Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jerzy Pilch. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jerzy Pilch. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 2 czerwca 2020

Na odejście Jerzego Pilcha, czyli o nędzy życia


Zmarł pisarz Jerzy Pilch i powiem szczerze, że z tego zdarzenia zainteresowała mnie najbardziej reakcja tych wszystkich grup medialnych, które najpierw z niego uczyniły pierwszej wielkości gwiazdę współczesnej polskiej literatury, a później, przez długie lata, karmiły go pieniędzmi i wszelkiego rodzaju zaszczytami. A mam na myśli to, że kiedy chciałem poczytać, jak go wspominają takie tytuły jak „Wyborcza”, Onet, czy TVN24, nie znalazłem nic. Ja nie mówię, że oni o śmierci Pilcha się nie zająknęli; to jest zwyczajnie niemożliwe. Rzecz w tym, że kiedy już na drugi dzień po usłyszeniu owej wiadomości, ja tam nie znalazłem na ten temat jednego słowa.
I to jest moim zdaniem coś niezwykle ciekawego, bo pokazuje, jak oni traktują te swoje kukiełki, kiedy one staną się najpierw zwyczajnie niepotrzebne, a potem w ogóle odejdą. Mógłbym w tej sytuacji zapytać Pilcha, który gdzieś tam w tej chwili krąży poza czasem i przestrzenią, po cholerę było mu się aż tak starać? Dla tych paru groszy za które mógł sobie codziennie kupić flaszkę? Okropne jest to milczenie. W tej sytuacji, ja się zbiorę w sobie i przypomnę swój dawny, bo sprzed ponad 10 lat tekst o Pilchu, i zachęcam wszystkich, by go potraktowali jako materiał wspomnieniowy o zmarłym pisarzu.   



Zanim przejdę do sprawy, która mnie dziś zainspirowała do napisania niniejszego tekstu, muszę się przyznać do pewnej, dość wstydliwej, sprawy. Otóż mój problem polega na tym, że ja od wielu lat, niezwykle mało czytam. To znaczy, nie do końca jest to prawda, bo na przykład czytam gazety, ale – na ile mogę przypuszczać – to by mnie właściwie dodatkowo pogrążało i jeszcze bardziej kompromitowało. Więc może tyle, jeśli idzie o wyznania.
      Nie zawsze tak było. Ponieważ nauczyłem się czytać, kiedy miałem jakieś cztery latka, to moje dzieciństwo i lata młodzieńcze były z czytaniem związane bardzo ściśle. Będąc małym dzieckiem, czytałem tak dużo, że jedyną nagrodę szkolną, jaka kiedykolwiek w życiu otrzymałem, była książka zatytułowana Łosie w Kampinosie, którą otrzymałem w pierwszej klasie podstawówki własnie za to, że potrafiłem najlepiej ze wszystkich czytać. Przez kolejne lata, pasja czytania mnie nie opuszczała i mniej więcej do czasu, jak stałem się dorosły, a później założyłem rodzinę, a jeszcze później zacząłem tę rodzinę wzmacniać i pielęgnować, czytałem jak opętany. Wszystko. Wiersze, prozę, literaturę faktu. Wszystko. I nagle, jakoś się powoli to skończyło i dziś już praktycznie nie czytam nic, poza – jak mówię – gazetami. Spróbowałem kiedyś przeczytać pewną powieść, ale tak się wzruszyłem, że przez kilka dni nie byłem w stanie spokojnie funkcjonować, więc na tym skończyłem.
      Więc książek jakoś już nie czytam tyle co kiedyś. Pamiętam jednak, że kilka lat temu spróbowałem rzucić okiem na powieść pisarza Jerzego Pilcha, która na moment stała się w Polsce wielkim przebojem, otrzymała nagrodę o nazwie Nike i umieściła Pilcha na firmamencie współczesnej polskiej literatury. Książka nosiła tytuł „Pod mocnym aniołem” i traktowała o chlaniu. Przeczytałem z niej następujący fragment:
Zanim pojawili się w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie śniadolicej poetki Alberty Lulaj, zanim wyrwali mnie z pijackiego snu i zanim jęli się domagać - wpierw obłudnymi prośbami, potem bezpardonowymi pogróżkami - bym ułatwił druk wierszy Alberty Lulaj na łamach "Tygodnika Powszechnego", zanim nastąpiły burzliwe wydarzenia, o których pragnę opowiedzieć, była wigilia wydarzeń, był zaranek i był wieczór dnia poprzedzającego, i ja od zaranka do wieczora dnia poprzedzającego popijałem brzoskwiniówkę.
     Powiem szczerze, że nie bardzo wiem, czy zacytowany fragment zrobił wrażenie na osobach, które łaskawie czytają ten mój dzisiejszy tekst, a tym bardziej nie mam pojęcia, czy zrobił na kimkolwiek takie wrażenie, jakie zrobił przed laty na mnie. Kiedy bowiem po raz pierwszy miałem okazję zapoznać się z pisarskim talentem Jerzego Pilcha i tym wszystkim, co ten warsztat pozwala mu dodatkowo wyrazić, przypomniał mi się dzień, kiedy jeszcze dawno dawno temu, z zupełnie dla mnie już dziś egzotycznych powodów, sięgnąłem po którąś ze schyłkowych już książek Romana Bartnego i przyszło mi do głowy jedno słowo: „gówno”. Po prostu „gówno”. Jak mówię, książek już od lat nie czytam, ale ponieważ kiedyś czytałem bardzo dużo, i przez te wszystkie lata zdążyłem się dość porządnie zapoznać z tym wszystkim, co mi do szczęścia było potrzebne, myślę, że wciąż mniej więcej wiem, na czym polega tak zwana wielka literatura. A zatem wiem, że to co robi Pilch nie jest ani literaturą wielką, ani literaturą w ogóle. To co robi Pilch, to całkowity upadek tego, co tradycyjnie się nazwało pisarstwem. To również całkowity koniec tego, co się nazywa wstydem. Nie ma dla mnie najmniejszej wątpliwości, że fragment, który przytoczyłem wyżej pokazuje to w sposób modelowy i wręcz akademicki.
       Skąd mi przyszło do głowy, żeby w ogóle się zajmować Jerzym Pilchem? Z dwóch powodów. Raz, że ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jakie miejsce zagwarantowały Pilchowi w przestrzeni społecznej tak zwane czasy. Pilch stał się w ostatnich latach symbolem, znakiem i głosem. Właśnie tych czasów. A więc nie ma żartów. Druga sprawa to ta mianowicie, że w sobotnim wydaniu „Dziennika”, inne nieszczęście naszej polskiej współczesności, czyli Cezary Michalski, przedstawił niesłychanie długą rozmowę ze wspomnianym Pilchem właśnie i przyznaje bez zbędnej dyskusji, że obaj zrobili na mnie wrażenie. Rozmowa Michalskiego, zaznaczmy, że zatytułowana „Ewangelicki stan ducha”, to niemal trzy strony gazetowego druku na dwa tematy. Najpierw o tym, że Pilch i jego babcia są luteranami i to sprawia, że oni jest lepsi od innych, a już na pewno od katolików, a później już tylko wyłącznie o tak zwanych kaczorach, czyli o Prezydencie i jego bracie, prezesie Prawa i Sprawiedliwości.
      Ja nie bez powodu przywołuję ów pop-kulturowy epitet „kaczory”. Bez względu na to, czy Michalski zadaje pytania, czy na te pytania odpowiedzi udziela Pilch, o Lechu i Jarosławie Kaczyńskich w rozmowie mówi się wyłącznie w ten sposób. No ale magazyn „Dziennika”, w którym zamieszczono rozmowę, nazywa się „Europa”, a więc wszystko jest zrozumiałe. Co oni mówią na temat tego, że Pilch jest ewangelikiem i że Kaczyńscy sa idiotami? Nic szczególnego. W całym wywiadzie, który ma niemal 30000 słów, nie ma jednego zdania, które w jakikolwiek sposób wskazywało na to, że do jego wypowiedzenia trzeba było wynająć aż Pilcha i aż Michalskiego. Rozmawia ze sobą dwóch klasycznych, bardzo standardowych polskich wykształciuchów i popisują się wzajemnie przed sobą takim najprostszym, najbardziej nieciekawym intelektualnym lansem. Po co? Jeśli idzie o Michalskiego, to ja odpowiedź mam już gotową od dawna. On już inaczej nie potrafi. Pisałem tu kiedyś o nim w tym kontekście. On jest zwyczajnie chory na coś, czego nazwy nie znam, ale myślę, że to swego rodzaju opętanie. I tyle na jego temat. Ciekawsza sprawa jest jeśli idzie o Pilcha. O Pilchu można napisać dużo więcej, a ja mogę to zrobić z trzech perspektyw. Jedna to ta, wedle której on już tu się miał zaszczyt znaleźć jakiś czas temu. Swego czasu opublikował on tekst w tym samym „Dzienniku”, w którym skopał Lecha Kaczyńskiego za zdjęcie, które znalazł w książce zatytułowanej „O dwóch takich”, na którym to zdjęciu Kaczyński siedzi nad szachownicą i zastanawia się na kolejnym ruchem. Pilch – chwaląc się, że sam jest wybitnym szachistą – komentuje owo zdjęcie i twierdzi, że Kaczyński robi z siebie durnia z tymi szachami, bo na zdjęciu widać wyraźnie, że partia jest przegrana, a on nawet o tym nie wie. Kiedy Pilch się krztusi z satysfakcji, każdy średnio zorientowany szachowo obywatel wie, że na zdjęciu widzimy sam początek partii i nie ma nawet mowy o tym, czy partia jest wygrana, czy przegrana. A więc jedyny wniosek jest taki, że Pilch albo się na szachach nie zna zupełnie, albo jest tak zaślepiony histerią, że w momencie gdy pokazuje się któryś z Kaczyńskich to on zwyczajnie bałwanieje. Obstawiam wersję drugą.
       Druga perspektywa jest taka, że Pilch jest dumnym ewangelikiem. Ja bym się tym zupełnie nie zajmował, gdyby nie fakt, ze z jakiegoś powodu, on się postanowił tym w sposób zupełnie niezrozumiały chwalić. Dlaczego niezrozumiały? Otóż wydawałoby się, że bycie ewangelikiem, podobnie jak bycie katolikiem, czy buddystą, jest kwestia głównie religijną. Tymczasem Pilch, mówiąc o swojej religii, religię ma głęboko w nosie. On pierniczy coś na temat swojej babci, na temat pieniędzy, na temat pijaństwa, a nawet na temat pieprzenia się, a jeśli o Panu Bogu, to wyłącznie w tym właśnie, kompletnie pozareligijnym, kontekście.
      Wypadałoby jednak jakoś ten jego luteranizm skomentować. Nie bardzo wiem jednak jak. Jestem katolikiem, żadnych luteran, ani innych protestantów z wszystkich pozostałych 20000 denominacji, prawie nie znam, więc, co tu gadać? Opowiem więc o tym jednym jedynym ewangeliku, jakiego w życiu poznałem. Uczyłem kiedyś jedną dziewczynkę właśnie z rodziny luterańskiej. Jej ojciec wymyślił już na samym początku, że on będzie siedział na naszych lekcjach, bo on chce się przy okazji też czegoś nauczyć. Siedział więc, czytał gazetę o nazwie „Gazeta Wyborcza” i co chwila się wtrącał do lekcji, albo drąc mordę na dziecko, że jest głupie, albo na mnie, bo przeczytał właśnie coś w „Gazecie” i to go rozjuszyło w kwestii moich poglądów. Ponieważ najczęściej był mocno na gazie, nie panował ani nad sobą, ani nad tym co się wokół dzieje, więc te lekcje były jakie były. Skąd wiem, że był ewangelikiem? Stąd mianowicie, że sam mi to wciąż powtarzał, wyjaśniając mi jak to luteranie są bardzo pracowici, mądrzy, zaradni, konkretni i dzięki temu bogaci – „W odróżnieniu od was, katolików-polaczków”.
      Ja zdaję sobie sprawę z tego, że to co tu opowiadam o niczym nie świadczy. Jest to tylko jeden przykład, z pewnością wcale nie reprezentatywny dla wszystkich luteran, a tym bardziej dla wszystkich protestantów. Nawet jeśli do tego obrazu dodamy Jerzego Pilcha z jego kompletnie tandetnym pisarstwem, zwykłym brakiem inteligencji, chamstwem i zwykłą ludzką nędzą, a na dokładkę jeszcze tę dziwaczną babcię z jego chorych wspomnień, to i tak to jeszcze nie będzie pełny obraz. Ale co mam zrobić? Przecież to on, nagle zupełnie, postanowił bredzić o tej swojej niby-religii i to przez niemal pół wywiadu z Michalskim, więc chyba powinienem się móc jakoś do tego odnieść.
       No ale w końcu muszę spojrzeć na zjawisko o nazwie „Jerzy Pilch” z trzeciej, najbardziej istotnej, perspektywy. W jaki sposób kogoś takiego jak on, może interesować cokolwiek? Jaki powód może mieć ktoś tak nieprawdopodobnie płytki, pusty i bezkształtny, żeby gadać, a tym bardziej rozmyślać, o czymkolwiek, a tym bardziej o polityce? Ja bardzo przepraszam, ale ja zupełnie nie wierzę w to, żeby to wszystko, co on mówi w wywiadzie dla Michalskiego było wynikiem jakichkolwiek emocji, a co dopiero przemyśleń. I nawet nie dlatego, że, jak sam Pilch przyznaje, on się na polityce kompletnie nie zna. Kto się bowiem na niej tak naprawdę zna? Nie wierzę, żeby Pilch miał cokolwiek poza tym jęzorem, który pozwala mu wyrzucać z siebie słowa i tymi palcami, którymi raz na jakiś czas stuka w klawisze komputera, właśnie dlatego, że przeczytałem kawałek tej nieszczęsnej książki za którą dostał nagrodę od kumpli z „Wyborczej” i dlatego, że przeczytałem ten wywiad w „Dzienniku”. Za tym co tam się dzieje nie stoi nic, co by przypominało duszę. Mowy nie ma!
     Dla zjawiska o nazwie „Jerzy Pilch” ja mam jedno wytłumaczenie. On faktycznie musi mieć w sobie tę protestancką przebiegłość, która pozwala wykonać tych parę ruchów w życiu, dzięki którym stał się tym kim jest. Wymyślił sobie kiedyś, że zostanie pisarzem, nie posiadając ani talentu, ani umiejętności, ani serca do tego żeby tworzyć choćby tanią literaturę, ale również jakoś wpadł na ten plan, wiedząc, że nawet jeśli nie ma dla kogo pisać, to są w tym przedsięwzięciu pieniądze. Literatura bowiem, jako taka, skończyła się w Polsce jakiś czas temu. Nie wiem dlaczego. Czy przez to, że ten niby-kapitalizm tak ogłupił ludzi, że przy okazji wszelkie talenty się autentycznie wypaliły, czy może dlatego, że potencjalni czytelnicy tak zdurnieli, że w sposób naturalny wymarła też potencjalna publiczność. W Polsce ludzie przestali czytać. Ale nie tylko czytać. Przestali się interesować filmem, sztuką, muzyką, a nawet zwykłą rozmową. Gdyby nagle zdecydowano, że dość już tej tak zwanej sztuki i że teraz już tylko będzie telewizja, kolorowe gazety i sklep, myślę, że prawie nikt by się tym specjalnie nie przejął. Dla kogo więc są powieści Pilcha, wiersze Szymborskiej, czy filmy Koneckiego i Saramowicza? Dla tych mianowicie, którym się wmówi, ze ten telewizor, kolorowy magazyn i sklep muszą mieć jakieś alibi. Najlepiej właśnie w postaci czegoś, co się będzie nazywało kultura.
      Mówi się więc ludziom, albo w telewizorze, lub w gazetach, że jeśli chcą być na poziomie, to powinni słuchać piosenek Katarzyny Nosowskiej, czytać prozę Pilcha albo Kuszczoka, czy jak mu tam, chodzić do kina na nowe polskie komedie i jeździć na wakacje do Toskanii. Oczywiście, z tego wszystkiego i tak zostają tylko to włoskie wino, natomiast płyta Nosowskiej się kurzy na półkach obok Queenów z „Gazety Wyborczej”, do kina się czasem zajdzie, ale już wygodniej i tak jest obejrzeć ten „Testosteron” w odcinkach na youtubie, a o książkach w ogóle nie ma co mówić. Oczywiście w każdym „inteligenckim” domu ten Pilch leży, ale przecież nikt nie będzie się aż tak wygłupiał, żeby go czytać. Jerzy Pilch doskonale zdaje sobie z tego sprawę, z tym że jego to w najmniejszym stopniu nie obchodzi. On wie, że, kiedy już wreszcie znajdzie w sobie tę wolę i siłę do napisania kolejnej powieści, to przede wszystkim dostanie poważną zaliczkę od zaprzyjaźnionego wydawnictwa, a później tantiemy z tego, co okoliczni idioci kupią, żeby się wyróżnić na tle innych idiotów. I w swojej protestanckiej przebiegłości („W Wiśle – jak przystało luterskiej miejscowości – akceptacja twórczości jest ściśle związana z kwestią wysokości honorariów autora. Kogo Pan Bóg kocha, temu błogosławi…”, mówi w swojej rozmowie z Michalskim Pilch, bo mówić potrafi.), Jerzy Pilch dba tylko o jedno. Żeby, broń Boże, jego ustosunkowani koledzy, którzy znają wszystkie drogi do sukcesu i do pieniędzy, nie zapomnieli o nim, i ani przez chwilę nie pomyśleli, że on nie zdążył.
      W tym momencie, Pilch postępuje jak klasyczny, staro-komunistyczny literat typu Żukrowskiego, czy Putramenta. Oczywiście, oni obaj mieli od Pilcha bez porównania więcej i umiejętności zawodowych i czystego talentu. Między nimi a Pilchem, różnica jest mniej więcej taka jak między Anną Jantar, a Kasią Cerekwicką. Jednak jedno ich niewątpliwie ściśle łączy. On, podobnie jak tamci dwaj, mają w nosie to całe pisanie, te całą sztukę, tę całą kulturę. Chodzi wyłącznie o to, żeby dostać swoją paczuszkę i mieć z tego na flaszkę o dowolnej porze.
      Czemu sobie tak nieładnie myślę o Jerzym Pilchu? Pierwsza – i najważniejsza – odpowiedź leży w tym cytacie wyżej. Poziom pisarstwa zaprezentowany tam przez Pilcha jest tak niewyobrażalnie denny, że od tego lepsi są wszyscy. I Chwin i Masłowska i pewnie nawet ten grafoman Kuszczok. Wszyscy są lepsi od Pilcha. Ja jestem lepszy od Pilcha. Wprawdzie nie piszę powieści, ale jak by mi się chciało, to jestem pewien, że napisałabym powieść o wiele zgrabniejszą, o wiele inteligentniejszą i o wiele ciekawszą od tego co robi Pilch. Ona i tak by była do niczego, ale od Pilcha byłaby lepsza. Z tej prostej przyczyny, że nie istnieje poziom literacki niższy niż poziom, który wyznaczył Jerzy Pilch. Proszę jeszcze raz rzucić okiem na ten kawałek jego nagrodzonej powieści. Przecież to jest bardziej amatorskie niż Jola Rutowicz.
       Więc to jest powód pierwszy, dla którego tak się znęcam nad tym, w gruncie rzeczy, nieszczęśliwym człowiekiem. Jest jednak powód drugi, bardziej bezpośredni. Chodzi o ten wywiad. Jaki interes ma Pilch, żeby przez niemal trzy strony gazetowego tekstu gadać wyłącznie o swojej babci i o Jarosławie i Lechu Kaczyńskich? Jaki jest sens, żeby – przynajmniej teoretycznie wybitny – pisarz przychodził do gazety i ględził o dwóch politykach, i to nie na poziomie politycznej analizy, ale wyłącznie w sensie zwykłego plucia i popisywania się tym, jak te plucie jest wykwintne? Przecież to jest kompletne szaleństwo.
      Wspomniałem Putramenta. Oczywiście, nie mogę gwarantować, że wszystko dobrze pamiętam, ale ja sobie nie wyobrażam, żeby Putrament udzielał wywiadów, w których w całości pierniczył coś na temat Radia Wolna Europa, albo na temat KOR-u. On, oczywiście, mógł godzinami chwalić reżim, ale na ogół jednak trzymał się swojej branży. Tyle tylko że Putrament był właśnie człowiekiem z branży. On – jak by nie patrzeć – był jednak literatem. Jerzy Pilch nie reprezentuje żadnej branży. On jest człowiekiem z towarzystwa, któremu towarzystwo płaci za pewne usługi. Jakie to są usługi? Tego do końca nie wiem. Może chodzi tylko o to, że on wypełnia swoim zbydlęceniem jakąś przestrzeń, która wypełniona musi zostać. Po co? Dla kogo? Na jak długo? Proszę mi wybaczyć, ale wszystkiego wiedzieć nie muszę.






niedziela, 6 lutego 2011

Epitafium dla ciemności

Miniony tydzień, oprócz zwykłych, bieżących wydarzeń, przyniósł nam niezwykle wyrazistą demonstrację tego, co niektórzy z nas nazywają formowaniem i karmieniem opinii publicznej. W niedzielę, do Szkła Kontaktowego zadzwonił jakiś pan Wojtek, czy Jurek z Bydgoszczy, czy Bielska Białej i zaczął snuć opowieść o dwóch braciach, z których jeden był prezydentem, a drugi politycznym przywódcą, i jak to jeden z nich – ów polityk – któregoś dnia uznał, że jego ukochany brat jest w stanie kompromitującego upadku i żeby ratować go przynajmniej wobec historii… W tym momencie prowadzący program ową fascynującą wypowiedź przerwał, chytrze mrugając do kamery, że on dalszy ciąg zna i uważa, że może lepiej nic już nie mówić.
Kiedy pewna szczególna część społeczeństwa na parę dni zamarła, z jednej strony w oczekiwaniu na dalszy ciąg, a z drugiej w tym niezwykłym napięciu, jakie daje możliwość prowadzenia prywatnego śledztwa w sprawie tyle istotnej co fascynującej, odezwał się reżyser filmowy Kazimierz Kutz, i w tej samej telewizji, tym razem w programie Moniki Olejnik, też opowiedział historię, lub raczej zacytował swojego przyjaciela, pisarza Jerzego Pilcha, który opowiedział historię, opartą na wypowiedzi pewnego wiejskiego mędrca. Otóż początek był taki jak ten z niedzielnego Szkła Kontaktowego, natomiast reszta wyglądała tak, że ów brat-polityk uznał, że lepszy trup-bohater niż żywa niezguła i… I tu też nastąpiła pewna napięcia cisza. Natomiast jak najbardziej został tym razem zapowiedziany finał. Podobno ma on zostać ogłoszony oficjalnie i bardzo publicznie razem z raportem komisji Jerzego Millera w sprawie katastrofy Smoleńskiej. A interesujący nas szczegół – jak już dziś huczy cała Polska – ma się znaleźć w zapisie rozmowy ostatniej rozmowy braci Kaczyńskich. To właśnie w jej trakcie miała zostać podjęta decyzja odnośnie tego, jak z żywej niezguły zrobić martwego bohatera.
Jak mówię, dziś na ten temat huczy już cała Polska. I, naturalnie, tak jak się można było spodziewać, część opinii publicznej aż przebiera nogami z emocji, co to będzie, kiedy wreszcie opadnie ta mgła i wyjdzie na wierzch najbardziej mięsiste mięso, a druga zamiera w przerażeniu przed kolejną falą kłamstw, pomówień i najbardziej nieludzkiej agresji. Bo choć naprawdę można by było sądzić, że wszystko już było, że mieliśmy okazję poznać zło w stanie nawet nie czystym, ale wręcz odartym ze skóry, że nie ma już takiej podłości, która by nas potrafiła jakoś szczególnie poruszyć – wydaje się, że to zło może mieć w zanadrzu – już na samo pożegnanie – coś bardzo szczególnego.
Oni więc aż rumienią się z podniecenia, a my stoimy jak wmurowani i najzwyczajniej w świecie drżymy. Nie ze strachu, ale z czystej ludzkiej pokory wobec tajemnicy. I znów – jesteśmy my i oni. I znów pojawia się pytanie o szanse i o nadzieje. Otóż myślę sobie, że moje wcześniejsze podejrzenia, że to co się dzieje Królestwie Ciemności, to prawdziwy koniec, to nie złudzenia, nie marzenia, ale stwierdzenie faktu. Tam już nie ma nic. Tylko strach i całkowita desperacja. Bo jeśli rzeczywiście, któryś z najbliższych tygodni przyniesie rewelacje na ten jeden temat, że jeden brat drugiemu bratu powiedział: „Macie lądować”, i że to jest zapisane na jakichś taśmach, to nie ma takiej siły, która by była w stanie nam wyjaśnić, skąd te taśmy się wzięły, i według jakich cywilizowanych zasad one zostały stworzone. No i najważniejsze, kim jest człowiek, który tej rozmowie miał się przysłuchiwać?
A więc tu, po tej stronie, wybuchnie burza, jakiej świat nie widział, natomiast my… co my? Na nas już System dawno przestał liczyć. I liczyć już nigdy móc nie będzie. Bo my jesteśmy nie z tego świata. My jesteśmy ciemni, nieufni, podejrzliwi… i bardzo wierni. Więc i tak już na zawsze pozostaniemy tu, gdzie jesteśmy. W tym przekonaniu, że dopiero pełne rozstrzygnięcie przyniesie ukojenie. A że gdzieś ktoś odgrywa jakieś taśmy? Cóż nam po nich?

Tekst wcześniej ukazał się na solidarnych2010.pl

środa, 2 lutego 2011

Raz jeszcze o ludziach z kosą

Ja oczywiście świetnie sobie zdaję sprawę, że wśród przyjaciół tego bloga jest wielu takich, którzy, kiedy widzą, że ja znów zaczynam pisać o ludziach, czy miejscach, które są nam wszystkim nieprzyjazne, czy wręcz obrzydliwe, tracą cierpliwość i zaczynają ziewać. Tyle że tak się składa, że ostatnie dni przynoszą tak bardzo wyraźną zmianę jakości ataku, jaki System i jego służby kierują w stronę polskiej narodowej świadomości, że nie sposób milczeć. A skoro nie można milczeć, to siłą rzeczy nasze słowa muszą być kierowane również pod adresem tych wszystkich, którzy za tym atakiem stoją. A tam – jak wszystkim wiadomo – nie ma błękitnych duszków, ale żywi ludzie. I to niemal wyłącznie podli i niscy. A zatem, nawet jeśli komuś to co tu się dziś dzieje nie odpowiada, pozostaje mi tylko wyrazić żal, i z uporem trzymać się kierunku, który uważam za słuszny. Tak widzę naszą walkę i mam tylko nadzieję, że się tu bardzo nie mylę.
A zatem w minioną niedzielę do Szkła Kontaktowego – kultowego programu systemowej inteligencji – zadzwonił pewien człowiek i zaczął opowiadać historię: „Było sobie dwóch braci. Jeden był wysokim urzędnikiem państwowym, a drugi ważnym partyjnym przywódcą. Pewnego dnia, kiedy urzędnik państwowy leciał sobie samolotem, szef partii wymyślił sobie, że ponieważ jego brat nie ma żadnych szans na wygranie najbliższych wyborów…”
W tym momencie, prowadzący program przerwał tę opowieść i powiedział, że on właściwie domyśla się, o co może chodzić, i że jego zdaniem lepiej jest już tę narrację zakończyć. Panowie troszkę się poprzekomarzali, ale ostatecznie dziennikarz zwyciężył i nie usłyszeliśmy ciągu dalszego.
Jednak nie ostatecznie i też nie na długo. Otóż wczoraj w programie telewizji TVN24 ‘Kropka nad i’ wystąpił Kazimierz Kutz i w pewnym momencie swojego wystąpienia wyciągnął z kieszeni wycinek z gazety ‘Przekrój’, poinformował, że jest to felieton wybitnego polskiego pisarza Jerzego Pilcha i on by chciał odczytać fragment. I oto usłyszeliśmy, jak Jerzy Pilch opowiada, że u siebie na wsi ma znajomego – lokalnego filozofa i mędrca – który przedstawił mu taką oto refleksję. Otóż Jarosław Kaczyński z całą pewnością musiał wiedzieć, że Lech Kaczyński nie ma żadnych szans na wygranie wyborów prezydenckich po raz drugi i jeśli znów wystartuje, to ta walka może dla niego oznaczać najgorszy rodzaj kompromitacji. I wtedy, jako bardzo przenikliwy i inteligentny polityk, Jarosław Kaczyński doszedł do wniosku, że lepszy zmarły bohater niż żywy trup, no i wymyślił co wymyślił.”
Niestety nie mam pojęcia, czy znajomy Jerzego Pilcha powiedział coś więcej, a jeśli powiedział, to czy Jerzy Pilch miał odwagę, żeby tę myśl poprowadzić odrobinę dalej. A to z tego mianowicie powodu, że w tym momencie Kazimierz Kutz odłożył papier i uśmiechnął się tylko chytrze. Kutz ani nic nie mówił, ani Olejnik też nie dopytywała, a więc wreszcie sam Mistrz nas ostatecznie uświadomił: „Ukazanie się raportu Millera w sprawie smoleńskiej katastrofy może wywołać burzę, szczególnie jak idzie o zapis ostatniej rozmowy braci Kaczyńskich”. Powiedział Kutz co powiedział i znów dyskretnie zamilkł, a Monika Olejnik zmieniła temat.
A ja się zastanawiam, czemu ona Kutza nie dopytała. Czy dlatego, że bała się – podobnie jak pan ze Szkła Kontaktowego parę dni wcześniej – że Kutz stanie się bardziej wylewny i będziemy mieli kłopot, czy może ona jest już tak głupia, ze w ogóle nie wie, co się dzieje. A może ani jedno, ani drugie, natomiast prawdą jest to, że ona jest doświadczonym pracownikiem mediów, i doskonale wie, w czym bierze udział. A więc i świetnie wiedziała o tym telefonie do Szkła Kontaktowego, i doskonale znała felieton Pilcha, i nawet już wcześniej słyszała o tym wiejskim mędrcu i jego teoriach. Tyle że jej zadaniem było uporządkowanie tego wszystkiego. A więc ona tylko pozostawiła społeczeństwu ten cień tajemnicy. To napięcie. Ten dreszcz, jaki zawsze powoduje udział w prywatnym śledztwie. Żeby ludzie jeszcze przez jakiś czas siedzieli i dumali… i wreszcie wykrzyknęli: „Jest! Wiem! On go zwyczajnie zamordował!”.
To ja powiem krótko. Najpierw Jerzy Pilch – oczywiście sprytnie zasłaniając się jakimś lokalnym fantomem – zasugerował, następnie Kazimierz Kutz rozpropagował na całą Polskę, i wreszcie Monika Olejnik – już w ramach swojej zwykłej codziennej dziennikarskiej roboty – powiedzieli publicznie i oficjalnie, że podczas swojej ostatniej rozmowy z bratem, Jarosław Kaczyński, wiedząc, że lądowanie w smoleńskiej mgle może się zakończyć wyłącznie śmiercią wszystkich pasażerów, wydał mu polecenie, by kazał pilotowi lądować. Zrobił to przede wszystkim dla swojej politycznej korzyści, ale przy okazji z chorej miłości i dbałości o wieczną sławę dla swojego brata. I mówiąc to, ja ani odrobinę nie przesadzam. Tak było. Każdy mógł to usłyszeć na własne uszy. A jak nie usłyszał, to niech wie. To co pozostaje zagadką, to jaką rolę w tym pełnił ów człowiek dzwoniący w niedzielę do Szkła Kontaktowego? I kim on był? Na którym końcu tego czarnego przekazu on stał?
Tego nie wiemy i już pewnie się nie dowiemy. Natomiast wiemy, że doszliśmy do pewnego szczególnego momentu, za którym już tylko rozciąga się czarna noc. I są dwie możliwości – albo zrobimy ten krok dalej, albo jakoś uda nam się pozostać tu i jednak powalczyć.

wtorek, 28 kwietnia 2009

O literatach nowego typu i starego typu hyclach

Zanim przejdę do sprawy, która mnie dziś zainspirowała do napisania niniejszego tekstu, muszę się przyznać do pewnej, dość wstydliwej, sprawy. Otóż mój problem polega na tym, że ja od wielu lat, niezwykle mało czytam. To znaczy, nie do końca jest to prawda, bo na przykład czytam gazety, ale – na ile mogę przypuszczać – to by mnie właściwie dodatkowo pogrążało i jeszcze bardziej kompromitowało. Więc może tyle, jeśli idzie o wyznania.
Nie zawsze tak było. Ponieważ nauczyłem się czytać, kiedy miałem jakieś cztery latka, to moje dzieciństwo i lata młodzieńcze były z czytaniem związane bardzo ściśle. Będąc małym dzieckiem, czytałem tak dużo, że jedyną nagrodę szkolną, jaka kiedykolwiek w życiu otrzymałem, była książka zatytułowana Łosie w Kampinosie, którą otrzymałem w pierwszej klasie podstawówki własnie za to, że potrafiłem najlepiej ze wszystkich czytać. Przez kolejne lata, pasja czytania mnie nie opuszczała i mniej więcej do czasu, jak stałem się dorosły, a później założyłem rodzinę, a jeszcze później zacząłem tę rodzinę wzmacniać i pielęgnować, czytałem jak opętany. Wszystko. Wiersze, prozę, literaturę faktu. Wszystko. I nagle, jakoś się powoli to skończyło i dziś już praktycznie nie czytam nic, poza – jak mówię – gazetami. Spróbowałem kiedyś przeczytać pewną powieść, ale tak się wzruszyłem, że przez kilka dni nie byłem w stanie spokojnie funkcjonować, więc na tym skończyłem.
Więc książek jakoś już nie czytam tyle co kiedyś. Pamiętam jednak, że kilka lat temu spróbowałem rzucić okiem na powieść pisarza Jerzego Pilcha, która na moment stała się w Polsce wielkim przebojem, otrzymała nagrodę o nazwie Nike i umieściła Pilcha na firmamencie współczesnej polskiej literatury. Książka nosiła tytuł Pod mocnym aniołem i traktowała o chlaniu. Przeczytałem z niej następujący fragment:
Zanim pojawili się w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie śniadolicej poetki Alberty Lulaj, zanim wyrwali mnie z pijackiego snu i zanim jęli się domagać - wpierw obłudnymi prośbami, potem bezpardonowymi pogróżkami - bym ułatwił druk wierszy Alberty Lulaj na łamach "Tygodnika Powszechnego", zanim nastąpiły burzliwe wydarzenia, o których pragnę opowiedzieć, była wigilia wydarzeń, był zaranek i był wieczór dnia poprzedzającego, i ja od zaranka do wieczora dnia poprzedzającego popijałem brzoskwiniówkę.
Powiem szczerze, że nie bardzo wiem, czy zacytowany fragment zrobił wrażenie na osobach, które łaskawie czytają ten mój dzisiejszy tekst, a tym bardziej nie mam pojęcia, czy zrobił na kimkolwiek takie wrażenie, jakie zrobił przed laty na mnie. Kiedy bowiem po raz pierwszy miałem okazję zapoznać się z pisarskim talentem Jerzego Pilcha i tym wszystkim, co ten warsztat pozwala mu dodatkowo wyrazić, przypomniał mi się dzień, kiedy jeszcze dawno dawno temu, z zupełnie dla mnie już dziś egzotycznych powodów, sięgnąłem po którąś ze schyłkowych już książek Romana Bartnego i przyszło mi do głowy jedno słowo: ‘gówno’. Po prostu ‘gówno’. Jak mówię, książek już od lat nie czytam, ale ponieważ kiedyś czytałem bardzo dużo, i przez te wszystkie lata zdążyłem się dość porządnie zapoznać z tym wszystkim, co mi do szczęścia było potrzebne, myślę, że wciąż mniej więcej wiem, na czym polega tak zwana wielka literatura. A zatem wiem, że to co robi Pilch nie jest ani literaturą wielką, ani literaturą w ogóle. To co robi Pilch, to całkowity upadek tego, co tradycyjnie się nazwało pisarstwem. To również całkowity koniec tego, co się nazywa wstydem. Nie ma dla mnie najmniejszej wątpliwości, ze fragment, który przytoczyłem wyżej pokazuje to w sposób modelowy i wręcz akademicki.
Skąd mi przyszło do głowy, żeby w ogóle się zajmować Jerzym Pilchem? Z dwóch powodów. Raz, że ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jakie miejsce zagwarantowały Pilchowi w przestrzeni społecznej tak zwane czasy. Pilch stał się w ostatnich latach symbolem, znakiem i głosem. Właśnie tych czasów. A więc nie ma żartów. Druga sprawa to ta mianowicie, że w sobotnim wydaniu Dziennikainne nieszczęście naszej polskiej współczesności, czyli Cezary Michalski, przedstawił niesłychanie długą rozmowę z Jerzym Pilchem właśnie i – przyznaje bez zbędnej dyskusji – zrobili obaj na mnie wrażenie http://www.dziennik.pl/dziennik/europa/article367704/Ewangelicki_stan_ducha.html. Rozmowa Michalskiego to niemal trzy strony gazetowego druku na dwa tematy. Najpierw o tym, że Pilch i jego babcia są luteranami i to sprawia, że oni jest lepsi od innych, a już na pewno od katolików, a później już tylko wyłącznie o tzw. ‘kaczorach’, czyli o Prezydencie i jego bracie, prezesie Prawa i Sprawiedliwości.
Ja nie bez powodu przywołuję ten pop-kulturowy epitet ‘kaczory’. Bez względu na to, czy Michalski zadaje pytania, czy na te pytania odpowiedzi udziela Pilch, o Lechu i Jarosławie Kaczyńskich w rozmowie mówi się wyłącznie w ten sposób. No ale magazyn Dziennika, w którym zamieszczono rozmowę, nazywa się Europa, a więc wszystko jest zrozumiałe. Co oni mówią na temat tego, że Pilch jest ewangelikiem i że Kaczyńscy sa idiotami? Nic szczególnego. W całym wywiadzie, który ma niemal 30000 słów, nie ma jednego zdania, które w jakikolwiek sposób wskazywało na to, że do jego wypowiedzenia trzeba było wynająć aż Pilcha i aż Michalskiego. Rozmawia ze sobą dwóch klasycznych, bardzo standardowych polskich wykształciuchów i popisują się wzajemnie przed sobą takim najprostszym, najbardziej nieciekawym intelektualnym lansem. Po co? Jeśli idzie o Michalskiego, to ja odpowiedź mam już gotową od dawna. On już inaczej nie potrafi. Pisałem tu kiedyś o nim w tym kontekście. On jest zwyczajnie chory na coś, czego nazwy nie znam, ale myślę, że to swego rodzaju opętanie. I tyle na jego temat. Ciekawsza sprawa jest jeśli idzie o Pilcha. O Pilchu można napisać dużo więcej, a ja mogę to zrobić z trzech perspektyw. Jedna to ta, wedle której on już tu się miał zaszczyt znaleźć jakiś czas temu. Swego czasu opublikował on tekst w Dzienniku, w którym skopał Lecha Kaczyńskiego za zdjęcie, które znalazł w książce zatytułowanej O dwóch takich, na którym to zdjęciu Kaczyński siedzi nad szachownicą i zastanawia się na kolejnym ruchem. Pilch – chwaląc się, że sam jest wybitnym szachistą – komentuje to zdjęcie i twierdzi, że Kaczyński robi z siebie durnia z tymi szachami, bo na zdjęciu widać wyraźnie, że partia jest przegrana, a on nawet o tym nie wie. Kiedy Pilch się krztusi z satysfakcji, każdy średnio zaawansowany szachowo obywatel wie, że na zdjęciu widzimy sam początek partii i nie ma nawet mowy o tym, czy partia jest wygrana, czy przegrana. A więc jedyny wniosek jest taki, że Pilch albo się na szachach nie zna zupełnie, albo jest tak zaślepiony histerią, że w momencie gdy pokazuje się któryś z Kaczyńskich to on zwyczajnie bałwanieje. Obstawiam wersję drugą.
Druga perspektywa jest taka, że Pilch jest dumnym ewangelikiem. Ja bym się tym zupełnie nie zajmował, gdyby nie fakt, ze z jakiegoś powodu, on się postanowił tym w sposób zupełnie niezrozumiały chwalić. Dlaczego niezrozumiały? Otóż wydawałoby się, ze bycie ewangelikiem, podobnie jak bycie katolikiem, czy buddystą, jest kwestia głównie religijną. Tymczasem Pilch, mówiąc o swojej religii, religię ma głęboko w nosie. On pierniczy coś na temat swojej babci, na temat pieniędzy, na temat pijaństwa, a nawet na temat pieprzenia się, a jeśli o Panu Bogu, to wyłącznie w tym właśnie, kompletnie pozareligijnym, kontekście.
Wypadałoby jednak jakoś ten jego luteranizm skomentować. Nie bardzo wiem jednak jak. Jestem katolikiem, Żadnych luteran, ani innych protestantów z wszystkich pozostałych 20000 denominacji, prawie nie znam, więc, co tu gadać? Opowiem więc o tym jednym jedynym ewangeliku, jakiego w zyciu poznałem. Uczyłem kiedyś jedną dziewczynkę właśnie z rodziny luterańskiej. Jej ojciec wymyślił już na samym początku, że on będzie siedział na naszych lekcjach, bo on chce się przy okazji też czegoś nauczyć. Siedział więc, czytał gazetę o nawie Gazeta Wyborczai co chwilą się wtrącał do lekcji, albo drąc mordę na dziecko, że jest głupie, albo na mnie, bo przeczytał właśnie coś w Gazeciei to go rozjuszyło w kwestii moich poglądów. Ponieważ najczęściej był mocno na gazie, nie panował ani nad sobą, ani nad tym co się wokół dzieje, więc te lekcje były jakie były. Skąd wiem, że był ewangelikiem? Stąd mianowicie, że sam mi to wciąż powtarzał, wyjaśniając mi jak to luteranie są bardzo pracowici, mądrzy, zaradni, konkretni i dzięki temu bogaci – „W odróżnieniu od was, katolików-polaczków”.
Ja zdaję sobie sprawę z tego, że to co tu opowiadam o niczym nie świadczy. Jest to tylko jeden przykład, z pewnością wcale nie reprezentatywny dla wszystkich luteran, a tym bardziej dla wszystkich protestantów. Nawet jeśli do tego obrazu dodamy Jerzego Pilcha z jego kompletnie tandetnym pisarstwem, zwykłym brakiem inteligencji, chamstwem i zwykłą ludzką nędzą, a na dokładkę jeszcze tę dziwaczną babcię z jego chorych wspomnień, to i tak to jeszcze nie będzie pełny obraz. Ale co mam zrobić? Przecież to on, nagle zupełnie, postanowił bredzić o tej swojej niby-religii i to przez niemal pół wywiadu z Michalskim, więc chyba powinienem się móc jakoś do tego odnieść.
No ale w końcu muszę spojrzeć na zjawisko o nazwie ‘Jerzy Pilch’ z trzeciej – najistotniejszej – perspektywy. W jaki sposób kogoś takiego jak on, może interesować cokolwiek? Jaki powód może mieć ktoś tak nieprawdopodobnie płytki, pusty i bezkształtny, żeby gadać, a tym bardziej rozmyślać, o czymkolwiek, a tym bardziej o polityce? Ja bardzo przepraszam, ale ja zupełnie nie wierze w to, żeby to wszystko, co on mówi w wywiadzie dla Michalskiego było wynikiem jakichkolwiek emocji, a co dopiero przemyśleń. I nawet nie dlatego, że, jak sam Pilch przyznaje, on się na polityce kompletnie nie zna. Kto się bowiem na niej tak naprawdę zna? Nie wierzę, żeby Pilch miał cokolwiek poza tym jęzorem, który pozwala mu wyrzucać z siebie słowa i tymi palcami, którymi raz na jakiś czas stuka w klawisze komputera, właśnie dlatego, że przeczytałem kawałek tej nieszczęsnej książki za którą dostał nagrodę od kupli z Wyborczej i dlatego, że przeczytałem ten wywiad w Dzienniku. Za tym co tam się dzieje nie stoi nic, co by przypominało duszę. No way!
Dla zjawiska o nazwie ‘Jerzy Pilch’ ja mam jedno wytłumaczenie. On faktycznie musi mieć w sobie tę protestancką przebiegłość, która pozwala wykonać tych parę ruchów w życiu, dzięki którym stał się tym kim jest. Wymyślił sobie kiedyś, że zostanie pisarzem, nie posiadając ani talentu, ani umiejętności, ani serca do tego żeby tworzyć choćby tanią literaturę, ale również jakoś wpadł na ten plan, wiedząc, że nawet jeśli nie ma dla kogo pisać, to są w tym przedsięwzięciu pieniądze. Literatura bowiem, jako taka, skończyła się w Polsce jakiś czas temu. Nie wiem dlaczego. Czy przez to, że ten niby-kapitalizm tak ogłupił ludzi, że przy okazji wszelkie talenty się autentycznie wypaliły, czy może dlatego, że potencjalni czytelnicy tak zdurnieli, że w sposób naturalny wymarła też potencjalna publiczność. W Polsce ludzie przestali czytać. Ale nie tylko czytać. Przestali się interesować filmem, sztuką, muzyką, a nawet zwykłą rozmową. Gdyby nagle zdecydowano, że dość już tej tak zwanej sztuki i że teraz już tylko będzie telewizja, kolorowe gazety i sklep, myślę, że prawie nikt by się tym specjalnie nie przejął. Dla kogo więc są powieści Pilcha, wiersze Szymborskiej, czy filmy Koneckiego i Saramowicza? Dla tych mianowicie, którym się wmówi, ze ten telewizor, kolorowy magazyn i sklep muszą mieć jakieś alibi. Najlepiej właśnie w postaci czegoś, co się będzie nazywało kultura.
Mówi się więc ludziom, albo w telewizorze, lub pisze w gazetach, że jeśli chcą być na poziomie, to powinni słuchać piosenek Katarzyny Nosowskiej, czytać prozę Pilcha albo Kuszczoka, czy jak mu tam, chodzić do kina na nowe polskie komedie i jeżdzić na wakacje do Chorwacji. Oczywiście, z tego wszystkiego i tak zostają tylko te kamienie na chorwackich plażach, natomiast płyta Nosowskiej się kurzy na półkach obok Queenów z Gazety Wyborczej, do kina się czasem zajdzie, ale już wygodniej i tak jest obejrzeć ten Testosteron w odcinkach na youtubie, a o książkach w ogóle nie ma co mówić. Oczywiście w każdym „inteligenckim” domu ten Pilch leży, ale przecież nikt nie będzie się aż tak wygłupiał, żeby go czytać. Jerzy Pilch doskonale zdaje sobie z tego sprawę, z tym że jego to w najmniejszym stopniu nie obchodzi. On wie, że, kiedy już wreszcie znajdzie w sobie tę wolę i siłę do napisania kolejnej powieści, to przede wszystkim dostanie poważną zaliczkę od zaprzyjaźnionego wydawnictwa, a później tantiemy z tego, co okoliczniki idioci kupią, żeby się wyróżnić na tle innych idiotów. I w swojej protestanckiej przebiegłości („W Wiśle – jak przystało luterskiej miejscowości – akceptacja twórczości jest ściśle związana z kwestią wysokości honorariów autora. Kogo Pan Bóg kocha, temu błogosławi…”, mówi w swojej rozmowie z Michalskim Pilch, bo mówić potrafi.), Jerzy Pilch dba tylko o jedno. Żeby, broń Boże, jego ustosunkowani koledzy, którzy znają wszystkie drogi do sukcesu i do pieniędzy, nie zapomnieli o nim, i a ni przez chwilę nie pomyśleli, że on nie zdążył.
W tym momencie, Pilch postępuje jak klasyczny, staro-komunistyczny literat typu Żukrowskiego, czy Putramenta. Oczywiście, oni obaj mieli od Pilcha bez porównania więcej i umiejętności zawodowych i czystego talentu. Między nimi a Pilchem, różnica jest mniej więcej taka jak między Anną Jantar, a Kasią Cerekwicką. Jednak jedno ich niewątpliwie ściśle łączy. On, podobnie jak tamci dwaj, mają w nosie to całe pisanie, te całą sztukę, tę całą kulturę. Chodzi wyłącznie o to, żeby dostać swoją paczuszkę i mieć z tego na flaszkę o dowolnej porze.
Czemu sobie tak nieładnie myślę o Jerzym Pilchu? Pierwsza – i najważniejsza – odpowiedź leży w tym cytacie wyżej. Poziom pisarstwa zaprezentowany tam przez Pilcha jest tak niewyobrażalnie denny, że od tego lepsi są wszyscy. I Chwin i Masłowska i pewnie nawet ten grafoman Kuszczok. Wszyscy są lepsi od Pilcha. Ja jestem lepszy od Pilcha. Wprawdzie nie piszę powieści, ale jak by mi się chciało, to jestem pewien, że napisałabym powieść o wiele zgrabniejszą, o wiele inteligentniejszą i o wiele ciekawszą od tego co robi Pilch. Ona i tak by była do niczego, ale od Pilcha byłaby lepsza. Z tej prostej przyczyny, że nie istnieje poziom literacki niższy niż poziom, który wyznaczył Jerzy Pilch. Proszę jeszcze raz rzucić okiem na ten kawałek jego nagrodzonej powieści. Przecież to jest bardziej amatorskie niż Jola Rutowicz.
Więc to jest powód pierwszy, dla którego tak się znęcam nad tym, w gruncie rzeczy, nieszczęśliwym człowiekiem.
Jest jednak powód drugi, bardziej bezpośredni. Chodzi o ten wywiad. Jaki interes ma Pilch, żeby przez niemal trzy strony gazetowego tekstu gadać wyłącznie o swojej babci i o Jarosławie i Lechu Kaczyńskich? Jaki jest sens, żeby – przynajmniej teoretycznie wybitny – pisarz przychodził do gazety i ględził o dwóch politykach, i to nie na poziomie politycznej analizy, ale wyłącznie w sensie zwykłego plucia i popisywania się tym, jak te plucie jest wykwintne? Przecież to jest kompletne szaleństwo.
Wspomniałem Putramenta. Oczywiście, nie mogę gwarantować, że wszystko dobrze pamiętam, ale ja sobie nie wyobrażam, żeby Putrament udzielał wywiadów, w których w całości pierniczył coś na temat Radia Wolna Europa, albo na temat KOR-u. On, oczywiście, mógł godzinami chwalić reżim, ale na ogół jednak trzymał się swojej branży. Tyle tylko że Putrament był właśnie człowiekiem z branży. On – jak by nie patrzeć – był jednak literatem. Jerzy Pilch nie reprezentuje żadnej branży. On jest człowiekiem z towarzystwa, któremu towarzystwo płaci za pewne usługi. Jakie to są usługi? Tego do końca nie wiem. Może chodzi tylko o to, że on wypełnia swoim zbydlęceniem jakąś przestrzeń, która wypełniona musi zostać. Po co? Dla kogo? Na jak długo? Proszę mi wybaczyć, ale wszystkiego wiedzieć nie muszę.

czwartek, 24 kwietnia 2008

Jerzy Pilch, czyli pionkem na szach

Wszystkich potencjalnych polemistów i prześmiewców, którzy zechcą mi wytknąć głupotę i arogancję, chciałem uprzedzic, że tytuł niniejszego wpisu ma charakter sarkastyczny i został celowo wybrany tak, by dokuczyć Jerzemu Pilchowi.
Ale do rzeczy. W moim poprzednim tekście, o Lechu Wałęsie i Muhammedzie Alim, wspominając o Jerzym Pilchu napsiałem, że jest on wielkim i wybitnym pisarzem i autorytetem. Był to oczywiście żart, ale okazało się, że jeden z moich salonowych kolegów potraktował te słowa najzupełniej poważnie i się bardzo na mnie oburzył. To nieporozumienie oburzyło z kolei innych moich kolegów i powstała lekka awantura.
Kiedy sprawę przemyślałem, doszedłem do wniosku, że w czasach, gdy na temat takiego Pilcha i jego rzekomych talentow głosi się tak niestworzone rzeczy, to normalny człowiek faktycznie może z tego wszystkiego stracić orientację i przestać zupełnie odróżniać ironię od stwierdzeń jak najzupełniej poważnych.
W tej sytuacji postanowiłem dać wyraźne świadectwo mojego stosunku do osoby Jerzego Pilcha i poszukać w pamięci jakiegoś dźwięcznego przykładu, który udokumentuje jak najpoważniej to, czym Pilch jest i co reprezentuje.
Opisałem więc pewną, w moim odczuciu, kompromitującą Pilcha historię i zwróciłem się do moich ewentualnych czytelników o wzięcie udziału w małej ankiecie i udzieleniu odpowiedzi na parę pytań.
Niestety temat Wałęsy i Alego, przynajmniej na razie, został wyczerpany, więc kwestia Pilcha nie została już dostrzeżona.
Postanowiłem więć spróbować i przedstawić Salonowi tę refleksję raz jeszcze, włącznie z moją ankietą, w osobnym wpisie, licząc na to, że jednak okaże się, że było warto.
Zapraszam więc ponownie:
W książce o Kaczyńskich pt. 'O dwóch takich' jest zdjęcie Lecha jak siedzi pochylony nad szachownicą.
Pilch, w związku z książką i w związku ze zdjęciem, poświęcił cały swój felieton w Dzienniku na szyderstwa z Prezydenta, że pajac się lansuje do fotografii, a nawet nie widzi, że partia nad którą tak duma, jest ewidentnie przegrana.
Po jakimś miesiącu, albo nawet dwóch, Dziennik opublikował list od jakiegoś szachowego mistrza, który zwrócił uwagę, że partia nie jest przegrana, bo ze zdjęcia wynika, że to sam początek.
A ja się zastanawiam, jak coś takiego się odbywa. Otwiera Pilch książkę, ogląda zdjęcia i widzi szachownicę w stanie ewidentnego debiutu. Przesuwa wzrok i widzi Lecha Kaczyńskiego. Siada przy biurku i pisze felieton, zaśmiewająćc się do rozpuku, że Kaczor pozuje do przegranej partii.

I teraz mam trzy pytania, a Wy odpowiadajcie:
1. Czy Pilch wiedział, że zdjęcie przedstawia debiut?
2. Czy Pilch wiedział, że kłamie?
3. Czy więcej ludzi przeczytało felieton Pilcha, czy wyjaśnienie szachisty?
I jeszcze jedno:
4. Czy powyżej opisana sytuacja zmienia cokolwiek w towarzyskiej pozycji Pilcha i jego promotorów?

Dziękuję za uwagę. I przypominam. Już jutro tu na blogu pierwsza część przewibitnego felietonu Boba Greene'a o Muhhamadzie Alim. Ale nie tylko o Alim. Bardzo nie tylko.

Walka wszechczasów: Lech Wałęsa kontra Muhammad Ali

Z Lechem Wałęsą mam związane jedno bardzo znaczące wspomnienie.
Otóż w roku 1990 bardzo wspierałem przewodniczącego w walce o prezydenturę (Wszystkch przebiegłych polemistów uprzedzam: nie dlatego, że był niezwykle mądrym i wybitnym umysłem, lecz dlatego, że miał możliwości i liczyłem, że jest zdeterminowany).
W ramach kampanii wyborczej Wałęsa jeździł po Polsce, spotykał się z ludźmi, przedstawiał program, a przed sobą miał wszędzie tak niewyobrażalne tłumy, że do dziś żaden polityk nawet nie jest w stanie o podobnym przyjęciu marzyć.
Jesienią przyjechał do Katowic, gdzie mieszkam, i spotkał się z sympatykami w wypełnionym po brzegu Spodku. Od tego czasu tak wypełniony katowicki Spodek widziałem tylko raz, na koncercie Page’a z Plantem.
Nie mogłem brać udziału w spotkaniu, bo mieliśmy małe dziecko i nie bardzo wypadało mi wychodzić na cały wieczór z domu. Poszedłem na kompromis. Wziąłem mojego paromiesięcznego syna na tzw. “brzuch” i poszedłem do Spodka popatrzeć na Wałęsę. Ponieważ byłem z małym dzieckiem, udało mi się podejść pod samą mównicę i miałem okazję popatrzeć na przyszłego prezydenta z najbliższej odległości.
Wtedy właśnie przeżyłem coś, co pamiętam do dziś. Wałęsa, mój bohater, mój prezydent, stał za mównicą i przemawiał, jak to on. Mocno, zdecydowanie, stanowczo, pięknie. A ja patrzyłem i widziałem jego oczy. Oczy puste, nie widzące, bez żadnego błysku, bez żadnej emocji. Oczy człowieka, który nie patrzy i który nie widzi. Wtedy to właśnie po raz pierwszy pomyślałem, że Wałęsa jest całkowicie nierealny. Że jest jak automat, jak świetnie zaprogramowana maszyna.
Scena ta przypomniała mi się zupełnie niedawno, kiedy czytałem felieton znanego amerykańskiego dziennikarza Boba Greene’a, poświęcony sylwetce wielkiego mistrza bokserskiego Muhammad’a Ali już po latach chwały. Felieton zatytułowany jest “Najsłynniejszy człowiek na świecie” i opisuje parę dni, które dziennikarz spędził z Alim.
W swojej relacji, Bob Greene przedstawia Alego, jako człowieka, który jeśli mówi, to mówi tak cicho i niewyraźnie, że trudno go zrozumieć. Inna sprawa, że Ali właściwie nie mówi. Jedyne praktycznie słowa, które wypowiada, to albo refleksje na temat Allaha, które najpewniej wyczytał gdzieś i zapamiętał, albo jedno niezmienne zdanie: “Jestem najsłynniejszym człowiekiem na świecie”, w najróżniejszych odmianach, takich jak “Któż może być bardziej sławny”, albo “Któż mógłby osiągnąć większe szczyty”, albo “Sława jest niczym o ile nie zachwycisz Boga".
No i przede wszystkim widzimy człowieka, który nie patrzy na ludzi, nie widzi ludzi, nie rozmawia z ludźmi. Człowieka, który porusza się w tłumach, jakie go otaczają, a jego oczy cały czas pozostają, jak za matową szybą.
Bob Greene zastanawia się, czemu Ali jest tak mało przytomny, Czy to jakaś choroba, czy może efekt wszystkich tych ciosów, które w życiu otrzymał. Ale odpowiada sobie od razu, że nie. W końcu Ai raczej bił, niż bił bity. To wszystko, to efekt tych tłumów, tego szaleństwa, tej sławy. On po prostu tego nie wytrzymał
Czytałem o Alim i też myślałem, jednak tym razem myślałem o Wałęsie teraz i sprzed lat, że przecież to nic nie znaczy, że tłumy są niszczące, że nie da się zachować pełnej koncentracji w takich warunkach dzień w dzień. A nie każdy ma w sobie tyle świętości, co Jan Paweł II, o którym ci, co go widzieli mówili, że wokół siebie stale roztaczał taką aurę, że każdy, komu udało się być blisko Niego czuł, że w pewnym momencie patrzy tylko na ciebie, a jak mówi, to też tylko do ciebie i do nikogo innego.
A dziś znów pojawił się Lech Wałesa w wywiadzie dla pisma “Gala”. Wałęsa jak to Wałęsa; opowiada, że jakiś milioner chciał dać milion dolarów za jego serce, że gdyby nie on, Wałęsa, to rewolucji by nie było, no i że generalnie on, Wałęsa, jeżeli jest próżny, to tylko trochę, jak każdy. Nic nowego.
O wiele ciekawsza jest przytoczona na wstępie wypowiedź wielkiego pisarza, myśliciela i wielki polski autorytet, mianowicie Jerzego Pilcha, na temat Wałęsy. Otóż Pilch twierdzi, że nawet jeśli przyjmiemy, że Wałęsa “nie wie wszystkiego, albo nawet nie wie nic, to wie jednak >coś poza tym<”
Tym samym Lech Wałęsa został ustawiony już na początku rozmowy jakby poza czasem i poza przestrzenią. Niekiedy mówi się: “Moje problemy zaczynają się tam, gdzie kończą problemy innych”; sam Lech Wałęsa kiedyś mawiał: “Nie czytam książek, bo po przeczytaniu pierwszego zdania, wiem, jaki jest koniec”. Teraz Pilch mówi, że Wałęsa nie wie nic, bo wie więcej.
Po Pilchu, oddajmy głos byłemu prezydentowi. W pewnym miejscu, pytany o to, ile ma wnuków, Wałęsa odpowiada: "Wszystkie dzieci są moje. Wszystkie wnuki na świecie też”.
I od razu wracam do Alego. Podczas swojej wizyty w jednej z “czarnych” waszyngtońskich szkół, Ali “idzie korytarzami. Dzieci wchodzą do klas. Ali nachyla się i mówi: >One są wszystkie moje. Oto co otrzymałem od Allaha. Oto niebo na Ziemi<”.
I wówczas przypominam sobie jeszcze jedną scenę, kiedy Ali przedziera się przez lotniskowy tłum, ludzie krzyczą, ktoś klęka i się modli, jakaś kobieta wręcza Alemu dziecko do potrzymania, a Ali nie patrząc szepcze:
“To cały świat. To całe moje życie. Nie jestem wykształcony. Jestem głupszy od ciebie. Nie potrafię pisać tak ładnie, jak ty. Nie potrafię czytać tak szybko, jak ty. Ale ludzie tym się nie przejmują. Bo to pokazuje, że jestem zwykłym człowiekiem. Jak oni”.
A po chwili znowu: “Podbiłem świat i nie dało mi to satysfakcji. Kto mógłby być bardziej popularny. Kto mógłby osiągnąć większe szczyty?”
A ja sobie w tym momencie pomyślałem. To by był figiel, gdyby akurat wówczas na lotnisku pojawił się nasz Lechu, w drodze, powiedzmy do Houston na wszepienie rozrusznika, i usłyszał, co mówi Ali. Z pewnością podkręcił by groźnie wąsa i mruknął: “Ja”.
A potem obaj panowie rzuciliby się na siebie z pięściami i rozpoczęli prawdziwą, jedyną, niepowtarzalną walkę.
P.S. Od jutra, dla zainteresowanych, w odcinkach, całość felietonu Boba Greene’a o Le... o Muhammedzie Alim. Zapraszam.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...