Pokazywanie postów oznaczonych etykietą San Escobar. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą San Escobar. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 9 maja 2017

O kłamstwie na długich nogach

Możliwe, że przez te wszystkie lata zdarzyło mi się ciągnąć jeden temat przez kilka kolejnych notek, mam jednak wrażenie, że nie. Tego typu sytuacji starannie unikałem. Tym razem jednak czuję bardzo silną potrzebę, by wrócić do sprawy listu, jaki nasze MSZ skierowało do dziś już prezydenta Francji, Macrona, a który cwaniacy z „Gazety Wyborczej” postanowili wykorzystać do ataku na rząd. Wiemy tu zapewne wszyscy świetnie, jak to działa. Po raz pierwszy mieliśmy okazję podziwiać tę myśl, kiedy ktoś bardzo przebiegły wymyślił, że z nazwiska „Kaczyński” da się wyciągnąć ową kaczkę, no i dalej już zupełnie bez ograniczeń prowokować najróżniejsze skojarzenia, typu „kaczyzm”, „kaczor”, „kaczafi”, czy po prostu „kaczka”. Proszę zwrócić uwagę na, jak się okazuje pozorną, absurdalność owego przekrętu. W polskiej polityce nazwisk, które można jakoś skojarzyć, nazbierało się całe mnóstwo, mimo to nikomu do głowy nawet nie przyjdzie, by się na tym poziomie popisywać jakąś szczególną inwencją. Nawet w tym moim skromnym przypadku – choć jak to niedawno pokazałem, okazji było naprawdę sporo – nikomu nie przyszło do głowy, by mnie przezwać osłem. Gdy chodzi jednak o Jarosława Kaczyńskiego, ktoś jednak wymyślił, że jeśli zaczniemy o nim myśleć jak o kaczce, może być ciekawie. Ciekawie do tego stopnia, że jeśli na kolejnych demonstracjach ludzie pojawią się z żółtymi pluszowymi kaczuszkami, część społeczeństwa być może będzie w przyszłości odpowiednio reagować nawet na kolor żółty.
A to był zaledwie początek. Potem pojawił się oczywiście „Borubar”, za „Borubarem” „Kartofel”, „Sraczka”, „Małpka”, by wreszcie dotrzeć do całkiem najświeższych bon motów, takich jak „San Escobar”, „broszka”, czy „Misiewicz”, które siedząc przed błękitnymi ekranami swoich telewizorów, pewien szczególny rodzaj polskiego wyborcy będzie w szczerym zapamiętaniu powtarzał tak długo aż padnie polecenie zmiany hasła.
Wiemy o co chodzi, prawda? Uczestniczymy w spotkaniu towarzyskim, z czyjejś obłąkanej zupełnie inicjatywy pojawia się kwestia bieżącej polityki i możemy być pewni, że lada chwila ktoś rzuci coś na temat „San Escobar”, „Misiewicza”, czy „Borubara”, by w ten sposób odeprzeć wszelkie ewentualne argumenty, które mogą się ewentualnie pojawić. No i w rzeczy samej, w ten sposób cała dyskusja zamiera i pozostaje tylko słodki rechot. W miniony weekend uczestniczyłem w jednym ze wspomnianych spotkań, no i nagle ktoś wspomniał o skandalicznych błędach w liście MSZ-u do Emmanuela Macrona. Kiedy próbowałem protestować, informując znajomego, że list nie zawiera błędów, a cała historia została sprokurowana przez antyrządową propagandę, w jednej chwili padł kontrargument: „No, to chyba Waszczykowski będzie musiał zwrócić się o interwencję do samego prezydenta San Escobar”. A ja już wiem, że przez najbliższe tygodnie, miesiące, czy lata, kwestia owych rzekomych błędów w liście MSZ-u stanie się tak samo elementem kultury popularnej, jak wspomniany „Misiewicz”, czy „Borubar”, tyle że tym razem będziemy mieli do czynienia z czymś daleko bardziej perfidnym i bezwzględnym. Sprawa Misiewicza faktycznie nie została przez obóz rządowy rozegrana zbyt inteligentnie, a sam Misiewicz nadaje się do tego, by wrzucać jego zdjęcia gdziekolwiek niemal tak samo dobrze jak Borys Budka, prezydent Lech Kaczyński faktycznie nie specjalnie dbał o dykcję i w ogóle o tak zwany wizerunek, a w nazwisku Kaczyński, faktycznie można znaleźć owo „kaczkę”, w tym jednak wypadku mamy do czynienia z atakiem pozbawionym jakichkolwiek podstaw, poza, z jednej strony, czystą nienawiścią, a z drugiej, bardzo jasnym politycznym planem. Jakim planem? Ano takim, by na hasło „list”, część wyborców natychmiast reagowało okrzykiem „San Escobar”. Pisałem już o tym, a dziś tylko powtórzę: list MSZ-u do Macrona jest w sposób oczywisty napisany poprawnie i tam nie ma się czego czepiać. A jednak oni postanowili stworzyć całkowicie fałszywą historię i korzystając z faktu, że języki obce stanowią właściwie samo centrum polskiego kompleksu, umieścić ją w kulturze popularnej. Widząc, jak bardzo sam MSZ jest bezradny wobec tego przekrętu, całkowicie bezkarnie i z wyraźnym sukcesem.
Rozmawialiśmy tu o tym liście parę dni temu i niestety w pewnym momencie pojawiło się jakieś legitymujące się tytułem magistra filologii angielskiej dziecko, całość problemu, czyli manipulacji „Gazety Wyborczej” skutecznie strollowało, a myśmy ostatecznie zostali z przekonaniem, że tak naprawdę to nie wiemy nic poza tym, do czego i tak mieliśmy swoje przekonania już lata temu, czyli że „Wyborcza” kłamie. Tymczasem ja nie mogę nie powtórzyć tego, że tym razem doszło do kłamstwa na skalę zupełnie niespotykaną i że na miejscu tłumacza z MSZ, któremu ów wynajęty przez „Wyborczą” Jacek praktycznie zniszczył reputację, a kto wie, czy i nie karierę, ja bym obu wytoczył proces i ich finansowo doprowadził do ruiny. A, daje słowo, że droga jest prosta. Proszę sobie wyobrazić, że mój syn – swoją drogą, również anglista – postanowił wrzucić ów poprawiony przez „Wyborczą” tekst na którymś z internetowych forów i zwrócił się do osób, dla których język angielski jest językiem ojczystym, z prośbą o ocenę. Proszę sobie wyobrazić, że nikt – dosłownie nikt – nie miał zastrzeżeń co do jakości omawianego tłumaczenia. Wręcz przeciwnie, wszyscy komentujący podkreślali pełną językową poprawność oryginału. Jedna osoba nawet wyraziła opinię (tu cytat): „Native speaker. Original is better communication than the corrected. It’s shorter and clearer”.
Obawiam się jednak, że nic z tego nie będzie. Przede wszystkim oni wszyscy mają kompletnie w nosie tego typu zdarzenia. Większość z nich nawet nie zna języka na tyle, by mieć w tej sprawie jakiekolwiek zdanie, a ci co język znają mają swoje plany i o nie przede wszystkim dbają. Nawet ów tłumacz prawdopodobnie jest tak szczęśliwy, że ma tę robotę w MSZ-cie, że nawet nie bierze pod uwagę, że to co mu zrobiła „Wyborcza”, może mieć jakikolwiek wpływ na jego zawodowe losy. Nawet ci cwaniacy z „Wyborczej” są przede wszystkim skupieni, by nie wylecieć z roboty, a poza tym i tak każdy z nich się zajmuje liczeniem uczestników marszu wolności. Kiedy się tak nad tym zastanowić, można naprawdę dojść do przekonania, że faktycznie my tu jesteśmy jedynymi, których to wszystko szczerze obchodzi. Niech więc tak zostanie. Nas to obchodzi.

Zapraszam do ksiegarni www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. Naprawdę warto. Przy okazji zachęcam wszystkich do odwiedzania portalu www.papug.pl, gdzie od niedzieli wisi mój nowy tekst.

sobota, 14 stycznia 2017

San Escobar, czyli do czego służy gwizdek

      Zanim przejdę do rzeczy, pragnę wszystkich uprzedzić, że ani nie mam najmniejszego zamiaru zajmować się tu ministrem Waszczykowskim, ani, co ważniejsze, sam Waszczykowski mnie nigdy i w jakikolwiek sposób nie interesował, i, pomijając jego zdecydowanie niedobry ostatnio wygląd, nadal nie interesuje. A zatem, uprzedzam, że jeśli ktoś zacznie mnie nagle przekonywać, że Waszczykowski to bałwan, który dla dobra PiS-u powinien wylecieć z rządu w trybie natychmiastowym, dostanę cholery.
      Dlaczego zatem, ktoś zapyta, skoro ja nie chcę pisać o Waszczykowskim, użyłem już jego nazwiska czterokrotnie? Otóż chodzi o to, że Waszczykowski pełni tu funkcję wyłącznie niezbędnego pretekstu do tego, byśmy mogli zająć się czymś, co go zdecydowanie przewyższa, a mianowicie owym grepsem pod nazwą „San Escobar” i karierą medialną, jaką ta nazwa ostatnio robi.
      Jestem pewien, że wszyscy doskonale wiemy, w czym rzecz – w tym też zresztą tkwi część problemu – więc nie będę powtarzał całej historii. Natomiast chętnie opowiem o czymś, czego się dowiedziałem ledwo co wczoraj, a co – w przeciwieństwie do głównej anegdoty – już tak naprawdę mało kogo zainteresowało. Otóż, jak donosi Onet, amerykańska publiczna stacja telewizyjna C-SPAN padła w miniony czwartek ofiarą ataku hakerskiego, skutkiem czego na ok. 10 minut została przerwana transmisja debaty w Izbie Reprezentantów, a zamiast niej Amerykanie mogli oglądać rosyjską telewizję Russia Today, jak ta szydzi z polskiego ministra i jego omyłki.
      Ja nie twierdzę oczywiście, że gdyby coś takiego się przydarzyło Polsce jeszcze w latach rządów Platformy i podobnemu atakowi został poddany na przykład minister Rostowski i jego chęć zamieszkania w „Bydgoszczu”, ja bym natychmiast uznał, że skoro Rosja postanowiła aż tak bardzo zaangażować się w skompromitowanie Rostowskiego, to ja bym natychmiast zaczął popierać rządy Platformy Obywatelskiej. Aż tak, to pewnie by nie było. Natomiast z całą pewnością bym się zastanowił, czy przypadkiem czegoś po drodze nie przegapiłem.
       Dziś mamy tak, że przez tę tak naprawdę kompletnie nieistotną omyłkę – pomyślmy tylko, ile o podobnej, lub nawet większej skali, przydarza się codziennie ministrom w dziesiątkach państw na całym świecie – polski minister jest wyszydzany przez najpierw całą Polskę, od lewej do prawej, następnie przez już cały świat, a na końcu tej kolejki nagle pojawia się telewizja Russia Today, i z absolutnie niespotykanym zacięciem, zaczyna to wszystko, co było wcześniej, przedstawiać w formie obrazkowej. I z jakiej to wszystko okazji? Bo Waszczykowski zamiast Cristóbal, powiedział Escobar?
     Wiemy wszyscy, co to są Karaiby i jaką same w sobie tworzą egzotykę. W ich skład wchodzi cały szereg państw, terytoriów zależnych, zamorskich departamentów, oraz specjalnych gmin. Wymieńmy je wszystkie po kolei: Belize, Wenezuela, Gujana, Surinam i Gujana Francuska, Trynidad i Tobago, Haiti, Grenada, Anguilla, Wyspy Dziewicze Stanów Zjednoczonych, Antigua i Barbuda, Montserrat, Jamajka, Aruba, Kajmany, Bahamy, Turks i Caicos, Kuba, Barbados, Martynika, Brytyjskie Wyspy Dziewicze, Dominika, Dominikana, Gwadelupa, Portoryko, no i wreszcie Saint-Barthélemy, Saint-Martin, Saint Kitts i Nevis, Saint Lucia, Saint Vincent i Grenadyny. Do 2010 roku, do Karaibów było również zaliczane niderlandzkie terytorium autonomiczne obejmujące 5 wysp, a więc Bonaire, Curaçao, Saba, Sint Eustatius i Sint Maarten, z których w wyniku referendum Bonaire, Saba i Sint Eustatius stały się holenderskimi gminami zamorskimi, natomiast Curaçao oraz Sint Maarten stały się autonomicznymi krajami wchodzącymi w skład Królestwa Niderlandów (przy okazji polecam swój tekst w najnowszym numerze „Szkoły Nawigatorów”).
       I oto w tej sytuacji, dowiadujemy się, że jeśli ktoś, a w dodatku minister w polskim rządzie, nie jest w stanie zapamiętać, że oficjalna nazwa jednego z tych państw, a mianowicie Saint Kitts i Nevis już od dawna nie nosi swojej tradycyjnej nazwy, czyli San Cristobal y Nieves, a w dodatku owo Cristóbal pomyliło mu się z Escobar, to mamy śmiech na cały świat, od Londynu aż po Pietuszki pod Moskwą. A przede wszystkim przewracają się na plecy i klepią po brzuchach ci, którzy nie dość, że nie mają pojęcia, z czym powszechnie kojarzy się nazwisko Escobar, to do niedawna nie mieli nawet pojęcia, co to są te jakieś Karaiby.
       Oto siła propagandy opartej na tym, by w zwykłym człowieku zaktywizować to, co mu pozwala reagować na świat w sposób maksymalnie prymitywny. Pisałem tu już o tym kiedyś przed laty, że cała współczesna propaganda, jeśli tylko ma być skuteczna, musi w pewnym momencie zostać przepuszczona przez kulturę pop. W praktyce sprowadza się to do tego, by doprowadzić ludzi do takiego stanu intelektualnego, w którym na dźwięk nazwiska Kaczyński, będą krzyczeć „Fuhrer”, na dźwięk nazwiska Kwaśniewski – „wóda”, na dźwięk nazwiska Wałęsa – „Bolek” a na hasło „Waszczykowski” wszyscy wstaną i krzykną: „San Escobar”.
      Spędziłem wczoraj nieco czasu na Facebooku i nie mogłem się nadziwić, jak ludzie, których dotychczas uważałem za myślących, by nie powiedzieć, że wręcz refleksyjnych, nagle dali się w tak głupi sposób porwać temu szaleństwu. Próbowałem się dowiedzieć, dlaczego coś tak nieistotnego, jak ten cały „San Escobar”, kazał im się aż tak mocno zaangażować w ten przekręt, i w pewnym momencie jeden z kolegów wyjaśnił mi, że to całe San Escobar go „po prostu bawi”. Przepraszam bardzo, ale co się Wam w głowach porobiło? Powiedzcie mi, na czym polega śmieszność nazwy San Escobar? W jaki sposób ona jest śmieszniejsza od San Cristóbal? I zastanówcie się proszę, co byście sobie pomyśleli, gdyby Waszczykowski rzeczywiście okazał się durniem i wspominając to całe Saint Kitts i Nevis powiedział, że się spotkał z przedstawicielami państwa El Dupa? Starczyło by Wam wtedy owego kulturalnego humoru, który Was tak w tych dniach obezwładnił, czy już by Wam tylko pozostało się ze śmiechu posrać?
      Zadaję to pytanie, ale przyznam szczerze, że odpowiedź na nie znam bardzo dobrze. Gdyby Waszczykowski, zamiast Saint Kitts i Nevis, powiedział El Dupa, Wy byście się śmiali dokładnie tak samo głośno i przeciągle. Ani trochę bardziej, ani też mniej. Bo tu wcale nie chodzi o Wasz humor, ale o ten gwizdek, którego dźwięk w odpowiednich momentach każe Wam się uaktywnić.

Wszystkich zapraszam do księgarni na stronie www.coryllus.pl, gdzie niezmiennie są do kupienia moje książki. Serdecznie polecam.



Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...