Zanim przejdę
do rzeczy, muszę przekazać kilka informacji na temat naszej córki Zosi, która
pod koniec maja została zdiagnozowana z bardzo złośliwym glejakiem, a co nasze
życie tego lata zdeterminowało nasz cały czas spędzony na tym świecie. Otóż
córka nasza jest po usunięciu guza. Szczęśliwie, wedle relacji lekarzy, to gówno
zostało usunięte w całości, bez jakichkolwiek szkód. 14 listopada rozpocznie
się radio i chemioterapia i wszyscy się modlimy o łaskę wyzdrowienia. Bogu
dzięki, ona czuje się bardzo dobrze, w radości spędza pierwsze dni swojego
małżeństwa, i podobnie jak my, prosi Pana Boga o łaskę wyzdrowienia.
A teraz do
rzeczy, bo, co, mam nadzieję, zrozumiałe, nie odzywałem się bardzo długo. Otóż,
jak już wszyscy wiemy, sąd postanowił wypuścić księdza Olszewskiego i dwie
urzędniczki Ministerstwa Sprawiedliwości z aresztu i lawina ruszyła. A ja wczoraj
oglądałem w telewizji Republika rozmowy z obiema paniami i od razu przypomniał
mi się grudzień ubiegłego roku, kiedy to Donald Tusk postanowił zlikwidować TVP Info i w następnej kolejności zaprowadzić swoje porządki w mediach. Podobnie
jak wielu z nas, byłem najpierw zaskoczony bezczelnością i okrucieństwem tego
ataku, by już po chwili poczuć zwykły strach, a na końcu uznać, że jest już po
nas. To był z mojego punktu widzenia czas okropny, no ale od grudnia upłynął
już niemal rok i oto co widzimy? Przede wszystkim, w tempie niemal tak samo szybkim
jak odbyło się przejęcie władzy przez Koalicję Obywatelską z przyległościami, nowy
reżim doprowadził Polskę do stanu niemal kompletnej ruiny, ale stało się coś
jeszcze: otóż, dotychczas bardzo niszowa i w gruncie rzeczy kompletnie nieistotna
stacja, przejęła niemal pełne zasoby dotychczasowej TVP Info i tym samym
uzyskała pozycję, której nawet duchy Jacka Kuronia i Bronisława Geremka nie są
w stanie zakwestionować.
Ja do
telewizji Republika, podobnie jak do całego tego towarzystwa, które ją
stworzyło, mam stosunek absolutnie negatywny. To znaczy, owszem, korzystam, ale
wyłącznie z tego względu, że nie mam nic innego do wyboru. Pod wieloma
względami, uważam, że Sakiewicz i jego ferajna są jeszcze gorsi – a nie było
wcale tak łatwo – niż TVP Info. Kiedy widzę, jak red. Holecka przeprowadza
swoje rozmowy z kimkolwiek, a ostatno ze wspomnianymi wcześniej paniami, myślę,
że od niej gorsza jest już tylko Katarzyna Kolenda-Zaleska, a i to nie
koniecznie. Natomiast nie mogę nie przyznać, że sukces, jaki osiągnąl Tomasz
Sakiewicz, z jednej strony bezczelnie żebrząc te pieniądze, a z drugiej naprawdę
skutecznie rozwijając swój biznes – a to przecież nie koniec – jestem pełen
podziwu.
I to mnie
prowadzi do dnia wczorajszego, kiedy to nikt inny jak telewizja Republika
przeprowadziła rozmowy z dwiema urzędniczkami, i w świat poszła informacja o
torturach, jakich obie panie doznały z rąk Donalda Tuska. Słuchałem wypowiedzi pań, patrzyłem im w oczy, i będąc coraz bardziej wstrząśnięty, pomyślałem
sobie, że ci durnie – a mam tu oczywiście Donalda Tuska i to wszystko co on
wokół siebie zgromadził – już na samym początku popełnili pierwszy ciężki błąd,
likwidując TVP Info i tym samym otwierając drogę do tego czym jest dziś Tomasz
Sakiewicz i jego biznesy. Drugi błąd, pozornie nie związany zupełnie z
pierwszym, to aresztowanie księdza Olszewskiego, a przede wszystkim tych pań.
Patrzę dziś na jedną i drugą, słucham ich opowieści, i myślę sobie, że Donald
Tusk musiał przeprowadzić odpowiedni rekonesans, znalazł te dwie „myszki” i
pomyślał: Te będą sypać. A tu tymczasem okazało się, że swoimi prognozami
walnął w mur, którego, ani on, ani nikt inny na tym świecie nie jest w stanie
przebić, a mianowicie moc Chrystusa Zmartwychwstałego.
Ktoś mi
powie, że niepotrzebnie uderzam w takie tony, ale spójrzmy proszę, co się
wydarzyło. Te dwie biedne, udręczone, poniżone, stłamszone do samego końca
kobiety, oddały się w opiekę Osoby, do której ani Donald Tusk, ani minister
Bodnar, ani więzienni strażnicy, nie mają jakiegokolwiek dostępu. I wygrały. A
oni przegrali. I to przegrali tak, że moim zdaniem znaleźli się dziś na
początku swojego końca.
I teraz znów:
po ciężką cholerę ich było zamykać? Do jakiego czorta, i po co, mogło im przyjść
do głowy, że jeśli oni wsadzą za kraty księdza Olszewskiego i te dwie panie, a
potem, korzystając ze swoich wpływów w ogólnopolskich mediach, oraz
zatrudniając swoich najlepszych propagandzistów, wzbudzą wokół nich taką
nienawiść, że cała trójka nie wytrzyma tej udręki i zacznie pleść co bądź, byle
tylko im dano spokój, to w ten sposób uzyskają nieśmiertelność? Co za głupcy!
Telewizja Republika,
na okrągło, od rana do nocy, wrzuca w eter te dwie rozmowy, oczywiście reżimowe
media udają, że nic się nie stało, moim zdaniem natomiast moc tego przekazu
jest tak wielka, że tego już się nie da zatrzymać. Nie wiem, ile słów mogą oni
jeszcze z siebie wypluć, że jedna i druga z tych pań kłamią jak bure suki,że nikt im tam w więzieniu nie zrobił
najmniejszej krzywdy, że to one i ten ich „ksiądz-salceson” to bezwzględni
przestępcy. Wiem natomiast, że im dłużej telewizja Republika, a za jakiś czas
może i inne media, będą pokazywały światu ich twarze, ich oczy i ich pełne
radosnego uniesienia usta, tym bardziej ów świat będzie nabierał coraz
większego przekonania, że to zło trzeba zniszczyć. Raz na zawsze.
Jak czytelnicy tego bloga wiedzą, dni które sobie powoli mijają spędzam na rekolekcjach poznańskich Pomocników Matki Kościoła i dzięki temu w znacznym stopniu jestem wyłączony ze śledzenia bieżących wydarzeń. Ponieważ jednak tak do końca zapomnieć o świecie się nie da, co jakiś czas docierają do mnie strzępki informacji, w tym i ta że poseł Franciszek Starczewski próbował przedrzeć się przez granicę polsko-białoruską i zostawić tam pakunek, podobno z żywnością i lekarstwami. Dzięki szybkiej i skutecznej akcji - niestety nie mówię tu o standardowym odstrzeleniu zamachowca - straży granicznej, do przerzucenia towaru nie doszło.
Ja oczywiście mam świadomość, co się wyprawia we łbach niektórych z nas i wiem też, że świadomymi sytuacji jest też polski rząd i podległe mu służby, w związku z czym wiem i ja i oni, że poseł Starczewski, podobnie jak wcześniej paru innych jego kolegów z oddziału, w tych pudłach i workach, mieli faktycznie kanapki z mielonką,oraz ibuprom plus paczkę plastrów, ewentualnie po prostu parę śmierdzących skarpetek i rolkę papieru toaletowego, ale też nie mogę nie zauważyć, że kiedy oni tam się z tymi żołnierzami gonili, to czort jedyny wiedział, co oni kombinują. Jasne jest że ja tu sobie zaledwie teoretyzuję, ale o ile się domyślam, kiedy ów poseł Konieczny, któremu ostatecznie udało się przerzucić to coś na drugą stronę, to nikt go wcześniej nie sprawdził, co on tam niesie. Czy przepadkiem nie narkotyki, broń, czy nie daj Boże granat. I znów, wiem, że to jest tylko teoria, ale, przepraszam bardzo, i co z tego? Jaka jest gwarancja, którą można położyć na szali bezpieczeństwa państwa, że z tej histerii, której wszyscy jesteśmy świadkami, poseł Konieczny dzień wcześniej zwyczajnie nie oszalał i nie postanowił wziąć spraw w swoje ręce? Jaki jest więc powód, by zanim on rozpocznie swój bieg, nie położyć go na ziemi i przynajmniej nie sprawdzić, co on tam niesie? Czy to że my wiemy, że to jest tylko nędzna polityka głupiej opozycji, to jedna rzecz, ale czy to znaczy, że w momencie gdy pojawi się jeden pajac z drugim, to procedury przestają działać?
Ktoś powie, że trzeba być elastycznym. Głupio jest podstawiać nogę, że już nie wspomnę o strzelaniu, posłance Jachirze. No dobrze, ale spójrzmy głębiej. Jak wiemy, o tym co się dzieję na granicy Polski z Białorusią, wie nie tylko cała Polska, ale też cały świat, ta szczególna jego część, która żartować nie lubi i nie ma ochoty. Nigdy. Ludzie tam się kręcący doskonale wiedzą, że jest miejsce na świecie, gdzie ze względu na silne emocjonalne wzmożenie, tradycyjna czujność nieco osłabła. Czy naprawdę trudno jest sobie wyobrazić, że na tej naszej granicy któregoś dnia pojawi się kobieta z reklamówką, a nawet i bez, zacznie przekonywać pilnujących przejścia żołnierzy, że jest przedstawicielką organizacji Amnesty International, która przyszła z misją dobrej woli, ci, zamiast ją zgodnie z procedurami sprzątnąć, zaczną z nią dyskutować i w tym momencie nastąpi wielkie bum? Niemożliwe? Ciekawe czemu.
Jest terroryzm, jest wojna, są granice i cały świat już wie, że wobec zagrożenia zewnętrznego, kłopoty wewnętrzne to pestka. I słusznie. No bo przecież, nie oszukujmy się: co jest groźnego w takim pośle Szczerbie, Jońskim, czy nawet Donaldzie Tusku? Dlatego też cały ów świat stara się przede wszystkim chronić granice, zarówno te fizyczne jak i cywilizacyjne, po to by obcy nie zaczęli wprowadzać tu i tam swoich porządków. Dlatego też służby graniczne są wyposażone w ostrą broń, a prawo państwowe w bardzo restrykcyjne przepisy. Przepisy mówią że granic - wszelkich granic - nie wolno przekraczać, bo za nieposłuszeństwo można nawet oberwać... no, powiedzmy, w kolano.
O czym tą drogą przypominam tym wszystkim, którzy chyba o tym zapomnieli...
Jest tak,
że zgodnie z najnowszą tradycją, wyruszam właśnie pod Poznań, by wziąć udział w
rekolekcjach organizowanych między innymi przez znanego nam aż nazbyt dobrze
księdza Rafała Krakowiaka, a zatem do końca tygodnia mnie tu Państwo nie
zobaczą. Jest też jednak i tak, że dzięki histerii, w jaką z coraz większą
intensywnością popada nasza kochana opozycja, mamy naprawdę wiele nadzwyczaj
interesujących refleksji, i ja chciałbym bardzo dorzucić swoich kilka słów na
tematy bieżące. Tu jednak, również zgodnie z tradycją, proponuję wspomnieć
sobie mój dawny tekst, dotyczący jak najbardziej bohatera ostatnich dni, Władysława
Frasyniuka, ale też kogoś, o kim, mam nadzieję, jeszcze zanim umrę, usłyszymy,
czyli Janusza Lewandowskiego. Zapraszam serdecznie i do zobaczenia za tydzień.
Przy okazji któregoś z wcześniejszych
ataków uzbrojonych szaleńców, jakie mają od czasu do czasu miejsce w Stanach, a
a o których donoszą nam media, żona moja zwróciła uwagę na fakt, że, zwłaszcza
tam, w Ameryce, niemal zawsze, po zrealizowaniu swojego szatańskiego planu,
napastnik popełnia samobójstwo. Zdaniem mojej żony, tam nie ma mowy o żadnym
samobójstwie, a już na pewno nie w większości wypadków, tylko o zwykłej
egzekucji. I ja jak najbardziej skłonny jestem się z tą opinią zgodzić.
Doskonale bowiem rozumiem emocję policjantów, którzy mają przed sobą kogoś, kto
zabił niekiedy nawet dziesiątki ludzi, a jednocześnie świadomość, że nawet
jeśli ów gagatek zostanie skazany na karę śmierci, to przez następne lata
społeczeństwo i tak będzie musiało cierpliwie znosić jego obecność. A zatem,
czy nie lepiej wziąć sprawy w swoje ręce, wyegzekwować sprawiedliwość, a
następnie bezradnie rozłożyć ręce i powiedzieć, że no trudno, nie udało się go
postawić przed sprawiedliwością?
I oto, jak wiemy, doszło do kolejnego ataku, gdzie kolejny z nich zamordował
kilkanaście osób… jednak tym razem, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, ani nie
popełnił samobójstwa, ani nawet nie został postrzelony, tylko z prawdziwie
europejską kulturą aresztowany i osadzony, by potem już tylko czekać na
proces, który pewnie na dodatek pozwoli go wysłać do słynnego więzienia ADX
Florence, gdzie nie pojawi się nawet najmniejsza szansa, by go zabili jacyś
czarni gangsterzy, którzy potrafią znieść wiele, byle nie opętanych durniów.
Ktoś spyta, co mi strzeliło do głowy, by nagle się zajmować sprawą tak
wydawałoby się trywialną, jak prawo i sprawiedliwość w świecie, gdzie ani jedno
i drugie właściwie ani nie istnieje, ani też istnieć nie może. Otóż proszę
sobie wyobrazić, że głównym powodem tego jest niedawne zatrzymanie przez
policję Władysława Frasyniuka i wrzawa, jaka się podniosła od lewej do prawej
strony w związku z tym, że podczas zatrzymania policjanci założyli Władkowi
kajdanki. Co wyjątkowo ciekawe, głos w sprawie zabrał nie kto inny jak sam
Janusz Lewandowski, minister przekształceń własnościowych w „złotych latach”
III RP, i występując w programie „Kropka nad i” Moniki Olejnik, zaproponował,
by „obrazek Frasyniuka w kajdankach kojarzył się po wsze czasy z ‘dobrą
zmianą’”. W pierwszej chwili, kiedy przeczytałem te słowa, uznałem że z
opinią Lewandowskiego zgadzam się w stu procentach. W rzeczy samej, widok
Frasyniuka w kajdankach kojarzy mi się jak najbardziej z Dobrą Zmianą – w
cudzysłowie, czy bez – jednak kiedy zagłębiłem się w samą rozmowę,
uznałem, że sprawa jest jednak głębsza i wymaga głębszej analizy. Otóż kiedy
Lewandowski mówił o Frasyniuku w kajdankach, nawiązał przy okazji do znanej nam
sprzed lat sprawy samobójstwa Barbary Blidy i wtedy nagle, całkiem przytomnie,
Olejnik przywołała wyjaśnienie ministra Brudzińskiego, który przypomniał, że do
dziś kierowane są do służb pretensje, że wówczas – zapewne biorąc pod uwagę
polityczną pozycję Blidy – kajdanek jej nie założono. I proszę sobie wyobrazić,
że na to Lewandowski zareagował z ironicznym zacięciem: „No to niechcący… to
jest rzeczywiście rozsądek naszych ministrów, że przywołał to również drugie
skojarzenie. Tamto jest istotne dla postrzegania paru ludzi, którzy nigdy nie
powinni zbliżyć się do narzędzi władzy państwowej, bo nadużywają tych narzędzi”.
Ja wprawdzie nie jestem w stanie złapać ani sensu owej ironii, ani nawet logiki
takiej akurat reakcji pana posła, byłego ministra, a mimo to, po głębszym
zastanowieniu, jestem skłonny zupełnie szczerze zgodzić się z postulatem, by,
gdy już dojdzie co do czego, pewnej szczególnej grupie polityków – i do niej
jak najbardziej zaliczyłbym również Janusza Lewandowskiego – w żadnym wypadku
kajdanek nie zakładać. Powiem więcej. Nawet jeśli oni w pewnym momencie zwrócą
się do prowadzących zatrzymanie oficerów o pozwolenie wyjścia do ubikacji,
należy im to umożliwić, ze szczególną dbałością o to, by mogli skorzystać ze
swoich praw, w dodatku z zachowaniem pełnej dyskrecji i szacunku dla
prywatności.
Jak już wspomniałem wczoraj, a pozwolę sobie ten fakt przypomnieć jeszcze
parokrotnie, dokładnie na przełomie lutego i marca mija równe dziesięć lat, jak
zacząłem prowadzić ten blog. Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by,
wspominając to, co tu zostało przez te lata powiedziane i napisane, uznać, że
nic nie zaszkodzi, jeśli tę właśnie myśl przyjmiemy jako motto całego tego
przedsięwzięcia: „Żadnych kajdanek dla najbardziej zasłużonych funkcjonariuszy
III RP!”
Plan miałem taki, by w tę piękną mroźną niedzielę dać Państwu od siebie odpocząć, ale właśnie wróciłem ze spaceru z psem i uznałem, że jest za zimno, żeby się snuć po okolicy, więc może pojawi się tu i ówdzie chwila, by sobie coś poczytać. Na tę okoliczność chciałbym przypomnieć stary tekst, zamieszczony w moim zbiorze o Diable, o pewnym zdesperowanym człowieku nazwiskiem Heemeyer, którego Ameryka wstydzi się niemal tak samo jak Brytyjczycy swojego słynnego indyjskiego żywopłotu. Bardzo więc proszę.
Jeśli przyjmiemy, że 5 lat to szmat
czasu, mogę chyba powiedzieć, że dość niedawno, dzieląc się refleksjami na
temat jednego z moich ulubionych filmów, a mianowicie „Trzech dni Kondora”,
wspomniałem jego finałową scenę, kiedy to biedny Robert Redford wygraża się,
jak to on o wszystkim poinformuje „New York Timesa”, „New York Times” wszystko
opisze, świat się dowie i źli ludzie
zostaną ukarani, na co jego rozmówca odpowiada mu: „A co, jeśli nie napiszą?”
I, jak mówię, biedny, Robert Redford kamienieje, i tak film ów się kończy.
O co chodzi? Otóż chodzi o to, co zawsze. Że w obliczu potęgi Systemu, jego
ukrytej natury i nieznanego nam choćby kształtu, musimy zawsze zakładać, że w
pewnych szczególnych sytuacjach nie mamy zwyczajnie szans. I tego stanu nie
zmieni ani twarde prawo, ani wolne media, ani nawet tak zwana pięść ludu. Gdy
stawka jest naprawdę wysoka, System robi, co chce.
Jeszcze bardziej niedawno mieliśmy okazję zaobserwować, w jaki sposób owa
kontrola Systemu działa w wersji turbo, na przykładzie wielkiej katastrofy
budowlanej, jaka miała miejsce w Bangladeszu, i w wyniku której śmierć poniosło
ponad 1000 osób. Niektórzy z nas pewnie jeszcze wszystko dobrze pamiętają,
część z całą pewnością – zgodnie zresztą z oryginalnym planem – o niczym
zwyczajnie nie słyszała, część, nawet jeśli coś tam kiedyś usłyszała, nie
zwróciła na to uwagi i dziś nawet nie pamięta, że cokolwiek się wydarzyło, ale
to się naprawdę zdarzyło. W Bangladeszu runął ośmiopiętrowy budynek, w którym
na zamówienie największych światowych sieci odzieżowych szyto ubrania dla mnie
i dla Ciebie i, jak mówię, w wyniku owego nieszczęścia zginęło ponad tysiąc
osób. Rzecz jednak nie tyle w samej tragedii i w żniwie, jakie zebrała, ale w
tym, że przez kilkanaście następnych dni, światowe media zastosowały wobec
tego, co się stało, niemal pełną blokadę informacyjną. O ile się nie mylę, u
nas w Polsce, zaczęto o tym pisać dopiero po tym, jak ja zamieściłem na swoim
blogu odpowiedni tekst i w ślad po nim o sprawie poinformowała „Gazeta Polska
Codziennie”. Mniej więcej tydzień po zdarzeniu.
Dlaczego w sytuacji, gdy światowe media potrafią zrobić sensację z najbardziej
trywialnych wypadków, polegających na tym, że gdzieś ktoś został zasypany kupą
piasku, wpadł do studni, czy został zastrzelony przez jakiegoś wariata, o tym,
że ponad 1000 osób zginęło podczas niewolniczej pracy na rzecz wielkiego
międzynarodowego przemysłu, myśmy mieli się nie dowiedzieć nigdy, lub
dowiedzieć się maksymalnie bezrefleksyjnie? Otóż poszło o to, że wspomniana
katastrofa była czymś tak strasznym, tak głęboko porażającym, tak wreszcie
pełnym znaczeń, że gdyby w tej sprawie została sprowokowana powszechna debata,
System poniósłby bardzo poważne szkody. Pisałem o tym w odpowiednim momencie,
dziś powtarzać się już nie mam nawet siły, ale tak to właśnie wygląda. Gdyby
sposób, w jaki doszło do śmierci tych ludzi, został poddany gruntownej debacie,
System by się mógł z tego zwyczajnie nie pozbierać.
Bangladesz jest trzecim największym eksporterem taniej odzieży dla światowego
przemysłu. Nie wiem, kto jest pierwszym i drugim. Może Indie, może Chiny, może
jeszcze ktoś, ale Bangladesz jest trzeci. Dzięki praktycznie niewolniczej pracy
tamtejszych kobiet i mężczyzn, cały świat chodzi odziany i wystrojony wedle uznania,
wedle potrzeby i wedle swoich finansowych możliwości. I to jest podstawa
Systemu. I jej zmieniać nie wolno. Tak ma być i tak będzie. A jeśli kiedyś
przyjdzie nam o tym porozmawiać, to z całą pewnością powodem do tej rozmowy nie
będzie to, że gdzieś zginęło 1000 osób. Uważam, że katastrofa w Bangladeszu
pokazała nam tę prawdę w sposób wręcz modelowy.
I oto wczoraj trafiłem na informację, że w roku 2004, a więc ledwie co 11 lat
temu w miejscowości Granby w stanie Colorado pewien drobny przedsiębiorca
nazwiskiem Marvin Heemeyer, właściciel zakładu produkującego i instalującego
tłumiki do samochodów, w reakcji na plany władz swojego miasta wybudowania
cementowni, której lokalizacja odcięłaby jego zakład od świata, a tym samym
doprowadziła go do ruiny, a przede wszystkim ze względu na odmowę jakichkolwiek
negocjacji, połączoną z systemową wręcz przeciwko niemu agresją, przy pomocy
specjalnie zaprojektowanego i odpowiednio wyposażonego buldożera, zrównał z
ziemią pół miasta, a następnie popełnił samobójstwo.
Kto chce, może oczywiście sobie zajrzeć do Wikipedii i tam o wszystkim
poczytać, ale trochę na wszelki wypadek, gdyby się komuś może nie chciało
szukać, a trochę z potrzeby serca – właśnie tak! – przytaczam istotne fragmenty:
„Kiedy kolejne petycje do władz, mediów i lokalnej społeczności nie dały
żadnych skutków, Heemeyer poddał się, dzierżawiąc grunt firmie wywożącej
śmieci. Umowa zakładała, że miałby on sześć miesięcy na wyprowadzenie się z
posesji. Jak się później okazało, okres ten wykorzystał na ulepszenie swojego
buldożera, osłaniając go miejscami ponad 30 centymetrami stali i betonu,
instalując kamery zapewniające widoczność otoczenia w każdym kierunku, a w
końcu konstruując klimatyzację i inne systemy pozwalające na komfortowe przebywanie
wewnątrz przez wiele godzin.
4 czerwca 2004, konstruktor zasiadł za sterami buldożera, wyjeżdżając przez
ścianę swego dawnego warsztatu, a następnie zrównując z ziemią fabrykę cementu
i wyruszając w miasto. W ciągu kilkugodzinnej wyprawy Heemeyer zniszczył
doszczętnie budynek ratusza, siedzibę lokalnej gazety, dom burmistrza, i wiele
innych budynków publicznych powiązanych z osobami, które były zaangażowane w
spór. Łącznie w gruzach legło 13 budynków. To, że nikt nie został ranny,
niektórzy świadkowie przypisywali precyzyjnej kalkulacji działań Heemeyera.
Podczas powolnego i nieubłaganego pochodu pojazdu, policja i oddziały SWAT próbowały
powstrzymać maszynę, ale zarówno ogień z broni długiej, jak i granaty nie miały
żadnego wpływu na pojazd, i ostatecznie, po oddaniu ponad 200 strzałów (w tym
amunicji przeciwpancernej), siły porządkowe musiały po prostu bezsilnie
obserwować wydarzenia.
Buldożer był uzbrojony w karabin Barrett M82, karabin Ruger AC556, pistolet Kel-Tec P11 i
rewolwer magnum, ale Heemeyer użył ich tylko do celów obronnych. Gdy policjanci
zorientowali się, że strzela ponad ich głowami, na początku sądzili, że po
prostu słabo strzela, kiedy jednak później weszli do buldożera i zobaczyli
uzbrojenie i kamery, uświadomili sobie, że gdyby Heemeyer chciał, mógłby
pozabijać wszystkich z łatwością. Wszystko wskazuje więc na to, że jedynym
celem Heemeyera była destrukcja budynków, a nie krzywdzenie ludzi.
Heemeyer dwukrotnie zmierzył się z innymi maszynami. Gdy zaatakował
cementownię, Code Docheff – właściciel zakładu – wsiadł do ładowarki i próbował trafić w
silnik buldożera, a następnie zerwać gąsienicę. Marvin oddał najpierw kilka
strzałów ostrzegawczych w powietrze, potem w łyżkę ładowarki, a potem zepchnął
ją na bok. Docheff uciekł, słysząc strzały. Później, gdy buldożer znajdował się
na terenie Independent Gas Co., władze wysłały w jego kierunku dwie zgarniarki.
Jedna z nich zablokowała mu wyjazd, tak aby policja mogła oddać strzał z
ciężkiej broni. Heemeyer zawrócił i próbował wyjechać z zakładu inną drogą, a
potem po stoku znajdującym się wzdłuż drogi. Kiedy mu się to nie udało, ruszył
w stronę zgarniarki. Pomimo, że kierowca z całych sił próbował go zatrzymać,
Marvin zepchnął go na bok i odjechał. Kilka minut później zgarniarka
zablokowała Heemeyerowi drogę wstecz podczas burzenia sklepu Gambles. Heemeyer
ruszył przed siebie, niszcząc kompletnie ścianę budynku. Ostatecznie do akcji
wkroczył inny buldożer, Caterpillar D9,
ale wówczas było już po wszystkim.
Gdy po pewnym czasie w pojeździe zawiodła chłodnica,
a jedna z gąsienic zapadła się w piwnicy sklepu Gambles, pilot buldożera
sięgnął po pistolet i popełnił samobójstwo. Zarówno pozostawione przez niego
nagrania, jak i sposób budowy włazu, wskazują, że nigdy nie zamierzał opuścić
buldożera – właz został skonstruowany tak, by jego ponowne otwarcie graniczyło
z niemożliwością. Według niektórych źródeł Heemeyer zaspawał się w środku, choć
wcale nie musiał tego robić – sama pokrywa ważyła 910 kilogramów i była dobrze
wpasowana w pancerz, poza tym Heemeyer zalał ją olejem, by trudniej było ją
chwycić, co odkryli policjanci próbujący dostać się do kabiny.
Ponieważ obawiano się (bezpodstawnie, jak się okazało), że buldożer może być
zaminowany, przewieziono go z dala od miasta i dopiero tam przystąpiono do prób
otwarcia kabiny. Dopiero około 2 w nocy policjanci z pomocą palnika wycięli
dziurę w miejscu, gdzie zainstalowana była kamera i weszli do środka. Wówczas z
pomocą dźwigu wydobyto ciało Heemeyera.
[…]
Straty
spowodowane przez Heemeyera oszacowano na ponad 7 milionów dolarów. Mimo
potępienia ze strony lokalnych władz i mediów, dla wielu osób, stał się ludowym
bohaterem i symbolem sprzeciwu wobec władzy. Powstało wiele witryn
gloryfikujących jego działania. […]
Urzędnicy
miejscy ogłosili 19 kwietnia 2005,
że [buldożer] zostanie rozebrany i zezłomowany. Części zostaną
rozwiezione po wielu złomowiskach by zniechęcić zwolenników Heemeyera do
zbierania pamiątek”.
Oczywiście ja biorę pod uwagę taką możliwość, że ktoś w tym momencie
zakrzyknie: „To ty o tym Heemeyerze nie słyszałeś??? Nie słyszałeś o jego
wypasionym Killdozerze?” Biorę to pod uwagę, ale jeszcze bardziej
jestem pewien, że nic się takiego nie stanie. Gdyby bowiem ta sprawa była w
owym 2004 roku choć minimalnie nagłośniona, ja akurat bym o tym usłyszał, i
raczej bym tak łatwo tego nie zapomniał. Ale jest jeszcze coś. Gdyby bowiem o
tym, co się stało w miejscowości Granby w Stanach Zjednoczonych w roku 2004
wolno nam było wiedzieć i szeroko dyskutować, autor notki w Wikipedii zamiast
pisać o „witrynach” upamiętniających ów akt szaleństwa człowieka zaatakowanego
przez System, z całą pewnością podałby nam całą listę tytułów książek i filmów
opowiadających o tamtym i strasznym i tak fantastycznie pięknym piątku, a nazwisko
Heemeyer byłoby znane na całym świecie, tak jak jakiś nie przymierzając, Rambo,
czy choćby i Guy Fawkes, a więc postaci, które nie przestraszą nawet lokalnego
chuligana, a co dopiero jakiegoś urzędnika.
No ale my o Heemeyerze nie wiemy nic, a ja chętnie – jeśli wciąż komuś trzeba
to wyjaśniać – opowiem dlaczego. Otóż o nim nam wiedzieć nie wolno. O nim nam
nie wolno wiedzieć, nie wolno nam o nim dyskutować, a co najważniejsze, nie
wolno nam próbować czynić z niego wzoru do jakichkolwiek rozmyślań. O
Heemeyerze nam nie wolno mieć jakiejkolwiek głębszej wiedzy, która mogłaby być
dla nas źródłem jakichkolwiek refleksji i nastrojów, podobnie jak nie wolno nam
było usłyszeć o wspomnianym wcześniej nieszczęściu w Bangladeszu. To jest coś
tak oczywistego, że aż głupio o tym mówić.
Wspomniałem Guya Fawkesa. Dziś już mało kto wie, kim był Guy Fawkes, jednak my,
ludzie jeszcze z tamtych lat, to wiemy, bo nas o nim uczono w liceum, więc
opowiem. Guy Fawkes był katolikiem, a jednocześnie człowiekiem tradycyjnie
uważanym za przywódcę grupy spiskowców, którzy wymyślili sobie, że w noc z 4 na
5 listopada 1605 roku wysadzą w powietrze budynek londyńskiego parlamentu,
kiedy król i wszyscy ministrowie będą obradować. Do ostatecznego rozwiązania
jednak nie doszło. Guy Fawkes i jego przyjaciele zostali pojmani, natomiast sam
Fawkes uniknął najbardziej okrutnej śmierci tylko dlatego, że wcześniej
sprytnie zeskoczył z szafotu i skręcił sobie kark, natomiast to co nas dziś
interesuje, to to, co z tego dla nas zostało? Otóż rok w rok, każdego 5
listopada, cała Anglia świętuje tak zwany „Guy Fawkes Day”, gdzie Anglicy się
bawią, śpiewają piosenki i strzelają petardami. Co ciekawe, doroczne obchody
nie mają upamiętnić momentu, gdy to biedny Fawkes rzucił się z szafotu na łeb
na szyję, ale tę właśnie noc, kiedy to ów brytyjski parlament miał wylecieć w
powietrze, a nie wyleciał. Tak to właśnie System pokazał, jak można sobie
poradzić z kłopotliwą historią. Można ją albo zlekceważyć, albo zamienić w
zabawę.
I ja sobie myślę, że jednak ci Anglicy mają w sobie coś wyjątkowego, czego nie
mamy ani my, ani nawet tacy Amerykanie. Gdyby ci Amerykanie byli tak sprytni,
to by dzień 11 września uczynili świętem narodowym, a my, ich śladem,
organizowalibyśmy festyny dajmy na to każdego 10 kwietnia.
No i jeszcze jedna, już na sam koniec, refleksja. Podczas niedawnych dyskusji
tu na blogach, pojawił się nagle wielki, klasyczny dziś już zespół Sex Pistols
i cały kontekst jego debiutu i kariery. Otóż jest tak, że dziś wciąż bardzo
aktywnie działa wokalista zespołu John Lydon, i to działa tak, że w pewnym
sensie nie ma konkurencji. Proszę sobie wyobrazić, że ile razy zespół gra swój
utwór „Warrior”, John Lydon wygłasza odpowiednią laudację na cześć Guya Fawkesa
właśnie. I o to właśnie chodzi. O Fawkesie on może gadać, co mu ślina na język
przyniesie. Niechby jednak tylko zaczął coś pleść o Marvinie Heemeyerze, to by
zobaczył, jak to wszystko działa.
Kilka dni temu na oficjalnym profilu
Polskiej Policji na Twitterze został opublikowany apel, który wielu zaskoczył,
mnie jednak przede wszystkim wzruszył. Proszę rzucić okiem:
„Z
powodu pandemii COVID-19, która wywołała panikę, a na nas nałożyła wiele nowych
zadań i czasami nieprzewidywalne zachowania wielu osób, oczekujących od nas i
innych służb ciągłej pomocy, prosimy o zaprzestanie wszelkich działań
przestępczych/haniebnych/niegodziwych do odwołania - przekazują
funkcjonariusze Policji.
Docenimy spodziewaną współpracę związaną z powstrzymaniem się od
popełniania przestępstw i wykroczeń i już z góry dziękujemy za współpracę oraz
zrozumienie. Powiadomimy oddzielnym komunikatem, kiedy będzie można wrócić do
codziennej działalności przestępczej kontynuując dalej starą zagrywkę
policjant-złodziej”.
Czemu ów dziwny apel mnie wzruszył,
wyjaśnić nie jestem w stanie, tak jak w ogóle trudno jest bardzo objaśniać
wzruszenia, natomiast, owszem, mogę powiedzieć, dlaczego uważam go za ważny.
Otóż on w sposób wręcz idealny – chyba po raz pierwszy aż tak obrazowo – pokazuje
nasz świat, jako arenę walki dobra ze złem, w którym zło stoi na pozycji od
początku przegranej, a to z tego prostego powodu, że musi przegrać, co w każdej
chwili, a co dopiero w sytuacji choćby tak poważnego kryzysu, można potraktować
z aż tak upokarzającym pobłażaniem.
Ważniejszą rzeczą jest jednak to, że tym
bardziej właśnie w obliczu tego rodzaju demonstracji, ja już się nie mogę
nacieszyć perspektywą kiedy to cała ta banda ludzi złych i występnych doczeka
momentu, gdy wspomniana Polska Policja, a więc tak zwani „good guys”, zechcą na
nich zawiesić swoją uwagę. Nie wiem wprawdzie oczywiście, kogo przede wszystkim
mieli na myśli nasi policjanci, gdy układali sobie w głowie ów apel, ale
przeczucie mi mówi, że im mogło wcale najbardziej nie chodzić o tradycyjnych
przestępców, ale o tych z nich, którzy uznali, że stan powszechnego lęku przed
zarazą stanowi dla nich świetną okazję, by ów lęk wykorzystać i na nim zarobić,
a przy okazji z niego sobie poszydzić. I tym sposobem, tym bardziej z Polską
Policją trzymam tu sztamę.
Nie wiem też z całą pewnością, czy to
co uważam za fakt, rzeczywiście jest faktem, ale zakładam, że faktycznie
panowały kiedyś takie zwyczaje, że kogoś, kto w sytuacji wojny, czy innego
powszechnego zagrożenia, kiedy to w powszechnym zamieszaniu wymagało się od
ludzi pewnej wrażliwości oraz solidarności, decydował się drugiego człowieka
oszukać, lub okraść, automatycznie się rozstrzeliwało, wieszano, czy w jakikolwiek
inny sposób eliminowało ze społeczeństwa. I ja dziś, kiedy to tak dzielnie
wszyscy walczymy z tym cholernym koronawirusem, słyszę o tym, że gdzieś w
Lublinie jacyś cwaniacy wyłudzają od ludzi starych, bezradnych, a często
zwyczajnie naiwnych różnego rodzaju kosztowności, to jak najbardziej uważam, że
każdy z owych cwaniaków powinien zostać za to co robi przykładnie powieszony na
głównym placu w mieście.
Myślę, że warto opowiedzieć, na czym
polega ów szczególny manewr. Otóż ktoś, kogo jak się domyślam, Polska Policja
jeszcze nie poznała, odwiedza wybrane osoby, przedstawia się jako
przedstawiciel służb państwowych i zachęca je, by przekazały mu w zaklejonej
kopercie ze starannie zapisanym swoim nazwiskiem i adresem wspomniane
kosztowności, a on je przekaże do specjalnego laboratorium, w którym przy
pomocy specjalnej aparatury oczyści się je z wirusa, a następnie odkażone już jak
należy właścicielowi zwróci. Nie znam oczywiście danych dotyczących
skuteczności tego przekrętu, podobnie też jak nie wiem, na ile skuteczne są
wszystkie inne, stosowane przez wszelkiej maści podobnych oszustów, których jak
słyszę, nazbierało się ostatnio wcale nie tak mało, ale sam ów pomysł ma w
sobie tak wielkie pokłady pogardy do drugiego człowieka, wołające o
natychmiastową Boską interwencję, że ja naprawdę gotów jestem apelować tu o
rozwiązania wyjątkowe i ostateczne.
A skoro już mówimy o pogardzie, to nie
miałbym też nic przeciwko temu, by do tej grupy dokooptować poznańskiego sędziego
Aleksandra Brzozowskiego, który właśnie umorzył sprawę i wypuścił na wolność
jednego z nich, niejakiego Hossa, niesławnego pomysłodawcy i głównego
organizatora procederu znanego popularnie pod nazwą „na wnuczka”. Bo, jeśli mam
być szczery, to wcale nie mam pewności, czy ten rodzaj szyderstwa z prostego
człowieka, jak też sama społeczna szkodliwość czynu, z jakimi mamy tu do
czynienia, nie przerasta nawet zła, do jakiego dochodzi w tych dniach w
Lublinie. A jeśli sędzia Brzozowski się pewnego dnia zdziwi, to będzie można mu
przypomnieć, że Polska Policja odpowiednio wcześnie naprawdę bardzo grzecznie i
uprzejmie prosiła go o zrozumienie.
Pamiętam, jak kiedyś ktoś mi
opowiedział taką oto historię o tym, jak to podczas uroczystego nabożeństwa
wielkanocnego pewien ksiądz, gdzieś, zapewnie w jakiejś dziurze na peryferiach
Polski, wszedł na ambonę i wygłosił kazanie o następującej treści: „Chrystus
zmartwychwstał, ale wy w to i tak nie wierzycie”. I zszedł. Koniec. Tyle. W tej
sytuacji, oraz w obliczu tego, co, jak widzę, dzieje się wokół mnie, nie
pozostaje mi nic innego jak zamknąć ten trzydniowy cyklwspomnień jeszcze jednym tekstem z mojej książki o
paleniu diabła. Zachęcam serdecznie.
Jeśli przyjmiemy, że 5 lat to szmat
czasu, mogę chyba powiedzieć, że dość niedawno, dzieląc się refleksjami na
temat jednego z moich ulubionych filmów, a mianowicie „Trzech dni Kondora”,
wspomniałem jego finałową scenę, kiedy to biedny Robert Redford wygraża się,
jak to on o wszystkim poinformuje „New York Timesa”, „New York Times” wszystko
opisze, świat się dowiei źli ludzie
zostaną ukarani, na co jego rozmówca odpowiada mu: „A co, jeśli nie napiszą?”
I, jak mówię, biedny, Robert Redford kamienieje, i tak film ów się kończy.
O co chodzi? Otóż chodzi o to, co zawsze. Że w obliczu potęgi Systemu, jego
ukrytej natury i nieznanego nam choćby kształtu, musimy zawsze zakładać, że w
pewnych szczególnych sytuacjach nie mamy zwyczajnie szans. I tego stanu nie
zmieni ani twarde prawo, ani wolne media, ani nawet tak zwana pięść ludu. Gdy
stawka jest naprawdę wysoka, System robi, co chce.
Jeszcze bardziej niedawno mieliśmy okazję zaobserwować, w jaki sposób owa
kontrola Systemu działa w wersji turbo, na przykładzie wielkiej katastrofy
budowlanej, jaka miała miejsce w Bangladeszu, i w wyniku której śmierć poniosło
ponad 1000 osób. Niektórzy z nas pewnie jeszcze wszystko dobrze pamiętają,
część z całą pewnością – zgodnie zresztą z oryginalnym planem – o niczym
zwyczajnie nie słyszała, część, nawet jeśli coś tam kiedyś usłyszała, nie
zwróciła na to uwagi i dziś nawet nie pamięta, że cokolwiek się wydarzyło, ale
to się naprawdę zdarzyło. W Bangladeszu runął ośmiopiętrowy budynek, w którym
na zamówienie największych światowych sieci odzieżowych szyto ubrania dla mnie
i dla Ciebie i, jak mówię, w wyniku owego nieszczęścia zginęło ponad tysiąc
osób. Rzecz jednak nie tyle w samej tragedii i w żniwie, jakie zebrała, ale w
tym, że przez kilkanaście następnych dni, światowe media zastosowały wobec
tego, co się stało, niemal pełną blokadę informacyjną. O ile się nie mylę, u
nas w Polsce, zaczęto o tym pisać dopiero po tym, jak ja zamieściłem na swoim
blogu odpowiedni tekst i w ślad po nim o sprawie poinformowała „Gazeta Polska
Codziennie”. Mniej więcej tydzień po zdarzeniu.
Dlaczego w sytuacji, gdy światowe media potrafią zrobić sensację z najbardziej
trywialnych wypadków, polegających na tym, że gdzieś ktoś został zasypany kupą
piasku, wpadł do studni, czy został zastrzelony przez jakiegoś wariata, o tym,
że ponad 1000 osób zginęło podczas niewolniczej pracy na rzecz wielkiego
międzynarodowego przemysłu, myśmy mieli się nie dowiedzieć nigdy, lub
dowiedzieć się maksymalnie bezrefleksyjnie? Otóż poszło o to, że wspomniana
katastrofa była czymś tak strasznym, tak głęboko porażającym, tak wreszcie
pełnym znaczeń, że gdyby w tej sprawie została sprowokowana powszechna debata,
System poniósłby bardzo poważne szkody. Pisałem o tym w odpowiednim momencie,
dziś powtarzać się już nie mam nawet siły, ale tak to właśnie wygląda. Gdyby
sposób, w jaki doszło do śmierci tych ludzi, został poddany gruntownej debacie,
System by się mógł z tego zwyczajnie nie pozbierać.
Bangladesz jest trzecim największym eksporterem taniej odzieży dla światowego
przemysłu. Nie wiem, kto jest pierwszym i drugim. Może Indie, może Chiny, może
jeszcze ktoś, ale Bangladesz jest trzeci. Dzięki praktycznie niewolniczej pracy
tamtejszych kobiet i mężczyzn, cały świat chodzi odziany i wystrojony wedle
uznania, wedle potrzeby i wedle swoich finansowych możliwości. I to jest
podstawa Systemu. I jej zmieniać nie wolno. Tak ma być i tak będzie. A jeśli
kiedyś przyjdzie nam o tym porozmawiać, to z całą pewnością powodem do tej
rozmowy nie będzie to, że gdzieś zginęło 1000 osób. Uważam, że katastrofa w
Bangladeszu pokazała nam tę prawdę w sposób wręcz modelowy.
I oto wczoraj trafiłem na informację, że w roku 2004, a więc zaledwie 11 lat
temu w miejscowości Granby w stanie Colorado pewien drobny przedsiębiorca
nazwiskiem Marvin Heemeyer, właściciel zakładu produkującego i instalującego
tłumiki do samochodów, w reakcji na plany władz swojego miasta wybudowania
cementowni, której lokalizacja odcięłaby jego zakład od świata, a tym samym
doprowadziła go do ruiny, a przede wszystkim ze względu na odmowę jakichkolwiek
negocjacji, połączoną z systemową wręcz przeciwko niemu agresją, przy pomocy
specjalnie zaprojektowanego i odpowiednio wyposażonego buldożera, zrównał z
ziemią pół miasta, a następnie popełnił samobójstwo.
Kto chce, może oczywiście sobie zajrzeć do Wikipedii i tam o wszystkim
poczytać, ale trochę na wszelki wypadek, gdyby się komuś może nie chciało
szukać, a trochę z potrzeby serca – właśnie tak! – przytaczam istotne
fragmenty:
„Kiedy kolejne petycje do władz, mediów i lokalnej społeczności nie dały
żadnych rezultatów, Heemeyer poddał się, dzierżawiąc grunt firmie wywożącej
śmieci. Umowa zakładała, że miałby on sześć miesięcy na wyprowadzenie się z
posesji. Jak się później okazało, okres ten wykorzystał na ulepszenie swojego
buldożera, osłaniając go miejscami ponad 30 centymetrami stali i betonu,
instalując kamery zapewniające widoczność otoczenia w każdym kierunku, a w
końcu konstruując klimatyzację i inne systemy pozwalające na komfortowe
przebywanie wewnątrz przez wiele godzin.
4 czerwca 2004, konstruktor zasiadł za sterami buldożera, wyjeżdżając przez
ścianę swego dawnego warsztatu, a następnie zrównując z ziemią fabrykę cementu
i wyruszając w miasto. W ciągu kilkugodzinnej wyprawy Heemeyer zniszczył
doszczętnie budynek ratusza, siedzibę lokalnej gazety, dom burmistrza, i wiele
innych budynków publicznych powiązanych z osobami, które były zaangażowane w
spór. Łącznie w gruzach legło 13 budynków. To, że nikt nie został ranny,
niektórzy świadkowie przypisywali precyzyjnej kalkulacji działań Heemeyera.
Podczas powolnego i nieubłaganego pochodu pojazdu, policja i oddziały SWAT próbowały
powstrzymać maszynę, ale zarówno ogień z broni długiej, jak i granaty nie miały
żadnego wpływu na pojazd, i ostatecznie, po oddaniu ponad 200 strzałów (w tym
amunicji przeciwpancernej), siły porządkowe musiały po prostu bezsilnie
obserwować wydarzenia.
Buldożer był uzbrojony w karabin Barrett M82, karabin Ruger AC556, pistolet Kel-Tec P11 i
rewolwer magnum, ale Heemeyer użył ich tylko do celów obronnych. Gdy policjanci
zorientowali się, że strzela ponad ich głowami, na początku sądzili, że po
prostu słabo strzela, kiedy jednak później weszli do buldożera i zobaczyli
uzbrojenie i kamery, uświadomili sobie, że gdyby Heemeyer chciał, mógłby
pozabijać wszystkich z łatwością. Wszystko wskazuje więc na to, że jedynym celem
Heemeyera była destrukcja budynków, a nie krzywdzenie ludzi.
Heemeyer dwukrotnie zmierzył się z innymi maszynami. Gdy zaatakował
cementownię, Code Docheff – właściciel zakładu – wsiadł do ładowarki i próbował trafić w
silnik buldożera, a następnie zerwać gąsienicę. Marvin oddał najpierw kilka
strzałów ostrzegawczych w powietrze, potem w łyżkę ładowarki, a potem zepchnął
ją na bok. Docheff uciekł, słysząc strzały. Później, gdy buldożer znajdował się
na terenie Independent Gas Co., władze wysłały w jego kierunku dwie zgarniarki.
Jedna z nich zablokowała mu wyjazd, tak aby policja mogła oddać strzał z
ciężkiej broni. Heemeyer zawrócił i próbował wyjechać z zakładu inną drogą, a
potem po stoku znajdującym się wzdłuż drogi. Kiedy mu się to nie udało, ruszył
w stronę zgarniarki. Pomimo, że kierowca z całych sił próbował go zatrzymać,
Marvin zepchnął go na bok i odjechał. Kilka minut później zgarniarka
zablokowała Heemeyerowi drogę wstecz podczas burzenia sklepu Gambles. Heemeyer
ruszył przed siebie, niszcząc kompletnie ścianę budynku. Ostatecznie do akcji
wkroczył inny buldożer, Caterpillar D9,
ale wówczas było już po wszystkim.
Gdy po pewnym czasie w pojeździe zawiodła chłodnica,
a jedna z gąsienic zapadła się w piwnicy sklepu Gambles, pilot buldożera
sięgnął po pistolet i popełnił samobójstwo. Zarówno pozostawione przez niego
nagrania, jak i sposób budowy włazu, wskazują, że nigdy nie zamierzał opuścić
buldożera – właz został skonstruowany tak, by jego ponowne otwarcie graniczyło
z niemożliwością. Według niektórych źródeł Heemeyer zaspawał się w środku, choć
wcale nie musiał tego robić – sama pokrywa ważyła 910 kilogramów i była dobrze
wpasowana w pancerz, poza tym Heemeyer zalał ją olejem, by trudniej było ją
chwycić, co odkryli policjanci próbujący dostać się do kabiny.
Ponieważ obawiano się (bezpodstawnie, jak się okazało), że buldożer może być
zaminowany, przewieziono go z dala od miasta i dopiero tam przystąpiono do prób
otwarcia kabiny. Dopiero około 2 w nocy policjanci z pomocą palnika wycięli
dziurę w miejscu, gdzie zainstalowana była kamera i weszli do środka. Wówczas z
pomocą dźwigu wydobyto ciało Heemeyera.
[…]
Straty
spowodowane przez Heemeyera oszacowano na ponad 7 milionów dolarów. Mimo
potępienia ze strony lokalnych władz i mediów, dla wielu osób, stał się ludowym
bohaterem i symbolem sprzeciwu wobec władzy. Powstało wiele witryn
gloryfikujących jego działania. […]
Urzędnicy
miejscy ogłosili 19 kwietnia 2005,
że [buldożer] zostanie rozebrany i zezłomowany. Części zostaną
rozwiezione po wielu złomowiskach by zniechęcić zwolenników Heemeyera do
zbierania pamiątek”.
Oczywiście ja biorę pod uwagę taką możliwość, że ktoś w tym momencie
zakrzyknie: „To ty o tym Heemeyerze nie słyszałeś??? Nie słyszałeś o jego
wypasionym Killdozerze?” Biorę to pod uwagę, ale jeszcze bardziej
jestem pewien, że nic się takiego nie stanie. Gdyby bowiem ta sprawa była w
owym 2004 roku choć minimalnie nagłośniona, ja akurat bym o tym usłyszał, i
raczej bym tak łatwo tego nie zapomniał. Ale jest jeszcze coś. Gdyby bowiem o
tym, co się stało w miejscowości Granby w Stanach Zjednoczonych w roku 2004
wolno nam było wiedzieć i szeroko dyskutować, autor notki w Wikipedii zamiast
pisać o „witrynach” upamiętniających ów akt szaleństwa człowieka zaatakowanego
przez System, z całą pewnością podałby nam całą listę tytułów książek i filmów
opowiadających o tamtym i strasznym i tak fantastycznie pięknym piątku, a
nazwisko Heemeyer byłoby znane na całym świecie, tak jak jakiś nie
przymierzając, Rambo, czy choćby i Guy Fawkes, a więc postaci, które nie
przestraszą nawet lokalnego chuligana, a co dopiero jakiegoś urzędnika.
No ale my o Heemeyerze nie wiemy nic, a ja chętnie – jeśli wciąż komuś trzeba
to wyjaśniać – opowiem dlaczego. Otóż o nim nam wiedzieć nie wolno. O nim nam
nie wolno wiedzieć, nie wolno nam o nim dyskutować, a co najważniejsze, nie
wolno nam próbować czynić z niego wzoru do jakichkolwiek rozmyślań. O
Heemeyerze nam nie wolno mieć jakiejkolwiek głębszej wiedzy, która mogłaby być
dla nas źródłem jakichkolwiek refleksji i nastrojów, podobnie jak nie wolno nam
było usłyszeć o wspomnianym wcześniej nieszczęściu w Bangladeszu. To jest coś
tak oczywistego, że aż głupio o tym mówić.
Wspomniałem Guya Fawkesa. Dziś już mało kto wie, kim był Guy Fawkes, jednak my,
ludzie jeszcze z tamtych lat, to wiemy, bo nas o nim uczono w liceum, więc
opowiem. Guy Fawkes był katolikiem, a jednocześnie człowiekiem tradycyjnie
uważanym za przywódcę grupy spiskowców, którzy wymyślili sobie, że w noc z 4 na
5 listopada 1605 roku wysadzą w powietrze budynek londyńskiego parlamentu,
kiedy król i wszyscy ministrowie będą obradować. Do ostatecznego rozwiązania
jednak nie doszło. Guy Fawkes i jego przyjaciele zostali pojmani, natomiast sam
Fawkes uniknął najbardziej okrutnej śmierci tylko dlatego, że wcześniej
sprytnie zeskoczył z szafotu i skręcił sobie kark, natomiast to co nas dziś
interesuje, to to, co z tego dla nas zostało? Otóż rok w rok, każdego 5
listopada, cała Anglia świętuje tak zwany „Guy Fawkes Day”, gdzie Anglicy się
bawią, śpiewają piosenki i strzelają petardami. Co ciekawe, doroczne obchody
nie mają upamiętnić momentu, gdy to biedny Fawkes rzucił się z szafotu na łeb
na szyję, ale tę właśnie noc, kiedy to ów brytyjski parlament miał wylecieć w
powietrze, a nie wyleciał. Tak to właśnie System pokazał, jak można sobie
poradzić z kłopotliwą historią. Można ją albo zlekceważyć, albo zamienić w
zabawę.
I ja sobie myślę, że jednak ci Anglicy mają w sobie coś wyjątkowego, czego nie
mamy ani my, ani nawet tacy Amerykanie. Gdyby ci Amerykanie byli tak sprytni,
to by dzień 11 września uczynili świętem narodowym, a my, ich śladem,
organizowalibyśmy festyny dajmy na to każdego 10 kwietnia.
No i jeszcze jedna, już na sam koniec, refleksja. Podczas niedawnych dyskusji
tu na blogach, pojawił się nagle wielki, klasyczny dziś już zespół Sex Pistols
i cały kontekst jego debiutu i kariery. Otóż jest tak, że dziś wciąż bardzo
aktywnie działa wokalista zespołu John Lydon, i to działa tak, że w pewnym
sensie nie ma konkurencji. Proszę sobie wyobrazić, że ile razy zespół gra swój
utwór „Warrior”, John Lydon wygłasza odpowiednią laudację na cześć Guya Fawkesa
właśnie. I o to właśnie chodzi. O Fawkesie on może gadać, co mu ślina na język
przyniesie. Niechby jednak tylko zaczął coś pleść o Marvinie Heemeyerze, to by
zobaczył, jak to wszystko działa.
Ktoś się być może zapyta, co ta
historia ma wspólnego ze zmartwychwstaniem. Otóż nie ma nic bardziej żałosnego,
niż tłumaczenie dowcipów. Książki jak zawsze są do nabycia w księgarni pod
adresem www.basnjakniedziwedz.pl. A jeśli ktoś ma ochotę na specjalne
potraktowanie, zapraszam do kontaktu pod adresem mailowym k.osiejuk@gmail.com, a ja natychmiast wyślę mu wybrany tytuł
z osobistą dedykacją.
(Poniższy tekst dedykuję mojemu drogiemu kumplowi Orjanowi)
Przy okazji któregoś z wcześniejszych
ataków uzbrojonych szaleńców, jakie mają od czasu do czasu miejsce w Stanach, a
a o których donoszą nam media, żona moja zwróciła uwagę na fakt, że, zwłaszcza
tam, w Ameryce, niemal zawsze, po zrealizowaniu swojego szatańskiego planu,
napastnik popełnia samobójstwo. Zdaniem mojej żony, tam nie ma mowy o żadnym
samobójstwie, a już na pewno nie w większości wypadków, tylko o zwykłej
egzekucji. I ja jak najbardziej skłonny jestem się z tą opinią zgodzić.
Doskonale bowiem rozumiem emocję policjantów, którzy mają przed sobą kogoś, kto
zabił niekiedy nawet dziesiątki ludzi, a jednocześnie świadomość, że nawet
jeśli ów gagatek zostanie skazany na karę śmierci, to przez następne lata
społeczeństwo i tak będzie musiało cierpliwie znosić jego obecność. A zatem,
czy nie lepiej wziąć sprawy w swoje ręce, wyegzekwować sprawiedliwość, a natępnie bezradnie rozłożyć ręce i
powiedzieć, że no trudno, nie udało się go postawić przed sprawiedliwością?
I oto, jak wiemy, doszło do
kolejnego ataku, gdzie kolejny z nich zamordował kilkanaście osób… jednak tym
razem, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, ani nie popełnił samobójstwa, ani nawet
nie został postrzelony, tylko z prawdziwie europejską kulturą aresztowany i
osadzony, by nastepnie już tylko czekać na proces, który pewnie na dodatek
pozwoli go wysłać do słynnego więzienia ADX Florence, gdzie nie pojawi się nawet
najmniejsza szansa, by go zabili jacyś czarni gangsterzy, którzy potrafią
znieść wiele, byle nie opętanych durniów.
Ktoś spyta, co mi strzeliło do
głowy, by nagle się zajmować sprawą tak wydawałoby się trywialną, jak prawo i
sprawiedliwość w świecie, gdzie ani jedno i drugie właściwie ani nie istnieje,
ani też istnieć nie może. Otóż proszę sobie wyobrazić, że głównym powodem tego
jest niedawne zatrzymanie przez policję Władysława Frasyniuka i wrzawa, jaka
się podniosła od lewej do prawej strony w związku z tym, że podczas zatrzymania
policjanci założyli Władkowi kajdanki. Co wyjątkowo ciekawe, głos w sprawie
zabrał nie kto inny jak sam Janusz Lewandowski, minister przekształceń
własnościowych w „złotych latach” III RP, i występując w programie „Kropka nad
i” Moniki Olejnik, zaproponował, by „obrazek
Frasyniuka w kajdankach kojarzył się po wsze czasy z ‘dobrą zmianą’”. W
pierwszej chwili, kiedy przeczytałem te słowa, uznałem że z opinią
Lewandowskiego zgadzam się w stu procentach. W rzeczy samej, widok Frasyniuka w
kajdankach kojarzy mi się jak najbardziej z Dobrą Zmianą – w cudzysłowie, czy
bez – jednak kiedy zagłębiłem się w samą
rozmowę, uznałem, że sprawa jest jednak głębsza i wymaga głębszej analizy. Otóż
kiedy Lewandowski mówił o Frasyniuku w kajdankach, nawiązał przy okazji do
znanej nam sprzed lat sprawy samobójstwa Barbary Blidy i wtedy nagle, całkiem
przytomnie, Olejnik przywołała wyjaśnienie ministra Brudzińskiego, który
przypomniał, że do dziś kierowane są do służb pretensje, że wówczas – zapewne
biorąc pod uwagę polityczną pozycję Blidy – kajdanek jej nie założono. I proszę
sobie wyobrazic, że na to Lewandowski zareagował z ironicznym zacięciem: „No to niechcący… to jest rzeczywiście
rozsądek naszych ministrów, że przywołał to również drugie skojarzenie. Tamto
jest istotne dla postrzegania paru ludzi, którzy nigdy nie powinni zbliżyć się
do narzędzi władzy państwowej, bo nadużywają tych narzędzi”.
Ja wprawdzie nie jestem w
stanie złapać ani sensu owej ironii, ani nawet logiki takiej akurat reakcji
pana posła, byłego ministra, a mimo to, po głębszym zastanowieniu, jestem
skłonny zupełnie szczerze zgodzić się z postulatem, by, gdy już dojdzie co do
czego, pewnej szczególnej grupie polityków – i do niej jak najbardziej
zaliczyłbym również Janusza Lewandowskiego – w żadnym wypadku kajdanek nie
zakładać. Powiem więcej. Nawet jeśli oni w pewnym momencie zwrócą się do prowadzących
zatrzymanie oficerów o pozwolenie wyjścia do ubikacji, należy im to umożliwić,
ze szczególną dbałością o to, by mogli skorzystać ze swoich praw, w dodatku z
zachowaniem pełnej dyskrecji i szacunku dla prywatności.
Jak już wspomniałem wczoraj, a
pozowolę sobie ten fakt przypomnieć jeszcze parokrotnie, dokładnie na przełomie
lutego i marca mija równe dziesięć lat, jak zacząłem prowadzić ten blog. Myślę,
że nic nie stoi na przeszkodzie, by, wspominając to, co tu zostało przez te
lata powiedziane i napisane, uznać, że nic nie zaszkodzi, jeśli tę właśnie myśl
przyjmiemy jako motto całego tego przedsięwzięcia: „Żadnych kajdanek dla
najbardziej zasłużonych funkcjonariuszy III RP!”
Przypominam, że
ostatnia część nakładu mojej książki „Marki, dolary, banany i biustonosz marki
Triumph” znalazła się u mnie w domu, w związku z czym zachęcam wszystkich do zamawiania
jej pod adresem toyah@toyah.pl. To jest prawdopdoobnie najlepsza z moich
książek, co z osobistą dedykacją nadaje jej wartość szczególną.
Dziś proponuję, byśmy rzucili okiem na najnowszy numer
„Warszawskiej Gazety” i poczytali sobie mój cotygodniowy felieton. Temat nie
jest szczególnie świeży, niemniej jednak, mam nadzieję, że uda mi się
niektórych z nas odpowiednio zainspirować. Przy okazji zamykam ogłoszoną parę
dni temu zbórkę i jednoczesnie pragnę z całego serca podziękować wszystkim tym,
którzy zechcieli zareagować na mój apel o i skutecznie pomogli nam się
wygrzebać z nieoczekiwanych kłopotów. Jesteście niezastąpieni. Mam nadzieję, że
przez kolejnych kilka lat znów będę mógł tu wrzucać te teksty, tak jak
dotychczas, nie zawracając Wam głowy swoimi problemami
Jak się dowiadujemy, włoska policja, wspólnie z wysłanymi przez ministra
Błaszczaka do włoskiego Rimini policjantami polskimi, ujęli czterech Murzynów,
którzy parę tygodni temu, zbiorowo i bardzo brutalnie zgwałcili polską
turystkę. Powiem uczciwie, że z jednej strony owa informacja mnie ucieszyła, bo
osobiście uważam, że wszelkich gwałcicieli należy skutecznie wyłapywać i najbardziej
surowo karać, jednocześnie jednak nie mogę się opędzić od kilku wątpliwości,
które w związku z owym nieszczęściem mnie prześladują.
Przede wszystkim, od dnia, kiedy informacja o ataku się pojawiła, zachodzę
w głowę, o co chodzi z nieustannym podkreślaniem, że ów gwałt był „wyjątkowo
brutalny”. Co to bowiem ma znaczyć, że któryś ze zbiorowych gwałtów był
brutalny „wyjątkowo”? W moim pojęciu, jeśli czterech bydlaków, jeden po drugim,
gwałci bezbronną dziewczynę, to nie ma takiego sposobu, by ów gwałt był
bardziej brutalny, niż każdy inny tego typu, o ile oczywiście nie chodzi o to, że
ich autorów z jakiegoś powodu traktujemy również „wyjątkowo”.
Niedawno media informowały o śmierci dziewczyny, która gdzieś w Łodzi czy w
Warszawie przez kilka dni była zbiorowo gwałcona przez jakąś lokalną dzicz.
Przepraszam bardzo, ale w tym całym Rimini, poszło bardziej na ostro, czy
mniej? A może nam nie wypada zadawać takich pytań, gdy wszystko jest czarne na
białym?
A zatem, to jest mój pierwszy problem. Drugi, związany bezpośrednio z
poprzednim, dotyczy apelu polskich władz, by tych Murzynów wydać Polsce, bo
tylko Polska jest ich w stanie sprawiedliwie osądzić, co – wnioskując z
wcześniejszej wypowiedzi ministra Patryka Jakiego – oznacza najpierw tortury, a
potem szubienicę. Ogłądałem dziś Wiadomości TVP i tam zostało powiedziane
jednoznacznie, że na to, by ci Afrykanie dostali to na co zasługują, tam na
miejscu nie ma szans, a zatem po sprawiedliwość należy się udać do Polski.
Słucham tego, kiwam z aprobatą głową, jednocześnie bardzo czekam nawet nie na
wyrok w sprawie wspomnianych wyżej łódzkich sadystów, ale zastanawiam się, co
słychać choćby u niejakiego Trynkiewicza i jego zupełnie świeżej ukochanej.
No i wreszcie kwestia trzecia, bardzo już ogólna. Włoskie władze ogłosiły z
dumą, że sprawcy owej okrutnej zbrodni zostali pojmani i teraz już tylko czekają
na sprawiedliwy proces. Wiemy też, że do zatrzymania doszło dzieki temu, że
ojciec dwóch z nich – swoją drogą bardzo młodych chłopców – poruszony całą
sprawą kazał im się zgłosić na policję i wydać tego najgorszego. Otóż ja doskonale
wiem, ilu dziś w Europie jest wlóczących się bez celu Afrykanów, których można wykorzystać
do pewnych bardzo doraźnych działań, nawet jeśli trzeba ich będzie oskarżyć o
probę wysadzenia w powietrze budynku Parlamentu Europejskiego. Bo niby, czemu
nie?
Apeluję więc do tych z nas, którzy zachowali jeszcze minimalną czujność,
nie dajmy się wodzić za nos ludziom złym i występnym. I wcale nie mam tu na
myśli imigrantów z Konga.
Jak zawsze zachęcam do kupowania naszych książek.
Wszystkie sę dostępne w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl.
Nadszedł kolejny weekend, a więc pora na mój felieton z „Warszawskiej
Gazety”. Dziś o waldku… przepraszam, włodku…. A może o władku? Obojętne.
Być może Państwo jeszcze pamiętają,
jak pewnego poranka na warszawskiej Pradze, dwóch nastolatków rzucało koszami
na śmieci w przejeżdząjące tramwaje, na owe popisy chuligaństwa zareagował
pewien policjant, w odpowiedzi został
kilkakrotnie pchnięty nożem i zmarł. Nie wiem, co dziś słychać u tamtych gówniarzy,
czy trafili do poprawczaka, czy może do więzienia, a tym bardziej nie mam
pojęcia, czy wciąż siedzą, czy może wrócili do swoich domów i korzystają z
uroków życia na emigracji w Londynie, podejrzewam jednak, że jeśli śledzą z uwagą wydarzenia w kraju, to muszą czuć
dużą satysfakcję, widząc, jak kiedyś ich sztandarowe hasło CHWDP wyszlachetniało
i zamieniło się już tylko w inteligencki rechot.
Niedawno portal tvn24.pl
pokazał nam film, na którym policjanci próbują wylegitymować pewnego dwumetrowego
dryblasa, który został przez nich przyłapany, jak przechodzi przez jezdnię w
niedozwolonym miejscu, a ten, zamiast się podporządkować poleceniom, z
policjantów szydzi, a jego żona owe żarty nagradza kpiącym śmiechem, tym samym
zachęcając „swojego miśka” do dalszych szyderstw. Ponieważ ostatecznie
szyderstwa zmieniły się w agresję, policjanci owego byczka powalili na ziemię i
założyli mu kajdanki, sprawą zainteresowała się telewizja TVN i nakręciła
reportarz o brutalności „pisowskiej policji”.
W tych dniach mieliśmy wszyscy
okazję obejrzeć film z próby wylegitymowania przez policję Władysława
Frasyniuka, który chwilę przedtem podczas antyrządowej demonstracji zaatakował
policjanta. Tu Frasyniuk, podobnie jak tamten człowiek, również nie chce się
wylegitymować, pytany o nazwisko, poklepuje policjanta po ramieniu i dowcipnie odpowiada,
że się nazywa Jan Wincenty Grzyb i że jest kumplem Lecha Kaczyńskiego. My
oczywiście wiemy, że gdyby w Stanach Zjednoczonych Frasyniuk, nawet nie
poklepał policjanta po ramieniu, ale wyciągnął w jego kierunku rękę, zostałby w
najlepszym dla siebie wypadku w jednej chwili obalony na ziemię, skuty i
wsadzony prosto do aresztu, niestety jesteśmy w Polsce, a nie w Stanach i
społeczna atmosfera jest taka, że policja i wojsko, za to, że odrzucając
propozycję przyłączenia się do antyrzadowego puczu, tym samym stanęli po
stronie „faszystowskiego reżimu” i zostali przez główny nurt, potraktowani jako
element wrogi.
Na wspomnianym filmie widzimy,
jak Władysław Frasyniuk kpi z dwóch młodych policjantów, że oni nie wiedzą z
kim mają do czynienia. Otóż mam dla Frasyniuka wiadomość, która mu się z
pewnością nie spodoba. Oni, podobnie zresztą jak 90% Polaków w ich wieku, nie
wie ani jak wygląda, ani tym bardziej kim był nie tylko Frasyniuk, ale nawet
Wałęsa. Oni wiedzą, kto to taki Andrzej Duda, Beata Szydło, no i oczywiście
Jarosław Kaczyński i lepiej już nie będzie. A skoro tak, to dojdzie i do tego,
że kiedy tylko władza poczuje, że napięcie nieco spadło, to zarówno Frasyniuk,
ale nawet aktorka Janda za klepanie policjanta po ramieniu dostaną prostą fangę
w nos. Normalnie, w ramach antyterrorsytycznej samoobrony. I świat ani drgnie.
Zapraszam
wszystkich do naszej księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są
do kupienia moje książki. Polecam gorąco.
Najpierw chciałbym się
zwrócić do naszego człowieka w USA, Janusza Wilczka, żeby napisał
do mnie z innego adresu, bo ten którego używa, odrzuca moje maile.
Skoro to już jest załatwione, chciałbym zachęcić do przeczytania
mojego najnowszego felietonu z „Warszawskiej Gazety”. Powinien
się spodobać.
Oczywiście biorę pod uwagę
możliwość, że większość czytelników „Warszawskiej Gazety”
w owym medialnym chaosie dziś już nie pamięta tamtego zdarzenia.
Jest wręcz bardzo prawdopodobne, wobec znanej nam aż nazbyt dobrze
szczególnej umiejętności wspomnianych mediów „zagadywania”
tego co naprawdę ważne, wielu z nas mogło nawet tego co się stało
nie zauważyć. A stało się tak, że jeszcze w roku 2014 legendarny
działacz dawnej „Solidarności”, a wówczas jeden z głównych
doradców prezydenta Bronisława Komorowskiego, Henryk Wujec,
potrącił samochodem przechodzącego przez przejście dla pieszych
człowieka, powodując u niego ciężkie obrażenia. Jakby tego było
mało, Wujec zlekceważył samochód, który wcześniej zatrzymał
się, próbując przepuścić przechodzące przez przejście osoby,
no i wjechał prosto w tego człowieka.
Niemal trzy lata trwały
próby sprowadzenia Wujca przed sprawiedliwość i przez ów czas
sprawa była albo w typowy dla polskich sądów odwlekana, albo kiedy
już udało się wszystko zorganizować, sam oskarżony nie raczył
się w sądzie pojawić, no i wreszcie po trzech latach doszło do
rozpatrzenia sprawy i ogłoszenia wyroku. Sąd Rejonowy dla dzielnicy
Warszawa-Mokotów w osobie niejakiego sędziego Mielcarka Wujca
uniewinnił. Jak poinformowały nieliczne zainteresowane wydarzeniem
media, wydając swoją decyzję, sędzia Mielcarek za okoliczność
dla Wujca łagodzącą uznał fakt, że ten nie zauważył jadącego
przed nim i zatrzymującego się przed przejściem dla pieszych auta,
no i że poza tym było ciemno. Wedle tych samych informacji, sędzia
Mielcarek uznał, że wina leży po stronie pokrzywdzonego, bo
uczestniczenie w ruchu drogowym wymaga odpowiedzialności od
wszystkich, nie tylko od kierowców. Ci wprawdzie mają uważać,
żeby przechodniów nie rozjeżdżać, natomiast przechodnie nie
powinni wchodzić na przejście, kiedy zbliża się samochód, a
kiedy już na tym przejściu się znajdą, mają z niego jak
najszybciej wiać.
Niemal jak wisienka na
weselnym torcie pojawił się jeszcze jeden argument, który zdaniem
sędziego Mielcarka świadczy przeciwko potrąconemu przez Wujca
obywatelowi, a mianowicie taki, że to co się wówczas stało było
„dość typową sytuacją, jak na warunki warszawskie”. I to jest
dla mnie prawdziwa rewelacja. Nagle się okazuje, że tak zwane
„warunki warszawskie” stają się zdaniem niektórych sędziów
kategorią czysto prawną. A to moim zdaniem musi prowadzić do tego,
że sędziowie w innych miastach będą wydawać swoje decyzje, czy
to w jedną, czy drugą stronę, uzasadniając je tym, że do
wykroczenia, czy być może nawet przestępstwa, doszło w typowej
jak na warunki krakowskie, poznańskie, wrocławskie, czy gdańskie
sytuacji. A ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że przy
konsekwentnym jego stosowaniu, nasi sędziowie będą mogli poradzić
sobie z absolutnie każdą sytuacją prawną, w jakimkolwiek miejscu
i w jakimkolwiek czasie. Może im się to przydać szczególnie
teraz, gdy Dobra Zmiana próbuje tych cwaniaków doprowadzić do
przytomności, a oni z kolei nie marzą o niczym innym jak
zademonstrować swoją bezkarność. Ci sędziowie to jednak łebscy
ludzie.
Niezmiennie
zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl
i do kupowania moich książek. Niedawno zrobiliśmy dodruk
„Listonosza”, inne też już schodzą, więc nie zaszkodzi się
pospieszyć.
Każdy kto śledzi ten blog od czasu, gdy
Prawo i Sprawiedliwość przejęło w Polsce rządy, musi od czasu do czasu
podejrzewać, że jego autor cierpi na ciężką schizofrenię, która nie pozwala mu
się zdecydować, czy obecna władza mu się podoba, czy wręcz przeciwnie. I ja
oczywiście doskonale te obawy rozumiem. Jest bowiem tak, że po owych ośmiu
latach batalii o to, by z jednej strony, owa polityka miłości, której
najbardziej spektakularnym przejawem było zabójstwo Marka Rosiaka, została
rozpędzona na cztery wiatry, a z drugiej, by Prawo i Sprawiedliwość pokazało
Polsce i światu, że jednak można, okazuje się, że nie, że nie można, i że
jedyne na cośmy zasłużyli, to banda idiotów, dokładnie takich samych, jak tamci
poprzedni, tyle że może… ja wiem? Bardziej pobożni?
A w
tej sytuacji, przepraszam bardzo, ale jaki ja mam wybór? Przeprosić się z
Pawłem Kukizem i ogłosić, że dotychczasowy system zawiódł i teraz potrzebny
jest nam premier Marek Jakubiak? A może ten dureń Tyszka? Proszę, bądźmy
poważni.
Przyznaję
więc, że nie jest dobrze. Okazało się, żeśmy zwyczajnie przeszacowali nasze
możliwości i zamiast posłanki Muchy mamy posłankę Stachowiak-Różecką, zamiast
posła Nitrasa, posła Tarczyńskiego, a zamiast redaktora Kraśki, redaktora
Rachonia. Jakby tego było mało, właśnie udało nam się jakimś niezbadanym cudem
przeżyć galę na część prezesa Kaczyńskiego i jego politycznego geniuszu. Czy to
znaczy, że powinniśmy w tej sytuacji udać się na tak zwaną „emigrację wewnętrzną”?
Otóż nie. Jest zdecydowanie wciąż parę rzeczy do załatwienia, których, jeśli
nie załatwi Prawo i Sprawiedliwość, nie załatwi już nikt, a bez tego jednego
gestu nasze życie będzie ponure nie do wytrzymania.
Oto wczoraj właśnie dotarła do mnie wiadomość,
że odbywający karę 25 lat więzienia za zabójstwo słynnego gangstera Pershinga
Ryszard Bogucki został właśnie oczyszczony z wszystkich innych zarzutów, czyli
zabójstwa komendanta Papały i przestępstw o charakterze gospodarczym, w związku
z czym obrona Boguckiego żąda dla niego od Skarbu Państwa 22-milionowego
odszkodowania za niesłuszne osadzenie, oraz regularne tortury, jakim Bogucki od
lat jest rzekomo poddawany, odsiadując swój wyrok. Podobno chodzi o to, że on
był zmuszany, by wbrew swej woli regularnie słuchać radzieckiego hymnu.
Czas pędzi szybko, wiadomości zmieniają się
z minuty na minutę, a zatem i Ryszard Bogucki dla większości czytelników
pozostaje zagadką. W tej sytuacji chciałbym przypomnieć refleksję z mojego
„Elementarza”:
„Bogucki, Ryszard. W roku 1992, kiedy Lech
Wałęsa już był prezydentem, a Andrzejowi Lepperowi dopiero zaczynała się rodzić
w głowie myśl, że on zasługuje na znacznie więcej, niż proste posłowanie, Bogucki
był rozchwytywanym młodym przedsiębiorcą i właścicielem jedynego w Polsce
czarnego Ferrari Testarossa. Za „szczególne zasługi dla gospodarki i prężne
wejście w branżę hotelarską” przyznano mu prestiżową nagrodę „Srebrnego Asa
Polskiego Biznesu”. Później, pewnie po to by nadążyć za branżą i zachować
pozycję na rynku, Bogucki zatrudnił się jako płatny zabójca. Dziś siedzi za
zabójstwo niejakiego „Pershinga”. Zostało mu jeszcze jakieś 10 lat. Jego
obrońcą był Leszek Piotrowski. Można by pokusić się o taką refleksje, że wynik
jest dwa do dwóch. Piotrowski i Lepper nie żyją, Bogucki i Wałęsa jakoś ciągną”.
I oto, jak się właśnie dowiadujemy, w tych
dniach ma zapaść ostateczna decyzja, odnośnie tego, z jakim majątkiem Ryszard
Bogucki opuści mury więzienia, kiedy jego czas nadejdzie. Z tego co czytam,
ponad milion złotych na konto Boguckiego zostało już przelane z tytułu tak
zwanego „zadośćuczynienia”. Co do samego odszkodowania natomiast, ponieważ ono
już zostało prawomocnie oddalone, dziś bój toczy się tylko o to, by do
wspomnianego zadośćuczynienia Polskie Państwo dorzuciło jeszcze osiem baniek. Już
w najbliższy czwartek będziemy mieli jasność co do kierunku, w jakim zdążamy.
Otóż, po tych wszystkich przeżyciach, których
ani nikt nam nie odbierze, ani my sami nie będziemy w stanie zapomnieć, a które
obejmują minione 26 lat, chciałbym oświadczyć, że moje marzenia są naprawdę
skromne i nie wymagają z niczyjej strony większego zachodu. Tu chodzi zaledwie
o naprawdę bardzo drobne i z punktu widzenia zwykłego człowieka jak najbardziej
naturalne gesty. Jednym z nich byłby i ten, by – skoro już przeszłych decyzji
nie cofniemy – przynajmniej nie kompromitować nadal czegoś, co jest naszą
wartością wspólną, a więc Polski. Mam nadzieję, że rząd Prawa i Sprawiedliwości,
tak głęboko zajęty sprawami bieżącymi, znajdzie gdzieś też i ten moment, by
zatroszczyć się o sprawy bliskie ludziom wrażliwym, jak my. Daję słowo, że ja
już naprawdę nie liczę na wiele więcej.
Przypominam, że moje książki są
do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl. Szczerze polecam.
Swoją pracę w osiedlowym gimnazjum w
katowickiej Ligocie wspominam z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, jak
wiemy, jakikolwiek kontakt z polskim systemem edukacji, w dodatku na poziomie,
który można z czystym sumieniem opisać, jako modelowo patologiczny po obu
stronach owej barykady, stanowi wyzwanie, które znieść jest bardzo ciężko. Z
drugiej jednak, bez tamtego doświadczenia byłbym zdecydowanie uboższy pod
każdym względem, a jak wiemy, lepiej być bogatym, niż biednym, również w owym
symbolicznym wymiarze.
Wśród uczniów, których miałem okazję tam
uczyć, znajdowały się oczywiście dzieci porządne i grzeczne, jednak przez to,
że one były w zdecydowanej mniejszości, to nie o nich myślę, kiedy wspominam
tamte lata. Tym bardziej nie pamiętam już twarzy i imion dzieci, które
wyznaczały osiedlową średnią, natomiast, owszem, bardzo dobrze pamiętam tych
kilkunastu młodych bandytów, którzy w sposób zupełnie naturalny nadawali ton szkole,
do której zmuszeni byli chodzić. Część z nich to były dzieci po prostu tak
słabe, że siłą rzeczy musiały się znaleźć po owej ciemnej stronie, część, to
zwykli kretyni którzy chodzili do szkoły tylko dlatego, że inaczej do domu
przyszedłby dzielnicowy i zrobił rodzicom awanturę, no i wreszcie też byli
autentyczni przywódcy, do których do domu dzielnicowy i tak regularnie
przychodził, bo każdy z nich był otoczony tak zwanym nadzorem.
Pisałem tu już przed laty o dzieciach z
mojego gimnazjum, przy okazji notki na temat kolejnej edycji Wielkiej Orkiestry
Świątecznej Pomocy, kiedy to po raz pierwszy w życiu miałem okazję zaobserwować
bezpośrednio, jak działa ten proceder w wymiarze, w którym owa dobroczynność
jest definiowana przez tych, którzy oczywiście nie mają jakichkolwiek
skrupułów, natomiast cierpią na nieustanny brak forsy. Dziś jednak wracam do
tamtych wspomnień nie z powodu Owsiaka, lecz przez informację, jaka do mnie
dotarła wczoraj właśnie, a dotyczącą publikacji przez organy ścigania zdjęć
najbardziej agresywnych uczestników awantur przed Sejmem w grudniu zeszłego
roku, no i oczywiście natychmiastowej reakcji Amnesty International, Komisji
Helsińskiej, czy diabli wiedzą, kogo tam jeszcze, w proteście przeciwko łamaniu
przez polskie władze praw człowieka. Chodzi o to, że dopóki tym bandytom,
którzy jeśli tamtej nocy nikogo ciężko nie pobili, to wyłącznie dlatego, że
mieli przed sobą osoby w najwyższym stopniu odpowiedzialne, no a poza tym nikt
nie dał im odpowiedniego sygnału gwizdkiem, nikt niczego nie udowodnił przed
sądem, to ich publiczny wizerunek jest bezwzględnie chroniony i nikomu nic do
tego, jak każdy z nich wygląda.
Otóż wśród moich uczniów z gimnazjum w
Ligocie byli jak najbardziej autentyczni kibole, w takim sensie, w jakim ich
opisują ogólnopolskie media, a więc ci z nich, dla których jedynym sensem życia
jest się prać z kibicami wrogich drużyn, no i oczywiście z policją. Ponieważ ja,
mimo swoich zastrzeżeń do losu, który sobie ich wszystkich wybrał, nigdy nie
miałem kłopotów z tym, by się jakoś tam z nimi zaprzyjaźniać, pewnego dnia
jeden z nich zwierzył mi się z tego, jaki to on jest dumny z tego, że jego
zdjęcie zostało umieszczone w Internecie wśród zdjęć największych stadionowych
chuliganów i jak to on sobie to zdjęcie kazał wydrukować i powiesić nad
łóżkiem, tak by ile razy na nie spojrzy, wiedział, że jest poważnym
zawodnikiem, a nie jakimś gównem z Warszawy, czy Chorzowa. Ponieważ ja wówczas
jeszcze o owym procederze nie miałem bladego pojęcia, uczeń mój opowiedział mi
dokładnie, jak cały system jest zorganizowany i jak częścią owego systemu są te
regularnie publikowane w Internecie zdjęcia najbardziej agresywnych
stadionowych bandytów.
Z tego co jednak pamiętam, w tamtym
czasie ani Amnesty International, ani Komisja Helsińska nie wydawały żadnych
komunikatów w obronie polskich kiboli. A skoro tak, to ja zakładam, że dzisiejsza
histeria, jaką wspomniane środowiska podniosły przeciwko rządowi Beaty Szydło,
jest wyłącznie wynikiem ogólnej histerii i, podobnie jak tamta, szybko się
skończy. No i mam przy okazji nadzieję, że jeśli któregoś dnia pod moim domem
pojawi się tłum bandytów z flagami KOD-u, którzy kiedy będę chciał wyjść z
domu, będą mi i mojej rodzinie zagradzać drogę, wyzywać mnie przy pomocy
najbardziej obelżywych słów, popychać, filmować, grozić mi, a następnie
wystawiać moją przerażoną twarz na najgorsze szyderstwa w Sieci, to polskie
organy ścigania zrobią wszystko, by ową bandę chuliganów skutecznie namierzyć,
wyłapać i wreszcie sprawiedliwie ukarać. No i że oczywiście Helsińska Fundacja
Praw Człowieka nie wyda oświadczenia biorącego tej hołoty w obronę.
No
i że owi wyimaginowani przeze mnie bandyci zachowają się w tej sytuacji równie
dzielnie, co mój uczeń sprzed lat i oświadczą, że oni są bardzo dumni z tego,
co zrobili i nie mają nic przeciwko temu, by świat poznał ich twarze i
nazwiska. W ten sposób okażą się przynajmniej bardziej honorowi, niż owa banda
tchórzy z 16 grudnia.
Pozdrawiam wszystkich z duszącego
się w smogu Zakopanego i z prawdziwą satysfakcją informuję, że wczoraj nasz
blog przekroczył 3 miliony odsłon. Dziękuję wszystkim jego przyjaciołom,
zarówno tym nowym, jak i tym od lat. Przy okazji oczywiście zapraszam do
odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl i zachęcam do kupowania moich książek.
Pojawił się nam w minioną niedzielę na
blogu Coryllusa temat ojca dominikanina Adama Szustaka i pewnie, gdyby nie to,
że w pewnym momencie udało mi się włączyć w wymianę komentarzy, Szustak
zostałby przez pobożną stronę Internetu rozwałkowany na czysto i przerobiony na
niedzielny rosół. O co poszło? Niestety o to co zawsze, szczególnie ostatnio,
gdy część z nas, prowokowana kolejnymi wypowiedziami papieża Franciszka, za
swój podstawowy obowiązek uznała walkę o czystość Doktryny i tylko patrzy,
gdzie by tu można było wytropić jakiegoś kolejnego niewiernego. A o to
mianowicie, że o. Szustak to wilk w owczej skórze, który na zamówienie
światowego protestantyzmu gorszy nam młodzież. Dyskusja, jaką swoim wejściem
sprowokowałem, była długa i, tak jak to często bywa, gdy nikt nikogo nie
słucha, tylko w kółko powtarza to co już wie, kompletnie bezużyteczna. Oburzeni
na Szustaka katolicy podsyłali mi kolejne linki z jego rekolekcjami, aby mi
pokazać, jaka to z Szustaka bestia, ja ich uważnie wysłuchiwałem, zachwycony
wracałem i potwierdzałem, że Szustak jest bez zarzutu, na co podnosił się nowy
zgiełk, a z nim nowe wystąpienia,
których ja znowu wysłuchiwałem, z tym samym co poprzednio efektem i jeśli z
jakąś różnicą w ocenie, to wyłącznie na korzyść Szustoka.
Ja nie mam ani zamiaru, ani ochoty, by tu
wchodzić w ponowną dyskusję na temat racji, czy ewentualnych herezji o.
Szustoka, z tego przede wszystkim powodu, że moim zdaniem każdy z nas, kto
zechce z otwartym sercem i odpowiednią uwagą wsłuchać się w jego słowa, czy to
dotyczące kwestii zbawienia, małżeństwa, samotności, seksu, czy wreszcie
tatuaży i diabła, musi sam dojść do tego przynajmniej wniosku, że to co Szustak
mówi, w najmniejszym stopniu nie stanowi doktrynalnej rewolucji. Tak naprawdę,
nie stanowi żadnej rewolucji, natomiast, owszem, podane jest z takim talentem i
takim wyczuciem, że niech mu ich zazdrości większość księży.
Nie będę więc się tu popisywał za niego i
dyskutował z ludźmi, którzy tak naprawdę nie chcą nawet wiedzieć, co jest
tematem rozmowy, natomiast spróbuję zwrócić uwagę na to, co jest przekleństwem
wielu z nas i o czym też parę razy wspominał sam Szustak, a mianowicie o
dramatycznym po naszej stronie braku umiejętności słuchania i refleksji.
Wygłosił o. Szustak swoją naukę na temat zbawienia, a ponieważ on jest w
znacznej części kaznodzieją internetowym, natychmiast został zasypany takimi
czy innymi zarzutami ze strony internautów właśnie. W odpowiedzi na nie,
wystąpił ponownie, oświadczył, że prawie wszystkie z tysięcy przeróżnych
pretensji, jakie zostały do niego skierowane, nie dotyczyły tego, co on
powiedział, ale tego, co chciano usłyszeć, no a następnie zaczął wyliczać: „Nie powiedziałem, że wszyscy zostaną
zbawieni, nie powiedziałem, że poza Jezusem istnieje jakiekolwiek zbawienie,
nie powiedziałem, że nie ma znaczenia, czy się jest w Kościele, czy nie, nie
powiedziałem, że nie trzeba głosić Jezusa i wzywać do nawrócenia, nie
powiedziałem, że nie trzeba przestrzegać ludzi przed piekłem, nie powiedziałem
też, że nie ma piekła, nie powiedziałem, że nie trzeba się bać i można żyć, jak
się chce”. Jednocześnie przyznał się
o. Szustak to jednej omyłki, kiedy to wszystkich ludzi dobrej woli
zamieszkających Ziemię nazwał „członkami Kościoła”, podczas gdy precyzyjniej
byłoby określić ich „Bożymi Dziećmi”. I co na to internauci? To co zawsze: „O! Wycofał się. Przynajmniej częściowo.
Niech się stara dalej”.
Powtórzę. Bardzo uważnie wysłuchałem
wszystkich wystąpień o. Szustaka i
potwierdzam, że on rzeczywiście w żadnym z nich nie powiedział tego, co
mu się zarzuca. Ani nie zachęcał do wyuzdanego seksu, ani nie mówił, że tatuaże
są dobre, nie mówił, że piekła nie ma, nie mówił, że egzorcyści są zbędni. To
wszystko stanowiło wyłącznie wymysł gnuśnych umysłów i nic więcej.
Otóż to – gnuśne umysły. Jeśli piekło
faktycznie istnieje, to jestem pewien, że one będą stanowić jeden z głównych
argumentów dla Pana Boga, żeby nas tam wsadzić. W pewnym momencie owej
niedzielnej dyskusji komentator Unukalhai, w końcu uchodzący tu w sieci za
osobę jedną z bardziej przytomnych, komentując, jak mu się najwidoczniej
zdawało, słowa o. Szustaka, napisał co następuje: „To czysta herezja, iż każdy BĘDZIE zbawiony. Zbawienie jest bowiem
nagrodą za życie zgodne z Dekalogiem. Jak wiadomo w każdych zawodach nagrodę
otrzymują tylko nieliczni”, czym w mojej opinii obsunął się do pozycji
prezentowanej przez Świadków Jehowy, głoszących zbawienie dla wybranych 144
tysięcy.
Ów rodzaj owej głupiej, moralnej
zawziętości – tak dobrze znany i nam choćby i przy okazji niedawnej dyskusji na
temat romansów Roalda Dahla – prezentowany we wspomnianej dyskusji wcale nie
tylko przez Unukalhai i nawet nie najbardziej przez niego, przypomniał mi
niedawny program w TVP Info pod tytułem „Studio Polska”, gdzie Maciej Pawlicki
z Katarzyną Matuszewską regularnie każą się kłócić bandzie przypadkowo
skojarzonych ze sobą tak zwanych „zwykłych ludzi” z osobami w ten czy inny
sposób publicznymi. Sam program oczywiście jest pozbawiony jakiegokolwiek
znaczenia i jakikolwiek udział w nim stanowi oczywistą stratę czasu, to co
natomiast zastanawia, to to, że tam – przez to właśnie, że pomysł programu
opiera się w części na oddaniu głosu prostemu wariactwu – bardzo niebezpiecznie powraca atmosfera, jaką
coraz częściej znajdujemy w Internecie. Patrzymy więc na zagoniony do
telewizyjnego studia tłum, a tam, wśród zwykłej Bogu ducha winnej publiczność,
której zadaniem jest jedynie bić brawo w odpowiednich momentach, siedzą jakieś
freaki, przy których Adam Słomka w czapce Związku Strzeleckiego, czy właśnie na
okoliczność występu w programie wypuszczony z więzienia na przepustkę Zygmunt Miernik,
wyglądają jak dziennikarze telewizji Sky News, a wszyscy są nakręceni, jak nie
przymierzając – tak, tak – uczestnicy bezmyślnego
kompletnie kamienowania ojca Szustaka. I to jest myśl, która mi tu ostatnio
coraz częściej towarzyszy, że gdybyśmy nagle tu w Internecie dostali możliwość
ujrzenia naszych twarzy, poznania naszych imion, gdybyśmy nagle zostali odarci
z tej okropnej anonimowości, mogłoby być równie ciekawie, jak w przypadku
programu „Studio Polska”.
Nam więc właśnie chciałbym zadedykować
pewną przywoływaną tu już raz opowiastkę. Była sobie mianowicie kiedyś kobieta
wyjątkowo zła i podła, która w całym swoim życiu nie zrobiła jednej dobrej
rzeczy, i która, kiedy zmarła poszła naturalnie prosto do piekła. No i proszę
sobie wyobrazić, że kiedy ona już tam przez jakiś czas cierpiała, Pan Bóg nagle
sobie przypomniał, że pewnego dnia, raz w życiu, ona właśnie wracając z targu
zobaczyła jakieś biedne dziecko i dała mu zieloną cebulkę, i za ten jeden dobry
gest postanowił ją z piekła wyciągnąć. Wysłał więc nad tę otchłań swoje anioły,
które spuściły do owej kobiety tę samą zieloną cebulkę i powiedziały jej, że w
niej było tyle miłości, że wystarczy, że ona się jej złapie i zostanie
zbawiona. Czepiła się więc kobieta cebuli, a aniołowie zaczęli ja z piekła
wyciągać. W tym momencie jednak inni też postanowili się cebuli złapać, licząc
na to, że i im się uda w ten sposób wyjść z piekła. Kobieta jednak, zła, jak
wiemy, jak jasna cholera, zaczęła ich zrzucać ze swojej cebuli. Oni czepiali
się jej nóg i rąk, ta ich kopała i mimo że sami aniołowie prosili wszystkich,
by się opamiętali i spokojnie wisieli na tej cebuli, w której miało być tyle
miłości, by starczyć dla wszystkich, wywiązała się straszna bitwa i ostatecznie
wszyscy pospadali w ten ogień, oczywiście razem z cebulą.
I to już jest koniec tej historii i
całej notki. Bardzo bym chciał, żeby jednak dotarło, bo inaczej już niedługo,
kiedy na Krakowskim Przedmieściu co miesiąc będzie demonstrowało 60 różnych
grup, my się doskonale zgubimy w tym tłumie i, jak u Orwella, nikt już nie
będzie wiedział, kto świnia, a kto człowiek.
Zapraszam wszystkich do kupowania
moich książek, które są do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl, lub na stronie www.toyah.pl pod wyraźnie
wyeksponowanymi obrazkami. Polecam szczerze i serdecznie.