Możliwe, że przez te wszystkie lata zdarzyło mi się ciągnąć jeden temat przez kilka kolejnych notek, mam jednak wrażenie, że nie. Tego typu sytuacji starannie unikałem. Tym razem jednak czuję bardzo silną potrzebę, by wrócić do sprawy listu, jaki nasze MSZ skierowało do dziś już prezydenta Francji, Macrona, a który cwaniacy z „Gazety Wyborczej” postanowili wykorzystać do ataku na rząd. Wiemy tu zapewne wszyscy świetnie, jak to działa. Po raz pierwszy mieliśmy okazję podziwiać tę myśl, kiedy ktoś bardzo przebiegły wymyślił, że z nazwiska „Kaczyński” da się wyciągnąć ową kaczkę, no i dalej już zupełnie bez ograniczeń prowokować najróżniejsze skojarzenia, typu „kaczyzm”, „kaczor”, „kaczafi”, czy po prostu „kaczka”. Proszę zwrócić uwagę na, jak się okazuje pozorną, absurdalność owego przekrętu. W polskiej polityce nazwisk, które można jakoś skojarzyć, nazbierało się całe mnóstwo, mimo to nikomu do głowy nawet nie przyjdzie, by się na tym poziomie popisywać jakąś szczególną inwencją. Nawet w tym moim skromnym przypadku – choć jak to niedawno pokazałem, okazji było naprawdę sporo – nikomu nie przyszło do głowy, by mnie przezwać osłem. Gdy chodzi jednak o Jarosława Kaczyńskiego, ktoś jednak wymyślił, że jeśli zaczniemy o nim myśleć jak o kaczce, może być ciekawie. Ciekawie do tego stopnia, że jeśli na kolejnych demonstracjach ludzie pojawią się z żółtymi pluszowymi kaczuszkami, część społeczeństwa być może będzie w przyszłości odpowiednio reagować nawet na kolor żółty.
A to był zaledwie początek. Potem pojawił się oczywiście „Borubar”, za „Borubarem” „Kartofel”, „Sraczka”, „Małpka”, by wreszcie dotrzeć do całkiem najświeższych bon motów, takich jak „San Escobar”, „broszka”, czy „Misiewicz”, które siedząc przed błękitnymi ekranami swoich telewizorów, pewien szczególny rodzaj polskiego wyborcy będzie w szczerym zapamiętaniu powtarzał tak długo aż padnie polecenie zmiany hasła.
Wiemy o co chodzi, prawda? Uczestniczymy w spotkaniu towarzyskim, z czyjejś obłąkanej zupełnie inicjatywy pojawia się kwestia bieżącej polityki i możemy być pewni, że lada chwila ktoś rzuci coś na temat „San Escobar”, „Misiewicza”, czy „Borubara”, by w ten sposób odeprzeć wszelkie ewentualne argumenty, które mogą się ewentualnie pojawić. No i w rzeczy samej, w ten sposób cała dyskusja zamiera i pozostaje tylko słodki rechot. W miniony weekend uczestniczyłem w jednym ze wspomnianych spotkań, no i nagle ktoś wspomniał o skandalicznych błędach w liście MSZ-u do Emmanuela Macrona. Kiedy próbowałem protestować, informując znajomego, że list nie zawiera błędów, a cała historia została sprokurowana przez antyrządową propagandę, w jednej chwili padł kontrargument: „No, to chyba Waszczykowski będzie musiał zwrócić się o interwencję do samego prezydenta San Escobar”. A ja już wiem, że przez najbliższe tygodnie, miesiące, czy lata, kwestia owych rzekomych błędów w liście MSZ-u stanie się tak samo elementem kultury popularnej, jak wspomniany „Misiewicz”, czy „Borubar”, tyle że tym razem będziemy mieli do czynienia z czymś daleko bardziej perfidnym i bezwzględnym. Sprawa Misiewicza faktycznie nie została przez obóz rządowy rozegrana zbyt inteligentnie, a sam Misiewicz nadaje się do tego, by wrzucać jego zdjęcia gdziekolwiek niemal tak samo dobrze jak Borys Budka, prezydent Lech Kaczyński faktycznie nie specjalnie dbał o dykcję i w ogóle o tak zwany wizerunek, a w nazwisku Kaczyński, faktycznie można znaleźć owo „kaczkę”, w tym jednak wypadku mamy do czynienia z atakiem pozbawionym jakichkolwiek podstaw, poza, z jednej strony, czystą nienawiścią, a z drugiej, bardzo jasnym politycznym planem. Jakim planem? Ano takim, by na hasło „list”, część wyborców natychmiast reagowało okrzykiem „San Escobar”. Pisałem już o tym, a dziś tylko powtórzę: list MSZ-u do Macrona jest w sposób oczywisty napisany poprawnie i tam nie ma się czego czepiać. A jednak oni postanowili stworzyć całkowicie fałszywą historię i korzystając z faktu, że języki obce stanowią właściwie samo centrum polskiego kompleksu, umieścić ją w kulturze popularnej. Widząc, jak bardzo sam MSZ jest bezradny wobec tego przekrętu, całkowicie bezkarnie i z wyraźnym sukcesem.
Rozmawialiśmy tu o tym liście parę dni temu i niestety w pewnym momencie pojawiło się jakieś legitymujące się tytułem magistra filologii angielskiej dziecko, całość problemu, czyli manipulacji „Gazety Wyborczej” skutecznie strollowało, a myśmy ostatecznie zostali z przekonaniem, że tak naprawdę to nie wiemy nic poza tym, do czego i tak mieliśmy swoje przekonania już lata temu, czyli że „Wyborcza” kłamie. Tymczasem ja nie mogę nie powtórzyć tego, że tym razem doszło do kłamstwa na skalę zupełnie niespotykaną i że na miejscu tłumacza z MSZ, któremu ów wynajęty przez „Wyborczą” Jacek praktycznie zniszczył reputację, a kto wie, czy i nie karierę, ja bym obu wytoczył proces i ich finansowo doprowadził do ruiny. A, daje słowo, że droga jest prosta. Proszę sobie wyobrazić, że mój syn – swoją drogą, również anglista – postanowił wrzucić ów poprawiony przez „Wyborczą” tekst na którymś z internetowych forów i zwrócił się do osób, dla których język angielski jest językiem ojczystym, z prośbą o ocenę. Proszę sobie wyobrazić, że nikt – dosłownie nikt – nie miał zastrzeżeń co do jakości omawianego tłumaczenia. Wręcz przeciwnie, wszyscy komentujący podkreślali pełną językową poprawność oryginału. Jedna osoba nawet wyraziła opinię (tu cytat): „Native speaker. Original is better communication than the corrected. It’s shorter and clearer”.
Obawiam się jednak, że nic z tego nie będzie. Przede wszystkim oni wszyscy mają kompletnie w nosie tego typu zdarzenia. Większość z nich nawet nie zna języka na tyle, by mieć w tej sprawie jakiekolwiek zdanie, a ci co język znają mają swoje plany i o nie przede wszystkim dbają. Nawet ów tłumacz prawdopodobnie jest tak szczęśliwy, że ma tę robotę w MSZ-cie, że nawet nie bierze pod uwagę, że to co mu zrobiła „Wyborcza”, może mieć jakikolwiek wpływ na jego zawodowe losy. Nawet ci cwaniacy z „Wyborczej” są przede wszystkim skupieni, by nie wylecieć z roboty, a poza tym i tak każdy z nich się zajmuje liczeniem uczestników marszu wolności. Kiedy się tak nad tym zastanowić, można naprawdę dojść do przekonania, że faktycznie my tu jesteśmy jedynymi, których to wszystko szczerze obchodzi. Niech więc tak zostanie. Nas to obchodzi.
Zapraszam do ksiegarni www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. Naprawdę warto. Przy okazji zachęcam wszystkich do odwiedzania portalu www.papug.pl, gdzie od niedzieli wisi mój nowy tekst.
Zapraszam do ksiegarni www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. Naprawdę warto. Przy okazji zachęcam wszystkich do odwiedzania portalu www.papug.pl, gdzie od niedzieli wisi mój nowy tekst.