Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Komuna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Komuna. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 25 stycznia 2022

To żyje!

 

Cały miniony tydzień nic tu nie pisałem, raz że brakowało mi poważniejszej inspiracji, ale przede wszystkim ze względu na trzydniowe rekolekcje, jakich udzielił nam nasz ksiądz Rafał Krakowiak, w które bardzo nie chciałem się wcinać. Mamy jednak nowy tydzień i choć inspiracje wciąż krążą między napaścią Rosji na Ukrainę, popisami kolejnych naszych sędziów, Omikronem i Tuskiem na hulajnodze, to myślę że już mi dłużej siedzieć jak mysz pod miotłą nie wypada i spróbuję się podzielić pewną dawną już, choć zupełnie jak nową, refleksją. Otóż najpierw stało się tak, że kupiłem sobie wydanie tygodnika Sieci", żeby przeczytać wywiad z Jarosławem Kaczyńskim, a tam, tuż obok, jak byk, felieton Jana Pospieszalskiego, w któym ten pisze, że w którejś z prowincji Indii niemal w ogóle ludzie się nie szczepią, i w związku z tym tam praktycznie nie ma COVID-u, by nie wspomnieć o umieralniach pod respiratorami. W związku z tym apeluje Pospieszalski, że oto najwyższy czas, by polski rząd wziął przykład z owej indyjskiej prowincji, machnął ręką na szczepienia i przestał zabijać niewinnych ludzi.  A teraz, parę dni temu, na ulicy na której mieszkam zaparkowało, a następnie spędziło tam cały dzień, BMW z poznańską rejstracją i przylepioną z tyłu gustowną nalepką z błyskawicą Strajku Kobiet i hasłem „Jebać PiS”. Przechodziłem obok tego auta kilka razy, wbijając wzrok w te gwiazdki i ogarniała mnie coraz bardziej świadomość, że poziom szaleństwa jaki ogarnął znaczną część Polski, przekracza wszystko z czym mieliśmy do czynienia dotychczas. Co gorsza, wygląda na to, że tu nie chodzi tylko o tych co „jebią PiS” z pozycji lewicowych, ale także tych drugich, co chyba jeszcze bardziej zdecydowanie wzywają by „jebać PiS”, a przy okazji, ministra Niedzielskiego, premiera Morawieckiego, czy w ogóle polską Służbę Zdrowia, która zamiast leczyć obywateli amantadyną, każe ludziom „nosić szmaty na ryju” i przyjmować „szczypawki”. I to oni też, jak się okazuje, postanowili zwariować od swojego jak najbardziej antykomunizmu i życia w wolności Dzieci Bożych. A pomiędzy tymi dwoma żywiołami stoi Bogu ducha winny rząd PiS-u i stara się dogodzić i jednym i drugim, z sercem na tyle gorejącym, że, jak słyszymy, ledwo co mężowi Kasi Tusk dał półtora miliona złotych, żeby ten mógł ją udobruchać torebką za 30 patyków.

A ja się zastanawiam się, jak to jest w ogóle możliwe, że po tych siedmiu latach, gdy wydawałoby się, że wszystko na tej scenie jest jasne jak słońce, wciąż tak wiele osób, a można odnieść wrażenie, że z każdym rokiem coraz więcej, nie marzy o niczym innym jak tylko o tym, by nawet jeśli świat sie ma zawalić, niech się wali, byleby tylko razem z nim zniknęło wszystko to co się kojarzy z Prawem i Sprawiedliwością. Zastanawiam się nad tym i przypomniał mi się pewien, w pewnym sensie proroczy, tekst, który napisałem na dwa jeszcze lata przed zwycięskimi wyborami roku 2015, i dziś pragnę go przypomnieć, jako być może przynajmniej częściową odpowiedź na tę zagadkę. Proszę posłuchać.

 

 

     Pamiętam, jak jeszcze za starej komuny, pojechałem z moim wujkiem na polowanie. Wujek był lekarzem – wybitnym bardzo zresztą – a przede wszystkim niezwykle dobrym, uczciwym i porządnym człowiekiem. Wspominałem tu zresztą o nim przy okazji apelu o to, by z terenów dawnej Rzeszy wysiedlić całą ludność wraz ze zwierzętami, a na tym, co po nich zostanie, posadzić kartofle.

     Otóż mój wujek, poza tym że pomagał ludziom, a przede wszystkim kobietom, był też zapalonym myśliwym, no i stąd pomysł, by któregoś dnia zabrać mnie na polowanie. Jechaliśmy na to polowanie, a ja mu opowiedziałem dowcip o tym, jak to umarł Breżniew i towarzysze mu w trumnie wywiercili otworki, żeby robaki mogły się kulturalnie wyrzygać. Tu od razu uwaga dla wszystkich tych, którzy najbardziej na świecie nienawidzą nienawiści – szczególnie nienawiści skierowanej przeciwko bolszewii – że tamto był PRL, i wśród normalnych ludzi nienawiść do bolszewii była jeszcze w modzie.

      Otóż ja opowiedziałem wujkowi ten kawał, a on mi powiedział coś takiego: „Kawał dobry, ale pamiętaj, że jak my tam już do tego lasu przyjedziemy, możemy spotkać mojego kolegę myśliwego, Jasia Szczęsnego, który bardzo źle znosi takie żarty, więc mu go nie opowiadaj”. Spytałem oczywiście, kto to taki ten Szczęsny, że go nie śmieszą dowcipy o robakach rzygających Breżniewem, a on mi powiedział, że Szczęsny to dziś już starszy pan, który we wczesnych latach 50-tych został wyrzucony z UB za „nadużycie władzy”. Ja wtedy wprawdzie byłem bardzo młody, ale już się potrafiłem domyśleć, że z kogoś, kto na początku lat 50-tych został wyrzucony z UB za „nadużycie władzy”, musiało być niezłe ziółko. Zresztą ów fakt mój wujek mi natychmiast potwierdził, opowiadając historię o tym, jak to myśliwi kiedyś sobie popili, a on, korzystając z okazji zapytał Szczęsnego: „Jasiu, a jak wyście mordowali tych żołnierzy, to jak to się odbywało? Tam był jakiś sąd, pluton egzekucyjny, jakaś ceremonia?” Na to Szczęsny odpowiedział: „Normalnie Heniu. Normalnie. Brałem giwerę i waliłem w łeb”.

       No więc, to był ów Jasiu Szczęsny, któremu, niech mnie Bóg broni, miałem nie opowiadać dowcipu o Breżniewie.

       Oczywiście potraktowałem słowa mojego wujka bardzo poważnie, ale zacząłem się przy tym zastanawiać nad tym Szczęsnym i jego towarzyszami z lat młodości. Gdzie oni są? Co oni robią? Jak żyją? Czy wszyscy polują, czy może część z nich kocha zwierzęta, i nawet muchy by nie skrzywdziła? Mijały lata, PRL przeszedł do historii, przyszedł kapitalizm, a ja w pewnym momencie usłyszałem, że koledzy Szczęsnego – a kto wie, czy nie i on sam – okupują głównie dwie korporacje: spółdzielnię „Społem” i ogródki działkowe. Dowiedziałem się, że owe dwa podmioty stanowią ostatni realny bastion komuny – tej komuny prawdziwej i nieskażonej upływem czasu –  i wedle jakiejś niepisanej umowy, nie podlegają jakimkolwiek negocjacjom i są  nie do ruszenia. O polowaniach mowy akurat tam nie było. Inna sprawa, że cóż mnie to może obchodzić?

     Dziś przeczytałem w internetowym wydaniu TVN24 wiadomość, że wczoraj późnym popołudniem w Warszawie na ulicy Żwirki i Wigury jakiś pan postrzelił z rewolweru innego pana, no a ponieważ uczynił to jak najbardziej publicznie, został zatrzymany przez policję. Jak się jednak dowiadujemy, obaj panowie byli byłymi wojskowymi, obaj działali w branży działkowej, a człowiek z rewolwerem to wręcz prezes stowarzyszenia owych działkowców. TVN24 podaje za policją, że to nie była wojna gangów, ale zwykłe nieporozumienia na tle osobistym. Dowiadujemy się również, że prezes tych ogródków miał na broń pozwolenie, więc w pewnym sensie jest czysty.

      TVN podaje jednak coś jeszcze. Otóż, jak się dowiadujemy, obaj panowie byli „właścicielami ogródków działkowych”. I sprawa się w ten sposób domyka. Otóż dwóch staruszków pokłóciło się prawdopodobnie o swoje ogródki, a że jeden był byłym wojskowym, i w dodatku miał broń, to wziął i kolegę ustrzelił. Bardzo zabawne. Z komentarzy, jakie czytam pod tą informacją wnioskuję, że faktycznie zabawne.

      A ja się zastanawiam nad czymś już innym. Otóż do zdarzenia, jak już napisałem doszło w biały dzień. Człowiek z rewolwerem, ów rewolwer prawdopodobnie ze sobą nosił zwyczajowo, w dodatku jeszcze – skoro on ani nie próbował uciekać, ani się jakoś szczególnie tłumaczyć – ów emerytowany wojskowy prawdopodobnie też uznał, że skoro go nagle wzięła jasna cholera, to strzelił „do skurwysyna”. No bo co miał robić? Dyskutować o racjach? A skoro tak, to ja też sobie myślę, że jest bardzo prawdopodobnie, że ci staruszkowie, których ja od czasu do czasu spotykam w moim parku, jak spacerują małymi grupkami w tych swoich kurtkach do pasa i czapkach z daszkiem, też są uzbrojeni. I mają naprawdę dużo do opowiedzenia na temat naszej jakże skomplikowanej historii.

      Niedawno spotkałem swojego szkolnego kolegę, który – jak się okazało nałogowy czytelnik mojego bloga – zanim zdążyłem go zapytać o zdrowie, wyskoczył do mnie z jasnym i krótkim pytaniem: „Czy ty uważasz, że ten kretyn Macierewicz mówi prawdę, kiedy gada o tych wybuchach?” Na to ja, zanim jeszcze zdążyłem się go zapytać o zdrowie, odpowiedziałem, że tak, jak najbardziej, wybuchy były. I w tym momencie on dostał takiej cholery, jakiej ja w życiu nie widziałem. I teraz, kiedy wspominam to spotkanie, myślę sobie, że to całe szczęście, że on jest za młody, by polować. A przynajmniej by polować w pewnym bardzo szczególnym towarzystwie.

      Natomiast bardzo bym był ciekawy wiedzieć, ilu ich jeszcze pozostało. Bo zbliżają się wybory, i PiS wygra. A wtedy – niech nas wszystkich Bóg broni.

 

I dziś widzę, że chyba Mu owa obrona nie najlepiej idzie, skoro do Jana Szczęsnego i jego dzieci dołączyli już i ci, co Jego Imię mają wręcz wypisane na swoich piersiach.

 



czwartek, 14 stycznia 2021

Ja, Homo Sovieticus

 

Ponieważ w tych dniach musiałem napisać kilka kolejnych tekstów na zamówienie, nie starczyło mi już pomysłów na ten nasz blog. Oczywiście wszystko to do nas za pewien niedługi czas wróci, tymczasem jednak chciałbym wrócić do wspomnień i przedstawić Państwu dawną bardzo, bo jeszcze z jesieni 2012 roku, notkę. Notka w sumie nie do końca poważna, stosunkowo lekka, a jednak zawsze niosąca w sobie coś, nad czym nie zaszkodzi się zadumać. Bardzo polecam.

 

 

      Wróciłem dziś rano do domu ze sklepu, i pani Toyahowa poprosiła mnie, żebym jakoś spróbował otworzyć puszkę z fasolką. Okazało się, że otwieracz do konserw, który mieliśmy od kilku lat, przerdzewiał i się połamał, natomiast ten drugi, jaki leżał nieużywany w szufladzie, puszek nie otwiera. Toyahowej chodziło więc o to, bym wziął nóż i tę fasolkę otworzył normalnie, nożem.

      Jak jeszcze byłem dzieckiem, przez wiele długich lat – dziś myślę, że to było zawsze – mieliśmy otwieracz, którym się nie kręciło, ale wbijało się ten ząb w puszkę – zupełnie jak ja dziś nasz nóż – i po paru szybkich ruchach, każda puszka była otwarta. Kiedy tamten się zgubił, czy może stępił, nie pamiętam, rodzice kupili nowy, już z takim kółkiem, no i nim otwieraliśmy puszki. Pamiętam, na początku lat 90. byliśmy w Warszawie i zaszliśmy do sklepu IKEA, i kupiliśmy piękny żółty kubek do herbaty i szwedzki otwieracz do konserw. Kubek służył nam długo bardzo długo, do czasu aż moja naprawdę ukochana, świętej pamięci Teściowa go niechcąco stłukła, natomiast jak idzie o otwieracz, on był od samego początku kompletnie dysfunkcjonalny, w tym sensie, że nie otwierał nic. I to był trzeci przypadek w moim życiu, kiedy zobaczyłem, że z tym kapitalizmem, to jest jednak chyba trochę lewa sprawa.

      Trzeci raz, bo pierwszy i drugi przydarzyły mi się dziesięć lat wcześniej, kiedy to pojechałem do pracy do Frankfurtu nad Menem. W któryś z pierwszych tam spędzonych dni poszedłem do sklepu zrobić zakupy, i między innymi kupiłem dziesięć jajek w foremce. Kiedy zaniosłem je do domu, okazało się, że wszystkie są potłuczone. Byłem bardzo tym zdziwiony, bo cale życie byłem uczony, że komuna to komuna, natomiast w takich Niemczech wszystko chodzi jak w szwajcarskim – a kto wie, czy też nie w niemieckim – zegarku. Później któryś ze znajomych Niemców powiedział mi, że ja na pewno sięgnąłem po jajka, które stały na wysokości wzroku. I to był mój błąd. Powinienem był zadać sobie trud i jednak przykucnąć.

      Wracając do domu postanowiłem kupić rodzicom i sobie parę prezentów. A więc sobie kupiłem bardzo ładny, taki trochę po szwedzku żółto niebieski T-shirt, ojcu elektryczną zapalarkę do gazu, a mamie bardzo ładny durszlak. Kolory na koszulce po pierwszym praniu puściły tak że ta żółć z niebieskim się wymieszały, zapalniczka działała może przez tydzień, natomiast durszlak połamał się natychmiast. Minęły te wszystkie lata, kapitalizm przyszedł do Polski, no a z nim pojawiły się też te otwieracze do konserw.

       Ktoś się zapyta, co mi strzeliło do głowy, by dzisiejszy wpis na blogu poświęcać czemuś tak trywialnemu i zapewne w ogóle nie wartemu uwadze. Nie mam w ogóle pewności, czy to wyjaśnienie kogokolwiek usatysfakcjonuje, ale było tak, że kiedy wróciłem rano do domu i dostałem do ręki ten nóż, przyniosłem ze sobą woreczek z tak zwanymi kołeczkami i pół kilograma kabanosów. Najpierw może powiem, po co mi te kołki. Otóż ja i pani Toyahowa śpimy od wielu już lat na tapczanie, który kiedyś za ciężkie pieniądze kupiliśmy we wspomnianej wcześniej IKEI. Tapczan jest duży, bardzo wygodny, no i rozkładany w ten sposób, że kiedy jest złożony, to się na nim siedzi, a kiedy się go rozłoży to się na nim śpi. Rozkłada się go w taki sposób, że jego dolną część się wysuwa, ona się zatrzymuje na takich metalowych zaczepach, następnie się tę część podciąga do góry i się śpi. Tak się złożyło jednak, że z jednego z tych zaczepów odpadła śrubka i przez to łóżka się nie da rozłożyć. Problem jest w tym, że miejsce w które się wkręca śrubę jest tak skonstruowane, że aby ją tam wkręcić trzeba by było najpierw rozwalić cały element tapczanu, i tę śrubę od środka przymocować nakrętką. Inaczej się nie da. Po tygodniu kombinowania, wymyśliłem, że najlepiej będzie kupić kołek, wbić ten kołek w tę dziurę, i liczyć na to, że się to jakoś utrzyma. Okazuje się jednak, że dziura, w którą miał wejść mój zakupiony z samego rana kołeczek, jest tak dziwnie skonstruowana, że tam wchodzi tylko ta jedna jedyna szwedzka śrubka, i nic ponad to. Ostatecznie w dziurę tę wbiłem kawałek mocnego drewna, w drewno to wkręciłem zwykłą śrubkę, no i czekam co będzie.

      Czekając, podgryzam sobie bardzo dobrego kabanosa, którego kupiłem dziś razem ze wspomnianymi kołkami. Kabanosy kupiłem w zaprzyjaźnionym sklepie spożywczym, prowadzonym przez dwóch bardzo sensownych braci, o których zresztą wspominałem tu już przy okazji rozważań o tym, jak to znikniecie kapusty kiszonej z rynku zniszczyło zdrowie całych pokoleń. Zaszedłem do tego sklepu, zapytałem jednego z właścicieli, czy on mógłby mi polecić kabanosy, które będą smakowały inaczej niż wszystkie inne, na co on mi coś tam dał, jednak przy okazji zapytał, czy chciałbym może rybkę z puszki o nazwie sajra. Ja mu powiedziałem, że pierwsze słyszę, a on mi powiedział, że naprawdę poleca. Że ona jest tak dobra jak to cośmy jedli z komuny. No więc rybkę też kupiłem. Przy okazji powiedziałem mu, że to jest bardzo zabawna sytuacja, kiedy to on, aby zachęcić klientów do zakupu, musi używać argumentu: „Kup pan. Polecam. Jest jak za komuny”. Pośmialiśmy się trochę, ja mu opowiedziałem moją przygodę z elektroniczną zapalarką do gazu, on mi o scyzoryku, który kupił też gdzieś za granicą, i-śmy się rozeszli.

       Przed chwilą żona moja przysłała mi na maila – jak wiemy, my też jesteśmy bardzo nowocześni – film umieszczony na youtubie pod tytułem „Kłamstwa Donalda Tuska”, czy jakoś tak. Chodzi o to, że Tusk opowiada z poważną miną, jak to on zrobi, żeby w Polsce było dobrze i te jego zapowiedzi kwitowane są wstawkami ze śmiejącymi się ludźmi. A ja uważam, że nie ma się z czego śmiać. Tusk wcale nie jest, jak to ładnie kiedyś, w zupełnie innej sytuacji, sformułował Kazik, „nowotworem na organizmie żywym”. On, podobnie ja ten otwieracz do konserw, który-śmy dziś wyrzucili, jest organizmu tego esencją. Nie oszukujmy się. Tu nawet sekretarz Świrgoń był lepszy. A co gorsza, to tak naprawdę nawet nie o nich dwóch tu chodzi.



 

piątek, 18 lipca 2014

Dla mojego syna - raport z czasów terroru

Ja wiem, że to może robić wrażenie czegoś okropnie wstydliwego, do czego lepiej albo się nie przyznawać, albo co w ogóle wyprzeć z pamięci, no ale skoro już postanowiliśmy wspólnie, że blog ten będzie wręcz stanowił gest czystej szczerości, opowiem coś o swoim synu. Otóż spędziliśmy ostatnio wspólnie tydzień u mnie na wsi, zajadając się na zmianę jajecznicę na smalcu ze skwarkami, i zupą, którą moja ciocia robi ze wszystkiego, co ma pod ręką, a która smakuje, jak żadna inna zupa na świecie, oraz oczywiście prowadząc najróżniejszego typu debaty z ludźmi, którzy przewalają się regularnie nieustannie przez to święte miejsce, kiedy nagle syn mój zadał mi pytanie: „Czy za komuny trzeba było czekać w kolejce do lekarza?”
Ja oczywiście wiem, że każdy z nas, kto ma na tego typu kwestie perspektywę szerszą niż moje dziecko, wybuchnie szyderczym śmiechem i zapyta mnie, jak to możliwe, że ja tak niestarannie wychowałem swojego syna? Jak to możliwe, że ja – katolik, patriota i Polak – doprowadziłem swoje dziecko do stanu, że ono zadaje tak głupie pytania? Przecież to, że za komuny kolejek do lekarza nie było, a jeśli gdzieś tam się zdarzały, to tylko na takiej zasadzie, że ktoś akurat przyszedł do przychodni przed nami, no i siłą rzeczy trzeba było poczekać (o szpitalach naturalnie nawet nie wspominam, bo to w ogóle nie jest temat). Co ja mówię, za komuny? Toż jeszcze nawet w roku 1995, kiedy moje najmłodsze dziecko miało dwa lata i nagle zostało zaatakowane przez jakąś okropną alergię, nikt nam nie kazał nigdzie ani czekać, ani tym bardziej przychodzić za kilka dni, ani dzwonić na pogotowie, czy jakieś ratownictwo medyczne, ale zwyczajnie poszliśmy do rejonowej przychodni do cudownej pani doktor Layerowej, następnie do szpitala na odział dermatologii dziecięcej, i sprawę załatwiliśmy jednym ruchem z samą panią ordynator. A ten bałwan mnie pyta, czy za komuny trzeba było czekać w kolejce do lekarza? I jak ja mogłem wyhodować coś takiego pod samym bokiem?
Ja, jak już wspomniałem, wiem, że sprawa jest delikatna, jednak choćby przez to, że ledwie wczoraj napisałem tekst o tym, jak to dzisiejsza młodzież jedyne co wie i czym się martwi, to, co takiego się pojawiło na Facebooku i kto przyjeżdża na najbliższy festiwal, chciałbym może ze względu na nich, przekazać kilka informacji na temat PRL-u jaki widziałem osobiście, a które mogą im się przydać, choćby po to, by jako tako zdać maturę z WOS-u. Kwestię pierwszą, a więc dostęp do usług medycznych już sobie wyjaśniliśmy, a ja tylko może na wszelki wypadek dodam, że wbrew pewnym dziwnym mitom, lekarze za komuny pomagali, leczyli, a nawet ratowali życie. Resztę, żeby było czytelniej, prościej, no i łatwiej, przedstawię w parunastu punktach.

1. Za komuny nikt nie głodował. Wprawdzie wszędzie panował syf i nędza, a w roku 1988 nawet na miesiąc przestały ukazywać się kolorowe tygodniki, niemniej można było kupić chleb, masło 250 gram, kiełbasę myśliwską, pomarańcze, banany, a nawet samochód. Co ciekawe, w sklepach była jak najbardziej do nabycia po powszechnie przystepnej cenie cielęcina i baranina. Przyznaję, że kokosów nie było. Inna sprawa, że chociaż dziś są, od dwudziestu czterech lat kupiłem jednego. Raz;
2. Oczywiście każdy miał pracę. Jeśli ktoś pracować nie chciał, był traktowany jak osoba podejrzana, najczęściej współpracownik SB;
3. Za komuny była telewizja, od pewnego czasu nawet kolorowa. Kłamała dokładnie tak samo jak telewizja dzisiejsza, tyle że w sposób bardziej prymitywny i bez porównania łatwiejszy do rozpoznania;
4. Nie istniał obowiązek współpracy ze Służba Bezpieczeństwa. Natomiast powszechnie istniało takie prawo. Kto chciał i się do tego nadawał – był przyjmowany z otwartymi rękoma. Większość nie chciała i żyła spokojnie;
5. Za komuny nie było Internetu i Facebooka. Podobnie zresztą, jak kart kredytowych, osobistych drukarek, punktów xero, telefonów komórkowych i esemesów. Jeśli ktoś chciał napisać do kogoś wiadomość, musiał to robić ręcznie, a jeśli z kimś chciał porozmawiać, to musiał albo do niego zatelefonować (wbrew tu i tam powtarzanym plotkom, telefon, przynajmniej od lat 70-tych, miał każdy), ewentualnie przy okazji umówić się na spotkanie. Faktem jest, że za komuny ludzi się odwiedzali nieustannie;
6. Jeśli ktoś lubił słuchać muzyki Led Zeppelin, Joy Division, lub nawet zespołu Art Ensemble of Chicago, nie kupował płyt w sklepie, bo sklepy sprzedawały niemal wyłącznie płyty artystów krajowych, na których nie było nic słychać i które wyglądały, jak wyprodukowane pokątnie w piwnicy, ale na tak zwanych „giełdach płytowych”, których wszędzie jednak była cała kupa i wszystkie oferowały dosłownie wszystko, co się komuś zamarzyło. W Warszawie każdego roku było znacznie mniej koncertów niż dziś. W innych miastach mniej więcej tyle samo co dziś. W katowickim Spodku w roku 1979 wystąpił Eric Clapton. Z przygodami, ale owszem. Ja byłem;
7. Za komuny, między Katowicami a Krakowem kursowały pociągi, jak na świecie, a nie busy, jak w Afryce. Również, z Katowic do Przemyśla można było dojechać pociągiem, i to w pięć godzin, a nie osiem, jak dzisiaj;
8. Pedofilia, podobnie jak dysleksja, funkcjonowały wyłącznie jako egzotyczne ekscesy i w ogóle nie pojawiały się, jako temat dyskusji;
9. Kto chciał mógł wyjechać na wakacje za granicę – również do Anglii, czy Niemiec Zachodnich – nawet jeśli był znany z wrogości wobec socjalistycznej ojczyzny, jak choćby Radek Sikorski. Musiał się wprawdzie wystać w kolejce po paszport, znacznie krócej jednak, niż dziś do dentysty;
10. Za komuny, kto chciał, mógł oficjalnie i otwarcie nienawidzić komuny i mimo to nie był narażony na gesty pogardy ze strony współobywateli, no a już z całą pewnością, jeśli tylko nie wywiesił w oknie transparentu z napisem „Nienawidzę Ruskich”, nie groziła mu interwencja służb. Inna sprawa, że komuny nienawidzili wszyscy, tak jak dziś PiS-u;
11. Za komuny można było się bezkarnie snuć nocą po mieście, spotykać ze znajomymi, wracać o piątej rano do domu w stanie nietrzeźwym, ryzykując w najgorszym wypadku to, że jakiś znudzony patrol milicyjny człowieka wylegitymuje. Wystarczyło nie drzeć mordy, nie zaczepiać ludzi, nie kląć publicznie, jeśli się było dzieckiem, no i nie krzyczeć „Precz z komuną!”;
12. Za komuny, zupełnie tak samo jak dziś, w sklepach były coca-cola i pepsi-cola, tyle że w restauracjach w butelkach większych niż dziś, a w sklepie mniejszych;
13. Za komuny opieka dentystyczna była powszechna i bezpłatna;
14. Za komuny polscy piłkarze nożni przez kilka kolejnych lat należeli do światowej czołówki;
15. Za komuny „Rok 1984” Orwella był lekturą zakazaną, co nie zmienia faktu, że każdy z nas, jeśli tylko chciał, miał tę książkę w domu – czy to w wersji oryginalnej, czy w tłumaczeniu;
16. Przez całe lata, kiedy Polska znajdowała się pod komunistycznym butem, chłopcy spotykali się z dziewczynami, a dziewczyny z chłopcami. Większość z nich się pobierała i miała dzieci;
17. Ogromna większość Polaków była religijna, uważała ten stan rzeczy za naturalny, i, niezaczepiana przez milicję, chodziła w każdą niedzielę do kościoła. Nikt się z nich nie śmiał;
18. W roku 1975 w głównych polskich kinach został pokazany film „Ojciec Chrzestny” i kto chciał mógł go sobie obejrzeć. Bilety do kina były w cenie symbolicznej;
19. Za komuny, każdy mógł w każdej chwili zostać zamordowany przez milicję, całkowicie bezkarnie i bez powodu, i słyszałem o co najmniej kilkudziesięciu takich osobach, szczęśliwie żadna z bliskich mi osób i znajomych choćby najdalszych nie trafiła do tej ponurej grupy. Co więcej, nie znam też nikogo, kto by od milicjanta oberwał pałką. Martwi mnie to trochę, bo jest to jedna z tych rzeczy, których nie będę wiedział do końca życia: czy to bardzo bolało?
20. Nie było obowiązku chodzenia na wybory, na pochody pierwszomajowe i nie istniał zakaz uczestnictwa w procesji Bożego Ciała;
21. Za komuny był tylko jeden bank, jak się zdaje z działem windykacji w formie szczątkowej. I słusznie. Kredyty ludzie spłacali bez najmniejszego problemu.

Pewnie mógłbym tak ciągnąć tę wyliczankę w nieskończoność, ale raz, że boję się, że zacznę nudzić, a tego się bardzo boję, a dwa, że wierzę, że to powinno wystarczyć. W końcu moje biedne dziecko chciało tylko wiedzieć, czy w PRL-u służba zdrowia była powszechnie dostępna. A w tej sytuacji, te 21 punktów, zupełnie jak 21 postulatów z sierpnia 1980 roku, powinny nas w zupełności usatysfakcjonować.

Jak wiemy, dziś mieszkamy w kraju wolnym, demokratycznym i kapitalistycznym, w związku z czym możemy pisać książki na każdy dowolny temat, wydawać je i je sprzedawać, ale również je kupować w dowolnych ilościach. Jest niestety tego tak dużo, że tak zwana wolność wyboru stała się praktycznie fikcją. Jeśli jednak mogę coś radzić, to polecam księgarnię Coryllusa, pod adresem www.coryllus.pl. Tam każdy zakup jest zakupem najlepszym. Również wolno nam stać ma rogu ulicy, grać, śpiewać, a nawet tańczyć. Co niniejszym czynię. Jeśli komuś ten występ się spodobał, proszę wspierać ten blog pod podanym obok numerem konta. Dziękuję

czwartek, 3 października 2013

To żyje

Pamiętam, jak jeszcze za starej komuny, pojechałem z moim wujkiem na polowanie. Wujek był lekarzem – wybitnym bardzo zresztą – a przede wszystkim niezwykle dobrym, uczciwym i porządnym człowiekiem. Wspominałem tu zresztą o nim przy okazji apelu o to, by z terenów dawnej Rzeszy wysiedlić całą ludność wraz ze zwierzętami, a na tym, co po nich zostanie, posadzić kartofle.
Otóż mój wujek, poza tym że pomagał ludziom, a przede wszystkim kobietom, był też zapalonym myśliwym, no i stąd pomysł, by któregos dnia zabrać mnie na polowanie. Jechaliśmy na to polowanie, a ja mu opowiedziałem dowcip o tym, jak to umarł Breżniew i towarzysze mu w trumnie wywiercili otworki, żeby robaki miały się jak wyrzygać. Tu od razu uwaga dla wszystkich tych, którzy najbardziej na świecie nienawidzą nienawiści – szczególnie nienawiści skierowanej przeciwko bolszewii – że tamto był PRL, i wśród normalnych ludzi nienawiść do bolszewii była jeszcze w modzie.
Otóż ja opowiedziałem wujkowi ten kawał, a on mi powiedział coś takiego: „Kawał dobry, ale pamiętaj, że jak my tam już do tego lasu przyjedziemy, możemy spotkać mojego kolegę myśliwego, Jasia Szczęsnego, który bardzo źle znosi takie żarty, więc mu go nie opowiadaj”. Zapytałem się oczywiście, kto to taki ten Szczęsny, że go nie śmieszą dowcipy o robakach rzygających Breżniewem, a on mi powiedział, że Szczęsny to dziś już starszy pan, który we wczesnych latach 50-tych został wyrzucony z UB za „nadużycie władzy”. Ja wtedy wprawdzie byłem bardzo młody, ale już się potrafiłem domyśleć, że ktoś, kogo na początku lat 50-tych wyrzucono z UB za „nadużycie władzy”, to musi być niezłe ziółko. Zresztą ów fakt mój wujek mi natychmiast potwierdził, opowiadając historię o tym, jak to myśliwi kiedyś sobie popili, a on, korzystając z okazji zapytał Szczęsnego: „Jasiu, a jak wyście mordowali tych żołnierzy, to jak to się odbywało? Tam był jakiś sąd, pluton egzekucyjny, jakaś ceremonia?” Na to Szczęsny odpowiedział: „Normalnie Heniu. Normalnie. Brałem giwerę i waliłem w łeb”.No więc, to był ów Jasiu Szczęsny, któremu, niech Bóg broni, miałem nie opowiadać dowcipu o Breżniewie.
Oczywiście potraktowałem słowa mojego wujka bardzo poważnie, ale zacząłem się przy tym zastanawiać nad tym Szczęsnym i jego towarzyszami z lat młodości. Gdzie oni są? Co oni robią? Jak żyją? Czy wszyscy polują, czy może część z nich kocha zwierzęta, i nawet muchy by nie skrzywdziła? Mijały lata, PRL przeszedł do historii, przyszedł kapitalizm, a ja w pewnym momencie usłyszałem, że koledzy Szczęsnego – a kto wie, czy nie i on sam – okupują głównie dwie korporacje: spółdzielnię „Społem” i ogródki działkowe. Dowiedziałem się, że owe dwa podmioty stanowią ostatni realny bastion komuny – tej komuny prawdziwej i nieskażonej upływem czasu – i wedle jakiejś niepisanej umowy, nie podlegają jakimkolwiek negocjacjom i są nie do ruszenia. O polowaniach mowy akurat tam nie było. Inna sprawa, że cóż mnie to może obchodzić?
Dziś przeczytałem w internetowym wydaniu TVN24 wiadomość, że wczoraj późnym popołudniem w Warszawie na ulicy Żwirki i Wigury jakiś pan postrzelił z rewolweru innego pana, no a ponieważ uczynił to jak najbardziej publicznie, został zatrzymany przez policję. Jak się jednak dowiadujemy, obaj panowie byli byłymi wojskowymi, obaj działali w branży działkowej, a człowiek z rewolwerem to wręcz prezes stowarzyszenia owych działkowców. TVN24 podaje za policją, że to nie była wojna gangów, ale zwykłe nieporozumienia na tle osobistym. Dowiadujemy się również, że prezes tych ogródków miał na broń pozwolenie, więc w pewnym sensie jest czysty.
TVN podaje jednak coś jeszcze. Otóż, jak się dowiadujemy, obaj panowie byli „właścicielami ogródków działkowych”. I sprawa się w ten sposób domyka. Otóż dwóch staruszków pokłóciło się prawdopodobnie o swoje ogródki, a że jeden był byłym wojskowym, i w dodatku miał broń, to wziął i kolegę ustrzelił. Bardzo zabawne. Z komentarzy, jakie czytam pod tą informacją wnioskuję, że faktycznie zabawne.
A ja się zastanawiam nad czymś już innym. Otóż do zdarzenia, jak już napisałem doszło w biały dzień. Człowiek z rewolwerem, ów rewolwer prawdopodobnie ze sobą nosił zwyczajowo, w dodatku jeszcze – skoro on ani nie próbował uciekać, ani się jakoś szczególnie tłumaczyć – ów emerytowany wojskowy prawdopodobnie też uznał, że skoro go nagle wzięła jasna cholera, to strzelił „do skurwysyna”. No bo co miał robić? Dyskutować o racjach? A skoro tak, to ja też sobie myślę, że jest bardzo prawdopodobnie, że ci staruszkowie, których ja od czasu do czasu spotykam w moim parku, jak spacerują małymi grupkami w tych swoich kurtkach do pasa i czapkach z daszkiem, też są uzbrojeni. I mają naprawdę dużo do opowiedzenia na temat naszej jakże skomplikowanej historii.
Niedawno spotkałem swojego szkolnego kolegę, który – jak się okazało nałogowy czytelnik mojego bloga – zanim zdążyłem go zapytać o zdrowie, wyskoczył do mnie z jasnym i krótkim pytaniem: „Czy ty uważasz, że ten kretyn Macierewicz mówi prawdę, kiedy gada o tych wybuchach?” Na to ja, zanim jeszcze zdążyłem się go zapytać o zdrowie, odpowiedziałem, że tak, jak najbardziej, wybuchy były. I w tym momencie on dostał takiej cholery, jakiej ja w życiu nie widziałem. I teraz, kiedy wspominam to spotkanie, myślę sobie, że to całe szczęście, że on jest za młody, by polować. A przynajmniej by polować w pewnym bardzo szczególnym towarzystwie. Natomiast bardzo bym był ciekawy wiedzieć, ilu ich jeszcze pozostało. Bo zbliżają się wybory, i PiS wygra. A wtedy – niech nas wszystkich Bóg broni.

Serdecznie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. To jest w tej chwili coś, bez czego nas nie ma. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...