Po raz pierwszy informacja ta
pojawiła się jeszcze kilka dobrych lat temu, a ja z niej zapamiętałem tyle, że
Unia Europejska planuje wprowadzić powszechny zakaz tradycyjnego wędzenia
wędlin, swoje zamiary tłumacząc tym, że, zdaniem brukselskich – a może
luksemburskich – uczonych, w wędlinach
wytwarzanych w powszechnie przyjęty sposób jest zbyt dużo rakotwórczego
benzopirenu, a na to, by narażane było zdrowie obywateli, unijni urzędnicy
pozwolić nie mogą. To wtedy też po raz pierwszy zapopoznałem się z pojęciem
„dymu wędzarniczego”, a więc środka chemicznego, który ma stanowić doskonały
zapachowy – a kto wie, czy też nie smakowy – substytut tego, z czego dla
„wspólnej korzyści i dla dobra wspólnego” będziemy zmuszeni zrezygnować.
Mijały lata, nasze wędliny
niezmiennie robiły wrażenie co najmniej tak samo smacznych, jak dotychczas, a
niekiedy nawet i smaczniejszych, co, w momencie gdy niektórzy producenci wpadli
na pomysł, by je reklamować hasłem „szynka jak z PRL-u”, zaczęło wywoływać we
mnie pewien niepokój, aż przyszedł rok 2016, kiedy to pojawiła się informacja,
że pod wpływem nacisków ze strony między innymi polskich producentów, unijni
urzednicy zdecydowali się wstrzymać z egzekwowaniem swoich zaleceń,
przynajmniej gdy chodzi o produkty „wpisane na listę regionalnych lub
tradycyjnych wyrobów”, no i przynajmniej też do czasu, gdy wskazani eksperci
wystąpią z nowymi wyliczeniami i wynikającymi z nich dyrektywami.
Nadszedł rok 2017, a rynek – i
to również ten wyznaczany przez wielkie sieci handlowe – czego wszyscy jesteśmy bezpośrednimi
świadkami, wręcz eksploduje od naprawdę smacznych „regionalnych i tradycyjnych”
wędlin, niekiedy w dodatku oferowanych po na tyle atrakcyjnych cenach, że my –
ja zdaję sobie sprawę z tego, że owa analogia jest niebezpiecznie ryzykowna,
ale lepszej znaleźć nie potrafię – „patrzymy
to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt
już nie może się połapać, kto jest kim”. Szukam jakichś informacji na temat
tego, jak postępują prace nad programem ochrony obywateli przed szkodliwym
wpływem owego benzopirenu i nie znajduję nic.
I oto,
proszę sobie wyobrazić, parę dni temu zaszliśmy z żoną do naszej lokalnej sieci
o nazwie „Stokrotka” wcelu dokonania zakupów i żona moja poprosiła panią na
stoisku mięsnym, by jej ukroiła kawałek boczku z renomowanej firmy „Morliny”.
Kupiliśmy wspomnainy boczek, przynieślismy go do domu i wtedy oto coś żonie
mojej strzeliło do głowy, by przeczytać to, co poza nazwą i ceną jest zapisane
na opisie produktu. Część literek, z niewiadomego powodu, jest zamazana
czarnymi kwadracikami, ale specjalnie z myślą o czytelnikach tego bloga,
zadałem sobie trud, by z jak najwyższą starannością odtworzyć całość owej
informacji i ją tu przekazać bez jakiejkolwiek ingerencji. Proszę posłuchać:
„Boczek wieprzowy Morliny – 85% woda, sól, stabilizatory: E451, E450, E452;
substancje żelujące: E407A, E415, E425, E410; białko sojowe; błonnik pszenny
(zawiera gluten); białko wieprzowe;
cukier; wzmacniacze smaku: E621, E631, E627; ocet; ekstrakty drożdżowe; regulator
kwasowości: E330; aromaty; przeciwutleniacze E316; E301; skrobia modyfikowana
kukurydziana (E1422); aromat dymu wędzarniczego; alergeny; zawiera śladowe
ilości produktów pochodnych mleka, włącznie z laktozą; seler i gorczyca; konserwanty
E250”…
A-ha!
I jeśli ktoś myśli, że oni nam to sprzedają po
8.99 zł za kilogram, jest w dużym błędzie. Tam wprawdzie nie ma słowa o tym, że
mamy do czynienia z „boczkiem ze spiżarni”, czy „spod strzechy”, ale to i tak wciąż
idzie za ponad 20 zł. za kilogram.
A więc wygląda na to, że kiedy
na chwilę odwróciliśmy wzrok w drugą stronę, coś się jednak stało. I to w
dodatku coś, z czym nikt nawet nie próbował się ukrywać. Pojawił się nawet ów
„aromat dymu wędzarniczego”.
Poza tym, boczek jak boczek.
Daję słowo, że nigdy bym nie zgadł.
Zachęcam wszystkich do zaglądania
do ksiegarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. To są wprawdzie książki dla odważnych, ale naprawdę warto spróbować.