Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludzie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ludzie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 12 lipca 2016

O tym co prawdziwe i co niepotrzebne

Ślub, a potem wesele, minęły tak, że trudno się do czegokolwiek przyczepić… no może z wyjątkiem faktu, że moje najstarsze dziecko już nie nosi owego niezwykłego nazwiska Osiejuk, lecz zwyczajne Pasierb. I faktycznie zrobiło to na mnie wrażenie, kiedy żona poinformowała mnie, że owa zmiana pojawiła się już nawet na Facebooku Hanki, a ja w tym momencie zrozumiałem, że oto coś się ostatecznie skończyło.
Nie będę jednak pisał tu o sprawach osobistych, które mogą nas interesować zaledwie do pewnego stopnia, natomiast opowiem bardzo krótko o pewnej rozmowie, jaką przeprowadziłem z jednym z weselnych gości, człowiekiem całym sercem i umysłem związanym z tak zwanym antypisem. Rozmawialiśmy sobie troszkę o sprawach nas wspólnie tego dnia angażujących, kiedy on nagle powiedział, że on musi PiS-owi oddać, że ten doskonale wyczuł społeczne nastroje i tak skutecznie zaangażował się we wspieranie rodziny. On sam zresztą, jak stwierdził, ma do dziś pretensje do Donalda Tuska za to, że kiedyś – a ja przyznaję, że o tym akurat nie słyszałem – oświadczył, że jeśli ludzie decydują się by mieć dużo dzieci, to jest to ich problem i nikomu nic do tego. Kiedy zaczęło się jednak robić naprawdę ciekawie, znajomy mój powiedział, że program 500+ ma tę podstawową wadę, że wiele kobiet rezygnuje z pracy, podczas gdy powinny wiedzieć, że kiedy ich dzieci podrosną i państwowe pieniądze się skończą, każda z nich pewnego ranka obudzi się, z, jak się wyraził, „ręką w nocniku”.
Na to ja zareagowałem historią, która jest ostatnio dla mnie przebojem sezonu i opowiedziałem mu o swojej znajomej, która niedawno dwa weekendy pod rząd przepracowała, obsługując takie imprezy jak nasze dzisiejsze, przez 22 godziny bez przerwy za 9 zł. za godzinę i zapytałem go, czy nie uważa za sprawiedliwe, by spróbować ją i kobiety znajdujące się w podobnej sytuacji zwolnić nieco z tego rodzaju wysiłku, przynajmniej do czasu, gdy dzieci dorosną i same będą mogły już pójść do pracy. I proszę sobie wyobrazić, że mój znajomy – podkreślę raz jeszcze, bardzo zaangażowany uczestnik marszów Komitetu Obrony Demokracji – powiedział mi na to, że moja znajoma nie ma powodu, by się skarżyć, bo po każdej tego typu imprezie przynosi do domu tyle jedzenia, że jej starczy na tydzień, i to jest ta tak zwana wartość dodana. Ja oczywiście najpierw zaniemówiłem, następnie jednak, kiedy już odzyskałem mowę, znajomy gładko przeszedł do starych peerelowskich wspomnień, i zaczął mi opowiadać, jak to było śmiesznie, jak robotnicy wynosili z fabryk najróżniejsze towary. Więcej – jak to kiedyś za dawnych czasów, człowiek przyjmując się do pracy, pierwsze, o co pytał, to ile tam będzie można można ukraść.
Przyszedł czas na refleksję. Oto klasyczny przedstawiciel tego, z czym nam przez ostatnie kilkanaście lat kazano żyć, akceptować i przyjmować, jako swoje, a co dziś my wszyscy tak bardzo staramy się wyrzucić z siebie i zapomnieć. Oto mentalność, na którą, cokolwiek byśmy mogli o sobie powiedzieć, zwyczajnie nie zasłużyliśmy.
W tej sytuacji pozwolę sobie wrócić do czegoś, co tu akurat jest szczere i prawdziwe, a więc do samego wesela. Popatrzmy na ten taniec i żyjmy nadzieją, że damy radę.




Jak zawsze zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie sąd o kupienia moje książki. Do wybory, do koloru. Polecam.

niedziela, 13 marca 2011

O władzy, która psuje

Nie wiem, czy ta moja przypadłość pozwoliła mi na życie spełnione, czy wręcz przeciwnie. Wprawdzie osobiście czuję się człowiekiem bardzo szczęśliwym, natomiast nie mogę mieć pewności, czy gdybym miał inny charakter, lub mój los potoczyłby się inaczej, miejsce w jakim dziś się znajduje nie było jaśniejsze i bardziej sympatyczne. I na przykład nie musiałbym prosić o wsparcie. Co mam na myśli, mówiąc o przypadłości? Otóż chodzi mi o to, że ja w sobie nie mam nic z lidera. Gdyby ktoś, w którymkolwiek momencie mojego życia ktoś mi zaproponował, żebym został kierownikiem, dyrektorem, naczelnikiem, czy jakimś prezesem, najpierw wpadłbym w panikę, a następnie powiedział, że jednak nie. I co najgorsze, nie ma takich pieniędzy, którymi można by mnie tu kupić. Nie ma takich pieniędzy, które by mogłyby kupić mój wstyd, w wypadku pierwszej kompromitacji.
A zatem, uczucie, jak to jest być szefem – pomijając niekiedy jakiś mały senny koszmar – jest mi całkowicie obce. Nawet u siebie w domu, choć akurat – przyznaję z dumą – jedyną osobą, której nasz pies słucha akurat jestem ja, to nie ja rządzę. Jest jednak coś jeszcze, co mnie niekiedy w duszy boli. Mam na myśli to, ze ja fizycznie, psychicznie, duchowo i serdecznie nie toleruję, jak ktoś mnie traktuje po dyrektorsku. Jeśli mogę na chwilę znów wrócić do życia rodzinnego, to powiem, że robi to notorycznie moja żona, i to jest maksimum tego, co potrafię zaakceptować. Drugiej żony nie jestem już w stanie zdzierżyć. Nie jestem w stanie tolerować jednego pojedynczego zachowania, gdzie jestem traktowany w sposób protekcjonalny, czy demonstracyjnie lekceważący. Ja zwyczajnie już w pierwszej sekundzie tracę cierpliwość i ogarnia mnie tu czysta, żywa desperacja, kiedy ktoś pokazuje mi moje miejsce i kiedy robi to nie ktoś ode mnie mądrzejszy, bardziej zasłużony, lub po prostu lepszy, lecz ktoś, kogo jedyna przewaga nade mną sprowadza się do tego, że akurat wyświadcza mi jakąś przysługę, lub że ja akurat od niego coś chcę. Jeśli coś takiego się dzieje, ja oczywiście walczę z sobą jak mogę, choćby dlatego, że wiem, iż jest to moja swego rodzaju skaza. Walczę z tym niekiedy zadziwiająco długo, ale wiem przy tym, że jeśli ten ktoś nie przestanie, to wszystko skończy się tak, że ja mu powiem, żeby spieprzał. I to nawet za cenę spowodowanych tym gestem zmartwień.
Opowiadał mi wczoraj pewien mój znajomy historię o jakimś swoim z kolei znajomym, któremu do pracy dali nowego dyrektora – podobno nie dość, że kompletnego idiotę, to jeszcze kogoś, z kim naprawdę było trudno wytrzymać. Znajomy ów jednak jakoś wytrzymywał, znosił jego obecność i nawet zachowania, cierpiał jak nie wiem, aż któregoś dnia dyrektor ów zaprosił znajomego do siebie do gabinetu, poprosił by usiadł, a później jakimś wyjątkowo irytującym tonem zapytał go: „No i co, panie kolego, niech pan powie, co pan sobie o mnie myśli?” Ton musiał być na tyle trudny do zniesienia, że znajomy mojego znajomego – świetnie rozumiejąc oczywiście konsekwencje swojego kroku – powiedział: „Myślę, ze jest pan skończonym ciulem”. Dosłownie tak. No i oczywiście na drugi dzień stracił pracę. Oczywiście.
I to jest właśnie to, co mam na myśli, mówiąc o tym, że ja bardzo źle znoszę konieczność pokornego powstrzymywania się od reakcji na złe traktowanie. Tyle jednak na razie o mnie. Pora na samo traktowanie. I o dyrektorów. Nie wiem, czy czytelnicy tego bloga, a jeśli tak, to czy w dużej liczbie, znają ze swojego życia sytuację, kiedy to nasz dobry znajomy, lub wręcz kolega, czy kumpel, zostaje szefem, i to w dodatku naszym. Mnie to coś przytrafiło się raz w życiu, ale też zdarzyło się to pani Toyahowej, pewnemu mojemu kuzynowi, i dość wielu bliższym i dalszym znajomym. Otóż oni wszyscy w pełnej rozciągłości potwierdzają moje na tym polu doświadczenia. A są one takie, że ten nasz kumpel, czy znajomy, w momencie jak zostaje naszym szefem, natychmiast staje się pierwszej wody sukinsynem i idiotą.
Oczywiście ja zdaję sobie sprawę – i mam nadzieję, że i ci, co te słowa czytają, również – że zarówno ów „sukinsyn” jak i „idiota” nie odnoszą się bezpośrednio i dosłownie do osoby tego kolegi-dyrektora, ale do samego sposobu w jaki my na niego patrzymy. Jest bowiem tak, że on, zostając tym dyrektorem, zaledwie po paru tygodniach zaczyna zachowywać się w sposób, który dla nas jest zachowaniem sukinsyna i idioty. On w normalnym życiu może i jest dalej taki sam jak był zawsze, natomiast w tym jego dyrektorowaniu jest coś, co powoduje, że nagle on w sobie kumuluje wszystko co w człowieku najgorsze. I zaczynamy go nienawidzić.
Ktoś powie – zwłaszcza pewnie ktoś, kto właśnie został dyrektorem – że wina leży po naszej stronie. Że nam się wydaje, że to jest nadal nasz kumpel, podczas gdy on ma już większą odpowiedzialność, więcej obowiązków, mniej dla nas czasu, no i przede wszystkim wystarczająco dużo zmartwień, by niekiedy może i nawet być zmęczony, a przez to trochę bardziej nerwowy. Otóż nie. To wszystko oczywiście jak najbardziej się dzieje, ale mi akurat nie o to chodzi, że on już nie chce być naszym kumplem. Ani o to, że my bardzo chcemy. Kiedy mówię, że on się staje nagle zwykłym sukinsynem, to mam na myśli sytuację, że on już właściwie po paru tygodniach swojego szefowania, wpada w taki stan, który mu każe – i to każe niemal zawsze – w każdej sprawie, z jaką do niego przychodzimy, mówić nam coś w stylu: „Proszę cię, stary, nie zawracaj mi teraz głowy”. A i to tylko w wersji soft. Bo tych odzywek jest znacznie więcej, i mógłbym je tu wyliczać. „Ile razy ci mówiłem, żebyś z takimi sprawami do mnie nie przychodził?” Albo: „Czy ja, kurwa, mam za was wszystko robić?” Albo: „Proszę cię, stary, przynajmniej dziś mnie nie wkurwiaj”.
Co to jest za cholera? Czy może gdzieś tam w tych dyrektorskich rejonach, oni mają jaką specjalną komórkę, gdzie każdy z nich od razu musi się zgłosić po odbiór kompilacji tego typu odzywek, z zaleceniem nauczenia się ich wszystkich na pamięć w ciągu najbliższych dwóch tygodni? Nie wiem, natomiast faktem jest, że większość z nich działa tu jak zaprogramowani, nakręceni i wprawieni w ruch. Faktem jest też to – i tu wracam do swojej osobistej sytuacji – że ja w całym swoim życiu nie posiadłem odporności na tego rodzaju rytuał. I być może znalazłbym w sobie jakiś mechanizm, który by mnie tu jakoś chronił, gdyby nie jeszcze coś, co sprawia, że dla mnie przynajmniej sprawa staje się całkowicie beznadziejna. Chodzi mi o to, że przy tym wszystkim, co opisałem wyżej, dochodzi do jeszcze czegoś, co przy moich, wspomnianych na początku, kompleksach, jest dla mnie autentycznym piekłem. Jest mianowicie też u świeżoupieczonych dyrektorów coś takiego, co nie pozwala im słuchać, co się do nich mówi. Oni – choćby wcześniej byli najinteligentniejszymi i najbardziej wrażliwymi ludźmi – z dnia na dzień tracą całkowicie umiejętność słuchania i rozumienia.
Mieliśmy przyjść za dwie godziny. Przychodzimy po tych dwóch godzinach, nasz kolega-szef patrzy na nas nieprzytomnym wzrokiem i pyta: „Co znowu?” Mówimy mu, że własnie minęły dwie godziny, a on rozkłada demonstracyjnie bezradnie ręce i jęczy: „Dwie godziny to 120 minut, stary, a nie 15”. I dodaje: „Mnie tu płacą za bycie dyrektorem, a nie niańką dla dzieci, które nie znają się na zegarku”. Mówimy mu cierpliwie raz jeszcze: „O ósmej mówiłeś, żeby przyjść o dziesiątej, jest po dziesiątej, to przychodzę”. Nasz szef na to wbija w nas tępy wzrok i mówi: „Czy ty myślisz, ze ja może jestem idiotą? A może byś tak trochę popracował, zamiast się snuć po korytarzach i kombinować, co by tu zjeść?” Więc my z kolei patrzymy na niego, i w naszej głowie krąży już tylko jedna myśl. Żeby powiedzieć mu, że jest durniem, że mamy go dość i że niech spieprza. Następnie wyjść i wrócić za chwile z wymówieniem. No i któregoś dnia to robimy. To znaczy nie wszyscy. Większość się męczy do emerytury. Ja owszem.
To znaczy nie wychodzę, bo nie bardzo mam okazję. Zdarzyło mi się to dwa razy i wystarczy. Natomiast, skoro już wspominam wciąż o swoim życiu, to powiem jeszcze, że ono tak się potoczyło, że wprawdzie nigdy nie byłem kierownikiem, ale też właściwie nigdy – pomijając około dziesięciu lat pracy w szkole – nie miałem szefa. Tak jakoś układało mi się życie, że zawsze starałem się być na swoim i zawsze to sobie bardzo ceniłem. Przy okazji jednak, w miarę upływu lat, stawałem się coraz bardziej radykalny jeśli idzie o mój stosunek do opisanych wyżej rytuałów. Bo, trzeba nam wiedzieć, to coś nie dzieje się tylko na płaszczyźnie biurowej, czy gabinetowej. Nie jest wcale tak, że człowiek narażony jest na impertynencje ze strony tylko swoich bezpośrednich szefów. To się dzieje przez całe życie wszędzie. Niedawno zaszedłem do sklepu Saturn i postanowiłem sobie kupić taki czteropłytowy box Milesa Davisa z orkiestrą Gila Evansa. Podszedłem do chłopaka, który tam obsługiwał i poprosiłem go, żeby mi otworzył to pudełko, żebym mógł zobaczyć jak to wygląda. On bez słowa odlepił tę folię, dał mi pudełko, ja je otworzyłem i zauważyłem, ze te dyski są tam umieszczone w jakiś bardzo dziwny, nieznany mi wcześniej sposób. Zapytałem więc chłopca, czy nie wie, jak się te płyty wyjmuje. On wziął to do ręki i zaczął się męczyć. W końcu wyjął jedną z nich, wsadził z powrotem, znów wyjął, wsadził z powrotem, dał mi to pudełko i rzucił: „Musi pan uważać”. Więc pytam go: „Trochę się pan męczył. Myśli pan, że ja sobie poradzę” A on mi na to: „Tego nie mogę wiedzieć. Ja pana nie znam. Nie wiem, co pan umie, a co nie”.
Nie powiem, co mu powiedziałem, bo to nie ma większego znaczenia. Ale dziś tę historię opowiadam, bo to jest właśnie to. To jest stan, jaki osiąga człowiek, kiedy znajdzie się w sytuacji, że ktoś coś od niego chce, a on sobie z tego świetnie zdaje sprawę. Oczywiście, to dziecko w Saturnie to jakiś wół, którego los skierował na ten odcinek i który pewnie już tam zostanie do końca swoich dni. Podobnie jak te dziewczyny w warszawskim McDonaldach, czy dyżurny na pogotowiu w Łodzi, czy asystenci na Uniwersytecie Śląskim. Prawdziwi szefowie, to są ludzie poważni i z dorobkiem. Mechanizm jest jednak wciąż ten sam. I ja go nie toleruję. I to jest między innymi powód, dla którego moje teksty będą dostępne już tylko tu, na tym blogu. Gdzie jeśli z kimś się zepnę – a zdarzy się to pewnie nie raz i bardzo brutalnie – to na dokładnie identycznych zasadach i warunkach. Demokratycznie. Gdzie ja mogę nie pisać, a ten ktoś może nie czytać. I tak jest dobrze.

wtorek, 1 marca 2011

O naszych i o naszych-inaczej

Minął kolejny miesiąc, jak jestem na Waszym garnku i wygląda na to, że to jest zamknięte koło. A więc nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować wszystkim przyjaciołom tego bloga i prosić o dalszą pamięć. A więc:

Pawłowi z Warszawy - podwójnie
Joli z Warszawy
Piotrowi z Warszawy
Edwardowi z Przegędzy
Radkowi ze Szczecina
Cmentarnemu Dechowi
Jakubowi z Warszawy
Grzegorzowi z Warszawy
Danucie z Warszawy - podwójnie
Oli z Opola Lubelskiego
Edycie z Krakowa
Szymonowi z Warszawy
Sławomirowi z Zaczernia
LEMMINGOWI
Przemkowi z Warszawy
Joli z Sieprawia
Naszym ludziom ze Skoczylasa
Marylce
Tomkowi z Pabianic
Michałowi ze Świecia
Andrzejowi z Wąbrzeźna
Michałowi z Warszawy
Kozikowi
Krzysztofowi ze Szczecina
Przemkowi z Ustronia Morskiego
Michałowi z Piastowa
Don Estebanowi
Irkowi i Monice z Pruszcza
Hubertowi i Barbarze z Warszawy
Sławkowi ze Święciechowa
Piotrkowi z Buczkowic
Irkowi z Warszawy
Andrzejowi – miłośnikowi kultury
Michałowi z Piastowa
Staszkowi z Warszawy
Marii z Giżycka
Annie z Olsztyna
Państwu Wieczorkom z tuż obok
Traube
Grabarzowi
Dance z Poniatowskiego
Tobie z Gdyni
Krystynie z Gdańska
Wojtkowi z Warszawy
Jackowi z Warszawy
Magdzie i Markowi z Gdańska
No i Tobie Gembo
I, jak zawsze na końcu, choć nie na ostatku, porozrzucanym Bóg wie gdzie, paypalowcom: Ewie, Piotrowi i Zosi.
A teraz, specjalnie dla Was trochę wspomnienie sprzed lat, ale jednak na nowo. Mam nadzieje, że uznacie to za coś, co warto było powiedzieć jeszcze raz, właśnie dziś.

Kiedy w kampanii prezydenckiej Jarosław Kaczyński na swój charakterystyczny sposób zadeklarował, że dla niego tak zwany problem postkomuny stracił swój urok, rwetes, jaki się podniósł, ogarnął całość polskiej przestrzeni publicznej, poczynając od telewizji TVN24, a kończąc na Gazecie Polskiej. Opinia jaka była najczęściej prezentowana, określała zachowanie Kaczyńskiego jako żałosną próbę zdobycia głosów elektoratu lewicowego. Kiedy w dodatku jeszcze Jarosław Kaczyński powiedział coś bardziej pozytywnego na temat Edwarda Gierka, jego parszywy los, wśród elit zarówno prawicowych, jak i lewicowych, został ostatecznie zdeterminowany. I to zdeterminowany tak, że jakiekolwiek próby wyjaśniania nieporozumienia trafiały już tylko w próżnię.
Sam napisałem dwa teksty, w których w sposób jak tylko umiałem przystępny, wyjaśniałem, ze nawet nie trzeba się za bardzo wgłębiać w intencje Kaczyńskiego, żeby docenić powagę tej jego deklaracji. Że wystarczy by przynajmniej ta część opinii publicznej, która deklaruje swoje przywiązanie do wartości narodowych i patriotycznych, zechciała zwrócić uwagę na fakt, że to nie Leszek Miller, Józef Oleksy, a nawet Wojciech Jaruzelski zdmuchnęli ze smoleńskiego nieba nasz samolot, lecz ktoś z całkowicie odmiennych politycznych i cywilizacyjnych rejonów. I że w tej sytuacji, trudno oczekiwać od Jarosława Kaczyńskiego – człowieka, dla którego kwestia tej zbrodni stanowi problem nieporównywalny z jakimikolwiek naszymi emocjami – by swój gniew zwracał pod adresem tak zwanej post-komuny. Wysłałem oba teksty do Gazety Polskiej, która wzięła na siebie rolę reprezentanta najbardziej urażonej części prawicowego elektoratu, z prośbą o opublikowanie choć jednego z nich, choćby na zasadzie polemiki – na nic. Jestem pewien, że owa postawa Jarosława Kaczyńskiego do dziś, w opinii wielu, stanowi co najwyżej dowód jego trudnej sytuacji psychicznej po tamtej stracie.
To, jeśli idzie o nas. O prawicę. Co sobie myślą oni, nie ma najmniejszego znaczenia. Oni zawsze będą sobie myśleli to co myśleć się im każe, lub to co sami uznają za korzystne dla wiecznego planu eliminacji Jarosława Kaczyńskiego z życia politycznego. W tym również, jak najbardziej, fizycznie. A zatem, mam dziś na oku nas. Właśnie prawicę. Tę jej część, która z jakiegoś, nigdy dla mnie do końca nie wyjaśnionego powodu, uznała, że bycie prawicą właśnie stanowi złoty kluczyk do wiecznej i świętej reputacji. Że jeśli tylko zajdzie potrzeba zdefiniowania celu i sposobów, by ten cel osiągnąć, ale również policzenia sił, wystarczy rozejrzeć się kto jest nasz, kto nie, nazwać bohaterów, opisać zdrajców i będzie git. Przy zaakceptowaniu tego schematu jednak, obawiam się, że nieuchronny jest moment, kiedy i ja na przykład zostanę do tego stopnia przyparty do muru, że nie pozostanie mi nic innego, jak ogłosić – nie po raz pierwszy zresztą – że, jak kto tylko zechce, może mnie od dziś tytułować lewicą. Choćby i tą gierkowską.
Piszę, że nie po raz pierwszy zresztą, bo istotnie, nie po raz pierwszy. A jak mówię, że po raz pierwszy, to zaręczam, że pierwszy raz nie nastąpił w związku z kampanijną deklaracją Jarosława Kaczyńskiego, ale znacznie wcześniej. Jakiś już czas temu, zainspirowany wyjątkową aktywnością tak zwanego konserwatywno-liberalnego skrzydła Salonu24, w którym kiedyś pisałem, najpierw napisałem, a następnie zamieściłem tu tekst, w którym zadeklarowałem swoją sympatię do wszystkiego co lewicowe. W swoim wpisie, przeprowadziłem – skromną, akurat w sam raz na złość, jaka mnie opanowala – analizę współczesnej polskiej myśli i idei polityczno-filozoficznej, starając się wykazać, że z czysto ludzkiego punktu widzenia, cała debata związana z tak zwaną przynależnością, jest funta kłaków warta. A zatem, jeśli ktoś życzy sobie ze mną dyskutować na tym poziomie, to ja się wypisuję, ponieważ wolę być prostym komunistą, niż wchodzić w jakiekolwiek więzy przyjaźni nawet z najbardziej światłym konserwatywnym liberałem, jeśli on przypadkiem jest zwykłym bucem. I że, jeśli ktoś życzy sobie stawiać mi za wzór prawicowości to co w powszechnym rozumieniu funkcjonuje jako prawicowe, to ja od dziś trzymam z lewicą.
Gdyby ktoś chciał ewentualnie ten mój stary wpis poczytać, bardzo proszę, niech poszuka go sobie na własną rękę, natomiast trzymając się kwestii bycia komunistą, muszę dziś przynajmniej części czytelników tego bloga wyjaśnić pewną rzecz. Otóż z tym komunistą, to nie była prawda. A przynajmniej nie do końca. Użyłem tej figury, z jednej strony dlatego, że byłem bardzo poirytowany i potrzebowałem znaleźć coś bardziej drastycznego, a z drugiej strony po to, by pokazać w miarę możliwości dobitnie, że kiedy patrzę na te wykwity w głowach niektórych z ludzi, którzy to się pojawiają to znikają, by się znów pojawić w okolicach mojego oka, nosa i ucha, to jestem gotów powiedzieć wszystko, byleby choć jeden z nich zechciał zniknąć raz i na dobre. A jednak wciąż, mimo tych wyjaśnień, sprawa nie jest do końca rozstrzygnięta, z tego choćby powodu, że – obserwując to wszystko co się dzisiaj dzieje wokół mnie w zasięgu działań tak zwanej prawicy – ja osobiście nie widzę żadnego powodu, żeby się wstydzić bycia akurat komuchem.
Kiedy po raz pierwszy zajmowałem się problemem fikcyjności dzielenia naszej sceny politycznej według linii prawica-lewica, z naciskiem na wymiar etyczny całego przedsięwzięcia, na oku miałem przede wszystkim tak zwanych liberalnych konserwatystów, w związku z wyprowadzonym przez nich atakiem na najszerzej rozumianą Solidarność. Moją wściekłość wzbudziło odmieniane na wszelkie możliwe sposoby i wyśpiewywane na wszystkich możliwych rejestrach, zawołanie: „Nie pozwolę, żeby za moje podatki utrzymywano całą bandę nierobów!” Jeśli postanowiłem, że nadszedł odpowiedni czas, by się zdeklarować jako dumny lewicowiec, to przede wszystkim dlatego, że zostałem do tego gestu zainspirowany przez tę bandę idiotów, których zarówno społeczno-polityczna wiedza, jak i czysto ludzka wrażliwość zaczynają się i natychmiast kończą na konstatacji, że jeśli się chce zarabiać, to trzeba pracować. A jeśli ktoś nie pracuje, to znaczy że jest głupi i nieudolny. A jeśli jest głupi i nieudolny, to niech nie wyciąga swoich nieobciętych paznokci do tych, którym się udało.
Jednak jak mówię, dziś i wszystko to poszło już bardzo do przodu, a i ja sam znacznie poszerzyłem swoje pole obserwacji. I w ramach tego szerokiego już bardzo obrazu zauważyłem, że mój wręcz histeryczny upór, żeby nie pisać o sprawach, lecz o ludziach ma bardzo głębokie uzasadnienie. I jeśli coś tu się kiedykolwiek ma zmienić, to tylko to, że jeszcze bardziej będę zajmował się ludźmi, a nie sprawami. A zajmując się ludźmi, sprawom będę poświęcał jak najmniej miejsca i uwagi, ponieważ – w moim najgłębszym przekonaniu – człowiek jest tylko – ale i aż – człowiekiem, i wszystko to co go otacza ma znaczenie najmniejsze. Oczywiście, nie będzie mi łatwo, choćby dlatego, że zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że tak nie można, bo każdy ma swoją godność i takie tam… ale zobaczymy. Moje intencje są bardzo jasno opisane i nie wydaje mi się, żebym był w stanie zacząć nagle pisać wbrew sobie.
O co mi konkretnie chodzi? Oczywiście – jak już wspomniałem – głównie o te napomnienia, żeby nie ruszać swoich. Co to bowiem oznacza swoich? W jakiż to sposób nie-mój jest Grzegorz Napieralski? Otóż dokładnie w taki sam sposób, jak Jarosław Gowin. A jeśli i Gowin i Napieralski nie są moi, to nie widzę najmniejszego powodu, żeby mój był Tomasz Wołek. Jeśli z kolei nie mój jest Wołek, to jakiż ja mam powód, żeby za swojego uważać byłego ministra Polaczka, czy Rafała Ziemkiewicza? Jeśli z kolei nie mój jest Polaczek, to równie dobrze nie mój jest Warzecha, czy Dorn. I, oczywiście, nie mój jest Palikot. I teraz proszę mi powiedzieć, jakież to ja mam mieć argumenty, żeby część z tych nazwisk z tej listy wykreślić? Czy może chodzi o to, że Wołek chodzi do kościoła, a Napieralski nie? Przepraszam bardzo, ale proszę nie żartować. A niby to dlaczego ja mam uważać Warzechę za swojego, a Dorna już nie? Przecież, w zeszłych wyborach to Dorn głosował, tak jak ja, na PiS, a nie Warzecha. Czemu ja mam traktować jak swojego Dorna, a już posłów Węgrzyna, Nitrasa i Niesiołowskiego jak wrogów? Przecież Niesiołowski znacznie dłużej jest człowiekiem pobożnym, niż Ludwik Dorn, a nie wykluczone, że Nitras i Węgrzyn byli jako chłopięta ministrantami. Czemu ja mam traktować jako nie-swojego Celińskiego, a Ziemkiewicza już nie? Akurat to Celiński powiedział o moich Kaczorach, że kiedy z nimi rozmawia, to ma poczucie, że rozmawia z KIMŚ, a nie kompromitował się jakąś paplaniną o „wrzeszczących staruszkach”.
Ja tu jednak ten powyższy akapit poświęciłem w pewnym sensie na żarty. Ale przecież sprawa jest jak najbardziej poważna i nie mam najmniejszych problemów, żeby zacząć rozmawiać poważnie. Tylko co ja mam rozbić, skoro to wszystko w samej swojej istocie brzmi jak żart? Dziś wielu moich przyjaciół, których miałem przyjemność poznać na tym blogu, zaraz zacznie mnie namawiać, żebym przestał się zajmować sprawami nieistotnymi, tylko zechciał z nimi współtworzyć szeroki obóz polskiej prawicy? Czy ja ten apel mam rozumieć tak, że ja mam się znaleźć dokładnie w tym samym obozie, w którym znajduje się Warzecha i Gowin? Czy może mam z tej dwójki wyrzucić Gowina, bo on jest z PO? A może też i Warzechę, bo kiedyś zrobił z siebie idiotę i publicznie się nadął, że jest pilotem Boeinga? Ale czy przy okazji mam się wycofać z mojego poparcia dla Mariusza Kamińskiego, bo on, z kolei, jest ateistą? W odróżnieniu od Julii Pitery. I zamiast tych kilku zaprzańców, dodać jednak do listy moich ulubieńców, których następnie już tylko będę chronił, Tomasza Wołka, który i chodzi do kościoła i przyjaźnił się z Kisielem, a na dodatek jeszcze pojechał do Pinocheta z ryngrafem? A może mam się zaprzyjaźnić z tymi, którzy dziś jeszcze są po mojej stronie, a idiotami się staną dopiero za parę miesięcy?
A może jest jeszcze inaczej? Może znajdzie się ktoś kto mi zaproponuje, że liczy się tylko jedno, a w ramach tego „jednego” powinienem patrzeć, kto jest po prostu porządny, a kto nie. Że powinienem jako pierwszych, wykluczyć z mojego serca herbertowskich „szpiclów, katów i tchórzy”, a więc, na przykład, przede wszystkim arcybiskupa Dziwisz? Więc jeśli jest tu ktoś taki, to bardzo proszę, niech mnie do tego nie miesza, bo ja już mimo wszystko wolę tego nieszczęsnego Dziwisza, który jest przynajmniej księdzem – księdzem za życia potępionym – ale przynajmniej księdzem, i on akurat, jak przyjdzie na mnie kres, to jakimś rzutem na taśmę, jeśli mu się tylko zechce, a Dobry Pan Bóg mu pozwoli, będzie mógł mi choćby udzielić rozgrzeszenia. Wolę go więc bez porównania bardziej od uwielbiającego kapitalizm, wolny rynek i mającego dokładnie takie samo zdanie na temat palących śmierdzące opony związkowców, jak Łukasz Warzecha, opisanego już tu przeze mnie w osobnym wpisie (chcecie to szukajcie) szefa BCC – Marka Goliszewskiego, czy choćby jego chyba wciąż jeszcze kumpla – też prawicowca pełną gębą – Donalda Tuska. Bo co ja od Tuska mogę dostać, czego nie może mi dać każdy pierwszy z brzegu szalikowiec? Legendę Solidarności? Ją akurat rozdają skutecznie Lech Wałęsa i Władek Frasyniuk. Nie mówiąc już o Marcinie Kydryńskim, któremu właśnie poświęciłem kolejny tekst dla Warszawskiej Gazety, a który podobno też jest trochę nasz. Nawet jeśli tylko przez żonę.
Proszę się nie gniewać, ale w ogóle nie ma o czym gadać. Z tej prostej przyczyny, że ludzka porządność i nie-porządność wykuwa się nie na poziomie ideologii, a więc na poziomie tego, czy ktoś jest nasz, czy nie-nasz, lecz – w najlepszym wypadku – tam gdzie się decyduje, kto jest po naszej stronie, a kto jest przeciwko nam. A tak naprawdę, kto jest człowiekiem, a kto już jest nim mniej.
W tej sytuacji, znów przepraszam wszystkich bardzo, ale nie widzę najmniejszego powodu, żeby się angażować w obronę, czy ochronę najróżniejszych durniów, zdrajców, tchórzy i kombinatorów i zwykłych onanistów, tylko dlatego, że im się strasznie spodobało mówić o sobie, że są polskimi patriotami, i którzy chętnie się ze mną w którąś z Wigilii przełamią opłatkiem. Bo, nie widzę też najmniejszego powodu, żeby ich do tego wigilijnego stołu wpuszczać przed Jerzym Wenderlichem, czy jak on się tam nazywa. A jeśli ktoś myśli, że to wszystko dlatego, że jestem komunistą, to Bóg z nim. Wolę być komunistą, niż w jakiejkolwiek dyskusji, pod jakimkolwiek pozorem, w imię jakiejkolwiek prawicowej ideologii, głosić publicznie, że związkowcy z Cegielskiego to banda chuliganów, a najnowsza książka Ziemkiewicza to prawdziwe cudo.

środa, 31 marca 2010

O pewnych... ograniczeniach. No i o nas



W moim życiu spotkałem dwa określenia – czy może opisy – osób, o których potocznie mówi się „wariaci”, a które mi tak zaimponowały swoją trafnością, a jednocześnie swoistą elegancją, że noszę je w swojej pamięci do dziś. Pierwszy z nich dotyczył poety Ezry Pounda i został sformułowany przez człowieka któremu należy się tu parę słów. Był to absolutnie ekscentryczny absolwent Oxfordu (prawdziwy!), który przyjechał do Sosnowca, żeby uczyć tu angielskiego. Człowiek, który zachowywał się jak się zachowywał, trochę zapewne dlatego, że sam bym „wariatem”, a trochę pewnie i z tej przyczyny, że te swoje ekscesy traktował jak szczepionkę na świat, w którym przez jakiś czas przyszło mu żyć. Na tej prostej zasadzie, że jeśli chce się zachować resztki normalności w nienormalnym środowisku, należy czasami przede wszystkim oszaleć. Poza tym, był kimś absolutnie pięknym i prawdziwym. Wszyscy go uwielbialiśmy.
Któregoś dnia przyniósł nam oryginalne nagrania Ezry Pounda, recytującego swoje wiersze. Słyszałem w życiu dwóch poetów, czytających swoją poezję, kiedy to ich głos dosłownie zwalił mnie z nóg. Jednym z nich był Dylan Thomas, drugim Ezra Pound. Po wysłuchaniu Pounda, uznałem – młody byłem i wrażliwy – że teraz to mogę już właściwie umrzeć. Anthony Jeffrey – ciekawe czy jeszcze gdzieś żyje – powiedział nam wtedy coś takiego: „Jak idzie o Pounda, to był to człowiek bardziej szalony niż wy czy ja”. I jakoś to zdanie pamiętam. Po trzydziestu już niemal latach, wciąż pamiętam to określenie w dosłownym kształcie: „More insane than you and me”.
Kolejną definicję „wariactwa”, która zapadła mi w pamięć przez swoją piękną delikatność, znalazłem u wspominanego już tu kiedyś Boba Greene’a, gdy pisał o czymś co się nazywa Toughmen Contest, i co organizowane jest na amerykańskiej prowincji dla rozweselania lokalnych debili, a jednocześnie dla obdarowania szansą zaistnienia miejscowych bandytów i chuliganów. Bob Greene pisze, że Toughmen Contest nie jeździ do większych metropolitalnych ośrodków, bo tam ludzie sobie radzą ze swoimi instynktami na znacznie wyższym poziomie, niż by im to zapewniło dwóch żuli lejących się po pyskach do ostatniej kropli krwi. Zastanawia się przy tym, co sprawia, że z pozoru zwykli ludzie – w głównej mierze za darmo, dla jakiegoś ulotnego marzenia o sławie – są chętni, by się narażać na tak wielkie niekiedy poniżenie i ból. I stara się ich tłumaczyć w ten sposób:

Wydaje się, że przyciągnęła ich tu ta jedyna rzecz, która im umykała przez całe życie: sukces. To wszystko byli chłopcy z bylejakich miasteczek, z bylejaką pracą, żadnemu z nich nigdy nie udało się zabłysnąć w wielkim świecie. Zgodzili się na to i nauczyli się jakoś z tym żyć. Od podstawówki wiedzieli, że mają pewne … ograniczenia
Właśnie o te „pewne…ograniczenia” mi dziś chodzi.
Ja się na ogół nie oszczędzam. Jak chcę powiedzieć, że ktoś jest „wariat”, to to mówię. „Dureń”, „głupek”, „idiota”, a nawet – jak niektórzy to sprytnie zauważyli – „ruski buc” też mi przechodzi zgrabnie przez gardło. Muszę jednak przy tym przyznać, że ten „wariat” jakoś mi mocniej niż inne epitety, siedzi w głowie. Wydaje mi się, że wspominałem o tym już tu też parokrotnie, i w miarę dokładnie przedstawiłem, jak ich widzę i co sądzę o tych przeciętnych „wariatach”. Tych wszystkich dziwakach, którzy albo chodzą po mieście ze stertą starych płyt analogowych, czy to Doorsów czy tylko Niebiesko-Czarnych, a ludzie się od nich odsuwają, ale też o tych, którzy siedzą w swoich domach i mają wyłącznie tę klawiaturę i ten pecet i to uczucie, że wreszcie ktoś ich traktuje poważnie. Tak. Internet jest pod tym względem niezwykły. Przede wszystkim przez to, że jest cudownie anonimowy, ale też chyba jeszcze z tego dziwnego, dla mnie akurat niezgłębionego powodu, który na tyle mocno zahacza o metafizykę, że nie mam nawet odwagi się tu dzielić moimi spostrzeżeniami.
Kilkakrotnie planowałem napisać coś na ten temat, ale mam z tym tekstem oczywisty bardzo problem. Otóż musiałbym pisać bezpośrednio o moich sieciowych znajomych, a Administracja stanowczo na to nie pozwala. Owszem, mógłbym swobodnie poświęcić cały cykl wpisów komuś takiemu jak… no, komuś sławnemu, bo tych zdaje się ruszać wolno. Z drugiej jednak strony, to akurat nie oni stanowią mój największy problem. Kiedy myślę o „wariatach” – tych całkowicie ukrytych, a na zewnątrz występujących w roli trolli, lub zwykłych sieciowych chuliganów, albo niekiedy zadumanych nad polską polityką mądrali – to akurat chodzi mi o zwykłych wariatów, tyle że „bardziej szalonych niż ja i Ty”. A nad nimi znęcać się ani nie wypada, ani też nie wolno.
Raz zdarzyło mi się – jeszcze na samych początkach mojej blogerskiej kariery – trafić na tekst naszego salonowego Rasta, który mnie tak zadziwił swoim szaleństwem, takim klasycznym ‘upaleniem’, idealnym mamrotem, że zaprotestowałem przeciwko temu, by coś tak kuriozalnego trafiało na SG. No ale właśnie wtedy dowiedziałem się, że Administracja nie publikuje notek o charakterze osobistym. Nie da się jednak ukryć, że od tego czasu sytuacja wcale się tu nie zmieniła. Znaczna część komentarzy i też nie tak znowu mała liczba wpisów blogowych jest tworzona przez ludzi co najmniej dziwnych. Ponieważ mam wrażenie, że sama Administracja dojrzała ten problem i, narażając się na skomasowany atak obrońców wolności słowa i przeciwników „cenzury rodem z PRL-u”, postanowiła – ledwo ledwo, ale jakoś – to miesjce czyścić, chciałbym zabrać ponownie głos. Właśnie w sprawie wariatów.
Od dłuższego już czasu mam okazję – którą, przyznaję, chętnie wykorzystuję – czytać wpisy niejakiego slaughterhouse5. Jeśli ktoś nie wie, o kim mowa, to bardzo krotko tylko powiem, że jest to człowiek przedstawiający się jako mieszkaniec bardzo drogiego apartamentu w bardzo drogiej dzielnicy Krakowa, gdzie wraz ze swoim ojcem-biznesmenem – człowiekiem niezwykle majętnym – kolekcjonuje dzieła sztuki. Studiuje przy tym trzy kierunki, uczy się języków i gra w szachy na najwyższym mistrzowskim poziomie. Slaughterhouse5 przedstawia się też osobiście na najróżniejszych portalach społecznościowych, skąd możemy się nawet dowiedzieć, jak się nazywa i jak wygląda, a nawet to, że wśród jego „doświadczeń i referencji” jest praca jako „internetowy sprzedawca w QXL Poland sp. z o.o. (Allegro.pl)”
Lubi mówić takie rzeczy jak:

Nie ulega wątpliwości dla mnie, że spokojnie bym dał radę dwóm na raz (zaspokoił na najbliższy miesiąc) - bom ogier wspaniały
albo

Jak pisałem z tą angielką (tylko i wyłącznie w ramach szlifowania mojego writing) to pierwsza rzecz na którą zwróciła ona uwagę to fakt, że... znam całkiem dobrze (i pisany i mówiony - a nawet i jestem niezłym retorem!...chyba założę kanał na YouTubie z czasem) język polski
albo

Śledzimy od kilku lat (newslettery, te sprawy - tyle, że nieregularnie...) chiński rynek sztuki . Nie chcę o tym pisać (w aspekcie cen szczególnie) więcej, ale zabawa jest przednia
albo

Więc była to moja pierwsza gra w cashflow (skrót: CF) […]Obok mnie siedziała Kasia, która też grała pierwszy raz w CF. Z tyłu - Mariolka uśmiecha się do mnie. Mariolka jest doświadczona, wie jak wygrywać, wie jak budować dochód pasywny…
albo

O filozofii rozmowy są najciekawsze, ale z towarzystwem na poziomie. Więc u mnie nie wypaliło; to nic - umówiliśmy się w innym mieszkaniu, u Moniki, bliżej, gdzie pojechaliśmy razem wszyscy. Monika za dużo wypiła w tego sylwestra - mdlała. Dla Piotrka niby wszystko było w porządku i ‘nic się nie dzieje’, ale dobrze czuć było, że ‘coś się jednak dzieje’. Podobno Monika ma problemy z sercem. Przyznam się, że pierwszy raz spotkałem kogoś, kto mdleje po alkoholu... może to padaczka? A może wycieńczenie - kto wie? Był alkohol, narkotyków brak, bo zabawa z tym jest droga stosunkowo. W tygodniu jakieś dragi będą - Mateusz już coś ma, to w klubie się skorzysta
czy wreszcie ledwo co:

Bzyknę więc sobie dzisiaj fajną chemiczkę. Blondynka, jakoś 170 CM, szczupła. Długie włosy - będzie za co ciągnąć. Miła, chcę być dla niej odpowiedni. Trzeba się więc postarać. Pomiędzy stosunkami wypytam jakie ma poglądy na sprawy aborcji, seksu, partnerstwa. Ot, w ramach psychologii praktycznej :D
A więc tak wygląda nasza sieciowa rzeczywistość. Nie mówię, że tego jest większość, ale chcę wyłącznie zasugerować, że takich dziwadeł jak slaughterhouse5 musi być wcale nie tak mało. Tyle że się bardziej ukrywają. Obawiam się, że istnieje cała grupa takich chłopców, którzy skończyli i podstawówkę, a później może i jakieś prywatne liceum, bo rodzicom bardzo zależało, żeby nikt nigdy nie dowiedział się, że ich syn ma „pewne… ograniczenia”. Ubierali ich zawsze starannie, codziennie kazali się im myć, i grzecznie zachowywać wobec sąsiadów i znajomych, często pewnie chodzili wszyscy jak Pan Bóg przykazał na niedzielne nabożeństwa, może i nawet działali w którymś z duszpasterstw, i zawsze im brakowało tego uznania u innych. Więc dziś, po latach, spotykają swoich dawnych kolegów i opowiadają im, jak to studiują rehabilitację na Akademii we Wrocławiu, lub filozofię na UJ-ocie, no i zawsze czekają na jakąś piękność, z którą idą się ‘bzykać’. A czasem – no bo i czemu nie, w końcu wielu z nich to bardzo zdolni informatycy – zakładają blogi i tam próbują sobie dopiero poużywać!
Zapewniam, że nie chodzi mi wcale najbardziej o tego nieszczęśnika. Sprawa polega na tym, że szczególnie od czasu jak ten blog dostał tę nagrodę, pojawiło się tu strasznie dużo najróżniejszych, dziwnych typów. Oni często mnie irytują w sposób bardzo bezpośredni, ale też zdarza się, że wprowadzają wyłącznie swego rodzaju nerwowość, która zawsze prowadzi do destrukcji. I ja ich wszystkich banuję. Ostatnio bez najmniejszej litości, za co spotykają mnie zarzuty – ostatnio nawet od starszej Toyahówny – że jestem nietolerancyjny i złośliwy. Ale ja się autentycznie Internetu boję. Boję się, że trafię na kogoś, kto mi się przedstawi jako miły chłopak z Krakowa, który lubi ze swoim ojcem grać w szachy, no i ma piękną dziewczynę która go kocha, no i tyle tylko że jest tez działaczem Platformy, ale z tego gowinowskiego skrzydła. A ja sobie pomyślę, że przecież nic się nie dzieje.
Niedawno mój kolega Traube napisał mi tak:

Ojciec Bocheński nauczał: ‘Dopóki go lepiej nie poznasz, uważaj każdego spotkanego człowieka za złośliwego głupca. Złośliwego, gotowego z przyjemnością zaszkodzić ci, nawet cię stracić, zwłaszcza jeśli pod jakimkolwiek względem wyrastasz ponad motłoch.’”.
Nie gniewajcie się, ale ja naprawdę, dopóki mi zależy na tym blogu, chcę o niego dbać. Jeśli kogoś niechcąco potraktuję niesprawiedliwie, trudno. Liczę tylko na to, że ci naprawdę uczciwi poradzą sobie i wtedy. Ale ja naprawdę w większości wypadków nie wiem nawet jak wyglądacie. Ale nie gniewajcie się. Obiecuję, że się naprawdę będę starać. A póki co uważam, że Administracja bardzo dobrze robi, że też zaczęła dbać o ten Salon. Jeśli któregoś dnia padnie i na mnie, nie obrażę się. W końcu, co oni o mnie wiedzą, prawda?

niedziela, 23 listopada 2008

Flying Oko, czyli o różnych punktach widzenia

Wczoraj późnym wieczorem wróciłem z młodym Toyahem do domu (z kina, tak na marginesie), zajrzałem do Salonu i wśród komentarzy znalazłem opinię kogoś o pięknym nicku FlyingOko, którą przytaczam poniżej:
No nie wiem.
Kolejny felieton Pana Toyah, gdzie, aby zrozumieć, o co w ogóle chodzi, trzeba się dobrze orientować w drugo- i trzeciorzędnych postaciach polityczno-medialnych.
Nie wiem, kim są Panowie Morozowski i Sekielski. Nie wiem, kim jest Pan Mirosław Drzewiecki. Nie wiem, kim jest Tadeusz Ross (czy Rossa). Szczerze mówiąc, nie chce marnować czasu śledząc wypowiedzi tych postaci.
Natomiast, ja chcę mieć pociągi, które kursują pomiędzy Warszawą a Łodzią przynajmniej w tempie Luxtorpedy z 1934 r. Chcę, aby fekalia obywateli Góry Kalwarii czy Kozienic nie wpływały prosto do Wisły i Wisłą pod mój nos. Chcę, aby kilka polskie uczelni się wbiło w ranking pierwszej setki najlepszych uczelni na świecie (dziś UJ na 301. miejscu przoduje). Chcę, aby efektywność polskich urzędników nie była na szarym końcu Unii Europejskiej. Chciałbym, aby większe polskie miasta znalazły się na jakieś sensownej sieci autostrad.
Panie Toyah, jeśli zamierza Pan mówisz do mnie, to o konkretach, a nie o dziejach ludzi, którzy się raczej nie przyczyniają do podciągnięcia w górę poziomu cywilizacyjnego mojej Ojczyzny."
Ponieważ było późno, a sam byłem już trochę zniecierpliwiony tłumaczeniem, w moim pojęciu, oczywistości, odpisałem w sposób dość lekceważący. Dziś syn mój zwrócił mi uwagę, że byłem niemerytoryczny i mam się poprawić. Poprawiam się więc. Przychodzi mi to z tym większą łatwością, że uważam, że komentarz, który spowodował niniejsze zamieszanie, jest jednak niezwykle ważny - a co równie istotne - bardzo w temacie.
Przede wszystkim, jeśli założyć, że to, co napisał FlyingOko nie było prowokacją - a chyba jednak nie było - należy się wyjaśnienie. Ani Sekielski i Morozowski, ani Mirosław Drzewiecki, ani nawet Tadeusz Ross nie są oczywiście trzeciorzędnymi (ani nawet drugorzędnymi) postaciami polityczno-medialnymi. Możemy naturalnie przyjąć, że dla kogoś, kto patrzy na to, co się tu dzieje z boku, każda z wymienionych osób, obiektywnie nie zasługuje na to, żeby się znaleźć nawet w siedemnastym rzędzie jakiegokolwiek rankingu. Mamy jednak to, co mamy i nie widzę powodu, żeby się skupiać wyłącznie na narzekaniu.
Rozumiem jednak, że nie o to chodzi. Domyślam się, ze nawet gdyby każdy z wymienionych panów był osobą obiektywnie ważną, to i tak, zdaniem FlyingOko nie powinienem się skupiać na analizowaniu indywidualnych postaw pojedynczych ludzi, lecz na sprawach istotnych, czyli na uniwersytetach, drogach, smrodach i ogólnie na kwestiach cywilizacyjnych.
Przyznaję, w tym co piszę, zajmuję się niemal wyłącznie ludźmi i ich postawami. Możliwe, ze częściowo wynika to z mojego temperamentu i ogólnego podejścia do świata. Ale nie tylko. Ja generalnie jestem ciężkim dyletantem. Nie znam się ani na gospodarce, ani na finansach, ani na historii, ani szczególnie na kulturze. Natomiast - nieskromnie powiem - znam się dość dobrze na ludziach. Mój wieśniacki rozum pozwala mi oceniać to co widzę bezpośrednio i wyciągać z tej mojej obserwacji wnioski. Psychologowie rozróżniają różne rodzaje inteligencji. Nie wiem dokładnie, ile ich jest, i jak one się rozkładają, ale podejrzewam, że jeśli jest tych inteligencji dziesięć, to ja mogę uczciwie jedną zarezerwować dla siebie. To ona właśnie pozwala mi obserwować, oceniać i formułować własne myśli. To ona również pozwala mi mieć dość dużą pewność, że byle komu się nabrać nie dam. A jestem głęboko przekonany, że w życiu polityczno-medialnym (którym się po prostu interesuję) głównie chodzi o to, żeby znaleźć jak największą liczbę ludzi, którzy łykną najróżniejszego rodzaju kłamstwa.
Czy jest mi jakoś szczególnie przykro, że się nie znam na budownictwie, na pieniądzach i na gospodarce? Nie bardzo. Pewnie trochę dlatego, że mam już swoje lata i, jeśli czegoś żałuję - a żałuję - to z pewnością rzeczy z kompletnie innej strony świata. Ale też dlatego, że kiedy obserwuję tak zwanych ekspertów i wysłuchuję ich zawsze strasznie mądrych opinii - opinii najczęściej tak kompletnie i tak często sprzecznych - nie mogę się wyzbyć przekonania, ze często jedyna różnica między ich, a moimi kompetencjami sprowadza się do tego tylko, że oni mają bogatsze ode mnie słownictwo.
No ale to też, w gruncie rzeczy, się nie liczy. Bo, jak to pewnie słusznie, zauważa FlyingOko, chodzi głownie nie o przepychanki między ludźmi, których powaga została już dawno temu zakwestionowana, ale o „rozwój cywilizacyjny naszej Ojczyzny". Jestem gotów się zgodzić z tą opinią, szczególnie jeśli przyjąć, że ten tak zwany „rozwój cywilizacyjny" to wartość obiektywna i bezwzględna. Wszyscy byśmy chcieli, żeby Polska miała lepsze drogi, szybsze pociągi, sprawniejszych urzędników, skuteczniejszy system oświatowy, lepsze prawo, a ludzie żeby byli bardziej szlachetni i piękni. Wszyscy jednak przy tym doskonale wiemy, że jeśli w końcu uda nam się osiągnąć te wszystkie sukcesy, to na końcu tego całego przedsięwzięcia zawsze będzie stał człowiek i wyborczy mandat, który ten człowiek otrzymał, albo którego ten człowiek drugiemu człowiekowi udzielił.
Od roku 1989, kiedy to nastała nowa Polska, mieliśmy okazję brać udział w nieustannej dyskusji ta temat tego, co trzeba zrobić, żeby Polska była taka, jak sobie to wymarzyliśmy. Od roku 1989, przez nasze życie przetoczyły się setki ludzi, którzy nam tłumaczyli, ze tu nie chodzi o osobiste ambicje, o indywidualne spory, o pojedyncze sukcesy, ale o Polskę i o jej rozwój. Ludzi, którzy zapewniali nas, że jeśli my tylko na nich zagłosujemy, to oni już wszystko zarobią najlepiej. Od roku 1989, wmawiano nam, że ci - to jest prawica, a tamci - to lewica, a jeszcze inni - to centrum, a my jesteśmy tymi, którzy jedyne co mają robić, to cierpliwie czekać do najbliższych wyborów i zagłosować tak, żeby Polsce (i tu mrugnięcie) było lepiej. Bo przecież tu tylko o Polskę chodzi.
A później, gdy już wszystko się uspokoiło, po raz kolejny okazywało się, ze Polska w tej rozgrywce jest dokładnie na ostatnim miejscu. Że to zawsze chodziło tylko o ludzi, o ich ambicje, ich interesy i ich kłamstwa. Raz za razem widzieliśmy, jak jedni odchodzą, przychodzą następni, potem ci następni odchodzą, a przychodzą kolejni, a w poczekalni już ustawiają się kolejki najróżniejszych specjalistów od robienia Polsce dobrze. I wszyscy oni powtarzają nam, żebyśmy się nie rozdrabniali, nie skupiali na bzdurach, plotkach i głupstwach, ale patrzyli całościowo, po europejsku.
FlyingOko zapewnia mnie, ze on nie ma kompletnie pojęcia, czy autor ‘bulby' nazywa się Ross, czy Rossa i że nie wie, kim są Morozowski i Sekielski. Pewnie tak jest. Pewnie nie wie. Jestem jednak pewien, że on doskonale wie, kim jest Gosiewski, a nawet to, jak brzmi jego drugie imię. Wie z tego prostego powodu, że ci, którzy mu tej informacji dostarczyli, świetnie wiedzą, że to jest informacja podstawowa. W ogólnym rozrachunku, bowiem, może się okazać, ze poza ta informacją, tak naprawdę, mało co się liczy.
Więc będę się zajmował ludźmi. Jeśli ten tekst ma stanowić jakiś początek, to proszę bardzo. Mieszkam w Katowicach. Uważam, że najbrzydszym dworcem kolejowym świata jest dworzec w Gdańsku, ale, według powszechnie obowiązujących ocen, Katowice w tej kwestii jednak przodują. Niech więc będzie. Bardzo uważnie obserwuję niekończącą się debatę na temat tego, jak przebudować centrum miasta, żeby katowicki dworzec nie straszył. Obserwuję tę debatę i widzę, że tu się zwyczajnie odbywa jakaś gra pozorów. Że tu ktoś próbuje mnie wykiwać. I jeśli dziś przyjdzie ktoś do mnie i powie, żebym ja dalej skupiał swoją uwagę na cywilizacyjnym rozwoju centrum mojego miasta, to ja jednak zwrócę się w inną stronę. Wciąż w stronę dworca, ale bardziej lokalnie.
Otóż na moim dworcu jest punkt z gazetami, gdzie często, kiedy idę rano do pracy, widzę młodą, bardzo młodą, ładną, zawsze bardzo wesołą i uprzejmą dziewczynę, obsługującą to stoisko. Czasem sobie rozmawiamy. Któregoś dnia tak się akurat zgadało, ze dowiedziałem się, ze ta ładna, bardzo atrakcyjna dziewczyna, wstaje o 3.30 rano, żeby zdążyć na dworzec tak, by odebrać poranną prasę. Ponieważ nie mogłem uwierzyć, że ktoś taki jak ona potrafi wstawać dzień po dniu, tak wcześnie rano i przy tym zachowywać tak miły nastrój, zapytałem, czemu to robi. Czemu nie spędza inaczej czasu, czemu jej się chce? Powiedziała mi, że ona w ten sposób pomaga rodzicom. Rodzice płacą jej za studia, więc ona wstaje o 3.30 i jest zadowolona.
I to jest moja historia. To jest to, co widzi moje oko, kiedy patrzy na katowicki dworzec. Bo wiem, że tej dziewczynie mogę zaufać, przynajmniej do czasu, jak nie stanie się częścią czegoś większego i o wiele bardziej poważnego niż zwykły punkt z gazetami.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...