Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prawo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą prawo. Pokaż wszystkie posty

sobota, 26 października 2024

Bumerang, czyli blessing in disguise


 

Zanim przejdę do rzeczy, muszę przekazać kilka informacji na temat naszej córki Zosi, która pod koniec maja została zdiagnozowana z bardzo złośliwym glejakiem, a co nasze życie tego lata zdeterminowało nasz cały czas spędzony na tym świecie. Otóż córka nasza jest po usunięciu guza. Szczęśliwie, wedle relacji lekarzy, to gówno zostało usunięte w całości, bez jakichkolwiek szkód. 14 listopada rozpocznie się radio i chemioterapia i wszyscy się modlimy o łaskę wyzdrowienia. Bogu dzięki, ona czuje się bardzo dobrze, w radości spędza pierwsze dni swojego małżeństwa, i podobnie jak my, prosi Pana Boga o łaskę wyzdrowienia.

 

       A teraz do rzeczy, bo, co, mam nadzieję, zrozumiałe, nie odzywałem się bardzo długo. Otóż, jak już wszyscy wiemy, sąd postanowił wypuścić księdza Olszewskiego i dwie urzędniczki Ministerstwa Sprawiedliwości z aresztu i lawina ruszyła. A ja wczoraj oglądałem w telewizji Republika rozmowy z obiema paniami i od razu przypomniał mi się grudzień ubiegłego roku, kiedy to Donald Tusk postanowił zlikwidować TVP Info i w następnej kolejności zaprowadzić swoje porządki w mediach. Podobnie jak wielu z nas, byłem najpierw zaskoczony bezczelnością i okrucieństwem tego ataku, by już po chwili poczuć zwykły strach, a na końcu uznać, że jest już po nas. To był z mojego punktu widzenia czas okropny, no ale od grudnia upłynął już niemal rok i oto co widzimy? Przede wszystkim, w tempie niemal tak samo szybkim jak odbyło się przejęcie władzy przez Koalicję Obywatelską z przyległościami, nowy reżim doprowadził Polskę do stanu niemal kompletnej ruiny, ale stało się coś jeszcze: otóż, dotychczas bardzo niszowa i w gruncie rzeczy kompletnie nieistotna stacja, przejęła niemal pełne zasoby dotychczasowej TVP Info i tym samym uzyskała pozycję, której nawet duchy Jacka Kuronia i Bronisława Geremka nie są w stanie zakwestionować.

        Ja do telewizji Republika, podobnie jak do całego tego towarzystwa, które ją stworzyło, mam stosunek absolutnie negatywny. To znaczy, owszem, korzystam, ale wyłącznie z tego względu, że nie mam nic innego do wyboru. Pod wieloma względami, uważam, że Sakiewicz i jego ferajna są jeszcze gorsi – a nie było wcale tak łatwo – niż TVP Info. Kiedy widzę, jak red. Holecka przeprowadza swoje rozmowy z kimkolwiek, a ostatno ze wspomnianymi wcześniej paniami, myślę, że od niej gorsza jest już tylko Katarzyna Kolenda-Zaleska, a i to nie koniecznie. Natomiast nie mogę nie przyznać, że sukces, jaki osiągnąl Tomasz Sakiewicz, z jednej strony bezczelnie żebrząc te pieniądze, a z drugiej naprawdę skutecznie rozwijając swój biznes – a to przecież nie koniec – jestem pełen podziwu.

         I to mnie prowadzi do dnia wczorajszego, kiedy to nikt inny jak telewizja Republika przeprowadziła rozmowy z dwiema urzędniczkami, i w świat poszła informacja o torturach, jakich obie panie doznały z rąk Donalda Tuska. Słuchałem wypowiedzi pań, patrzyłem im w oczy, i będąc coraz bardziej wstrząśnięty, pomyślałem sobie, że ci durnie – a mam tu oczywiście Donalda Tuska i to wszystko co on wokół siebie zgromadził – już na samym początku popełnili pierwszy ciężki błąd, likwidując TVP Info i tym samym otwierając drogę do tego czym jest dziś Tomasz Sakiewicz i jego biznesy. Drugi błąd, pozornie nie związany zupełnie z pierwszym, to aresztowanie księdza Olszewskiego, a przede wszystkim tych pań. Patrzę dziś na jedną i drugą, słucham ich opowieści, i myślę sobie, że Donald Tusk musiał przeprowadzić odpowiedni rekonesans, znalazł te dwie „myszki” i pomyślał: Te będą sypać. A tu tymczasem okazało się, że swoimi prognozami walnął w mur, którego, ani on, ani nikt inny na tym świecie nie jest w stanie przebić, a mianowicie moc Chrystusa Zmartwychwstałego.

          Ktoś mi powie, że niepotrzebnie uderzam w takie tony, ale spójrzmy proszę, co się wydarzyło. Te dwie biedne, udręczone, poniżone, stłamszone do samego końca kobiety, oddały się w opiekę Osoby, do której ani Donald Tusk, ani minister Bodnar, ani więzienni strażnicy, nie mają jakiegokolwiek dostępu. I wygrały. A oni przegrali. I to przegrali tak, że moim zdaniem znaleźli się dziś na początku swojego końca.

        I teraz znów: po ciężką cholerę ich było zamykać? Do jakiego czorta, i po co, mogło im przyjść do głowy, że jeśli oni wsadzą za kraty księdza Olszewskiego i te dwie panie, a potem, korzystając ze swoich wpływów w ogólnopolskich mediach, oraz zatrudniając swoich najlepszych propagandzistów, wzbudzą wokół nich taką nienawiść, że cała trójka nie wytrzyma tej udręki i zacznie pleść co bądź, byle tylko im dano spokój, to w ten sposób uzyskają nieśmiertelność? Co za głupcy!

        Telewizja Republika, na okrągło, od rana do nocy, wrzuca w eter te dwie rozmowy, oczywiście reżimowe media udają, że nic się nie stało, moim zdaniem natomiast moc tego przekazu jest tak wielka, że tego już się nie da zatrzymać. Nie wiem, ile słów mogą oni jeszcze z siebie wypluć, że jedna i druga z tych pań kłamią jak bure suki,  że nikt im tam w więzieniu nie zrobił najmniejszej krzywdy, że to one i ten ich „ksiądz-salceson” to bezwzględni przestępcy. Wiem natomiast, że im dłużej telewizja Republika, a za jakiś czas może i inne media, będą pokazywały światu ich twarze, ich oczy i ich pełne radosnego uniesienia usta, tym bardziej ów świat będzie nabierał coraz większego przekonania, że to zło trzeba zniszczyć. Raz na zawsze.

           

    

       

środa, 25 sierpnia 2021

O strzale w kolano, kiedy już nie wypada w łeb

     Jak czytelnicy tego bloga wiedzą, dni które sobie powoli mijają spędzam na rekolekcjach poznańskich Pomocników Matki Kościoła i dzięki temu w znacznym stopniu jestem wyłączony ze śledzenia bieżących wydarzeń. Ponieważ jednak tak do końca zapomnieć o świecie się nie da, co jakiś czas docierają do mnie strzępki informacji, w tym i ta że poseł Franciszek Starczewski próbował przedrzeć się przez granicę polsko-białoruską i zostawić tam pakunek, podobno z żywnością i lekarstwami. Dzięki szybkiej i skutecznej akcji - niestety nie mówię tu o standardowym odstrzeleniu zamachowca - straży granicznej, do przerzucenia towaru nie doszło.

      Ja oczywiście mam świadomość, co się wyprawia we łbach niektórych z nas i wiem też, że świadomymi sytuacji jest też polski rząd i podległe mu służby, w związku z czym wiem i ja i oni, że poseł Starczewski, podobnie jak wcześniej paru innych jego kolegów z oddziału, w tych pudłach i workach, mieli faktycznie kanapki z mielonką,oraz ibuprom plus paczkę plastrów, ewentualnie po prostu parę śmierdzących skarpetek i rolkę papieru toaletowego, ale też nie mogę nie zauważyć, że kiedy oni tam się z tymi żołnierzami gonili, to czort jedyny wiedział, co oni kombinują. Jasne jest że ja tu sobie zaledwie teoretyzuję, ale o ile się domyślam, kiedy ów poseł Konieczny, któremu ostatecznie udało się przerzucić to coś na drugą stronę, to nikt go wcześniej nie sprawdził, co on tam niesie. Czy przepadkiem nie narkotyki, broń, czy nie daj Boże granat. I znów, wiem, że to jest tylko teoria, ale, przepraszam bardzo, i co z tego? Jaka jest gwarancja, którą można położyć na szali bezpieczeństwa państwa, że z tej histerii, której wszyscy jesteśmy świadkami, poseł Konieczny dzień wcześniej zwyczajnie nie oszalał i nie postanowił wziąć spraw w swoje ręce? Jaki jest więc powód, by zanim on rozpocznie swój bieg, nie położyć go na ziemi i przynajmniej nie sprawdzić, co on tam niesie? Czy to że my wiemy, że to jest tylko nędzna polityka głupiej opozycji, to jedna rzecz, ale czy to znaczy, że w momencie gdy pojawi się jeden pajac z drugim, to procedury przestają działać?

      Ktoś powie, że trzeba być elastycznym. Głupio jest podstawiać nogę, że już nie wspomnę o strzelaniu, posłance Jachirze. No dobrze, ale spójrzmy głębiej. Jak wiemy, o tym co się dzieję na granicy Polski z Białorusią, wie nie tylko cała Polska, ale też cały świat, ta szczególna jego część, która żartować nie lubi i nie ma ochoty. Nigdy. Ludzie tam się kręcący doskonale wiedzą, że jest miejsce na świecie, gdzie ze względu na silne emocjonalne wzmożenie, tradycyjna czujność nieco osłabła. Czy naprawdę trudno jest sobie wyobrazić, że na tej naszej granicy któregoś dnia pojawi się kobieta z reklamówką, a nawet i bez, zacznie przekonywać pilnujących przejścia żołnierzy, że jest przedstawicielką organizacji Amnesty International, która przyszła z misją dobrej woli,  ci, zamiast ją zgodnie z procedurami sprzątnąć, zaczną z nią dyskutować i w tym momencie nastąpi wielkie bum? Niemożliwe? Ciekawe czemu.

      Jest terroryzm, jest wojna, są granice i cały świat już wie, że wobec zagrożenia zewnętrznego, kłopoty wewnętrzne to pestka. I słusznie. No bo przecież, nie oszukujmy się: co jest groźnego w takim pośle Szczerbie, Jońskim, czy nawet Donaldzie Tusku? Dlatego też cały ów świat stara się przede wszystkim chronić granice, zarówno te fizyczne jak i cywilizacyjne, po to by obcy nie zaczęli wprowadzać tu i tam swoich porządków. Dlatego też służby graniczne są wyposażone w ostrą broń, a prawo państwowe w bardzo restrykcyjne przepisy. Przepisy mówią że granic - wszelkich granic - nie wolno przekraczać, bo za nieposłuszeństwo można nawet oberwać... no, powiedzmy, w kolano. 

      O czym tą drogą przypominam tym wszystkim, którzy chyba o tym zapomnieli...





wtorek, 24 sierpnia 2021

O niezbywalne prawo każdego człowieka do wyjścia siusiu

 

Jest tak, że zgodnie z najnowszą tradycją, wyruszam właśnie pod Poznań, by wziąć udział w rekolekcjach organizowanych między innymi przez znanego nam aż nazbyt dobrze księdza Rafała Krakowiaka, a zatem do końca tygodnia mnie tu Państwo nie zobaczą. Jest też jednak i tak, że dzięki histerii, w jaką z coraz większą intensywnością popada nasza kochana opozycja, mamy naprawdę wiele nadzwyczaj interesujących refleksji, i ja chciałbym bardzo dorzucić swoich kilka słów na tematy bieżące. Tu jednak, również zgodnie z tradycją, proponuję wspomnieć sobie mój dawny tekst, dotyczący jak najbardziej bohatera ostatnich dni, Władysława Frasyniuka, ale też kogoś, o kim, mam nadzieję, jeszcze zanim umrę, usłyszymy, czyli Janusza Lewandowskiego. Zapraszam serdecznie i do zobaczenia za tydzień.

 

 

      Przy okazji któregoś z wcześniejszych ataków uzbrojonych szaleńców, jakie mają od czasu do czasu miejsce w Stanach, a a o których donoszą nam media, żona moja zwróciła uwagę na fakt, że, zwłaszcza tam, w Ameryce, niemal zawsze, po zrealizowaniu swojego szatańskiego planu, napastnik popełnia samobójstwo. Zdaniem mojej żony, tam nie ma mowy o żadnym samobójstwie, a już na pewno nie w większości wypadków, tylko o zwykłej egzekucji. I ja jak najbardziej skłonny jestem się z tą opinią zgodzić. Doskonale bowiem rozumiem emocję policjantów, którzy mają przed sobą kogoś, kto zabił niekiedy nawet dziesiątki ludzi, a jednocześnie świadomość, że nawet jeśli ów gagatek zostanie skazany na karę śmierci, to przez następne lata społeczeństwo i tak będzie musiało cierpliwie znosić jego obecność. A zatem, czy nie lepiej wziąć sprawy w swoje ręce, wyegzekwować sprawiedliwość,  a następnie bezradnie rozłożyć ręce i powiedzieć, że no trudno, nie udało się go postawić przed sprawiedliwością?

      I oto, jak wiemy, doszło do kolejnego ataku, gdzie kolejny z nich zamordował kilkanaście osób… jednak tym razem, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, ani nie popełnił samobójstwa, ani nawet nie został postrzelony, tylko z prawdziwie europejską kulturą aresztowany i osadzony, by potem już tylko czekać na proces, który pewnie na dodatek pozwoli go wysłać do słynnego więzienia ADX Florence, gdzie nie pojawi się nawet najmniejsza szansa, by go zabili jacyś czarni gangsterzy, którzy potrafią znieść wiele, byle nie opętanych durniów.

      Ktoś spyta, co mi strzeliło do głowy, by nagle się zajmować sprawą tak wydawałoby się trywialną, jak prawo i sprawiedliwość w świecie, gdzie ani jedno i drugie właściwie ani nie istnieje, ani też istnieć nie może. Otóż proszę sobie wyobrazić, że głównym powodem tego jest niedawne zatrzymanie przez policję Władysława Frasyniuka i wrzawa, jaka się podniosła od lewej do prawej strony w związku z tym, że podczas zatrzymania policjanci założyli Władkowi kajdanki. Co wyjątkowo ciekawe, głos w sprawie zabrał nie kto inny jak sam Janusz Lewandowski, minister przekształceń własnościowych w „złotych latach” III RP, i występując w programie „Kropka nad i” Moniki Olejnik, zaproponował, by „obrazek Frasyniuka w kajdankach kojarzył się po wsze czasy z ‘dobrą zmianą’”. W pierwszej chwili, kiedy przeczytałem te słowa, uznałem że z opinią Lewandowskiego zgadzam się w stu procentach. W rzeczy samej, widok Frasyniuka w kajdankach kojarzy mi się jak najbardziej z Dobrą Zmianą – w cudzysłowie, czy bez –  jednak kiedy zagłębiłem się w samą rozmowę, uznałem, że sprawa jest jednak głębsza i wymaga głębszej analizy. Otóż kiedy Lewandowski mówił o Frasyniuku w kajdankach, nawiązał przy okazji do znanej nam sprzed lat sprawy samobójstwa Barbary Blidy i wtedy nagle, całkiem przytomnie, Olejnik przywołała wyjaśnienie ministra Brudzińskiego, który przypomniał, że do dziś kierowane są do służb pretensje, że wówczas – zapewne biorąc pod uwagę polityczną pozycję Blidy – kajdanek jej nie założono. I proszę sobie wyobrazić, że na to Lewandowski zareagował z ironicznym zacięciem: „No to niechcący… to jest rzeczywiście rozsądek naszych ministrów, że przywołał to również drugie skojarzenie. Tamto jest istotne dla postrzegania paru ludzi, którzy nigdy nie powinni zbliżyć się do narzędzi władzy państwowej, bo nadużywają tych narzędzi”.

      Ja wprawdzie nie jestem w stanie złapać ani sensu owej ironii, ani nawet logiki takiej akurat reakcji pana posła, byłego ministra, a mimo to, po głębszym zastanowieniu, jestem skłonny zupełnie szczerze zgodzić się z postulatem, by, gdy już dojdzie co do czego, pewnej szczególnej grupie polityków – i do niej jak najbardziej zaliczyłbym również Janusza Lewandowskiego – w żadnym wypadku kajdanek nie zakładać. Powiem więcej. Nawet jeśli oni w pewnym momencie zwrócą się do prowadzących zatrzymanie oficerów o pozwolenie wyjścia do ubikacji, należy im to umożliwić, ze szczególną dbałością o to, by mogli skorzystać ze swoich praw, w dodatku z zachowaniem pełnej dyskrecji i szacunku dla prywatności.

      Jak już wspomniałem wczoraj, a pozwolę sobie ten fakt przypomnieć jeszcze parokrotnie, dokładnie na przełomie lutego i marca mija równe dziesięć lat, jak zacząłem prowadzić ten blog. Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by, wspominając to, co tu zostało przez te lata powiedziane i napisane, uznać, że nic nie zaszkodzi, jeśli tę właśnie myśl przyjmiemy jako motto całego tego przedsięwzięcia: „Żadnych kajdanek dla najbardziej zasłużonych funkcjonariuszy III RP!”



 

niedziela, 7 lutego 2021

Marvin Heemeyer, czyli o zrównywaniu z ziemią

Plan miałem taki, by w tę piękną mroźną niedzielę dać Państwu od siebie odpocząć, ale właśnie wróciłem ze spaceru z psem i uznałem, że jest za zimno, żeby się snuć po okolicy, więc może pojawi się tu i ówdzie chwila, by sobie coś poczytać. Na tę okoliczność chciałbym przypomnieć stary tekst, zamieszczony w moim zbiorze o Diable, o pewnym zdesperowanym człowieku nazwiskiem Heemeyer, którego Ameryka wstydzi się niemal tak samo jak Brytyjczycy swojego słynnego indyjskiego żywopłotu. Bardzo więc proszę.     



      Jeśli przyjmiemy, że 5 lat to szmat czasu, mogę chyba powiedzieć, że dość niedawno, dzieląc się refleksjami na temat jednego z moich ulubionych filmów, a mianowicie „Trzech dni Kondora”, wspomniałem jego finałową scenę, kiedy to biedny Robert Redford wygraża się, jak to on o wszystkim poinformuje „New York Timesa”, „New York Times” wszystko opisze, świat się dowie  i źli ludzie zostaną ukarani, na co jego rozmówca odpowiada mu: „A co, jeśli nie napiszą?” I, jak mówię, biedny, Robert Redford kamienieje, i tak film ów się kończy.

      O co chodzi? Otóż chodzi o to, co zawsze. Że w obliczu potęgi Systemu, jego ukrytej natury i nieznanego nam choćby kształtu, musimy zawsze zakładać, że w pewnych szczególnych sytuacjach nie mamy zwyczajnie szans. I tego stanu nie zmieni ani twarde prawo, ani wolne media, ani nawet tak zwana pięść ludu. Gdy stawka jest naprawdę wysoka, System robi, co chce.

      Jeszcze bardziej niedawno mieliśmy okazję zaobserwować, w jaki sposób owa kontrola Systemu działa w wersji turbo, na przykładzie wielkiej katastrofy budowlanej, jaka miała miejsce w Bangladeszu, i w wyniku której śmierć poniosło ponad 1000 osób. Niektórzy z nas pewnie jeszcze wszystko dobrze pamiętają, część z całą pewnością – zgodnie zresztą z oryginalnym planem – o niczym zwyczajnie nie słyszała, część, nawet jeśli coś tam kiedyś usłyszała, nie zwróciła na to uwagi i dziś nawet nie pamięta, że cokolwiek się wydarzyło, ale to się naprawdę zdarzyło. W Bangladeszu runął ośmiopiętrowy budynek, w którym na zamówienie największych światowych sieci odzieżowych szyto ubrania dla mnie i dla Ciebie i, jak mówię, w wyniku owego nieszczęścia zginęło ponad tysiąc osób. Rzecz jednak nie tyle w samej tragedii i w żniwie, jakie zebrała, ale w tym, że przez kilkanaście następnych dni, światowe media zastosowały wobec tego, co się stało, niemal pełną blokadę informacyjną. O ile się nie mylę, u nas w Polsce, zaczęto o tym pisać dopiero po tym, jak ja zamieściłem na swoim blogu odpowiedni tekst i w ślad po nim o sprawie poinformowała „Gazeta Polska Codziennie”. Mniej więcej tydzień po zdarzeniu.

     Dlaczego w sytuacji, gdy światowe media potrafią zrobić sensację z najbardziej trywialnych wypadków, polegających na tym, że gdzieś ktoś został zasypany kupą piasku, wpadł do studni, czy został zastrzelony przez jakiegoś wariata, o tym, że ponad 1000 osób zginęło podczas niewolniczej pracy na rzecz wielkiego międzynarodowego przemysłu, myśmy mieli się nie dowiedzieć nigdy, lub dowiedzieć się maksymalnie bezrefleksyjnie? Otóż poszło o to, że wspomniana katastrofa była czymś tak strasznym, tak głęboko porażającym, tak wreszcie pełnym znaczeń, że gdyby w tej sprawie została sprowokowana powszechna debata, System poniósłby bardzo poważne szkody. Pisałem o tym w odpowiednim momencie, dziś powtarzać się już nie mam nawet siły, ale tak to właśnie wygląda. Gdyby sposób, w jaki doszło do śmierci tych ludzi, został poddany gruntownej debacie, System by się mógł z tego zwyczajnie nie pozbierać.

       Bangladesz jest trzecim największym eksporterem taniej odzieży dla światowego przemysłu. Nie wiem, kto jest pierwszym i drugim. Może Indie, może Chiny, może jeszcze ktoś, ale Bangladesz jest trzeci. Dzięki praktycznie niewolniczej pracy tamtejszych kobiet i mężczyzn, cały świat chodzi odziany i wystrojony wedle uznania, wedle potrzeby i wedle swoich finansowych możliwości. I to jest podstawa Systemu. I jej zmieniać nie wolno. Tak ma być i tak będzie. A jeśli kiedyś przyjdzie nam o tym porozmawiać, to z całą pewnością powodem do tej rozmowy nie będzie to, że gdzieś zginęło 1000 osób. Uważam, że katastrofa w Bangladeszu pokazała nam tę prawdę w sposób wręcz modelowy.

        I oto wczoraj trafiłem na informację, że w roku 2004, a więc ledwie co 11 lat temu w miejscowości Granby w stanie Colorado pewien drobny przedsiębiorca nazwiskiem Marvin Heemeyer, właściciel zakładu produkującego i instalującego tłumiki do samochodów, w reakcji na plany władz swojego miasta wybudowania cementowni, której lokalizacja odcięłaby jego zakład od świata, a tym samym doprowadziła go do ruiny, a przede wszystkim ze względu na odmowę jakichkolwiek negocjacji, połączoną z systemową wręcz przeciwko niemu agresją, przy pomocy specjalnie zaprojektowanego i odpowiednio wyposażonego buldożera, zrównał z ziemią pół miasta, a następnie popełnił samobójstwo.

      Kto chce, może oczywiście sobie zajrzeć do Wikipedii i tam o wszystkim poczytać, ale trochę na wszelki wypadek, gdyby się komuś może nie chciało szukać, a trochę z potrzeby serca – właśnie tak! – przytaczam istotne fragmenty:

      „Kiedy kolejne petycje do władz, mediów i lokalnej społeczności nie dały żadnych skutków, Heemeyer poddał się, dzierżawiąc grunt firmie wywożącej śmieci. Umowa zakładała, że miałby on sześć miesięcy na wyprowadzenie się z posesji. Jak się później okazało, okres ten wykorzystał na ulepszenie swojego buldożera, osłaniając go miejscami ponad 30 centymetrami stali i betonu, instalując kamery zapewniające widoczność otoczenia w każdym kierunku, a w końcu konstruując klimatyzację i inne systemy pozwalające na komfortowe przebywanie wewnątrz przez wiele godzin.

        4 czerwca 2004, konstruktor zasiadł za sterami buldożera, wyjeżdżając przez ścianę swego dawnego warsztatu, a następnie zrównując z ziemią fabrykę cementu i wyruszając w miasto. W ciągu kilkugodzinnej wyprawy Heemeyer zniszczył doszczętnie budynek ratusza, siedzibę lokalnej gazety, dom burmistrza, i wiele innych budynków publicznych powiązanych z osobami, które były zaangażowane w spór. Łącznie w gruzach legło 13 budynków. To, że nikt nie został ranny, niektórzy świadkowie przypisywali precyzyjnej kalkulacji działań Heemeyera.

       Podczas powolnego i nieubłaganego pochodu pojazdu, policja i oddziały SWAT próbowały powstrzymać maszynę, ale zarówno ogień z broni długiej, jak i granaty nie miały żadnego wpływu na pojazd, i ostatecznie, po oddaniu ponad 200 strzałów (w tym amunicji przeciwpancernej), siły porządkowe musiały po prostu bezsilnie obserwować wydarzenia.

      Buldożer był uzbrojony w karabin Barrett M82karabin Ruger AC556pistolet Kel-Tec P11 i rewolwer magnum, ale Heemeyer użył ich tylko do celów obronnych. Gdy policjanci zorientowali się, że strzela ponad ich głowami, na początku sądzili, że po prostu słabo strzela, kiedy jednak później weszli do buldożera i zobaczyli uzbrojenie i kamery, uświadomili sobie, że gdyby Heemeyer chciał, mógłby pozabijać wszystkich z łatwością. Wszystko wskazuje więc na to, że jedynym celem Heemeyera była destrukcja budynków, a nie krzywdzenie ludzi.

      Heemeyer dwukrotnie zmierzył się z innymi maszynami. Gdy zaatakował cementownię, Code Docheff – właściciel zakładu – wsiadł do ładowarki i próbował trafić w silnik buldożera, a następnie zerwać gąsienicę. Marvin oddał najpierw kilka strzałów ostrzegawczych w powietrze, potem w łyżkę ładowarki, a potem zepchnął ją na bok. Docheff uciekł, słysząc strzały. Później, gdy buldożer znajdował się na terenie Independent Gas Co., władze wysłały w jego kierunku dwie zgarniarki. Jedna z nich zablokowała mu wyjazd, tak aby policja mogła oddać strzał z ciężkiej broni. Heemeyer zawrócił i próbował wyjechać z zakładu inną drogą, a potem po stoku znajdującym się wzdłuż drogi. Kiedy mu się to nie udało, ruszył w stronę zgarniarki. Pomimo, że kierowca z całych sił próbował go zatrzymać, Marvin zepchnął go na bok i odjechał. Kilka minut później zgarniarka zablokowała Heemeyerowi drogę wstecz podczas burzenia sklepu Gambles. Heemeyer ruszył przed siebie, niszcząc kompletnie ścianę budynku. Ostatecznie do akcji wkroczył inny buldożer, Caterpillar D9, ale wówczas było już po wszystkim.

      Gdy po pewnym czasie w pojeździe zawiodła chłodnica, a jedna z gąsienic zapadła się w piwnicy sklepu Gambles, pilot buldożera sięgnął po pistolet i popełnił samobójstwo. Zarówno pozostawione przez niego nagrania, jak i sposób budowy włazu, wskazują, że nigdy nie zamierzał opuścić buldożera – właz został skonstruowany tak, by jego ponowne otwarcie graniczyło z niemożliwością. Według niektórych źródeł Heemeyer zaspawał się w środku, choć wcale nie musiał tego robić – sama pokrywa ważyła 910 kilogramów i była dobrze wpasowana w pancerz, poza tym Heemeyer zalał ją olejem, by trudniej było ją chwycić, co odkryli policjanci próbujący dostać się do kabiny.

      Ponieważ obawiano się (bezpodstawnie, jak się okazało), że buldożer może być zaminowany, przewieziono go z dala od miasta i dopiero tam przystąpiono do prób otwarcia kabiny. Dopiero około 2 w nocy policjanci z pomocą palnika wycięli dziurę w miejscu, gdzie zainstalowana była kamera i weszli do środka. Wówczas z pomocą dźwigu wydobyto ciało Heemeyera.

      […]

      Straty spowodowane przez Heemeyera oszacowano na ponad 7 milionów dolarów. Mimo potępienia ze strony lokalnych władz i mediów, dla wielu osób, stał się ludowym bohaterem i symbolem sprzeciwu wobec władzy. Powstało wiele witryn gloryfikujących jego działania. […]

      Urzędnicy miejscy ogłosili 19 kwietnia 2005, że [buldożer] zostanie rozebrany i zezłomowany. Części zostaną rozwiezione po wielu złomowiskach by zniechęcić zwolenników Heemeyera do zbierania pamiątek”.

      Oczywiście ja biorę pod uwagę taką możliwość, że ktoś w tym momencie zakrzyknie: „To ty o tym Heemeyerze nie słyszałeś??? Nie słyszałeś o jego wypasionym Killdozerze?” Biorę to pod uwagę, ale jeszcze bardziej jestem pewien, że nic się takiego nie stanie. Gdyby bowiem ta sprawa była w owym 2004 roku choć minimalnie nagłośniona, ja akurat bym o tym usłyszał, i raczej bym tak łatwo tego nie zapomniał. Ale jest jeszcze coś. Gdyby bowiem o tym, co się stało w miejscowości Granby w Stanach Zjednoczonych w roku 2004 wolno nam było wiedzieć i szeroko dyskutować, autor notki w Wikipedii zamiast pisać o „witrynach” upamiętniających ów akt szaleństwa człowieka zaatakowanego przez System, z całą pewnością podałby nam całą listę tytułów książek i filmów opowiadających o tamtym i strasznym i tak fantastycznie pięknym piątku, a nazwisko Heemeyer byłoby znane na całym świecie, tak jak jakiś nie przymierzając, Rambo, czy choćby i Guy Fawkes, a więc postaci, które nie przestraszą nawet lokalnego chuligana, a co dopiero jakiegoś urzędnika.

       No ale my o Heemeyerze nie wiemy nic, a ja chętnie – jeśli wciąż komuś trzeba to wyjaśniać – opowiem dlaczego. Otóż o nim nam wiedzieć nie wolno. O nim nam nie wolno wiedzieć, nie wolno nam o nim dyskutować, a co najważniejsze, nie wolno nam próbować czynić z niego wzoru do jakichkolwiek rozmyślań. O Heemeyerze nam nie wolno mieć jakiejkolwiek głębszej wiedzy, która mogłaby być dla nas źródłem jakichkolwiek refleksji i nastrojów, podobnie jak nie wolno nam było usłyszeć o wspomnianym wcześniej nieszczęściu w Bangladeszu. To jest coś tak oczywistego, że aż głupio o tym mówić.

       Wspomniałem Guya Fawkesa. Dziś już mało kto wie, kim był Guy Fawkes, jednak my, ludzie jeszcze z tamtych lat, to wiemy, bo nas o nim uczono w liceum, więc opowiem. Guy Fawkes był katolikiem, a jednocześnie człowiekiem tradycyjnie uważanym za przywódcę grupy spiskowców, którzy wymyślili sobie, że w noc z 4 na 5 listopada 1605 roku wysadzą w powietrze budynek londyńskiego parlamentu, kiedy król i wszyscy ministrowie będą obradować. Do ostatecznego rozwiązania jednak nie doszło. Guy Fawkes i jego przyjaciele zostali pojmani, natomiast sam Fawkes uniknął najbardziej okrutnej śmierci tylko dlatego, że wcześniej sprytnie zeskoczył z szafotu i skręcił sobie kark, natomiast to co nas dziś interesuje, to to, co z tego dla nas zostało? Otóż rok w rok, każdego 5 listopada, cała Anglia świętuje tak zwany „Guy Fawkes Day”, gdzie Anglicy się bawią, śpiewają piosenki i strzelają petardami. Co ciekawe, doroczne obchody nie mają upamiętnić momentu, gdy to biedny Fawkes rzucił się z szafotu na łeb na szyję, ale tę właśnie noc, kiedy to ów brytyjski parlament miał wylecieć w powietrze, a nie wyleciał. Tak to właśnie System pokazał, jak można sobie poradzić z kłopotliwą historią. Można ją albo zlekceważyć, albo zamienić w zabawę.

      I ja sobie myślę, że jednak ci Anglicy mają w sobie coś wyjątkowego, czego nie mamy ani my, ani nawet tacy Amerykanie. Gdyby ci Amerykanie byli tak sprytni, to by dzień 11 września uczynili świętem narodowym, a my, ich śladem, organizowalibyśmy festyny dajmy na to każdego 10 kwietnia.

     No i jeszcze jedna, już na sam koniec, refleksja. Podczas niedawnych dyskusji tu na blogach, pojawił się nagle wielki, klasyczny dziś już zespół Sex Pistols i cały kontekst jego debiutu i kariery. Otóż jest tak, że dziś wciąż bardzo aktywnie działa wokalista zespołu John Lydon, i to działa tak, że w pewnym sensie nie ma konkurencji. Proszę sobie wyobrazić, że ile razy zespół gra swój utwór „Warrior”, John Lydon wygłasza odpowiednią laudację na cześć Guya Fawkesa właśnie. I o to właśnie chodzi. O Fawkesie on może gadać, co mu ślina na język przyniesie. Niechby jednak tylko zaczął coś pleść o Marvinie Heemeyerze, to by zobaczył, jak to wszystko działa.



 


piątek, 20 marca 2020

Czy Polska Policja jest przygotowana na ostateczne rozwiązanie?


      Kilka dni temu na oficjalnym profilu Polskiej Policji na Twitterze został opublikowany apel, który wielu zaskoczył, mnie jednak przede wszystkim wzruszył. Proszę rzucić okiem:   
      Z powodu pandemii COVID-19, która wywołała panikę, a na nas nałożyła wiele nowych zadań i czasami nieprzewidywalne zachowania wielu osób, oczekujących od nas i innych służb ciągłej pomocy, prosimy o zaprzestanie wszelkich działań przestępczych/haniebnych/niegodziwych do odwołania - przekazują funkcjonariusze Policji.
      Docenimy spodziewaną współpracę związaną z powstrzymaniem się od popełniania przestępstw i wykroczeń i już z góry dziękujemy za współpracę oraz zrozumienie. Powiadomimy oddzielnym komunikatem, kiedy będzie można wrócić do codziennej działalności przestępczej kontynuując dalej starą zagrywkę policjant-złodziej”.
      Czemu ów dziwny apel mnie wzruszył, wyjaśnić nie jestem w stanie, tak jak w ogóle trudno jest bardzo objaśniać wzruszenia, natomiast, owszem, mogę powiedzieć, dlaczego uważam go za ważny. Otóż on w sposób wręcz idealny – chyba po raz pierwszy aż tak obrazowo – pokazuje nasz świat, jako arenę walki dobra ze złem, w którym zło stoi na pozycji od początku przegranej, a to z tego prostego powodu, że musi przegrać, co w każdej chwili, a co dopiero w sytuacji choćby tak poważnego kryzysu, można potraktować z aż tak upokarzającym pobłażaniem.
       Ważniejszą rzeczą jest jednak to, że tym bardziej właśnie w obliczu tego rodzaju demonstracji, ja już się nie mogę nacieszyć perspektywą kiedy to cała ta banda ludzi złych i występnych doczeka momentu, gdy wspomniana Polska Policja, a więc tak zwani „good guys”, zechcą na nich zawiesić swoją uwagę. Nie wiem wprawdzie oczywiście, kogo przede wszystkim mieli na myśli nasi policjanci, gdy układali sobie w głowie ów apel, ale przeczucie mi mówi, że im mogło wcale najbardziej nie chodzić o tradycyjnych przestępców, ale o tych z nich, którzy uznali, że stan powszechnego lęku przed zarazą stanowi dla nich świetną okazję, by ów lęk wykorzystać i na nim zarobić, a przy okazji z niego sobie poszydzić. I tym sposobem, tym bardziej z Polską Policją trzymam tu sztamę.
        Nie wiem też z całą pewnością, czy to co uważam za fakt, rzeczywiście jest faktem, ale zakładam, że faktycznie panowały kiedyś takie zwyczaje, że kogoś, kto w sytuacji wojny, czy innego powszechnego zagrożenia, kiedy to w powszechnym zamieszaniu wymagało się od ludzi pewnej wrażliwości oraz solidarności, decydował się drugiego człowieka oszukać, lub okraść, automatycznie się rozstrzeliwało, wieszano, czy w jakikolwiek inny sposób eliminowało ze społeczeństwa. I ja dziś, kiedy to tak dzielnie wszyscy walczymy z tym cholernym koronawirusem, słyszę o tym, że gdzieś w Lublinie jacyś cwaniacy wyłudzają od ludzi starych, bezradnych, a często zwyczajnie naiwnych różnego rodzaju kosztowności, to jak najbardziej uważam, że każdy z owych cwaniaków powinien zostać za to co robi przykładnie powieszony na głównym placu w mieście.
          Myślę, że warto opowiedzieć, na czym polega ów szczególny manewr. Otóż ktoś, kogo jak się domyślam, Polska Policja jeszcze nie poznała, odwiedza wybrane osoby, przedstawia się jako przedstawiciel służb państwowych i zachęca je, by przekazały mu w zaklejonej kopercie ze starannie zapisanym swoim nazwiskiem i adresem wspomniane kosztowności, a on je przekaże do specjalnego laboratorium, w którym przy pomocy specjalnej aparatury oczyści się je z wirusa, a następnie odkażone już jak należy właścicielowi zwróci. Nie znam oczywiście danych dotyczących skuteczności tego przekrętu, podobnie też jak nie wiem, na ile skuteczne są wszystkie inne, stosowane przez wszelkiej maści podobnych oszustów, których jak słyszę, nazbierało się ostatnio wcale nie tak mało, ale sam ów pomysł ma w sobie tak wielkie pokłady pogardy do drugiego człowieka, wołające o natychmiastową Boską interwencję, że ja naprawdę gotów jestem apelować tu o rozwiązania wyjątkowe i ostateczne.
       A skoro już mówimy o pogardzie, to nie miałbym też nic przeciwko temu, by do tej grupy dokooptować poznańskiego sędziego Aleksandra Brzozowskiego, który właśnie umorzył sprawę i wypuścił na wolność jednego z nich, niejakiego Hossa, niesławnego pomysłodawcy i głównego organizatora procederu znanego popularnie pod nazwą „na wnuczka”. Bo, jeśli mam być szczery, to wcale nie mam pewności, czy ten rodzaj szyderstwa z prostego człowieka, jak też sama społeczna szkodliwość czynu, z jakimi mamy tu do czynienia, nie przerasta nawet zła, do jakiego dochodzi w tych dniach w Lublinie. A jeśli sędzia Brzozowski się pewnego dnia zdziwi, to będzie można mu przypomnieć, że Polska Policja odpowiednio wcześnie naprawdę bardzo grzecznie i uprzejmie prosiła go o zrozumienie.









piątek, 15 czerwca 2018

Marvin Heemeyer, czyli raz jeszcze o zmartwychwstaniu


Pamiętam, jak kiedyś ktoś mi opowiedział taką oto historię o tym, jak to podczas uroczystego nabożeństwa wielkanocnego pewien ksiądz, gdzieś, zapewnie w jakiejś dziurze na peryferiach Polski, wszedł na ambonę i wygłosił kazanie o następującej treści: „Chrystus zmartwychwstał, ale wy w to i tak nie wierzycie”. I zszedł. Koniec. Tyle. W tej sytuacji, oraz w obliczu tego, co, jak widzę, dzieje się wokół mnie, nie pozostaje mi nic innego jak zamknąć ten trzydniowy cyklwspomnień  jeszcze jednym tekstem z mojej książki o paleniu diabła. Zachęcam serdecznie.



      Jeśli przyjmiemy, że 5 lat to szmat czasu, mogę chyba powiedzieć, że dość niedawno, dzieląc się refleksjami na temat jednego z moich ulubionych filmów, a mianowicie „Trzech dni Kondora”, wspomniałem jego finałową scenę, kiedy to biedny Robert Redford wygraża się, jak to on o wszystkim poinformuje „New York Timesa”, „New York Times” wszystko opisze, świat się dowie  i źli ludzie zostaną ukarani, na co jego rozmówca odpowiada mu: „A co, jeśli nie napiszą?” I, jak mówię, biedny, Robert Redford kamienieje, i tak film ów się kończy.
      O co chodzi? Otóż chodzi o to, co zawsze. Że w obliczu potęgi Systemu, jego ukrytej natury i nieznanego nam choćby kształtu, musimy zawsze zakładać, że w pewnych szczególnych sytuacjach nie mamy zwyczajnie szans. I tego stanu nie zmieni ani twarde prawo, ani wolne media, ani nawet tak zwana pięść ludu. Gdy stawka jest naprawdę wysoka, System robi, co chce.
      Jeszcze bardziej niedawno mieliśmy okazję zaobserwować, w jaki sposób owa kontrola Systemu działa w wersji turbo, na przykładzie wielkiej katastrofy budowlanej, jaka miała miejsce w Bangladeszu, i w wyniku której śmierć poniosło ponad 1000 osób. Niektórzy z nas pewnie jeszcze wszystko dobrze pamiętają, część z całą pewnością – zgodnie zresztą z oryginalnym planem – o niczym zwyczajnie nie słyszała, część, nawet jeśli coś tam kiedyś usłyszała, nie zwróciła na to uwagi i dziś nawet nie pamięta, że cokolwiek się wydarzyło, ale to się naprawdę zdarzyło. W Bangladeszu runął ośmiopiętrowy budynek, w którym na zamówienie największych światowych sieci odzieżowych szyto ubrania dla mnie i dla Ciebie i, jak mówię, w wyniku owego nieszczęścia zginęło ponad tysiąc osób. Rzecz jednak nie tyle w samej tragedii i w żniwie, jakie zebrała, ale w tym, że przez kilkanaście następnych dni, światowe media zastosowały wobec tego, co się stało, niemal pełną blokadę informacyjną. O ile się nie mylę, u nas w Polsce, zaczęto o tym pisać dopiero po tym, jak ja zamieściłem na swoim blogu odpowiedni tekst i w ślad po nim o sprawie poinformowała „Gazeta Polska Codziennie”. Mniej więcej tydzień po zdarzeniu.
     Dlaczego w sytuacji, gdy światowe media potrafią zrobić sensację z najbardziej trywialnych wypadków, polegających na tym, że gdzieś ktoś został zasypany kupą piasku, wpadł do studni, czy został zastrzelony przez jakiegoś wariata, o tym, że ponad 1000 osób zginęło podczas niewolniczej pracy na rzecz wielkiego międzynarodowego przemysłu, myśmy mieli się nie dowiedzieć nigdy, lub dowiedzieć się maksymalnie bezrefleksyjnie? Otóż poszło o to, że wspomniana katastrofa była czymś tak strasznym, tak głęboko porażającym, tak wreszcie pełnym znaczeń, że gdyby w tej sprawie została sprowokowana powszechna debata, System poniósłby bardzo poważne szkody. Pisałem o tym w odpowiednim momencie, dziś powtarzać się już nie mam nawet siły, ale tak to właśnie wygląda. Gdyby sposób, w jaki doszło do śmierci tych ludzi, został poddany gruntownej debacie, System by się mógł z tego zwyczajnie nie pozbierać.
       Bangladesz jest trzecim największym eksporterem taniej odzieży dla światowego przemysłu. Nie wiem, kto jest pierwszym i drugim. Może Indie, może Chiny, może jeszcze ktoś, ale Bangladesz jest trzeci. Dzięki praktycznie niewolniczej pracy tamtejszych kobiet i mężczyzn, cały świat chodzi odziany i wystrojony wedle uznania, wedle potrzeby i wedle swoich finansowych możliwości. I to jest podstawa Systemu. I jej zmieniać nie wolno. Tak ma być i tak będzie. A jeśli kiedyś przyjdzie nam o tym porozmawiać, to z całą pewnością powodem do tej rozmowy nie będzie to, że gdzieś zginęło 1000 osób. Uważam, że katastrofa w Bangladeszu pokazała nam tę prawdę w sposób wręcz modelowy.
        I oto wczoraj trafiłem na informację, że w roku 2004, a więc zaledwie 11 lat temu w miejscowości Granby w stanie Colorado pewien drobny przedsiębiorca nazwiskiem Marvin Heemeyer, właściciel zakładu produkującego i instalującego tłumiki do samochodów, w reakcji na plany władz swojego miasta wybudowania cementowni, której lokalizacja odcięłaby jego zakład od świata, a tym samym doprowadziła go do ruiny, a przede wszystkim ze względu na odmowę jakichkolwiek negocjacji, połączoną z systemową wręcz przeciwko niemu agresją, przy pomocy specjalnie zaprojektowanego i odpowiednio wyposażonego buldożera, zrównał z ziemią pół miasta, a następnie popełnił samobójstwo.
      Kto chce, może oczywiście sobie zajrzeć do Wikipedii i tam o wszystkim poczytać, ale trochę na wszelki wypadek, gdyby się komuś może nie chciało szukać, a trochę z potrzeby serca – właśnie tak! – przytaczam istotne fragmenty:
      „Kiedy kolejne petycje do władz, mediów i lokalnej społeczności nie dały żadnych rezultatów, Heemeyer poddał się, dzierżawiąc grunt firmie wywożącej śmieci. Umowa zakładała, że miałby on sześć miesięcy na wyprowadzenie się z posesji. Jak się później okazało, okres ten wykorzystał na ulepszenie swojego buldożera, osłaniając go miejscami ponad 30 centymetrami stali i betonu, instalując kamery zapewniające widoczność otoczenia w każdym kierunku, a w końcu konstruując klimatyzację i inne systemy pozwalające na komfortowe przebywanie wewnątrz przez wiele godzin.
        4 czerwca 2004, konstruktor zasiadł za sterami buldożera, wyjeżdżając przez ścianę swego dawnego warsztatu, a następnie zrównując z ziemią fabrykę cementu i wyruszając w miasto. W ciągu kilkugodzinnej wyprawy Heemeyer zniszczył doszczętnie budynek ratusza, siedzibę lokalnej gazety, dom burmistrza, i wiele innych budynków publicznych powiązanych z osobami, które były zaangażowane w spór. Łącznie w gruzach legło 13 budynków. To, że nikt nie został ranny, niektórzy świadkowie przypisywali precyzyjnej kalkulacji działań Heemeyera.
       Podczas powolnego i nieubłaganego pochodu pojazdu, policja i oddziały SWAT próbowały powstrzymać maszynę, ale zarówno ogień z broni długiej, jak i granaty nie miały żadnego wpływu na pojazd, i ostatecznie, po oddaniu ponad 200 strzałów (w tym amunicji przeciwpancernej), siły porządkowe musiały po prostu bezsilnie obserwować wydarzenia.
      Buldożer był uzbrojony w karabin Barrett M82karabin Ruger AC556pistolet Kel-Tec P11 i rewolwer magnum, ale Heemeyer użył ich tylko do celów obronnych. Gdy policjanci zorientowali się, że strzela ponad ich głowami, na początku sądzili, że po prostu słabo strzela, kiedy jednak później weszli do buldożera i zobaczyli uzbrojenie i kamery, uświadomili sobie, że gdyby Heemeyer chciał, mógłby pozabijać wszystkich z łatwością. Wszystko wskazuje więc na to, że jedynym celem Heemeyera była destrukcja budynków, a nie krzywdzenie ludzi.
      Heemeyer dwukrotnie zmierzył się z innymi maszynami. Gdy zaatakował cementownię, Code Docheff – właściciel zakładu – wsiadł do ładowarki i próbował trafić w silnik buldożera, a następnie zerwać gąsienicę. Marvin oddał najpierw kilka strzałów ostrzegawczych w powietrze, potem w łyżkę ładowarki, a potem zepchnął ją na bok. Docheff uciekł, słysząc strzały. Później, gdy buldożer znajdował się na terenie Independent Gas Co., władze wysłały w jego kierunku dwie zgarniarki. Jedna z nich zablokowała mu wyjazd, tak aby policja mogła oddać strzał z ciężkiej broni. Heemeyer zawrócił i próbował wyjechać z zakładu inną drogą, a potem po stoku znajdującym się wzdłuż drogi. Kiedy mu się to nie udało, ruszył w stronę zgarniarki. Pomimo, że kierowca z całych sił próbował go zatrzymać, Marvin zepchnął go na bok i odjechał. Kilka minut później zgarniarka zablokowała Heemeyerowi drogę wstecz podczas burzenia sklepu Gambles. Heemeyer ruszył przed siebie, niszcząc kompletnie ścianę budynku. Ostatecznie do akcji wkroczył inny buldożer, Caterpillar D9, ale wówczas było już po wszystkim.
      Gdy po pewnym czasie w pojeździe zawiodła chłodnica, a jedna z gąsienic zapadła się w piwnicy sklepu Gambles, pilot buldożera sięgnął po pistolet i popełnił samobójstwo. Zarówno pozostawione przez niego nagrania, jak i sposób budowy włazu, wskazują, że nigdy nie zamierzał opuścić buldożera – właz został skonstruowany tak, by jego ponowne otwarcie graniczyło z niemożliwością. Według niektórych źródeł Heemeyer zaspawał się w środku, choć wcale nie musiał tego robić – sama pokrywa ważyła 910 kilogramów i była dobrze wpasowana w pancerz, poza tym Heemeyer zalał ją olejem, by trudniej było ją chwycić, co odkryli policjanci próbujący dostać się do kabiny.
      Ponieważ obawiano się (bezpodstawnie, jak się okazało), że buldożer może być zaminowany, przewieziono go z dala od miasta i dopiero tam przystąpiono do prób otwarcia kabiny. Dopiero około 2 w nocy policjanci z pomocą palnika wycięli dziurę w miejscu, gdzie zainstalowana była kamera i weszli do środka. Wówczas z pomocą dźwigu wydobyto ciało Heemeyera.
      […]
      Straty spowodowane przez Heemeyera oszacowano na ponad 7 milionów dolarów. Mimo potępienia ze strony lokalnych władz i mediów, dla wielu osób, stał się ludowym bohaterem i symbolem sprzeciwu wobec władzy. Powstało wiele witryn gloryfikujących jego działania. […]
      Urzędnicy miejscy ogłosili 19 kwietnia 2005, że [buldożer] zostanie rozebrany i zezłomowany. Części zostaną rozwiezione po wielu złomowiskach by zniechęcić zwolenników Heemeyera do zbierania pamiątek”.
      Oczywiście ja biorę pod uwagę taką możliwość, że ktoś w tym momencie zakrzyknie: „To ty o tym Heemeyerze nie słyszałeś??? Nie słyszałeś o jego wypasionym Killdozerze?” Biorę to pod uwagę, ale jeszcze bardziej jestem pewien, że nic się takiego nie stanie. Gdyby bowiem ta sprawa była w owym 2004 roku choć minimalnie nagłośniona, ja akurat bym o tym usłyszał, i raczej bym tak łatwo tego nie zapomniał. Ale jest jeszcze coś. Gdyby bowiem o tym, co się stało w miejscowości Granby w Stanach Zjednoczonych w roku 2004 wolno nam było wiedzieć i szeroko dyskutować, autor notki w Wikipedii zamiast pisać o „witrynach” upamiętniających ów akt szaleństwa człowieka zaatakowanego przez System, z całą pewnością podałby nam całą listę tytułów książek i filmów opowiadających o tamtym i strasznym i tak fantastycznie pięknym piątku, a nazwisko Heemeyer byłoby znane na całym świecie, tak jak jakiś nie przymierzając, Rambo, czy choćby i Guy Fawkes, a więc postaci, które nie przestraszą nawet lokalnego chuligana, a co dopiero jakiegoś urzędnika.
       No ale my o Heemeyerze nie wiemy nic, a ja chętnie – jeśli wciąż komuś trzeba to wyjaśniać – opowiem dlaczego. Otóż o nim nam wiedzieć nie wolno. O nim nam nie wolno wiedzieć, nie wolno nam o nim dyskutować, a co najważniejsze, nie wolno nam próbować czynić z niego wzoru do jakichkolwiek rozmyślań. O Heemeyerze nam nie wolno mieć jakiejkolwiek głębszej wiedzy, która mogłaby być dla nas źródłem jakichkolwiek refleksji i nastrojów, podobnie jak nie wolno nam było usłyszeć o wspomnianym wcześniej nieszczęściu w Bangladeszu. To jest coś tak oczywistego, że aż głupio o tym mówić.
       Wspomniałem Guya Fawkesa. Dziś już mało kto wie, kim był Guy Fawkes, jednak my, ludzie jeszcze z tamtych lat, to wiemy, bo nas o nim uczono w liceum, więc opowiem. Guy Fawkes był katolikiem, a jednocześnie człowiekiem tradycyjnie uważanym za przywódcę grupy spiskowców, którzy wymyślili sobie, że w noc z 4 na 5 listopada 1605 roku wysadzą w powietrze budynek londyńskiego parlamentu, kiedy król i wszyscy ministrowie będą obradować. Do ostatecznego rozwiązania jednak nie doszło. Guy Fawkes i jego przyjaciele zostali pojmani, natomiast sam Fawkes uniknął najbardziej okrutnej śmierci tylko dlatego, że wcześniej sprytnie zeskoczył z szafotu i skręcił sobie kark, natomiast to co nas dziś interesuje, to to, co z tego dla nas zostało? Otóż rok w rok, każdego 5 listopada, cała Anglia świętuje tak zwany „Guy Fawkes Day”, gdzie Anglicy się bawią, śpiewają piosenki i strzelają petardami. Co ciekawe, doroczne obchody nie mają upamiętnić momentu, gdy to biedny Fawkes rzucił się z szafotu na łeb na szyję, ale tę właśnie noc, kiedy to ów brytyjski parlament miał wylecieć w powietrze, a nie wyleciał. Tak to właśnie System pokazał, jak można sobie poradzić z kłopotliwą historią. Można ją albo zlekceważyć, albo zamienić w zabawę.
      I ja sobie myślę, że jednak ci Anglicy mają w sobie coś wyjątkowego, czego nie mamy ani my, ani nawet tacy Amerykanie. Gdyby ci Amerykanie byli tak sprytni, to by dzień 11 września uczynili świętem narodowym, a my, ich śladem, organizowalibyśmy festyny dajmy na to każdego 10 kwietnia.
     No i jeszcze jedna, już na sam koniec, refleksja. Podczas niedawnych dyskusji tu na blogach, pojawił się nagle wielki, klasyczny dziś już zespół Sex Pistols i cały kontekst jego debiutu i kariery. Otóż jest tak, że dziś wciąż bardzo aktywnie działa wokalista zespołu John Lydon, i to działa tak, że w pewnym sensie nie ma konkurencji. Proszę sobie wyobrazić, że ile razy zespół gra swój utwór „Warrior”, John Lydon wygłasza odpowiednią laudację na cześć Guya Fawkesa właśnie. I o to właśnie chodzi. O Fawkesie on może gadać, co mu ślina na język przyniesie. Niechby jednak tylko zaczął coś pleść o Marvinie Heemeyerze, to by zobaczył, jak to wszystko działa.



Ktoś się być może zapyta, co ta historia ma wspólnego ze zmartwychwstaniem. Otóż nie ma nic bardziej żałosnego, niż tłumaczenie dowcipów. Książki jak zawsze są do nabycia w księgarni pod adresem www.basnjakniedziwedz.pl. A jeśli ktoś ma ochotę na specjalne potraktowanie, zapraszam do kontaktu pod adresem mailowym k.osiejuk@gmail.com, a ja natychmiast wyślę mu wybrany tytuł z osobistą dedykacją.

piątek, 16 lutego 2018

O prawo posła Lewandowskiego do wyjścia siusiu



(Poniższy tekst dedykuję mojemu drogiemu kumplowi Orjanowi)      


     Przy okazji któregoś z wcześniejszych ataków uzbrojonych szaleńców, jakie mają od czasu do czasu miejsce w Stanach, a a o których donoszą nam media, żona moja zwróciła uwagę na fakt, że, zwłaszcza tam, w Ameryce, niemal zawsze, po zrealizowaniu swojego szatańskiego planu, napastnik popełnia samobójstwo. Zdaniem mojej żony, tam nie ma mowy o żadnym samobójstwie, a już na pewno nie w większości wypadków, tylko o zwykłej egzekucji. I ja jak najbardziej skłonny jestem się z tą opinią zgodzić. Doskonale bowiem rozumiem emocję policjantów, którzy mają przed sobą kogoś, kto zabił niekiedy nawet dziesiątki ludzi, a jednocześnie świadomość, że nawet jeśli ów gagatek zostanie skazany na karę śmierci, to przez następne lata społeczeństwo i tak będzie musiało cierpliwie znosić jego obecność. A zatem, czy nie lepiej wziąć sprawy w swoje ręce, wyegzekwować sprawiedliwość,  a natępnie bezradnie rozłożyć ręce i powiedzieć, że no trudno, nie udało się go postawić przed sprawiedliwością?
      I oto, jak wiemy, doszło do kolejnego ataku, gdzie kolejny z nich zamordował kilkanaście osób… jednak tym razem, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, ani nie popełnił samobójstwa, ani nawet nie został postrzelony, tylko z prawdziwie europejską kulturą aresztowany i osadzony, by nastepnie już tylko czekać na proces, który pewnie na dodatek pozwoli go wysłać do słynnego więzienia ADX Florence, gdzie nie pojawi się nawet najmniejsza szansa, by go zabili jacyś czarni gangsterzy, którzy potrafią znieść wiele, byle nie opętanych durniów.
      Ktoś spyta, co mi strzeliło do głowy, by nagle się zajmować sprawą tak wydawałoby się trywialną, jak prawo i sprawiedliwość w świecie, gdzie ani jedno i drugie właściwie ani nie istnieje, ani też istnieć nie może. Otóż proszę sobie wyobrazić, że głównym powodem tego jest niedawne zatrzymanie przez policję Władysława Frasyniuka i wrzawa, jaka się podniosła od lewej do prawej strony w związku z tym, że podczas zatrzymania policjanci założyli Władkowi kajdanki. Co wyjątkowo ciekawe, głos w sprawie zabrał nie kto inny jak sam Janusz Lewandowski, minister przekształceń własnościowych w „złotych latach” III RP, i występując w programie „Kropka nad i” Moniki Olejnik, zaproponował, by „obrazek Frasyniuka w kajdankach kojarzył się po wsze czasy z ‘dobrą zmianą’”. W pierwszej chwili, kiedy przeczytałem te słowa, uznałem że z opinią Lewandowskiego zgadzam się w stu procentach. W rzeczy samej, widok Frasyniuka w kajdankach kojarzy mi się jak najbardziej z Dobrą Zmianą – w cudzysłowie, czy bez –  jednak kiedy zagłębiłem się w samą rozmowę, uznałem, że sprawa jest jednak głębsza i wymaga głębszej analizy. Otóż kiedy Lewandowski mówił o Frasyniuku w kajdankach, nawiązał przy okazji do znanej nam sprzed lat sprawy samobójstwa Barbary Blidy i wtedy nagle, całkiem przytomnie, Olejnik przywołała wyjaśnienie ministra Brudzińskiego, który przypomniał, że do dziś kierowane są do służb pretensje, że wówczas – zapewne biorąc pod uwagę polityczną pozycję Blidy – kajdanek jej nie założono. I proszę sobie wyobrazic, że na to Lewandowski zareagował z ironicznym zacięciem: „No to niechcący… to jest rzeczywiście rozsądek naszych ministrów, że przywołał to również drugie skojarzenie. Tamto jest istotne dla postrzegania paru ludzi, którzy nigdy nie powinni zbliżyć się do narzędzi władzy państwowej, bo nadużywają tych narzędzi”.
      Ja wprawdzie nie jestem w stanie złapać ani sensu owej ironii, ani nawet logiki takiej akurat reakcji pana posła, byłego ministra, a mimo to, po głębszym zastanowieniu, jestem skłonny zupełnie szczerze zgodzić się z postulatem, by, gdy już dojdzie co do czego, pewnej szczególnej grupie polityków – i do niej jak najbardziej zaliczyłbym również Janusza Lewandowskiego – w żadnym wypadku kajdanek nie zakładać. Powiem więcej. Nawet jeśli oni w pewnym momencie zwrócą się do prowadzących zatrzymanie oficerów o pozwolenie wyjścia do ubikacji, należy im to umożliwić, ze szczególną dbałością o to, by mogli skorzystać ze swoich praw, w dodatku z zachowaniem pełnej dyskrecji i szacunku dla prywatności.
      Jak już wspomniałem wczoraj, a pozowolę sobie ten fakt przypomnieć jeszcze parokrotnie, dokładnie na przełomie lutego i marca mija równe dziesięć lat, jak zacząłem prowadzić ten blog. Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by, wspominając to, co tu zostało przez te lata powiedziane i napisane, uznać, że nic nie zaszkodzi, jeśli tę właśnie myśl przyjmiemy jako motto całego tego przedsięwzięcia: „Żadnych kajdanek dla najbardziej zasłużonych funkcjonariuszy III RP!”


Przypominam, że ostatnia część nakładu mojej książki „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” znalazła się u mnie w domu, w związku z czym zachęcam wszystkich do zamawiania jej pod adresem toyah@toyah.pl. To jest prawdopdoobnie najlepsza z moich książek, co z osobistą dedykacją nadaje jej wartość szczególną. 

sobota, 9 września 2017

O najświeższej ofercie dla ciemnego ludu

Dziś proponuję, byśmy rzucili okiem na najnowszy numer „Warszawskiej Gazety” i poczytali sobie mój cotygodniowy felieton. Temat nie jest szczególnie świeży, niemniej jednak, mam nadzieję, że uda mi się niektórych z nas odpowiednio zainspirować. Przy okazji zamykam ogłoszoną parę dni temu zbórkę i jednoczesnie pragnę z całego serca podziękować wszystkim tym, którzy zechcieli zareagować na mój apel o i skutecznie pomogli nam się wygrzebać z nieoczekiwanych kłopotów. Jesteście niezastąpieni. Mam nadzieję, że przez kolejnych kilka lat znów będę mógł tu wrzucać te teksty, tak jak dotychczas, nie zawracając Wam głowy swoimi problemami


      Jak się dowiadujemy, włoska policja, wspólnie z wysłanymi przez ministra Błaszczaka do włoskiego Rimini policjantami polskimi, ujęli czterech Murzynów, którzy parę tygodni temu, zbiorowo i bardzo brutalnie zgwałcili polską turystkę. Powiem uczciwie, że z jednej strony owa informacja mnie ucieszyła, bo osobiście uważam, że wszelkich gwałcicieli należy skutecznie wyłapywać i najbardziej surowo karać, jednocześnie jednak nie mogę się opędzić od kilku wątpliwości, które w związku z owym nieszczęściem mnie prześladują.
      Przede wszystkim, od dnia, kiedy informacja o ataku się pojawiła, zachodzę w głowę, o co chodzi z nieustannym podkreślaniem, że ów gwałt był „wyjątkowo brutalny”. Co to bowiem ma znaczyć, że któryś ze zbiorowych gwałtów był brutalny „wyjątkowo”? W moim pojęciu, jeśli czterech bydlaków, jeden po drugim, gwałci bezbronną dziewczynę, to nie ma takiego sposobu, by ów gwałt był bardziej brutalny, niż każdy inny tego typu, o ile oczywiście nie chodzi o to, że ich autorów z jakiegoś powodu traktujemy również „wyjątkowo”.
      Niedawno media informowały o śmierci dziewczyny, która gdzieś w Łodzi czy w Warszawie przez kilka dni była zbiorowo gwałcona przez jakąś lokalną dzicz. Przepraszam bardzo, ale w tym całym Rimini, poszło bardziej na ostro, czy mniej? A może nam nie wypada zadawać takich pytań, gdy wszystko jest czarne na białym?
      A zatem, to jest mój pierwszy problem. Drugi, związany bezpośrednio z poprzednim, dotyczy apelu polskich władz, by tych Murzynów wydać Polsce, bo tylko Polska jest ich w stanie sprawiedliwie osądzić, co – wnioskując z wcześniejszej wypowiedzi ministra Patryka Jakiego – oznacza najpierw tortury, a potem szubienicę. Ogłądałem dziś Wiadomości TVP i tam zostało powiedziane jednoznacznie, że na to, by ci Afrykanie dostali to na co zasługują, tam na miejscu nie ma szans, a zatem po sprawiedliwość należy się udać do Polski. Słucham tego, kiwam z aprobatą głową, jednocześnie bardzo czekam nawet nie na wyrok w sprawie wspomnianych wyżej łódzkich sadystów, ale zastanawiam się, co słychać choćby u niejakiego Trynkiewicza i jego zupełnie świeżej ukochanej.
      No i wreszcie kwestia trzecia, bardzo już ogólna. Włoskie władze ogłosiły z dumą, że sprawcy owej okrutnej zbrodni zostali pojmani i teraz już tylko czekają na sprawiedliwy proces. Wiemy też, że do zatrzymania doszło dzieki temu, że ojciec dwóch z nich – swoją drogą bardzo młodych chłopców – poruszony całą sprawą kazał im się zgłosić na policję i wydać tego najgorszego. Otóż ja doskonale wiem, ilu dziś w Europie jest wlóczących się bez celu Afrykanów, których można wykorzystać do pewnych bardzo doraźnych działań, nawet jeśli trzeba ich będzie oskarżyć o probę wysadzenia w powietrze budynku Parlamentu Europejskiego. Bo niby, czemu nie?
      Apeluję więc do tych z nas, którzy zachowali jeszcze minimalną czujność, nie dajmy się wodzić za nos ludziom złym i występnym. I wcale nie mam tu na myśli imigrantów z Konga.

Jak zawsze zachęcam do kupowania naszych książek. Wszystkie sę dostępne w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl.

   

sobota, 17 czerwca 2017

Czy pan włodek, będzie musiał przeżyć słodkie deja vu?

     Nadszedł kolejny weekend, a więc pora na mój felieton z „Warszawskiej Gazety”. Dziś o waldku… przepraszam, włodku…. A może o władku? Obojętne.     

     Być może Państwo jeszcze pamiętają, jak pewnego poranka na warszawskiej Pradze, dwóch nastolatków rzucało koszami na śmieci w przejeżdząjące tramwaje, na owe popisy chuligaństwa zareagował pewien policjant,  w odpowiedzi został kilkakrotnie pchnięty nożem i zmarł. Nie wiem, co dziś słychać u tamtych gówniarzy, czy trafili do poprawczaka, czy może do więzienia, a tym bardziej nie mam pojęcia, czy wciąż siedzą, czy może wrócili do swoich domów i korzystają z uroków życia na emigracji w Londynie, podejrzewam jednak, że jeśli śledzą  z uwagą wydarzenia w kraju, to muszą czuć dużą satysfakcję, widząc, jak kiedyś ich sztandarowe hasło CHWDP wyszlachetniało i zamieniło się już tylko w inteligencki rechot.
      Niedawno portal tvn24.pl pokazał nam film, na którym policjanci próbują wylegitymować pewnego dwumetrowego dryblasa, który został przez nich przyłapany, jak przechodzi przez jezdnię w niedozwolonym miejscu, a ten, zamiast się podporządkować poleceniom, z policjantów szydzi, a jego żona owe żarty nagradza kpiącym śmiechem, tym samym zachęcając „swojego miśka” do dalszych szyderstw. Ponieważ ostatecznie szyderstwa zmieniły się w agresję, policjanci owego byczka powalili na ziemię i założyli mu kajdanki, sprawą zainteresowała się telewizja TVN i nakręciła reportarz o brutalności „pisowskiej policji”.
      W tych dniach mieliśmy wszyscy okazję obejrzeć film z próby wylegitymowania przez policję Władysława Frasyniuka, który chwilę przedtem podczas antyrządowej demonstracji zaatakował policjanta. Tu Frasyniuk, podobnie jak tamten człowiek, również nie chce się wylegitymować, pytany o nazwisko, poklepuje policjanta po ramieniu i dowcipnie odpowiada, że się nazywa Jan Wincenty Grzyb i że jest kumplem Lecha Kaczyńskiego. My oczywiście wiemy, że gdyby w Stanach Zjednoczonych Frasyniuk, nawet nie poklepał policjanta po ramieniu, ale wyciągnął w jego kierunku rękę, zostałby w najlepszym dla siebie wypadku w jednej chwili obalony na ziemię, skuty i wsadzony prosto do aresztu, niestety jesteśmy w Polsce, a nie w Stanach i społeczna atmosfera jest taka, że policja i wojsko, za to, że odrzucając propozycję przyłączenia się do antyrzadowego puczu, tym samym stanęli po stronie „faszystowskiego reżimu” i zostali przez główny nurt, potraktowani jako element wrogi.
      Na wspomnianym filmie widzimy, jak Władysław Frasyniuk kpi z dwóch młodych policjantów, że oni nie wiedzą z kim mają do czynienia. Otóż mam dla Frasyniuka wiadomość, która mu się z pewnością nie spodoba. Oni, podobnie zresztą jak 90% Polaków w ich wieku, nie wie ani jak wygląda, ani tym bardziej kim był nie tylko Frasyniuk, ale nawet Wałęsa. Oni wiedzą, kto to taki Andrzej Duda, Beata Szydło, no i oczywiście Jarosław Kaczyński i lepiej już nie będzie. A skoro tak, to dojdzie i do tego, że kiedy tylko władza poczuje, że napięcie nieco spadło, to zarówno Frasyniuk, ale nawet aktorka Janda za klepanie policjanta po ramieniu dostaną prostą fangę w nos. Normalnie, w ramach antyterrorsytycznej samoobrony. I świat ani drgnie.

Zapraszam wszystkich do naszej księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Polecam gorąco.

      

niedziela, 23 kwietnia 2017

Gdy polskim sądom odpadła piąta klepka

Najpierw chciałbym się zwrócić do naszego człowieka w USA, Janusza Wilczka, żeby napisał do mnie z innego adresu, bo ten którego używa, odrzuca moje maile. Skoro to już jest załatwione, chciałbym zachęcić do przeczytania mojego najnowszego felietonu z „Warszawskiej Gazety”. Powinien się spodobać.


      Oczywiście biorę pod uwagę możliwość, że większość czytelników „Warszawskiej Gazety” w owym medialnym chaosie dziś już nie pamięta tamtego zdarzenia. Jest wręcz bardzo prawdopodobne, wobec znanej nam aż nazbyt dobrze szczególnej umiejętności wspomnianych mediów „zagadywania” tego co naprawdę ważne, wielu z nas mogło nawet tego co się stało nie zauważyć. A stało się tak, że jeszcze w roku 2014 legendarny działacz dawnej „Solidarności”, a wówczas jeden z głównych doradców prezydenta Bronisława Komorowskiego, Henryk Wujec, potrącił samochodem przechodzącego przez przejście dla pieszych człowieka, powodując u niego ciężkie obrażenia. Jakby tego było mało, Wujec zlekceważył samochód, który wcześniej zatrzymał się, próbując przepuścić przechodzące przez przejście osoby, no i wjechał prosto w tego człowieka.
      Niemal trzy lata trwały próby sprowadzenia Wujca przed sprawiedliwość i przez ów czas sprawa była albo w typowy dla polskich sądów odwlekana, albo kiedy już udało się wszystko zorganizować, sam oskarżony nie raczył się w sądzie pojawić, no i wreszcie po trzech latach doszło do rozpatrzenia sprawy i ogłoszenia wyroku. Sąd Rejonowy dla dzielnicy Warszawa-Mokotów w osobie niejakiego sędziego Mielcarka Wujca uniewinnił. Jak poinformowały nieliczne zainteresowane wydarzeniem media, wydając swoją decyzję, sędzia Mielcarek za okoliczność dla Wujca łagodzącą uznał fakt, że ten nie zauważył jadącego przed nim i zatrzymującego się przed przejściem dla pieszych auta, no i że poza tym było ciemno. Wedle tych samych informacji, sędzia Mielcarek uznał, że wina leży po stronie pokrzywdzonego, bo uczestniczenie w ruchu drogowym wymaga odpowiedzialności od wszystkich, nie tylko od kierowców. Ci wprawdzie mają uważać, żeby przechodniów nie rozjeżdżać, natomiast przechodnie nie powinni wchodzić na przejście, kiedy zbliża się samochód, a kiedy już na tym przejściu się znajdą, mają z niego jak najszybciej wiać.
      Niemal jak wisienka na weselnym torcie pojawił się jeszcze jeden argument, który zdaniem sędziego Mielcarka świadczy przeciwko potrąconemu przez Wujca obywatelowi, a mianowicie taki, że to co się wówczas stało było „dość typową sytuacją, jak na warunki warszawskie”. I to jest dla mnie prawdziwa rewelacja. Nagle się okazuje, że tak zwane „warunki warszawskie” stają się zdaniem niektórych sędziów kategorią czysto prawną. A to moim zdaniem musi prowadzić do tego, że sędziowie w innych miastach będą wydawać swoje decyzje, czy to w jedną, czy drugą stronę, uzasadniając je tym, że do wykroczenia, czy być może nawet przestępstwa, doszło w typowej jak na warunki krakowskie, poznańskie, wrocławskie, czy gdańskie sytuacji. A ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że przy konsekwentnym jego stosowaniu, nasi sędziowie będą mogli poradzić sobie z absolutnie każdą sytuacją prawną, w jakimkolwiek miejscu i w jakimkolwiek czasie. Może im się to przydać szczególnie teraz, gdy Dobra Zmiana próbuje tych cwaniaków doprowadzić do przytomności, a oni z kolei nie marzą o niczym innym jak zademonstrować swoją bezkarność. Ci sędziowie to jednak łebscy ludzie.


Niezmiennie zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania moich książek. Niedawno zrobiliśmy dodruk „Listonosza”, inne też już schodzą, więc nie zaszkodzi się pospieszyć.





wtorek, 31 stycznia 2017

Czy Jarosław Kaczyński wie, że Ferrari bywa czarne?

    Każdy kto śledzi ten blog od czasu, gdy Prawo i Sprawiedliwość przejęło w Polsce rządy, musi od czasu do czasu podejrzewać, że jego autor cierpi na ciężką schizofrenię, która nie pozwala mu się zdecydować, czy obecna władza mu się podoba, czy wręcz przeciwnie. I ja oczywiście doskonale te obawy rozumiem. Jest bowiem tak, że po owych ośmiu latach batalii o to, by z jednej strony, owa polityka miłości, której najbardziej spektakularnym przejawem było zabójstwo Marka Rosiaka, została rozpędzona na cztery wiatry, a z drugiej, by Prawo i Sprawiedliwość pokazało Polsce i światu, że jednak można, okazuje się, że nie, że nie można, i że jedyne na cośmy zasłużyli, to banda idiotów, dokładnie takich samych, jak tamci poprzedni, tyle że może… ja wiem? Bardziej pobożni?
A w tej sytuacji, przepraszam bardzo, ale jaki ja mam wybór? Przeprosić się z Pawłem Kukizem i ogłosić, że dotychczasowy system zawiódł i teraz potrzebny jest nam premier Marek Jakubiak? A może ten dureń Tyszka? Proszę, bądźmy poważni.
Przyznaję więc, że nie jest dobrze. Okazało się, żeśmy zwyczajnie przeszacowali nasze możliwości i zamiast posłanki Muchy mamy posłankę Stachowiak-Różecką, zamiast posła Nitrasa, posła Tarczyńskiego, a zamiast redaktora Kraśki, redaktora Rachonia. Jakby tego było mało, właśnie udało nam się jakimś niezbadanym cudem przeżyć galę na część prezesa Kaczyńskiego i jego politycznego geniuszu. Czy to znaczy, że powinniśmy w tej sytuacji udać się na tak zwaną „emigrację wewnętrzną”? Otóż nie. Jest zdecydowanie wciąż parę rzeczy do załatwienia, których, jeśli nie załatwi Prawo i Sprawiedliwość, nie załatwi już nikt, a bez tego jednego gestu nasze życie będzie ponure nie do wytrzymania.
  Oto wczoraj właśnie dotarła do mnie wiadomość, że odbywający karę 25 lat więzienia za zabójstwo słynnego gangstera Pershinga Ryszard Bogucki został właśnie oczyszczony z wszystkich innych zarzutów, czyli zabójstwa komendanta Papały i przestępstw o charakterze gospodarczym, w związku z czym obrona Boguckiego żąda dla niego od Skarbu Państwa 22-milionowego odszkodowania za niesłuszne osadzenie, oraz regularne tortury, jakim Bogucki od lat jest rzekomo poddawany, odsiadując swój wyrok. Podobno chodzi o to, że on był zmuszany, by wbrew swej woli regularnie słuchać radzieckiego hymnu.
   Czas pędzi szybko, wiadomości zmieniają się z minuty na minutę, a zatem i Ryszard Bogucki dla większości czytelników pozostaje zagadką. W tej sytuacji chciałbym przypomnieć refleksję z mojego „Elementarza”:
Bogucki, Ryszard. W roku 1992, kiedy Lech Wałęsa już był prezydentem, a Andrzejowi Lepperowi dopiero zaczynała się rodzić w głowie myśl, że on zasługuje na znacznie więcej, niż proste posłowanie, Bogucki był rozchwytywanym młodym przedsiębiorcą i właścicielem jedynego w Polsce czarnego Ferrari Testarossa. Za „szczególne zasługi dla gospodarki i prężne wejście w branżę hotelarską” przyznano mu prestiżową nagrodę „Srebrnego Asa Polskiego Biznesu”. Później, pewnie po to by nadążyć za branżą i zachować pozycję na rynku, Bogucki zatrudnił się jako płatny zabójca. Dziś siedzi za zabójstwo niejakiego „Pershinga”. Zostało mu jeszcze jakieś 10 lat. Jego obrońcą był Leszek Piotrowski. Można by pokusić się o taką refleksje, że wynik jest dwa do dwóch. Piotrowski i Lepper nie żyją, Bogucki i Wałęsa jakoś ciągną”.
    I oto, jak się właśnie dowiadujemy, w tych dniach ma zapaść ostateczna decyzja, odnośnie tego, z jakim majątkiem Ryszard Bogucki opuści mury więzienia, kiedy jego czas nadejdzie. Z tego co czytam, ponad milion złotych na konto Boguckiego zostało już przelane z tytułu tak zwanego „zadośćuczynienia”. Co do samego odszkodowania natomiast, ponieważ ono już zostało prawomocnie oddalone, dziś bój toczy się tylko o to, by do wspomnianego zadośćuczynienia Polskie Państwo dorzuciło jeszcze osiem baniek. Już w najbliższy czwartek będziemy mieli jasność co do kierunku, w jakim zdążamy.
   Otóż, po tych wszystkich przeżyciach, których ani nikt nam nie odbierze, ani my sami nie będziemy w stanie zapomnieć, a które obejmują minione 26 lat, chciałbym oświadczyć, że moje marzenia są naprawdę skromne i nie wymagają z niczyjej strony większego zachodu. Tu chodzi zaledwie o naprawdę bardzo drobne i z punktu widzenia zwykłego człowieka jak najbardziej naturalne gesty. Jednym z nich byłby i ten, by – skoro już przeszłych decyzji nie cofniemy – przynajmniej nie kompromitować nadal czegoś, co jest naszą wartością wspólną, a więc Polski. Mam nadzieję, że rząd Prawa i Sprawiedliwości, tak głęboko zajęty sprawami bieżącymi, znajdzie gdzieś też i ten moment, by zatroszczyć się o sprawy bliskie ludziom wrażliwym, jak my. Daję słowo, że ja już naprawdę nie liczę na wiele więcej.

Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Szczerze polecam.



piątek, 20 stycznia 2017

Kiedy Fundacja Helsińska zacznie bronić godności stadionowych bandytów?

            Swoją pracę w osiedlowym gimnazjum w katowickiej Ligocie wspominam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, jak wiemy, jakikolwiek kontakt z polskim systemem edukacji, w dodatku na poziomie, który można z czystym sumieniem opisać, jako modelowo patologiczny po obu stronach owej barykady, stanowi wyzwanie, które znieść jest bardzo ciężko. Z drugiej jednak, bez tamtego doświadczenia byłbym zdecydowanie uboższy pod każdym względem, a jak wiemy, lepiej być bogatym, niż biednym, również w owym symbolicznym wymiarze.
     Wśród uczniów, których miałem okazję tam uczyć, znajdowały się oczywiście dzieci porządne i grzeczne, jednak przez to, że one były w zdecydowanej mniejszości, to nie o nich myślę, kiedy wspominam tamte lata. Tym bardziej nie pamiętam już twarzy i imion dzieci, które wyznaczały osiedlową średnią, natomiast, owszem, bardzo dobrze pamiętam tych kilkunastu młodych bandytów, którzy w sposób zupełnie naturalny nadawali ton szkole, do której zmuszeni byli chodzić. Część z nich to były dzieci po prostu tak słabe, że siłą rzeczy musiały się znaleźć po owej ciemnej stronie, część, to zwykli kretyni którzy chodzili do szkoły tylko dlatego, że inaczej do domu przyszedłby dzielnicowy i zrobił rodzicom awanturę, no i wreszcie też byli autentyczni przywódcy, do których do domu dzielnicowy i tak regularnie przychodził, bo każdy z nich był otoczony tak zwanym nadzorem.
       Pisałem tu już przed laty o dzieciach z mojego gimnazjum, przy okazji notki na temat kolejnej edycji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, kiedy to po raz pierwszy w życiu miałem okazję zaobserwować bezpośrednio, jak działa ten proceder w wymiarze, w którym owa dobroczynność jest definiowana przez tych, którzy oczywiście nie mają jakichkolwiek skrupułów, natomiast cierpią na nieustanny brak forsy. Dziś jednak wracam do tamtych wspomnień nie z powodu Owsiaka, lecz przez informację, jaka do mnie dotarła wczoraj właśnie, a dotyczącą publikacji przez organy ścigania zdjęć najbardziej agresywnych uczestników awantur przed Sejmem w grudniu zeszłego roku, no i oczywiście natychmiastowej reakcji Amnesty International, Komisji Helsińskiej, czy diabli wiedzą, kogo tam jeszcze, w proteście przeciwko łamaniu przez polskie władze praw człowieka. Chodzi o to, że dopóki tym bandytom, którzy jeśli tamtej nocy nikogo ciężko nie pobili, to wyłącznie dlatego, że mieli przed sobą osoby w najwyższym stopniu odpowiedzialne, no a poza tym nikt nie dał im odpowiedniego sygnału gwizdkiem, nikt niczego nie udowodnił przed sądem, to ich publiczny wizerunek jest bezwzględnie chroniony i nikomu nic do tego, jak każdy z nich wygląda.
      Otóż wśród moich uczniów z gimnazjum w Ligocie byli jak najbardziej autentyczni kibole, w takim sensie, w jakim ich opisują ogólnopolskie media, a więc ci z nich, dla których jedynym sensem życia jest się prać z kibicami wrogich drużyn, no i oczywiście z policją. Ponieważ ja, mimo swoich zastrzeżeń do losu, który sobie ich wszystkich wybrał, nigdy nie miałem kłopotów z tym, by się jakoś tam z nimi zaprzyjaźniać, pewnego dnia jeden z nich zwierzył mi się z tego, jaki to on jest dumny z tego, że jego zdjęcie zostało umieszczone w Internecie wśród zdjęć największych stadionowych chuliganów i jak to on sobie to zdjęcie kazał wydrukować i powiesić nad łóżkiem, tak by ile razy na nie spojrzy, wiedział, że jest poważnym zawodnikiem, a nie jakimś gównem z Warszawy, czy Chorzowa. Ponieważ ja wówczas jeszcze o owym procederze nie miałem bladego pojęcia, uczeń mój opowiedział mi dokładnie, jak cały system jest zorganizowany i jak częścią owego systemu są te regularnie publikowane w Internecie zdjęcia najbardziej agresywnych stadionowych bandytów.
      Z tego co jednak pamiętam, w tamtym czasie ani Amnesty International, ani Komisja Helsińska nie wydawały żadnych komunikatów w obronie polskich kiboli. A skoro tak, to ja zakładam, że dzisiejsza histeria, jaką wspomniane środowiska podniosły przeciwko rządowi Beaty Szydło, jest wyłącznie wynikiem ogólnej histerii i, podobnie jak tamta, szybko się skończy. No i mam przy okazji nadzieję, że jeśli któregoś dnia pod moim domem pojawi się tłum bandytów z flagami KOD-u, którzy kiedy będę chciał wyjść z domu, będą mi i mojej rodzinie zagradzać drogę, wyzywać mnie przy pomocy najbardziej obelżywych słów, popychać, filmować, grozić mi, a następnie wystawiać moją przerażoną twarz na najgorsze szyderstwa w Sieci, to polskie organy ścigania zrobią wszystko, by ową bandę chuliganów skutecznie namierzyć, wyłapać i wreszcie sprawiedliwie ukarać. No i że oczywiście Helsińska Fundacja Praw Człowieka nie wyda oświadczenia biorącego tej hołoty w obronę.
      No i że owi wyimaginowani przeze mnie bandyci zachowają się w tej sytuacji równie dzielnie, co mój uczeń sprzed lat i oświadczą, że oni są bardzo dumni z tego, co zrobili i nie mają nic przeciwko temu, by świat poznał ich twarze i nazwiska. W ten sposób okażą się przynajmniej bardziej honorowi, niż owa banda tchórzy z 16 grudnia.


Pozdrawiam wszystkich z duszącego się w smogu Zakopanego i z prawdziwą satysfakcją informuję, że wczoraj nasz blog przekroczył 3 miliony odsłon. Dziękuję wszystkim jego przyjaciołom, zarówno tym nowym, jak i tym od lat. Przy okazji oczywiście zapraszam do odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl i zachęcam do kupowania moich książek.

wtorek, 13 grudnia 2016

Jak zwariować na widok zielonej cebuli

      Pojawił się nam w minioną niedzielę na blogu Coryllusa temat ojca dominikanina Adama Szustaka i pewnie, gdyby nie to, że w pewnym momencie udało mi się włączyć w wymianę komentarzy, Szustak zostałby przez pobożną stronę Internetu rozwałkowany na czysto i przerobiony na niedzielny rosół. O co poszło? Niestety o to co zawsze, szczególnie ostatnio, gdy część z nas, prowokowana kolejnymi wypowiedziami papieża Franciszka, za swój podstawowy obowiązek uznała walkę o czystość Doktryny i tylko patrzy, gdzie by tu można było wytropić jakiegoś kolejnego niewiernego. A o to mianowicie, że o. Szustak to wilk w owczej skórze, który na zamówienie światowego protestantyzmu gorszy nam młodzież. Dyskusja, jaką swoim wejściem sprowokowałem, była długa i, tak jak to często bywa, gdy nikt nikogo nie słucha, tylko w kółko powtarza to co już wie, kompletnie bezużyteczna. Oburzeni na Szustaka katolicy podsyłali mi kolejne linki z jego rekolekcjami, aby mi pokazać, jaka to z Szustaka bestia, ja ich uważnie wysłuchiwałem, zachwycony wracałem i potwierdzałem, że Szustak jest bez zarzutu, na co podnosił się nowy zgiełk, a  z nim nowe wystąpienia, których ja znowu wysłuchiwałem, z tym samym co poprzednio efektem i jeśli z jakąś różnicą w ocenie, to wyłącznie na korzyść Szustoka.
      Ja nie mam ani zamiaru, ani ochoty, by tu wchodzić w ponowną dyskusję na temat racji, czy ewentualnych herezji o. Szustoka, z tego przede wszystkim powodu, że moim zdaniem każdy z nas, kto zechce z otwartym sercem i odpowiednią uwagą wsłuchać się w jego słowa, czy to dotyczące kwestii zbawienia, małżeństwa, samotności, seksu, czy wreszcie tatuaży i diabła, musi sam dojść do tego przynajmniej wniosku, że to co Szustak mówi, w najmniejszym stopniu nie stanowi doktrynalnej rewolucji. Tak naprawdę, nie stanowi żadnej rewolucji, natomiast, owszem, podane jest z takim talentem i takim wyczuciem, że niech mu ich zazdrości większość księży.
     Nie będę więc się tu popisywał za niego i dyskutował z ludźmi, którzy tak naprawdę nie chcą nawet wiedzieć, co jest tematem rozmowy, natomiast spróbuję zwrócić uwagę na to, co jest przekleństwem wielu z nas i o czym też parę razy wspominał sam Szustak, a mianowicie o dramatycznym po naszej stronie braku umiejętności słuchania i refleksji. Wygłosił o. Szustak swoją naukę na temat zbawienia, a ponieważ on jest w znacznej części kaznodzieją internetowym, natychmiast został zasypany takimi czy innymi zarzutami ze strony internautów właśnie. W odpowiedzi na nie, wystąpił ponownie, oświadczył, że prawie wszystkie z tysięcy przeróżnych pretensji, jakie zostały do niego skierowane, nie dotyczyły tego, co on powiedział, ale tego, co chciano usłyszeć, no a następnie zaczął wyliczać: „Nie powiedziałem, że wszyscy zostaną zbawieni, nie powiedziałem, że poza Jezusem istnieje jakiekolwiek zbawienie, nie powiedziałem, że nie ma znaczenia, czy się jest w Kościele, czy nie, nie powiedziałem, że nie trzeba głosić Jezusa i wzywać do nawrócenia, nie powiedziałem, że nie trzeba przestrzegać ludzi przed piekłem, nie powiedziałem też, że nie ma piekła, nie powiedziałem, że nie trzeba się bać i można żyć, jak się chce”.  Jednocześnie przyznał się o. Szustak to jednej omyłki, kiedy to wszystkich ludzi dobrej woli zamieszkających Ziemię nazwał „członkami Kościoła”, podczas gdy precyzyjniej byłoby określić ich „Bożymi Dziećmi”. I co na to internauci? To co zawsze: „O! Wycofał się. Przynajmniej częściowo. Niech się stara dalej”.
     Powtórzę. Bardzo uważnie wysłuchałem wszystkich wystąpień o. Szustaka i  potwierdzam, że on rzeczywiście w żadnym z nich nie powiedział tego, co mu się zarzuca. Ani nie zachęcał do wyuzdanego seksu, ani nie mówił, że tatuaże są dobre, nie mówił, że piekła nie ma, nie mówił, że egzorcyści są zbędni. To wszystko stanowiło wyłącznie wymysł gnuśnych umysłów i nic więcej.
       Otóż to – gnuśne umysły. Jeśli piekło faktycznie istnieje, to jestem pewien, że one będą stanowić jeden z głównych argumentów dla Pana Boga, żeby nas tam wsadzić. W pewnym momencie owej niedzielnej dyskusji komentator Unukalhai, w końcu uchodzący tu w sieci za osobę jedną z bardziej przytomnych, komentując, jak mu się najwidoczniej zdawało, słowa o. Szustaka, napisał co następuje: „To czysta herezja, iż każdy BĘDZIE zbawiony. Zbawienie jest bowiem nagrodą za życie zgodne z Dekalogiem. Jak wiadomo w każdych zawodach nagrodę otrzymują tylko nieliczni”, czym w mojej opinii obsunął się do pozycji prezentowanej przez Świadków Jehowy, głoszących zbawienie dla wybranych 144 tysięcy.
      Ów rodzaj owej głupiej, moralnej zawziętości – tak dobrze znany i nam choćby i przy okazji niedawnej dyskusji na temat romansów Roalda Dahla – prezentowany we wspomnianej dyskusji wcale nie tylko przez Unukalhai i nawet nie najbardziej przez niego, przypomniał mi niedawny program w TVP Info pod tytułem „Studio Polska”, gdzie Maciej Pawlicki z Katarzyną Matuszewską regularnie każą się kłócić bandzie przypadkowo skojarzonych ze sobą tak zwanych „zwykłych ludzi” z osobami w ten czy inny sposób publicznymi. Sam program oczywiście jest pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia i jakikolwiek udział w nim stanowi oczywistą stratę czasu, to co natomiast zastanawia, to to, że tam – przez to właśnie, że pomysł programu opiera się w części na oddaniu głosu prostemu wariactwu –  bardzo niebezpiecznie powraca atmosfera, jaką coraz częściej znajdujemy w Internecie. Patrzymy więc na zagoniony do telewizyjnego studia tłum, a tam, wśród zwykłej Bogu ducha winnej publiczność, której zadaniem jest jedynie bić brawo w odpowiednich momentach, siedzą jakieś freaki, przy których Adam Słomka w czapce Związku Strzeleckiego, czy właśnie na okoliczność występu w programie wypuszczony z więzienia na przepustkę Zygmunt Miernik, wyglądają jak dziennikarze telewizji Sky News, a wszyscy są nakręceni, jak nie przymierzając – tak, tak –  uczestnicy bezmyślnego kompletnie kamienowania ojca Szustaka. I to jest myśl, która mi tu ostatnio coraz częściej towarzyszy, że gdybyśmy nagle tu w Internecie dostali możliwość ujrzenia naszych twarzy, poznania naszych imion, gdybyśmy nagle zostali odarci z tej okropnej anonimowości, mogłoby być równie ciekawie, jak w przypadku programu „Studio Polska”.
      Nam więc właśnie chciałbym zadedykować pewną przywoływaną tu już raz opowiastkę. Była sobie mianowicie kiedyś kobieta wyjątkowo zła i podła, która w całym swoim życiu nie zrobiła jednej dobrej rzeczy, i która, kiedy zmarła poszła naturalnie prosto do piekła. No i proszę sobie wyobrazić, że kiedy ona już tam przez jakiś czas cierpiała, Pan Bóg nagle sobie przypomniał, że pewnego dnia, raz w życiu, ona właśnie wracając z targu zobaczyła jakieś biedne dziecko i dała mu zieloną cebulkę, i za ten jeden dobry gest postanowił ją z piekła wyciągnąć. Wysłał więc nad tę otchłań swoje anioły, które spuściły do owej kobiety tę samą zieloną cebulkę i powiedziały jej, że w niej było tyle miłości, że wystarczy, że ona się jej złapie i zostanie zbawiona. Czepiła się więc kobieta cebuli, a aniołowie zaczęli ja z piekła wyciągać. W tym momencie jednak inni też postanowili się cebuli złapać, licząc na to, że i im się uda w ten sposób wyjść z piekła. Kobieta jednak, zła, jak wiemy, jak jasna cholera, zaczęła ich zrzucać ze swojej cebuli. Oni czepiali się jej nóg i rąk, ta ich kopała i mimo że sami aniołowie prosili wszystkich, by się opamiętali i spokojnie wisieli na tej cebuli, w której miało być tyle miłości, by starczyć dla wszystkich, wywiązała się straszna bitwa i ostatecznie wszyscy pospadali w ten ogień, oczywiście razem z cebulą.
       I to już jest koniec tej historii i całej notki. Bardzo bym chciał, żeby jednak dotarło, bo inaczej już niedługo, kiedy na Krakowskim Przedmieściu co miesiąc będzie demonstrowało 60 różnych grup, my się doskonale zgubimy w tym tłumie i, jak u Orwella, nikt już nie będzie wiedział, kto świnia, a kto człowiek.

Zapraszam wszystkich do kupowania moich książek, które są do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl, lub na stronie www.toyah.pl pod wyraźnie wyeksponowanymi obrazkami. Polecam szczerze i serdecznie.




Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...