatnim razem, i to przy okazji pierwszej, jak i drugiej tury, było jak było. I nie muszę nawet tego szczegółowo opisywać. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz. Zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku, Jarosław Kaczyński do momentu aż przeliczono wyniki z 52 % komisji, odnosił sukces, by ostatecznie ponieść bardzo wyraźną porażkę. Pamiętam bardzo dobrze, jak wyglądały komunikaty PKW za jednym i za drugim razem. Przewodniczący Komisji informował, że po przeliczeniu głosów z 20% komisji różnica między Komorowskim a Kaczyńskim spadła w stosunku do tzw. exit polls, dramatycznie. Dziennikarze, w stanie podwyższonej paniki pytali, czy to może jest tak, ze najpierw nadchodzą głosy ze wsi od chamów i durniów, na co Przewodniczący niezmiennie odpowiadał, ze absolutnie nie. Że głosy spływają równomiernie z całej Polski. Po przeliczeniu głosów z 50% komisji, okazywało się, że Komorowski najwyraźniej leży i kwiczy. Na to, dziennikarze w kompletnym przerażeniu pytali raz jeszcze, że może jednak za chwilę pójdą wielkie metropolie i wszystko się odwróci, na co Przewodniczący niezmiennie odpowiadał, że mowy nie ma. Że wszystko spływa równomiernie.
[…] Z matematyki jestem, jak to mówią, zimny. Rachunek prawdopodobieństwa, z mojego punktu widzenia, to wyłącznie coś co mi każe wierzyć, że w piątek prawdopodobnie pojadę do Dobrej relaksować z pewnym moim przyjacielem. Nie przeszkadza mi to jednak, by wiedzieć, że jeśli po przeliczeniu 52% głosów, liczonych demokratycznie i tak jak do tych co liczą napływają, Jarosław Kaczyński prowadzi nad Bronisławem Komorowski, po dodaniu tak samo liczonych pozostałych głosów ta różnica zmieniła się na korzyść Komorowskiego aż tak radykalnie, jak to miało miejsce w niedzielę 4 lipca, taka sytuacja jest zwyczajnie wykluczona. Ja mogę uwierzyć, że jeśli Kaczyński po uwzględnieniu głosów z ponad połowy komisji prowadził te pół procenta, czy ile to tam było, to ewentualnie mógł przegrać jednym procentem, lub – jakimś cudem – dwoma. Ale nie sześcioma!!! Gdyby tak było, należałoby przyjąć, że wyłącznie przez czysty przypadek, w pozostałych 48% komisji Bronisław Komorowski wygrał nagle ze średnią przewagą 10%! Przypominam jeszcze raz – sam Przewodniczący PKW wielokrotnie zapewniał, że głosy płyną zewsząd równym strumieniem.
W komentarzach pod tamtym tekstem pojawił się głos pewnego czytelnika, który zauważył coś niezwykle interesującego. Otóż wskazał on na to, że fałszowanie wyborów to jest coś, co w polityce – ale i nie tylko – określa się nazwą „game changer”. W momencie gdy reżim nie ogranicza się już tylko do brutalnej propagandy, a nawet do brutalnych prześladowań, czy choćby i nawet skrytobójstw, sytuacja jest jeszcze przynajmniej teoretycznie do opanowania. W końcu w Ameryce zamordowano dwóch prezydentów i państwo się od tego nie zawaliło, a nawet wręcz przeciwnie, wyszło z tego nieszczęścia wzmocnione. Jeśli jednak władza decyduje się na fałszowanie wyborów, to z tej sytuacji wyjście jest już tylko jedno – rewolucja. Poza rewolucją nie istnieje żaden inny sposób, by odwołać skorumpowany reżim. A jak wiemy, rewolucja to nie jest taka prosta sprawa. W pewnym sensie, rewolucja w dzisiejszych czasach – oczywiście mamy na myśli rewolucję uczciwą i niesprowokowana przez skryte biznesy – jest wręcz nie do przeprowadzenia. Tak napisał ów komentator, a ja sobie pomyślałem, że się z nim oczywiście zgadzam, natomiast uważam, że jeśli wobec tego co się stało zaprotestujemy jako naród, mamy szansę wyjść z tego obronną ręką. Do tego jednak warunek był jeden: z jednej strony należało uświadomić społeczeństwu, że wybory zostały sfałszowane i w tej sprawie zbudować ruch, a z drugiej postarać się, by ów ruch został oparty o coś, co już mieliśmy – mianowicie o Krzyż.
Niestety, poza tym jednym biednym moim tekstem i może paroma jeszcze biedniejszymi komentarzami gdzieś w Internecie, nie znalazłem jednego głosu, który zwracałby uwagę na to, co się właśnie stało. Nie zwrócili na to uwagi ani tak zwani prawicowi publicyści, ani nasi politycy, ani nawet sam Jarosław Kaczyński, tak okrutnie w tych wyborach oszukany. Zupełnie jakby albo uznano, że wyszło jak wyszło, albo że siły wroga są zbyt duże i nie ma się co kopać z koniem. Ja niestety powodów nie znam. Fakt jest taki, że w tej kwestii zapadła kompletna cisza. W efekcie, najpierw przegraliśmy te wybory, a w dalszej kolejności już sam Krzyż.
I proszę zwrócić uwagę, jaki jest dzisiejszy efekt tamtego zaniechania. Jedyne co z tego zostało, to z naszej strony apele, by w obliczu lokalnych fałszerstw przy liczeniu głosów nieważnych wysyłać naszych ludzi z aparatami fotograficznymi, a ze strony władzy szyderstwa, że myśmy już zupełnie zwariowali, skoro uważamy, że w Polsce fałszuje się wybory. Ale nawet tego mało. Jak może niektórzy z nas pamiętają, w pewnym momencie wystąpił sam Stefan Niesiołowski i właściwie przyznał, że w tamtą noc lipcową wygrał Jarosław Kaczyński, ale odpowiedzialna Polska stanęła na wysokości zadania i niemal rzutem na taśmę owo nieszczęście powstrzymała. I co? Czy coś się stało? Czy może poza paroma złośliwościami pod adresem „głupiego Stefka” to oświadczenie wywołało jakieś poruszenie? Oczywiście że nie. I nie ma się czemu dziwić. Przez ten czas bowiem obie strony dostały wystarczająco grubej skóry, żeby się przejmować jakimiś głupstwami sprzed lat.
A zatem, moim zdaniem podnoszenie dziś kwestii fałszowania wyborów i apelowanie o to, byśmy z tym „coś zrobili”, jest mocno spóźnione. My już tu nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Jak mówię: jeśli System sobie zażyczy, by Platforma rządziła przez najbliższe cztery, osiem, czy szesnaście lat, ona rządzić będzie. To co jest natomiast dla nas pocieszające, to to, że naprawdę wiele na to wskazuje, że i oni już dziś mają tej bandy durniów dość. I proces odsuwania ich od władzy jest już mocno zaawansowany. I tego nie zatrzyma nawet tych paru lokalnych działaczy z długopisami. Tak nam dopomóż Bóg!

Skończyły się targi w Krakowie, za niecały miesiąc nasze książki przyjeżdżają do Katowic, w grudniu już czeka Wrocław, później już Warszawa, tymczasem wszystko co ktokolwiek sobie zamarzy jest jak zwykle do nabycia na stronie www.coryllus.pl. Szczerze i gorąco zachęcam. Jeśli ktoś uważa za stosowne - i ma możliwości - wesprzeć ten blog finansowo, bardzo prosze o skorzystanie z podanego obok numeru konta. Bardzo wszystkim dziękuję.

piątek, 24 października 2014

Mohacz pomszczony...

Ponieważ właśnie wróciłem z Krakowa z targów, a jutro z samego rana wyjeżdżam tam ponownie, i jest już, dla mnie przynajmniej, koniec dnia, dziś bardzo krótko. Pewnie bym z pisaniem tej notki powstrzymał się do poniedziałku, ewentualnie do niedzieli wieczorem, gdyby nie fakt, że muszę choćby bardzo krótko opowiedzieć o sztandarowym w tych dniach projekcie Tomka Bereźnickiego i Gabriela Maciejewskiego „Święte Królestwo”. Komiks oparty o drugą część „Baśni jak niedźwiedź” jest czymś tak pod każdym dosłownie względem rewelacyjnym, że nie mogę się powstrzymać, by o tym choćby tych parę słów nie napisać.
Przede wszystkim edycja. Oczywiście nie byłem w stanie chodzić po wszystkich stoiskach wystawowych i porównywać to, co tam jest wystawione z produktem Bereźnickiego i Maciejewskiego, ale nie wyobrażam sobie, by w całej przestrzeni wystawowej, ale w ogóle w całej przestrzeni okupowanej przez wydawców książek w Polsce, można było znaleźć coś równie eleganckiego, czystego i zwyczajnie doskonałego. Zawsze mi się wydawało, że gdy idzie o oprawę, moje książki – z tymi przepięknymi obrazami Marka Kamieńskiego – spełniają wszystkie wymogi, by o nich powiedzieć, że to jest produkt pierwszej klasy. Bereźnicki i Maciejewski dziś zwyczajnie przekraczają granice.
No i sama zawartość. To jest, jak wskazuje sam tytuł, przeniesiony na język komiksu – swoją drogą komiksu na najwyższym poziomie zawodowstwa – fragment książki Maciejewskiego „Baśń jak niedźwiedź – część 2”, a więc, kto ową tematykę zna, wie, w czym rzecz. To co już do tej historii dodał Bereźnicki, to takie ujęcie tematu, że w efekcie otrzymujemy coś, co można by nazwać „komiksem totalnym”, gdzie mamy i obraz i słowo i niezwykle inteligentną aluzję i żart i całą serią zagadek typu: „Wytęż wzrok, gdzie ukrył się Jackson Pollock?”, które można rozwiązywać, czytając to dzieło drugi, czwarty, dziesiąty i siedemnasty raz. Niezwykle inspirująca rzecz!
W życiu nie sądziłem, że zanim umrę porwie mnie coś takiego, jak komiks, ale tym razem muszę się przyznać do zagrania bardzo paskudnego. Otóż książka, jak na to, co sobą przedstawia, nie jest zbyt droga i kosztuje tylko 60 złotych, co jednak z przyczyn nam znanych, dla mnie wciąż jest czymś nie do przejścia. Stało się jednak tak, że ja ją zobaczyłem, obejrzałem i uznałem, że ją muszę mieć. No i pewnie bym ją zwyczajnie Gabrielowi ukradł, gdyby nie to, że ją w bardzo podstępny sposób wyżebrałem. No i ją mam. I teraz na nią patrzę i mruczę pod nosem ze szczęścia, jak to rosyjskie dziecko, które dostało na urodziny gumę do żucia Donald i zapłakało ze wzruszenia: „Żwaczki Donałd. Nie magu uwierit. Nikamu nie dam. Budu chranit kak rielikwiu”.
Jutro mamy sobotę, po sobocie niedzielę i to są te dwa dni, kiedy można przyjechać do Krakowa na ulicę Galicyjską 9, znaleźć stoisko oznaczone numerem D 73 i sprawić sobie prawdziwą przyjemność. Od siebie już tylko dodam, że nie tylko w postaci tej akurat książki. Zapraszam w imieniu swoim i kolegów Artystów.

Jeśli ktoś ma jednak do Krakowa zbyt daleko, albo jesienne deszcze go osłabiły i nie może wychodzić z łóżka, pozostaje księgarnia pod adresem www.coryllus.pl. Tam jest wszystko to samo, tyle że trzeba będzie jeszcze ponieść opłatę pocztową. Tak czy inaczej, też warto.

czwartek, 23 października 2014

Powrót do przyszłości, czyli rozmowa z Pawłem raz jeszcze

Wczoraj bloger Integrator – swoją drogą szczerze polecam – przypomniał pewne zdarzenie sprzed lat, które nas w tamtych dniach bardzo absorbowało, a dziś, przykryte przez cały szereg zdarzeń znacznie ciekawszych, najzwyczajniej w świecie, przeminęło z wiatrem. Mam tu mianowicie na myśli pewną debatę, do której, wbrew temu, co niektórzy sądzą, tak naprawdę nie doszło. Oto tuż po smoleńskim nieszczęściu, a tuż przed wyborami prezydenckimi, w których przeciwko siłom Systemu startował ledwo żywy Jarosław Kaczyński, pewien Paweł, wówczas członek grupy tworzącej warszawski sztab wyborczy Jarosława Kaczyńskiego, chcąc merytorycznie, ale również jak najbardziej propagandowo, wzmocnić organizowany w Hotelu Europejskim cykl debat, zaproponował zorganizowanie spotkania Jarosława Kaczyńskiego z blogerami. Pomysł, skonsultowany między innymi z Joanną Kluzik-Rostkowską, wówczas szefową kampanii, i drugą ważną osobą w Sztabie, Elżbietą Jakubiak, otrzymał tak zwane zielone światło i rozpoczęły się przygotowania. No i stało się tak, że niemal w jednej chwili, kiedy z jednej strony Paweł robił wszystko, by owa debata się odbyła i zakończyła sukcesem, z drugiej, zatrudnieni w sztabie młodzi działacze Prawa i Sprawiedliwości, przeprowadzili bardzo brutalną akcję przeciwko owej debacie, co doprowadziło do tego, że to co z niej zostało to jakieś strzępy, o których ani nikt nie wiedział, ani wiedzieć nie chciał.
Parę miesięcy później przeprowadziłem z Pawłem rozmowę na temat całej tej kampanii i zamieściłem ją na blogu. Rozmowa znalazła stosunkowo szeroki oddźwięk, do tego stopnia, że, kiedy pojawiła się konieczność usunięcia z Partii przyszły działaczy PJN, została w całości przedrukowana przez portal PiS-u i gdzieniegdzie odpowiednio skomentowana, jednak jak mówię, z czasem sprawy związane z tamtymi wyborami zostały przykryte przez nowe wydarzenia i nowe emocje, i dziś, jak sądzę, większość z nas nawet nie pamięta, co się wtedy zdarzyło na pograniczu wielkiej polityki.
I pewnie bym dziś tamtych emocji nie przypominał, gdyby nie fakt, że bloger Integrator jakimś przeciwnym przypadkiem zobaczył na ulicy plakat prezentujący kandydaturę na radnego Warszawy działacza PiS-u, człowieka nazwiskiem Michał Grodzki, w jednej chwili skojarzył go sobie z Michałem Grodzkim, który wówczas, w roku 2010, działał w sztabie wyborczym Jarosława Kaczyńskiego i który – ta, to on! to on! – podjął bardzo skuteczną akcję niedopuszczenia do tamtej debaty. Dlaczego? Bez powodu. Za jego zaangażowaniem stała zwykła zawiść i obrażone ambicje. Chodziło o to, by to co musiało odnieść bardzo spektakularny sukces, nie zostało przeprowadzone bez jego i jego kupli udziału. Dziś ów Grodzki kandyduje do Rady Warszawy z drugiego miejsca i należy się spodziewać, że kariera przed nim stoi otworem.
W komentarzu pod tekstem Integratora ja z kolei przypomniałem inne zdarzenie, kiedy to podczas trzecich urodzin Salonu doszło do mojego i paru innych kolegów spotkania z Jarosławem Kaczyńskim i któryś z kolegów zwrócił uwagę Prezesa na mój blog, zachęcając go, by partia zechciała wykorzystać przykłady tego typu zaangażowania dla dobra ogółu. Kaczyński wysłuchał tej opinii, przywitał się ze mną, pogratulował mi osiągnięć i zaproponował, bym, jeśli „chcę robić karierę w PiS-ie” zgłosił się do lokalnego oddziału partii i tam rozpoczął wspinaczkę wedle zwykłych procedur. Takie to były kiedyś czasy. Dziś świat polityki jest już zupełnie inny, zmieniło się niemal wszystko, nawet nie ma już Kluzik i Jakubiak. Nie ma już nawet tamtego Pawła. Jedno wszak pozostaje nietknięte – działacze, procedury i kariery. Przypomnijmy więc sobie tamten wywiad sprzed lat. To jest tekst bardzo długi, ale w końcu mamy jesień, za oknem ponury deszcz i chłód, w dodatku Coryllus w Krakowie na targach, a więc co nam szkodzi spędzić trochę czasu na wspomnieniach:

Opowiedz może proszę najpierw, jak to się stało, że w ogóle zostałeś członkiem sztabu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego? Czy to że od początku wspierasz jego projekt i przywództwo wystarczyło?
Dzięki znajomościom. Jak zresztą każdy. Chciałem pomóc, wiedziałem, że się przydam, poszukałem kontaktów – no i mnie polecono.
Więc jak to wyglądało? Przychodzisz. Przedstawiają cię i co się dzieje?
Zostałem przedstawiony Pawłowi Poncyliuszowi. Powiedział, żebym chwilę poczekał, i poszedł. Po dokładnie dwóch godzinach czekania i patrzenia, jak mnie mija na korytarzu, w końcu znalazł dla mnie chwilę czasu. Wziął mnie do jakiegoś pokoju, rozłożył się na krześle i zapytał co robię, czym się zajmuje, co umiem? Kiedy zacząłem opowiadać mu o sobie, do pokoju weszła Joanna Kluzik-Rostkowska z posłem Kamińskim i powiedziała Poncyliuszowi żeby sobie poszedł gdzie indziej, no więc wyszliśmy…
Chcesz powiedzieć, że weszła i zwyczajnie powiedziała, żebyście sobie poszli?Właśnie tak. Po prostu „Idźcie gdzieś stąd” czy coś w tym stylu i tyle. Resztę naszej i tak krótkiej rozmowy dokończyliśmy w pustym pokoju, a więc na stojąco. Ustaliliśmy, że w związku z brakiem planów i dopiero kształtującą się strategią kampanii, skontaktuję się z nim telefonicznie w poniedziałek. I wówczas spróbuje mnie przydzielić do jakiegoś konkretnego zadania. To był piątek, więc po 3 dniach zadzwoniłem do posła z pytaniem czy już mogę wejść i działać. Odpowiedź udzielona telefonicznie przypominała tę z piątku, czyli ustaliliśmy, żebym zadzwonił w środę rano. Zadzwoniłem. Poseł odebrał, ale poprosił o telefon o dwunastej. Zadzwoniłem tym razem bez odpowiedzi. Pomyślałem, że widocznie jest zajęty, więc wysłałem esemesa informując, że będę dzwonił po 14tej. Zadzwoniłem ale i tym razem nie udało się. Ponieważ trochę żyję na tym świecie, rozumiem, że nie każdy może od ręki odebrać telefon, i że na pewno ma masę ważniejszych spraw niż odbieranie telefonów, choćby nawet wcześniej umówionych.
No i co? Czekałeś aż oddzwoni, czy jak?
Obawiając się, że jeśli będę czekał bezczynnie, to mogę się zwyczajnie nie doczekać, zadzwoniłem do Elżbiety Jakubiak. Ponieważ Poncyliusz podczas piątkowej rozmowy, głośno rozważał wariant umieszczenia mnie w grupie pani Jakubiak, zadzwoniłem do niej z pytaniem, czy by mnie przyjęła. Zgodziła się i zaproponowała jakoś dwa dni później spotkanie w siedzibie sztabu na Nowogrodzkiej. Na spotkanie nie przyszła, coś jej wypadło, ale poprosiła bym skontaktował się z szefem jej grupy, z człowiekiem którego nazwała swoją prawą ręką a którego z litości, bo sporo będzie tu o nim złego, z imienia nie wymienię. No cóż, ten pan, chłopak mniej więcej w moim wieku, a więc niewiele po trzydziestce, stał na czele czteroosobowej grupy, zajmującej mały pokoik z widokiem na dach sąsiedniego budynku. Przedstawiłem mu się, powiedziałem po co i na czyje polecenie przyszedłem, po czym we dwóch udaliśmy się do sąsiedniego pustego pokoju pogadać. Na pytanie od kogo jestem, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, a na moje pytanie co mam robić, dostałem znaną mi już śpiewkę że nie wiadomo, że jest mały bałagan i że na razie sobie po prostu jesteśmy. Po tym krótkim badaniu, wróciliśmy do pokoju i tak zaczęła się moja praca w sztabie.
Praca, czyli co?
W skład grupy wchodziło od tej pory 6 osób – owa prawa ręką Jakubiak… a, niech będzie – Michał, 3 studentów (dwóch z Krakowa, jeden z UW), jedna dziewczyna o imieniu Marysia, no i ja. Potem pojawiło się jeszcze paru studentów. Przychodziłem tam na parę godzin dziennie i te godziny, tego pierwszego dnia przesiedziałem. Po prostu. Nie było absolutnie nic do roboty.
Ale oni coś tam robili, czy nie?
No, nie bardzo. Albo siedzieli przy laptopach i coś tam dłubali, albo się kręcili bez sensu w kółko. Wiesz jak to jest, byli ludzie, ale nie było decyzji. Nie było pomysłu co z tym wszystkim dalej.
No a Poncyliusz, albo Kluzik przychodzili tam, żeby się dowiedzieć co się dzieje?
Skąd! Oni byli na wyższym poziomie że tak powiem wtajemniczenia. Przychodzili na posiedzenia szefów sztabu a potem gdzieś lecieli. Pamiętam nawet jak ci dwaj z Krakowa narzekali, że z tą ‘warszawką’ nic się nie da robić, i takie tam, i że oni tu przyjechali na własny koszt i szlag ich trafia że nie mogą konkretnie działać… Posiedziałem więc znów te parę godzin, pogadałem trochę o polityce, ale też nie za wiele, bo jakoś się nie kleiło, i poszedłem sobie z nadzieją że jutro będzie lepiej. No i faktycznie było lepiej, bo pojechałem z Michałem do Hotelu Europejskiego zobaczyć salę w której miał być robiony call center i tym podobne pomysły sztabu…
A co ci się nie podoba z tym call center? Przecież wszyscy byli zachwyceni.
Byli zachwyceni, bo to niby taka nowoczesna koncepcja. Że niby wielki świat, Europa. A przecież to była czysta fikcja. Jak myślisz, ile osob dziennie tam dzwoniło? I po co? Wielkie mi call center! Przecież to w ogóle nie miało przełożenia na wynik wyborów. Szkoda nawet gadać.
No dobra. Pojechaliście do tego call center.
Pojechaliśmy, zobaczyliśmy i wróciliśmy. Kolejnego dnia wreszcie się coś znalazło. Miałem obdzwonić listę warszawskiego honorowego komitetu poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego, i zaprosić osoby które się na niej znajdowały na wiec inaugurujący kampanię prezesa PiS – miał się odbyć na Placu Teatralnym. Miałem dzwonić do ludzi, nie wiedząc nawet, gdzie te autorytety na owym placu mają się spotkać. Więc najpierw dzwoniłem do nich, pytałem czy przyjdą, a na pytanie gdzie mają się stawić, odpowiadałem że nie wiem, ale że ktoś zadzwoni jeszcze dziś, albo jutro rano, czyli w dniu wiecu. Na tej liście było około stu osób. Ja obdzwoniłem połowę, potem miał ktoś poinformować resztę, a wieczorem jeszcze raz te sto telefonów wykonać żeby poinformować tych ludzi o miejscu spotkania. Paranoja. Nikt z tych ludzi w grupie Jakubiak nie umiał mi powiedzieć, gdzie będzie to spotkanie, nie wiedział kogo o to zapytać, nie wiedziała też posłanka Jakubiak. No i dzwoniliśmy do całej masy poważnych ludzi – profesorów, doktorów, aktorów, piosenkarzy, twórców – kompletnie bez sensu. W końcu ktoś podjął decyzję, i te telefony rozpoczęły się od nowa - do tych samych osób, tym razem by podać miejsce spotkania członków komitetu – boczne wejście do Teatru, od ulicy Wierzbowej.
No ale ja pamiętam, że ten pierwszy wiec, ze względu na powódź, miał się wyłącznie sprowadzać do koncertu-zbiórki właśnie na powodzian?
No tak. Tyle że najpierw miał być Kaczyński z krótkim wystąpieniem na tle tego komitetu złożonego ze znanych ludzi, a później ten koncert. No i chodziło o to, żeby zebrać z jednej strony tych artystów, a z drugiej profesorów i innych. Wszystko po to by pokazać, że Prezesa wbrew temu co mówią media, popierają ludzie z różnych środowisk, także ci że tak brzydko powiem „z górnych szczebli drabiny społecznej”.
Dobra. Więc dzwonisz.
W trakcie owego obdzwaniania członków tego komitetu, okazało się że nagle część artystów zrezygnowała z udziału w wiecu. Okazało się, że ktoś, prawdopodobnie ze sztabu, ich wszystkich zniechęcił.
Skąd wiesz, że ze sztabu? I że w ogóle zniechęcił.
Jakubiak powiedziała, że to ktoś od nas. Padło nawet nazwisko, ale poprzedzone wyrazem „chyba” więc go tu nie powtórzę. I zaraz potem zaczęła dzwonić do kolejnych, znanych sobie piosenkarzy i kompozytorów z prośbą, czy oni by nie mogli ściągnąć na ten wiec innych piosenkarzy, w miejsce tych którzy się wycofali.
A więc jest wiec…
To była chyba sobota. I wtedy okazało się, że ktoś wymyślił, że honorowy komitet, zamiast stać na scenie tuż za Jarosławem Kaczyńskim, zostanie stłoczony tuż przed sceną, za barierkami, w miejscu gdzie zazwyczaj stawia się młodzieżówkę. Przyszedłem na plac gdy była już masa ludzi, więc o tym nie wiedziałem ale powiedziano mi o tym na drugi dzień w sztabie. No więc oni wszyscy – jak mówię, profesorowie, artyści i inni – stali za barierkami, do których przyciskał ich zebrany na placu tłum. I pamiętam, jak właśnie wtedy sobie pomyślałem, że gdybym to ja był w takim komitecie, i gdyby mnie w taki sposób potraktowano, na kolejny już bym zwyczajnie nie przyszedł.
Słyszałem, że tam nic nie było w ogóle słychać.
Zero. Nagłośnienie było tak fatalne, że to co mówił kandydat słyszeli tylko ci co stali 10 metrów przez sceną. Reszta osób które stały albo dalej, albo gdzieś po bokach, kryjąc się przed upałem, nie słyszała dokładnie nic. Sprawdziłem to osobiście przemieszczając się w tym celu po placu. Oto jak wyglądała organizacja inaugurującego spotkania Jarosława Kaczyńskiego z wyborcami, zorganizowana przez ludzi pracujących dla niego w sztabie. Nie wiem kto to zrobił, ale wiem, że ten ktoś to zwyczajnie spaprał. I nie jestem pewien, czy chcę nawet wiedzieć, jak wyglądały inne wiece.
Z tego co opowiadasz o sytuacji wewnątrz sztabu, wynika, że inaczej być nie mogło.
Ogólne wrażenie miałem takie, że nikt tu nie ma żadnego planu. Ciągle widziałem jakiś ludzi i posłów, którzy łazili po korytarzu i zaglądali do pokoi – jakby wszyscy wszystkich szukali. Drugie spostrzeżenie to takie, że tam w ogóle nie było osoby która wyróżniałaby się zdecydowanym działaniem. Brakowało dyrygenta. Stale miałem wrażenie, że oni wszyscy się tak o siebie ocierają, uważając tylko, żeby nie nadepnąć komuś na nogę - w końcu nikt do końca nie wiedział kto był pod kogo podwieszony. Poza tym, miałem wrażenie, że każdy chciał być na tyle „mocno” zaangażowany, by w razie sukcesu móc powiedzieć że to w części dzięki niemu, ale jednocześnie na tyle „powierzchownie”, by w razie porażki nikt nie mógł zwalić na nich choćby części odpowiedzialności. To oczywiście było źródłem owej bezdecyzyjności, która każde zadanie czyniła nielogicznym, częściowym, i ogólnie trudnym do wykonania, jeśli już w ogóle jakieś się pojawiło.
Dobra. Lećmy dalej.
Jakoś tak zaraz po tym wiecu, prace grupy do której należałem, zaczęto stopniowo przenosić do Hotelu Europejskiego. Wynajętą tam na miesiąc salę podzielono na sektory, które miały pełnić funkcje kawiarenki, biura, sali debat, no i tego call center. Salę tę wynajęto za kwotę której nie wymienię, ale z nóg zwalała nie tyle kwota wynajmu, bo akurat w Warszawie to standard, ale sposób w jaki ją wynajęto - o dwa tygodnie za wcześnie. I przez te dwa tygodnie stała pusta, odwiedzana od czasu do czasu przez różnych ludzi pracujących w sztabie, lub dla sztabu, którzy mieli z niej zrobić wyżej wspomniane centrum... Po prostu stała pusta, bo ktoś tam nie umiał podjąć decyzji co, jak i kiedy. Ogólnie ciężka sprawa. Nawet harmonogram przebudowy tej sali wskazywał na to, że osoba która się tym zajmowała, a była nią owa prawa ręka pani Jakubiak, nie miała ani wyczucia, ani pojęcia o planowaniu. Ekipa odpowiedzialna za wystrój, montaż przepierzeń pomiędzy poszczególnymi wspomnianymi częściami została poproszona o wykonanie tej pracy w czwartek, a już na drugi dzień kazano jej to rozbierać, bo w sobotę w tej sali miało odbywać się jakieś wesele. Po weselu, znów wezwano tą ekipę, która ponownie wszystko zmontowała. Gdy zapytałem osobę z mojej grupy, czy nie można było odłożyć pierwszego montażu na poniedziałek po weselu, tak by nie robić tego dwa razy, dostałem odpowiedź że nie ma problemu bo najgorzej montuje się pierwszy raz, potem już idzie szybciej.
Dobre!
Salę w końcu wykończono. Powstał kącik dla dzieci. Żadnych dzieci wprawdzie tam nie widziałem, za to bardzo spodobało się to dziennikarce z TVN, która będąc w stanie błogosławionym widocznie dostrzegła w tym jakiś urok. Była kawiarenka z mapą II RP i stylowymi krzesłami, miejsce dla dziennikarzy, sala gdzie odbywać się miały debaty, no i sala obok, w której miano wyświetlać to co będzie się działo w sali debat, gdyby w pierwszej zabrakło miejsca.
No ale, jak patrzymy na to wszystko z dzisiejszej perspektywy, to jednak wszystko jakoś działało, i to nawet nienajgorzej. Sam tam byłem, i pomijając opisywane już przeze mnie zamieszanie z tą naszą debatą, nie wyglądało to najgorzej.
Tak. Jakoś. Wszystko działało jakoś. Będąc jeszcze na Nowogrodzkiej, zwróciłem uwagę, że na stronie jarosławkaczynski.info czyli oficjalnej stronie kandydata, godło Polski nie jest biało czerwone, a biało-niebieskie…
O tak! To też nasz Antek zauważył. Strasznie się wściekał, że to jest kompletna porażka…
Osoby w mojej grupie odpowiedziały mi, że oni już to zgłaszali, ale nikt nie reaguje. Nie wiem komu i gdzie zgłaszali. Ja to zgłosiłem poseł Jakubiak, która podenerwowana odpowiedziała mi, żeby jej nie zawracać głowy... była tuż przed jakimś telewizyjnym występem. Pewnie jakimś ważnym. Ale zdziwiło mnie, że mniej ważnym okazała się ewentualna kompromitacja kandydata na którego rzecz pracuje. Że nie ma nagle znaczenia, jak kampania Jarosława Kaczyńskiego zostanie przez ten błąd odebrana przez internautów, albo jak on sam zostanie wyszydzony przez media.
Media na to chyba nawet nie zwróciły uwagi…
Nie wiem. Może ich to zwyczajnie nie obchodziło. Wtedy jednak zrozumiałem, skąd się brały te wszystkie potknięcia Lecha Kaczyńskiego. Nie jego potknięcia, ale ludzi, którzy organizowali jego prace. To przyznanie orderu Jaruzelskiemu, wieszanie flagi do góry nogami itd. Kiedy sobie pomyślałem, że on w swej nieświadomości mógł się otaczać właśnie takimi ludźmi, po raz pierwszy zrobiło mi się smutno. Bo przyszło mi nagle do głowy, że tak naprawdę mógł być w tym pałacu zupełnie sam.
Przesadzasz.
Nie wiem. Może. Ale tak sobie wtedy pomyślałem. Naszym głównym zadaniem zapoczątkowanym już na Nowogrodzkiej a potem w hotelu było tworzenie harmonogramu debat. No i rzecz jasna wymyślanie tych debat i dobieranie do nich prelegentów. No więc wymyślała nasza grupa temat, np. sprawy zagraniczne, i jako prelegenta dobierała posła Kowala. Albo debatę na temat wojska, i wpisywała w rubryce obok, że poprowadzi to ktoś tam równie znany. Tym mniej więcej zajmowała się 6 osobowa grupa, poza od czasu do czasu przenoszeniem krzeseł z miejsca na miejsce pod dyktando prawej ręki Jakubiak, który najwyraźniej czuł się dzięki takim pustym zadaniom spełniony. To naprawdę było wyjątkowe. Tam nie działo się w tych dniach nic, a on ciągle chodził to tu to tam, gdzieś jeździł, wracał, wydawał nic nieznaczące polecenia... Na moją prośbę, by mi powierzył adaptację kawiarni Batida…
Co to jest Batida?
No, tam obok jest taka kawiarnia i był plan, żeby ją wykorzystać na rzecz kampanii. No więc, kiedy mu powiedziałem, że Jakubiak zgodziła się bym się tym zajął, on się normalnie obraził…
O co?
No nie wiem. Że coś załatwiam z Jakubiak za jego plecami, chyba. No i odpowiedział, że nie dam sobie rady, bo to duża operacja logistyczna. Wiesz, że ja jestem inżynierem na budowie. Ogarnięcie budowy, zorganizowanie pracy robotników, podwykonawców, dostawców materiałów tak by zmieścić się w wyznaczonym czasie, można nazwać operacją logistyczną. Umówienie się z projektantem wnętrz, który zaprojektuje wystrój kawiarni i go wykona nie mogło być czymś dużym, a już na pewno żadną tam logistyką. Najwyraźniej dla prawej ręki posłanki Jakubiak to było coś. Wspominam o tym z dwóch powodów. Od tej chwili wzrastała we mnie niechęć do pracy w sztabie, do tego ciągłego udawania, robienia sztucznego tłumu, i wszystkiego tego co nie miało nic wspólnego z pracami sztabu jako takimi. Cholera, cała para szła w gwizdek. Drugi powód dla którego ci o tym mówię, to ten, by pokazać jacy ludzie pracowali na rzecz Jarosława Kaczyńskiego także na poziomie niższym. Nie tym poselskim, ale tu gdzie przekazywane były gdzieś tam wyżej wypracowane, jeśli już, zadania. I że to wszystko w związku z tym nie mogło się udać. No i jeszcze taka wstawka.... ta Batida. W końcu z niej nic nie wyszło. Stała pusta, bo kawiarnia przeniosła się do budynku obok. I każdy kto przechodził obok mógł zobaczyć mizernotę tego co powstało... na zewnątrz nad witryną wisiały dwa małe głośniczki, osłonięte przed deszczem folią, przez które w kółko leciały przemówienia Kaczyńskiego. Leciały, ale nikt nic nie rozumiał, nie mógł zrozumieć, bo hałas przy Krakowskim, przejeżdżające autobusy, gwar uliczny skutecznie te głośniki zagłuszał. A to były takie najgorsze, beznadziejne pudła. Nawet gdyby tam była cisza, też pewnie słychać by było wyłącznie jakieś bełkotanie.
Potwierdzam. Byłem, słyszałem.
No i jeszcze ten smutny plakat z Jarosławem, w szybie pustego lokalu. Wtedy zrozumiałem że przegramy. Bo wiesz, nawet te debaty były tworzone ot tak dla tworzenia. A potem i tak najczęściej okazywało się, że z jakiś tam powodów debata musi się odbyć w innym terminie, albo godzinę wcześniej, albo dwie później. Ja dwukrotnie przyszedłem na koniec, nie wiedząc nawet, że debata została przeniesiona. Wiedzieli tylko ci, co zmiany wprowadzali, media które były o tym informowane, i nikt więcej. Siłą więc rzeczy najczęściej była na nich garstka osób.
Co się dziwisz? Miała się zacząć o 15.30, zaczęła się o 16, ale i tak cud, że do niej doszło.
Szkoda że nie podchodzono do tych debat jako elementu konsolidującego wyborców, albo ich edukującego. Wystarczyło, że były media. Sala mogła być pusta, byle w pierwszych rzędach ktoś siedział, byle w kadrze wszystko dobrze wyglądało.
O ile wiem, ich nawet i tak za bardzo w telewizji nie pokazywali.
No bo to wszystko nudne i bezsensowne było... na tyle, że w tym czasie nosiłem się z zamiarem zrezygnowania z pracy w sztabie. Nie mam w sobie tyle fałszu, by stale chodzić wśród takich ludzi i udawać, że wszystko gra. I nie ma we mnie zgody na to by uprawiać taką fikcję, i to z takim zaangażowaniem, że gdyby którąkolwiek z tych osób zapytać w tych dniach dlaczego nic nie robimy, pewnie by się obraziła. Ja tak nie umiem. Strasznie mnie wtedy nosiło, i coś się we mnie gotowało. Bo to nie były zwykłe wybory. Najpierw wygrana PO w wyborach parlamentarnych, a potem ta sprawa ze Smoleńskiem,... to były wybory wyjątkowe. To była walka o przyczółek w postaci Pałacu Prezydenckiego, reduty która mogła pomóc w odtworzeniu silnie zranionej prawicy, ale już na bazie młodszego pokolenia. A tu, dosłownie, takie byle co. Dlatego po raz kolejny zwróciłem się do pani Jakubiak z prośbą o przydzielenie mi konkretnego zadania. Zaproponowałem jej że zrobię własną debatę, i będzie to pierwsza debata blogerów w Polsce.
To ta nasza.
Tak. Pomysł wydawał mi się ciekawy. Jest tak, że każdy kto wpisze w google hasło „debata blogerów”, na pierwszym miejscu wśród wyników otrzyma link do debaty Komorowskiego z blogerami, ale to była debata video, poprzez Internet. Moja debata miała być debatą blogerów z blogerami, na żywo. Po raz pierwszy w Polsce. I to wydarzenie miało kojarzyć się i być już na zawsze przypisane Jarosławowi Kaczyńskiemu, któremu zarzuca się wstecznictwo i niezrozumienie tego co nowoczesne. Jakubiak powiedziała, żebym to robił. To było w biegu. Ona od jakiegoś czasu nie odbierała ode mnie telefonów, więc gdy spotkałem ją w sztabie po prostu poleciałem za nią, przedstawiałem swój pomysł, a ona wsiadając do auta powiedziała żeby robić. Tak całkiem bez zgłębiania się w to co mówię, miałem wrażenie że na odczepnego. Ale to wtedy nie było ważne. Ważne było to, że powiedziała tak, i że miałem się z tym zgłosić do tego jej Michała. Zgłosiłem się. Wyznaczył mi czwartek tuż przed wyborczym weekendem I-szej tury. I o godzinie 15.30. Zapytałem jednego z tych studentów z Krakowa, czy chciałby mi pomóc i się tym zająć. Powiedział, że okay, i od razu przedstawił mi listę swoich blogerów. W momencie gdy mu powiedziałem, że mam swoje plany, napisał mi że nie jest zainteresowany, że swoją rolę widział tylko w zaproponowaniu tych blogerów. Ale skoro wybrałem innych, to jego to przestaje interesować. Poprosiłem go więc przynajmniej o umieszczenie informacji o tej debacie na stronie www. Powiedział, że to nie z nim trzeba gadać, ale z Marysią. Miał mi w związku z tym przesłać jej numer, ale na tym się zakończyło. Zresztą wiedział o niej Michał, i też nic. Informacji o debacie, o tak pionierskiej debacie, nie umieszczono na stronie www.jaroslawkaczynski.info. I wtedy zrozumiałem, że oni tej debaty nie chcą.
Wiedziałem, że tam się coś niedobrego dzieje. Ale rozmawiałem z Kluzik i ona obiecała, że będzie miała na wszystko oko.
Ona nie mogła mieć na nic „oka”, bo była wciąż umordowana swoją pracą, i tyle tylko, że w tamten czwartek pokazała się w sztabie i oni pewnie uznali, że skoro ona się z nami zna, to lepiej nie robić kłopotów. Zresztą sam widziałeś. Ona była zmęczona i przygnębiona. Rozmawiała z nami, patrząc od niechcenia w komórkę. Nie bardzo obchodziło mnie co mówi, miałem co innego na głowie, ale zapamiętałem coś co zrobiło na mnie duże wrażenie. Ona powiedziała ci na koniec tej rozmowy, że ma już dość, że jest zmęczona, i że już nie może się doczekać, aż znów wróci do domu o normalnej porze i zrobi dzieciom kolację... zresztą wciąż teraz o tym gada w telewizji. Zapamiętałem to, bo gdyby padło to z ust „zwykłej” kobiety, to byłaby to bardzo piękna, i zdrowa reakcja. Ale powiedziała to szefowa sztabu! Demonstrując tak całkowicie psychiczne i motywacyjne rozbicie i to w połowie drogi, bo wciąż jeszcze przed drugą turą, utwierdziła mnie w przekonaniu, że to nie może się udać. No i jeszcze ten Poncyliusz. Pamiętasz, jak on do nas podszedł i bez zwykłego „dzień dobry” czy „przepraszam” zapytał ją o coś, i bez słowa poszedł. Ty mu nawet powiedziałeś „dzień dobry” i wysunąłeś dłoń, a on nic. Polityk, cholera. Przecież jego pierwszym, i najprostszym obowiązkiem jest się uśmiechać do nieznanych sobie ludzi i ściskać im te dłonie. Tak po prostu. Zresztą nieważne...
Był zajęty. Miał sprawy.
Jasne, że miał sprawy. Tyle że my to rozumiemy, ale ludzie, których on spotyka na co dzień mogą mieć to w nosie. A skąd wiesz, czy to nie jest jego stały styl? I skąd wiesz, co sobie o tego typu stylu myślą ci, którzy są mniej wyrozumiali?
Niech ci będzie.
Wyście się rozglądali ciekawie po sali, podczas gdy ja siedziałem wkurzony i napięty. Pierwszy rzut oka na salę debat uświadomił mi zaraz po wejściu, że ludzie od Jakubiak zbojkotowali nie tylko umieszczenie debaty na stronie www, ale i sama debatę. Sala nie była w ogóle przygotowana…
To już kiedyś opowiadałem.
No to ja jeszcze dodam parę obrazków. Nie było foteli dla prowadzących, nie było nagłośnienia. Zdjąłem z podium mównicę, postawiłem na niej fotele, poprosiłem chłopaków od nagłośnienia o podłączenie i rozdanie mikrofonów. Wszystko na szybko. Gdy skończyłem była prawie 16, czyli po czasie. Trzeba było zaczynać. Tuż przed rozpoczynającą debatę mową prowadzącego, podszedł do mnie jakiś wyraźnie zdenerwowany pan z pytaniem co tu się dzieje. Zdezorientowany twierdził, że pytał kogoś ze sztabu (to był człowiek z grupy w której pracowałem), co to za debata teraz będzie, i otrzymał odpowiedź że to nic takiego. Żeby przyszedł o 17.
Obrazili się i tyle.
Niech się obrażają, ale tu chodziło nie o nich. Ja myślę, że im tak naprawdę w ogóle nie zależało na wyniku tych wyborów. Że on był gdzieś tam daleko na horyzoncie myśli, a tymczasem ważniejsze na co dzień było to całe łażenie i lansowanie się. Ale Piotr Pałka - ten który debatę prowadził – chłopak też jakoś w moim wieku był rewelacyjny. Naturalny, niezepsuty, młody dziennikarz.... no i blogerzy, każdy na swój sposób ciekawy i oryginalny. Na debatę przyszło około 20 osób…
Było więcej.
Niech będzie, że więcej. Ale i tak, zważywszy na brak informacji na stronie www, na wczesną godzinę (w Warszawie pracuje się zwyczajowo do 17tej) było świetnie. Po części w której pytania zadawał Prowadzący...
Dobra. O tym ja już pisałem na blogu. Opowiadaj dalej.
To był mój ostatni raz w sztabie. Więcej tam nie byłem.
Powiedz mi tylko, czemu ci tak zależało, żeby w ogóle dziś zacząć o tym mówić? Rozmawialiśmy przecież wiele razy wcześniej, i zawsze zgadzaliśmy się, że nie ma co w tej kampanii więcej grzebać.
Gdy zrezygnowałem z pracy w sztabie, obiecałem sobie że to co tam widziałem nie ujrzy światła dziennego. Wstyd, więc nie ma o czym opowiadać. I tak było do chwili gdy Marek Migalski swym otwartym listem rozpoczął jeden z najcięższych ataków medialnych na osobę Jarosława Kaczyńskiego jakie pamiętam. Na człowieka bez którego PiS nie przetrwa roku. Atak o tyle wyjątkowy, że już właściwie nie na to co on mówi, ale jak mówi i że w ogóle mówi. Atak w którym chodzi o pokazanie, że to jest człowiek szalony, opętany nienawiścią, wynikającą z głębokiej depresji po stracie brata. I gdyby zasadę „o rodzinie tylko w rodzinie” złamał sam Migalski, mimo wszystko, poseł niższej rangi, zdania bym nie zmienił. Ale nie mogłem zachować się inaczej, gdy pożywki dla mediów swymi komentarzami dostarczyła i Elżbieta Jakubiak, która przedłużyła atak na Prezesa tekstami o konieczności debaty wewnętrznej - ciekawe, że prowadzonej na zewnątrz. Na pomoc, niestety nie Prezesowi, a zawieszonej za nielojalność koleżance, przybyła posłanka Kluzik, podważając u Olejnik, stanowisko Prezesa w sprawach tak fundamentalnych jak współpraca rosyjsko-niemiecka. Ich nielojalność każe mi dziś mówić. Po to by pokazać, kim są ludzie, którzy dali przyzwolenie mediom by uderzyć w ich szefa. Chciałem pokazać, że ci co dziś błyszczą w mediach, mając się za pokrzywdzonych, są autorami porażki Jarosława Kaczynskiego, który przez takich ludzi mógł wygrać tylko dzięki bożej pomocy i wbrew swemu sztabowi.
No ale przecież Jarosław Kaczyński osiągnął wspaniały wynik. Porównaj to z prognozami z czasów jeszcze sprzed paru miesięcy. Porównaj to z notowaniami samego PiS-u.
Posłuchaj. On miał wygrać. Popatrz na Komorowskiego i przypomnij sobie, co sam mówiłeś jeszcze wiosną. Że taką miernotę pokona każdy. A z tą całą siłą, jaką nam dało to, co powszechnie nazywamy Solidarnymi 2010, on miał być rozniesiony w pierwszej turze. Przypomnij to sobie. I popatrz dziś, jak oni z tą ohydna satysfakcją pokazują te migawki z czasu kampanii, te z gibającym się Migalskim, z tym idiotycznym kwiatkiem w zębach. Ty myślisz, że komu się to spodobało? Ilu ludzi uznało, że to jest to czego oni chcą. Jakieś, przepraszam dziwadło w kolorowych szmatkach żrące kwiatki!
No ale ty nie narzekałeś na Migalskiego, ale na tych studentów w sztabie w Hotelu.
No ale to wszystko to był sztab. I ci studenci i Jakubiak i Migalski. To właśnie ten sztab organizował kampanię. To sztab wymyślał strategię. Przecież nie możemy wymagać od Kaczyńskiego, żeby on sobie to wszystko sam ułożył. Wybory prezydenckie to wielkie przedsięwzięcie, którego prowadzenie kandydaci na całym świecie zlecają osobom zaufanym, i które to w razie wygranej kontynuują swoją pracę na wysokich stanowiskach u boku zwycięzcy. To wszystko działa jak naczynia połączone. Nawet nie chce mi się tego tłumaczyć.
No ale chyba widział co się dzieje?
Wcale nie musiał widzieć. Każdy ma swoje zadanie. A jeśli idzie o Kaczyńskiego, to nie zapominajmy, że to że on w ogóle wystartował w tych wyborach, to był gest wręcz nieludzki. Wygranie tych wyborów to był ich obowiązek. A jeśli chcesz mówić o jego winie, to ona mogłaby się ewentualnie sprowadzać tylko do tego, że akurat im kazał poprowadzić tę kampanię. Mówię ci to wszystko, żeby każdy kto to przeczyta, wiedział jak słuszną decyzję podjął Kaczyński zawieszając Jakubiak i wyrzucając Migalskiego... ale też właśnie jak bardzo się z tą decyzją spóźnił. Mówię ci to, by pokazać że ponad interes partii, i lojalność wobec lidera, oni wybrali swój interes, swoje ambicje i wzajemną lojalność względem siebie. I że to kryterium koleżeństwa w przypadku posłanki Kluzik, już teraz doprowadziło do kuriozalnej sytuacji, że zamiast lojalności względem prezesa własnej partii, wybrała lojalność względem wiceprezesa partii opozycyjnej, Grzegorza Schetyny! Mówię ci to żeby pokazać, że w kontaktach z PO podczas prac sztabowych, osoby te najwyraźniej przejęły sposób myślenia i zachowania tych pierwszych. Poprosiłem cię też wreszcie o tę rozmowę, by ten kto to czyta, zrozumiał, że względem PiS-u media stosują zasadę kija i marchewki. Bo gdy podczas kampanii PiS szedł w złą stronę, mówiono o świetnych wynikach Kaczyńskiego... aż w końcu przegrał wybory. Teraz gdy Kaczyński wrócił na dobrą drogę, i stara się wszystko poukładać i odbudować dawną pozycję, gdy PiS zwiera szeregi, próbuje się go z tej drogi odwieść, insynuując załamanie nerwowe depresje, niepoczytalność – tłumacząc tym wszystkim aktualnie słabe wyniki w sondażach. I oni wiedzą co robią. Bo gdy w PiS pierwsze skrzypce grał Kurski, Ziobro, czy Macierewicz, partia ta miała i Rząd i Sejm i Prezydenta. Ale wtedy ktoś wymyślił, że tych ludzi trzeba wysłać do Brukseli, tak by nie było komu pilnować polskiego podwórka. Wyjechali, a ich miejsce zajęli ludzie, którzy dobrze bawili się w czasie kampanii... Jasna cholera, popatrz, oni przebrani za dzieci kwiaty grali na gitarach i śpiewali piosenki podczas gdy pisowscy wyborcy wciąż byli pogrążeni w żałobie i szoku po utracie swego Prezydenta! Potrafisz to pojąć?! A teraz zbratani tą wspólną dobrą zabawą, uderzyli w Kaczyńskiego w sposób absolutnie bezpredecedensowy. Dla takich ludzi nie ma miejsca w pierwszych szeregach tej partii, bo ona przez takich ludzi słabnie, i traci zdezorientowanych takim zachowaniem wyborców. Nie ma w nich szczególnie miejsca dla polityków, którzy, choćby jak Joanna Kluzik-Rostkowska, publicznie oznajmiają, że nie widzą wielowiekowej już przecież współpracy rosyjsko-niemieckiej. I że jeśli Jarosław Kaczyński tak twierdzi to dlatego, że wpadł w jakieś niedobre psychiczne kłopoty. Bo to jest groźne już nie tylko dla samego PiS-u, ale jak pokazuje historia jest groźne dla Polski.
Tośmy sobie pogadali.
Owszem. Dziękuję.
To ja ci dziękuję.


Jak już wcześniej wspomniałem, mamy w Krakowie targi i Gabriel już tam jest. Ja dołączę do niego jutro i będę już codziennie aż do niedzieli. Zapraszam. Tego nie wypada przegapić.Oczywiście jak zawsze proszę o wsparcie dla tego bloga. To juz ostatni miesiąc, ale miesiąć bardzo nerwowy. Dziękuję.

środa, 22 października 2014

O tym, jak prezydent Putin zaznaczył swój teren

Oczywiście mam świadomość, że w sytuacji gdy przez parę dni nie umiałem znalazłeźć w sobie siły, by cokolwiek tu napisać, nagle się pojawiam i piszę tekst o Radku Sikorskim, tego rodzaju zachowanie musi zostać potraktowane co najmniej ze zdziwieniem. Z drugiej strony jednak musimy się chyba wszyscy zgodzić co do tego, że wśród całego szeregu skandali, jakich przez te wszystkie lata rządów Platformy Obywatelskiej mieliśmy okazję doświadczać, to czego dokonał właśnie wspomniany Radek Sikorski, dziś już nawet nie skromny minister, ale sam Marszałek Sejmu, a więc wedle zapisów Konstytucji, druga osoba w państwie, robi wrażenie i wymaga pewnego komentarza.
Ja wiem, że zdecydowana większość z czytających ten tekst doskonale wie, w czym rzecz, jednak i ze względu na interes tych paru, co akurat tego nie wiedzą, no i też nie ukrywam wymagania, jakie przed autorem stawia tego typu tekst, gdzie wszystko powinno być w miarę jasne w sposób obiektywny, dosłownie parę zdań poświęcę na objaśnienie zdarzenia. Otóż w wypowiedzi dla któregoś z amerykańskich mediów ów Sikorski powiedział, że kilka lat temu, jeszcze w czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego, Donald Tusk spotkał się z Władimirem Putinem, podczas którego Putin naszemu premierowi zaproponował rozbiór Ukrainy i odzyskanie przez Polskę Lwowa, jednak ponieważ Tusk bardzo przebiegle przewidział, że rozmowa może być rejestrowana, tematu nie podjął. Ponieważ informacja ta natychmiast wywołała burzę, i to przez swoją podstawowa treść, ale też przez fakt, że owa treść została utajniona nie tylko przed Prezydentem RP, ale – zakładając nawet, ze teń dureń Kaczyński nie zasługiwał na to by być elementem polskiej i europejskiej polityki – i przed polskimi sojusznikami w Europie, środowiska związane z władzą wpadły w pewną histerię, która ostatecznie skończyła się na tym, że Sikorski poinformował, że jemu się wszystko pomyliło, a nowy szef polskiej dyplomacji Grzegorz Schetyna ogłosił, że tym samym sprawa zostaje zamknięta.
A my tu mamy kilka możliwości. Pierwsza to taka, by uznać, że faktycznie Radek Sikorski jest notorycznie zaćpanym półgłówkiem, który nie wie, co robi i co mówi, a każdy jego gest i każde jego słowo jest wyłącznie wynikiem jakichś wdrukowanych w jego mózg odruchów, i zająć się sprawami ważniejszymi, niż jakieś absurdalne płody jego umysłu. Druga to taka, by jednak przyjąć, że wprawdzie Radek Sikorski w istocie rzeczy jest notorycznie zaćpanym półgłówkiem, ale to właśnie z tego powodu zdarzyło mu się ujawnić coś, co stanowiło dotychczas absolutnie najwyższej rangi tajemnicę, a zrobił to dlatego, bo uznał, że jeśli on opowie, jak to jego pryncypał Donald Tusk był czujny podczas rozmowy z samym Wodzem, i on i Donald Tusk natychmiast zyskają dodatkowe poparcie w społeczeństwie. Istnieje też inna ewentualność, taka mianowicie, że Radek Sikorski ma do Donalda Tuska pretensje za to, ze ten nie dał mu obiecanego stanowiska w Brukseli, a ponieważ jest notorycznie zaćpanym półgłówkiem, uznał, że on w ten sposób wyrządzi Tuskowi szkodę, a sam zostanie… no właśnie tego, kim zostanie, już nie wiem, choćby z tego względu, że nie mam tak naprawdę pojęcia, jaki ma wpływ na ludzkie przeżywanie kokaina.
Pierwszą z tych opcji odrzucam, jako nieprawdopodobna nawet w przypadku kogoś takiego, jak Sikorski. Ja zwyczajnie nie widzę takiej możliwości, by jemu się aż tak pomyliły daty i spotkania. Oczywiście, gdyby chodziło o jakiś drobiazg, czy dyplomatyczna ploteczkę, to owszem – mogłoby się tak zdarzyć, że Sikorski coś pokręcił. Nie jednak jeśli chodzi o Ukrainę, Rosję, Polskę, Putina i Tuska i kwestię rozbioru wielkiego europejskiego państwa. Tego typu pomyłka na tym poziomie po prostu nie wchodzi w grę. Sikorski musiał wiedzieć co mówi. Mógł nie wiedzieć, po co to mówi; mógł sobie snuć różne, choćby najbardziej chore, z tym związane plany; mógł wreszcie z jakiegoś powodu się, kiedy to powiedział, zwyczajnie nie kontrolować – jednak to jest pewne. On wiedział, co mówi i najprawdopodobniej nie kłamał. A zatem musimy brać poważnie pod uwagę, że już niezależnie od tego, jakie marszałek Sikorski miał tu intencje, do spotkania między Tuskiem a Putinem, na którym Putin Tuskowi zaproponował Lwów doszło. I ja w związku z tym chciałbym teraz się skoncentrować na czymś, na co, o ile się orientuję, akurat żaden z komentatorów nie zwrócił uwagi, a mianowicie na to, skąd Putinowi przyszło do głowy, by uderzać z czymś takim do Tuska. Przecież jeśli się nad tym zastanowić, to jest kompletny absurd. Czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że Putin z tego typu propozycją zwraca się do jakiegokolwiek choćby tylko pozornie poważnego polskiego polityka, pomijając tych już kompletnie obłąkanych narodowców, patrzących na Rosję jako na jedynego, historycznie i geograficznie prawdziwego sojusznika Polski? Czy jest możliwe, by Putin uznałby za dobry pomysł zaproponowanie odzyskania Lwowa Kwaśniewskiemu, Millerowi, Pawlakowi, a nawet Giertychowi, czy nawet Palikotowi? Czy jest możliwe, że taki Putin uznałby wychodzenie z takimi propozycjami do któregokolwiek z nich za na tyle bezpieczne, by się nie przejmować tego typu szczerości skutkami? Otóż nie: to jest absolutnie niemożliwe. On natomiast musiał doskonale wiedzieć, że Donald Tusk to człowiek tak pod pewnymi względami szczególny, że on nie dość, że ową propozycję zachowa w swojej dyskrecji, to nie wykluczone, że ją przyjmie. Nie dlatego, że jemu tak bardzo zależy na Lwowie, ale dlatego, że on może ten plan potraktować, jako bardzo dobry start dla swojej absolutnie już wyjątkowej kariery człowieka, który z Polski uczynił pierwszą obok Rosji wschodnioeuropejską potęgę. Uważam, że Władimir Putin tak właśnie musiał sobie o Tusku myśleć i miał ku temu powody specjalne. Nie przewidział tylko, że ten nieszczęśnik nagle się wystraszy, że to jest jakaś prowokacja, że Putin go nagra, a później tę taśmę ujawni i będzie wstyd. Czy ktoś z nas jeszcze pamięta, jak to wtedy właśnie, kiedy wedle relacji Radka Sikorskiego, Donald Tusk wrócił ze spotkania z Putinem do Polski, rosyjska prasa w kółko powtarzała opinię, że polski premier to ich człowiek w Polsce, a ten z kolei, poproszony o komentarz, odpowiedział, że jemu jest bardzo miło i oświadczył, że Putin jest naszym człowiekiem w Rosji? Pamiętamy to?
Czy mając to wszystko na uwadze, możemy się jeszcze zastanawiać, jak mogło dojść do tej strasznej katastrofy w Smoleńsku i do śmierci polskiego prezydenta? Czy tu w ogóle pozostają nam do rosstrzgnięcia jakiekolwiek dylematy? Otóż sprawa polega na tym, że bohaterem tych ostatnich wydarzeń wcale nie jest Sikorski, który moim zdaniem w ciągu najbliższych miesięcy nas opuści i to niewykluczone, że na dobre. Tu tematem jest tylko i wyłącznie Donald Tusk, a więc ktoś kogo na pewnym bardzo szczególnym etapie naszych polsko-rosyjskich relacji Władimir Putin uznał za swojego człowieka w Polsce, i to człowieka nie byle jakiego.
Ja wiem, że, pomijając tę naszą drobną satysfakcję, to moje pisanie jest jak psu na budę. Wiem, że już za parę dni, po tym co się stało nie pozostanie nawet wspomnienie, bo każde wypowiedziane przez nich i przez nas słowo zostanie przykryte tysiącami nowych, tak naprawdę dla większości znacznie ciekawszych, a co ważniejsze, znacznie bardziej zrozumiałych. I nie łudźmy się. Prawda jest taka, że w gruncie rzeczy, to co się stało, interesuje tylko nas, a już jakikolwiek problem stanowi zaledwie dla części z nas. Wszyscy pozostali, jeśli w ogóle słyszą, jak my tu sobie rozmawiamy, nawet jeśli się z nas nie śmieją, to patrzą na nas z politowaniem. I tak to się wszystko zawsze kończy. A ja jednak wciąż piszę i jakimś niebywałym cudem, mam wrażenie, że warto.

Jeśli ktoś mieszka w Krakowie, lub okolicach, albo akurat planuje spędzić tam najbliższy weekend, pragnę go zaprosić na targi książki, które się będą odbywać w Nowej Hucie od jutra do niedzieli. Gabriel Maciejewski, czyli Coryllus, będzie tam siedział przez cały czas z naszymi książkami, natomiast ja pragnę mu towarzyszyć od piątku do niedzieli, od rana do wieczora i wszystkim służyć tym co mam. Oczywiście, dotychczasowy adres księgarni www.coryllus.pl pozostaje bez zmian, więc wszystkich, którzy akurat są od Krakowa zbyt daleko, lub nie mają jechać do Nowej Huty, zachęcam do kupowania wszystkich moich książek właśnie tam. Jednocześnie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję za wszelkie gesty.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...