Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zakopane. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zakopane. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 29 stycznia 2017

Dobra zmiana, czyli wykupujemy Niemców

Dla stałych czytelników tego bloga dzisiejsza notka może stanowić pewnego rodzaju repryzę, nawiązującą do fragmentu moich zeszłotygodniowych relacji z Zakopanego. No ale ponieważ temat jest ciekawy, a u akurat przeeranżowany na potrzeby mojego stałego felietonu w „Warszawskiej gazecie”, zachęcam wszystkich.   

      Być może niektórzy z nas pamiętają, jak jakiś czas temu w mediach ukazała się informacja, że na zakopiańskich straganach sprzedawane są dżemy produkowane przez słynną na całą Polskę wytwórnię „Łowicz”, tyle że oryginalne nalepki zostały z łowiczowskich słoików zdarte, a na ich miejscu pojawiły się skromne czarno-białe etykiety informujące turystów, że w środku znajdziemy produkt lokalny, a napis „Łowicz” na wieczku został zasłonięty karteczką z nową ceną, automatycznie wpływając na wzrost popytu. Pamiętam telewizyjny reportaż, gdzie przedstawiciele firmy „Łowicz” próbowali wydusić od handlujących owymi słoikami góralek jakiekolwiek przyznanie się do winy, jednak bez choćby pozornego sukcesu. Owe kobiety najpierw zapewniały, że słoiki zawierają oryginalny produkt „spod zakopiańskiej strzechy”, a następnie, przyciśnięte do ściany, wzruszały ramionami i niezmiennie informowały, że one w ogóle nie rozumieją, w czym problem, bo z tego, co im wiadomo, każdy ze słoików został przez nie wcześniej osobiście opróżniony, a następnie wypełniony pełnym owocem, znacznie smaczniejszym od niemieckiego ersatzu.
     Nie wiem, jak ów proceder wyglądał od strony prawnej, myślę jednak, że formalnie wszystko było na tyle w porządku, że owe kobiety nie tylko nie poniosły najmniejszej kary, ale jeszcze w swojej biznesowej działalności wspięły się o jeden szczebel wyżej, i to szczebel, z naszego punktu widzenia, niezmiernie interesujący.
      Otóż, jak wiemy, firma „Łowicz” to firma polska, i to nawet po tym, jak została przejęta przez tych pięciu wadowickich przedsiębiorców reprezentujących spółkę „Maspex”. Ponieważ, jak wiemy, wszyscy Polacy to jedna rodzina i powinniśmy się wspólnie szanować, zdzieranie nalepek ze słoików „Łowicza” nie wygląda najlepiej. I oto tak się złożyło, że minione cztery dni spędziliśmy w Zakopanem na zimowym wypoczynku, a ponieważ nasz pobyt zbiegł się z występami polskich skoczków narciarskich, ujrzeliśmy całe miasto zanurzone we wszelkich możliwych gadżetach w biało-czerwonych barwach. Nagle, wśród owych szalików, czapek, kapeluszy, trąbek, flag i chorągiewek, zauważyliśmy słoiki z czymś, co zostało oznaczone, jako „żurawina pełny owoc”, ewentualnie „żurawina prosto z Podhala”. Tym razem jednak owe słoiki nie pochodziły ani z Wadowic, ani tym bardziej z Łowicza, ale prosto z Niemiec, a dokładnie rzecz biorąc, z popularnej sieci dyskontów braci Albrecht. Reszta oparta była na pomyśle sprzed lat.  Sprzedawana w sklepach „ALDI” borówka leśna została przemarkowana na żurawinę z Podhala, a cena produktu podwyższona z 5 zł do 10, i jeśli ktoś sądzi, że ludziom to w jakikolwiek sposób przeszkadza, jest w poważnym błędzie. One się sprzedają dokładnie tak samo, jak te szaliki.
      Czy ja może uważam, że to źle? Otóż nie. Miałem problemy z „Łowiczem”, natomiast gdy chodzi o Niemców, czuję czystą satysfakcję i tylko czekam aż w Polsce pojawią się samochody BMW przemianowane na „Warszawę”, lub nowego „Poloneza” i będą szły jak świeże bułki. A Niemcy będą nam mogli, że się tak nieładnie wyrażę, nagwizdać.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Polecam wszystkim.

      

      

poniedziałek, 23 stycznia 2017

O złoczyńcy z nożem i górze, która stoi

              Na zakończenie naszego pobytu w Zakopanem udaliśmy się oczywiście na Mszę Świętą do kościoła pod wezwaniem Najświętszej Rodziny, tego co wiecie, na samym dole Krupówek, pod samą niemal kolejką na Gubałówkę, i przyznam zupełnie otwarcie, że do dziś nie mogę otrząsnąć się z tego, co tam przeżyłem. Była godzina 11, jedna z ośmiu tego dnia Mszy, kościół raczej z tych większych, i proszę sobie wyobrazić, że wiernych było tak dużo, że ksiądz musiał trzy razy prosić ludzi, żeby się przesunęli pod sam ołtarz, tak by ci co stoją na zewnątrz nie musieli marznąć na mrozie. Ostatecznie nie wiem, czy wszyscy się zmieścili, bo sami staliśmy z przodu, natomiast to co widziałem wokół siebie przekraczało całe moje dotychczasowe doświadczenie. Ja nie miałem okazji uczestniczyć w zwykłej, niedzielnej, nie związanej z jakimś szczególnym wydarzeniem, Mszy, gdzie ludzi byłoby tak dużo, że nie starczyłoby dla nich miejsca wewnątrz. Owszem, są małe, zabytkowe kościółki, często właśnie w górach, gdzie te 50, czy 100 osób musi się wylać na zewnątrz. Kościół Najświętszej Rodziny jednak, to kościół naprawdę duży, w dodatku położony w takim miejscu Zakopanego, gdzie wiele osób z samej zasady woli się nie pokazywać, i wybierają inne miejsca, a zatem tego typu sytuacja musi robić wrażenie. Ja sam zresztą miałem okazję tam bywać wielokrotnie w swoim długim życiu i oświadczam, że czegoś takiego nie widziałem.  
      Ktoś powie, że ja się niepotrzebnie podniecam, bo sprawa jest prosta. W związku z odbywającym się tam właśnie turniejem skoków, w miniony weekend do Zakopanego przyjechało naprawdę bardzo dużo osób, jak głoszą media, dziesiątki tysięcy, a więc naprawdę nie ma w tym nic dziwnego, że jeden kościół, choćby nie wiadomo jak duży, udało się wypełnić, a nawet przepełnić. No i dobrze. Tyle że przede wszystkim wśród modlących się osób ja klasycznych kibiców dojrzałem zaledwie kilku, no a poza tym wydaje mi się, że większość z nas naprawdę nie jest aż tak pobożna, by w sytuacjach tak szczególnych jak zimowy wyjazd w góry, wstawać w niedzielę rano i iść do kościoła na Mszę. Tradycyjny wczasowicz – znany nam choćby ze słynnego przeboju Młynarskiego – w sobotę wieczorem, po całym dniu szaleństw na stoku, najpierw się odpowiednio nawali, potem pójdzie spać, a w niedzielę albo będzie odsypiał, albo znów od rana szusował na nartach. I nawet jeśli jest osobą pobożną, w tym sensie, że zwykle stara się w niedzielę chodzić do kościoła, nie będzie się przecież wygłupiał i tracił tej cennej godziny na coś, co ma i tak pod ręką raz na tydzień.
      W minioną niedzielę na Mszę Świętą w kościele pod wezwaniem Najświętszej Rodziny o godzinie 11 przyszło tyle ludzi, że, jak się zdaje, część musiała stać na zewnątrz na mrozie. Dlaczego? Co takiego kazało tym ludziom, w tym mnie i mojej żonie, wykroić tę jedną godzinę ze swojego zapewne bardzo ściśle zaplanowanego i cennego harmonogramu zakopiańskiego i stawić się na tej kompletnie zwyczajnej Mszy? Przyznam szczerze, że na to pytanie nie znam odpowiedzi, natomiast mam pewne tropy. Pierwszy z nich związany jest z tajemniczym i dla mnie absolutnie porażającym malunkiem, który widnieje wysoko na ścianie owego zakopiańskiego kościoła, a przedstawia dwóch zatopionych w modlitwie mnichów i jakiegoś wąsatego złoczyńcę czającego się za nimi z nożem. Drugi to już wspomnienie z naszego wyjazdu z Zakopanego. Otóż za nami w autokarze siedziało czworo Norwegów, przystojny chłopak i trzy śliczne dziewczyny. Wszyscy oni przez całą drogę głośno i wesoło ze sobą rozmawiali, co chwilę wybuchając śmiechem. W pewnym momencie moja żona zapytała mnie, czy ja nie uważam, że gdyby ten norweski nie był traki trudny i dla nas obcy, i my byśmy potrafili zrozumieć, o czym oni tak rozmawiają, mogłoby się okazać, że oni są jeszcze głupsi od tych wszystkich kibiców z trąbkami na Krupówkach.
      A więc może to o to chodzi? O tych męczenników sprzed lat i o ten świat, który schodzi na psy, a my tu wciąż trzymamy fason i pokazujemy, że Giewont stoi. Może?


Zachęcam wszystkich do kupowania moim książek, które są na wyciągnięcie palca w księgarni pod adresem coryllus.pl.

sobota, 21 stycznia 2017

O białoczerwonym wuwuzele, co zmieniło niemiecką borówkę w polską żurawinę

         Przed nami trzeci dzień naszego pobytu w Zakopanem, a przez to, że jest to jednocześnie czas sportowego szaleństwa, jakie nam zgotowała drużyna skoczków narciarskich, mam kilka, moim zdaniem ciekawych i dość ważnych refleksji, którymi chciałbym się tu podzielić. Przede wszystkim ja nigdy w życiu nie widziałem takiej eksplozji narodowej dumy, jaką w tych dniach można oglądać na ulicach Zakopanego. To miasto dosłownie całe tonie w bieli i czerwieni i proszę mi wierzyć, że nie chodzi mi o to, że to co widziałem wczoraj i z całą pewnością zobaczę dziś, swoją intensywnością przewyższa to co możemy oglądać podczas meczów polskiej reprezentacji piłkarskiej na Stadionie Narodowym, czy podczas wszelkich innych sportowych wydarzeń sportowych z udziałem Polaków. To co się dzieje w tych dniach w Zakopanem, to wymiar całkowicie nowy, dotychczas u nas nieobserwowany. Wystarczy powiedzieć, że doszło wręcz do tego, że wszystko to, co dotychczas było kojarzone wyłącznie z Zakopanem, a więc te kierpce, te ciupagi, te pluszowe pieski i owieczki, wreszcie ten miś-fotograf, zostały praktycznie wyparte z rynku. Jest tylko ta biel, ta czerwień, ten orzeł i ta Polska, no i te doprowadzające normalnego człowieka do szału wuwuzele. Koniec.
      I jestem pewien, że to wcale nie chodzi o tego Stocha, czy Żyłę. Oni są tu wyłącznie pretekstem do tego, by przez te szaliki, czapki, flagi, przy każdej okazji demonstrować polski patriotyzm i narodową dumę. A skoro tak, to mamy do czynienia już nie tylko ze zjawiskiem socjologicznym, ale ściśle politycznym. Moim zdaniem to jest dokładnie ten sam ruch, który sprawił, że latem nad polskim morzem w budach z pamiątkami królowały koszulki z napisem „Śmierć wrogom ojczyzny” i breloczki z wizerunkami bohaterów antykomunistycznego podziemia. Nawet jeśli za ową falą szaleństwa stoi wyłącznie moda i pop, a wszyscy ci, którzy jej tak chętnie dali się ponieść, są na co dzień posłusznie chodzącymi do pracy idiotami, z przerwą na flaszkę lub wyprawę do galerii w niedzielę, faktem jest, że oni jakimś cudem uznali, że Polska to wartość, a to, że oni są Polakami, uważają za powód do dumy. Zupełnie jakby nagle odkryli, że bez tej Polski są nikim i uczepili się jej, jak pijany sztachety.
      Oczywiście biorę pod uwagę, że mogę się mylić. Nie jestem ani socjologiem, ani tym bardziej psychologiem, więc nie wykluczam, że to wszystko jest zaledwie złudzeniem, które zniknie tak samo nagle, jak się pojawiło i już za chwilę wrócimy wszyscy do stanu sprzed kilku lat, gdzie znów w dobrym guście będzie można na nowo powtarzać, że my Polacy nie jesteśmy warci tego, by się pokazywać w szerszym towarzystwie. W tej sytuacji jednak uważam, że się nie mylę i że moja diagnoza jest jak najbardziej słuszna. To się już nie skończy, a to choćby z tego powodu, że będzie skutecznie podsycane przez rządy Dobrej Zmiany, a w podziękowaniu za owo dobre słowo, rządy te wspierało.  Byliśmy dziś wieczorem w jednej z tych niezliczonych knajp na kolacji, telewizor był o dziwo ustawiony na Wiadomości TVP, a tam Kamil Stoch mówił, jak to, co on miał okazję oglądać przez cały dzień, jest piękne, jak owa eksplozja patriotyzmu stanowi przyczynę jego sukcesów i jak on jest wszystkim tym ludziom, którzy przyjechali do Zakopanego, by bez opamiętania dmuchać w te trąbki, wdzięczny. Tak to, proszę państwa właśnie działa, a ci co uważają, że oni są w stanie to wszystko pokonać tym swoim pieprzeniem na temat zjednoczonej Europy i naszych wobec niej zobowiązaniach, mogą właściwie już z początkiem nowego tygodnia wyprowadzić się do Paryża, Amsterdamu, lub Berlina, bo lepiej, jak mawiają mądrzy Rosjanie, już było.
      Ktoś powie, że to nieprawda, że jesteśmy częścią świata i ten świat prędzej czy później nas skutecznie skorumpuje, a na dowód tego pokaże coś, co ja zaobserwowałem tuż obok tych biało-czerwonych szalików na zakopiańskich straganach i przyznam, że w pewnym momencie się zaniepokoiłem. Otóż jest tak, że obok owej wszechogarniającej czerwieni i bieli, piętrzą się słoiki z borówką, sprzedawaną w Polsce normalnie przez niemiecką sieć założoną przez braci Karla i Theo Albrechtów, tyle że tu ze zdartymi oryginalnymi etykietami, a na ich miejsce przyklejoną informacją, że w środku znajduje się oryginalna podhalańska żurawina. Ludzie to oczywiście kupują, a później dmuchają w białoczerwone trąbki i sobie z apetytem podjadają. Zobaczyłem to i, jak mówię, w pierwszym momencie się zasmuciłem, ale już po chwili pomyślałem sobie, że to jest sposób, w jaki – jeśli tylko uda się to wszystko z sukcesem pociągnąć – my ich ostatecznie stąd pogonimy. To wszystko z czym oni tu do nas przyleźli weźmiemy, jak swoje, tyle że przekleimy etykiety. A oni nawet nie pisną, a niech tylko spróbują, to ich zagłuszymy naszym polskim, wypożyczonymi od braci Murzynów z RPA, wuwuzele. Bo oni są zwyczajnie za słabi. Kto jest dziś w Zakopanem, wie, co mam na myśli.

Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl i kupowania moich książek. Szczerze polecam.


sobota, 15 marca 2014

Zamieniamy Polskę na worki na psie kupy

Poniższy tekst stanowi dość szerokie rozwinięcie czegoś, co oryginalnie zostało zaplanowane jako felieton do najnowszego wydania „Warszawskiej Gazety”, ponieważ jednak ograniczenia, jakie sobie tu narzuciłem, a sprowadzające się do tego, że każdy z tych tekstów ma mieć ni mniej ni więcej, jak tylko 444 słowa i ani kroku dalej, sprawiły, że znaczna część tego, co zamierzałem powiedzieć musiała przepaść. A faktem jest, że są rzeczy, o których można by mówić bez końca.
W Zakopanem byłem ostatnio dwa razy, i mam wrażenie, że już przy poprzedniej okazji, czyli jesienią zeszłego roku, zdarzyło mi się tu wspomnieć o tym, jakie uczucia zaczynają szarpać człowiekiem w momencie gdy mija Kraków i wjeżdża na drogę prowadzącą już prosto do tego nieszczęsnego Zakopanego. Rzecz w tym, że nawet jeśli zdarzyło mi się w życiu trafić na coś równie depresyjnego, jak ta droga, to akurat nie umiem sobie tego przypomnieć. To czego zmuszeni jesteśmy doświadczać od chwili gdy opuścimy Kraków i znajdziemy się na tej tak zwanej „zakopiance”, stanowi krajobraz idealnie symetryczny: z jednej strony bowiem mamy najbardziej poruszającą polską biedę, a z drugiej niewyobrażalny wręcz gąszcz przydrożnych reklam, których w pewnym momencie jest już tak dużo, że one przestają tworzyć jakikolwiek przekaz poza tym jednym, niejako ową nędzę autoryzującym: Witamy w kraju, który umiera!
Latem zeszłego roku, zaproszeni przez naszego kolegę stąd z blogów, zwiedzaliśmy trochę angielską wieś, i, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale tam drogi są od reklam niemal idealnie wolne. Można jechać całymi kilometrami i nie uświadczyć jednej tablicy z reklamą – są tylko te pola i gdzieniegdzie jakieś domki. Żeby wiedzieć, jakie to robi wrażenie, i jak to zmienia krajobraz, trzeba to zobaczyć. Trzeba najpierw zobaczyć ów pejzaż rozpościerający się wzdłuż drogi Kraków – Zakopane, a następnie pojechać tam i poczuć tę różnicę, wbrew pozorom wcale nie estetyczną, ale przede wszystkim cywilizacyjną.
No i wreszcie widzimy te tablice zapraszające burdelu na Krupówkach, dla lepszego wrażenia ukrytego pod nazwą „VIP”, i wjeżdżamy do Zakopanego. I powiem szczerze, że tu, podobnie jak wzdłuż całej tej „zakopianki”, nawet jeśli zdarzyło mi się widzieć upadek miasta bardziej spektakularny, to tego momentu przypomnieć sobie nie potrafię. W głowie mam tylko to Zakopane.
O co chodzi? Otóż wszystko, co nam dziś oferuje, jak to jeszcze od czasów PRL-u przywykliśmy określać, zimowa stolica Polski, od momentu gdy wysiądziemy z autokaru na dworcu, do chwili gdy wreszcie do niego wsiądziemy i udamy się z powrotem do Krakowa – swoją drogą, z całą pewnością zasługującego na osobny felieton – przedstawia tak przejmującą nędzę, że nie ma tylu słów, by ją opisać. Od chwili gdy zostajemy otoczeni przez te kobiety z tabliczkami z napisem „nocleg”, w połowie pijanych kierowców busów proponujących podwiezienie, i znudzonych taksówkarzy, już nawet nie próbujących zagadywać, przez to w większości umarłe miasto, aż po tę opuszczoną przez skoczków na cały długi rok, utytłaną w błocie i budach z pamiątkami, Wielką Krokiew, widzimy, że Zakopane to jest dziś miasto, którego już tak naprawdę nie ma.
Tam miejsc, które mogłyby posłużyć za przykład tego upadku jest wiele, z ową fantastycznie peerelowską bryłą Urzędu Miasta i dziesiątkami pucharów, zdobiącymi okna gabinetu burmistrza, jednak wystarczy jeszcze wcześniej spojrzeć na budynek dworca kolejowego by wiedzieć, co się dzieje. W najnowszym numerze magazynu „W Sieci – Historia” znajduje się krótki artykuł o Polskich Kolejach Państwowych przed wojną, jak na ironię ilustrowany zdjęciem zakopiańskiego dworca. Mamy więc tam ten dworzec, w tle Giewont, a na dworcu stoi słynna Luxtorpeda. Dziś dworzec w Zakopanem to ledwo trzymający się kupy, przerażający swą nędzą, kompleks zrujnowanych budynków z powybijanymi szybami i pozamykanymi na cztery spusty drzwiami, gdzie jedyne dwa czynne miejsca to publiczna toaleta i kilka szafek na bagaże, gdzie za jedyne sześć złotych można zostawić torbę, lub małą walizkę.
No a później już tylko pozostają te Krupówki, które wyglądają i zachowują się jak najgorsza dziwka, która obiecuje każdemu chętnemu dokładnie wszystko za tak naprawdę każdą cenę. Skoro nie może być 20 złotych, niech będzie 15; a jak nie 15, to chociaż może osiem. A dalej, do czasu aż się dojdzie do gór, jest już tylko to miasto i ta ponura zagadka: czy tam ktoś w ogóle jeszcze mieszka?
Nie pisałbym pewnie o tym, gdyby nie coś, co cały problem przesuwa na poziom znacznie bardziej uniwersalny. Otóż, jak zapewne wiedzą właściciele psów, a domyślam się, że jest ich tu całkiem sporo, od pewnego czasu w naszych miastach, z wyjątkiem może Warszawy, w miejscach, gdzie bywają psy ze swoimi właścicielami pojawiły się specjalne pojemniki z workami na psie kupy, i kto nie chce, by jego pies zanieczyszczał okolicę, może sobie tych worków nabrać do woli. Otóż szliśmy sobie w zeszłą sobotę ulicą Strążyską, zobaczyliśmy jeden z tych punktów z workami i zerwaliśmy jeden na pamiątkę. I proszę sobie wyobrazić, że on wyglądał dokładnie tak jak nasze worki katowickie, tyle że miał wydrukowaną informację „Made in Norway”…
A zatem, jak widzimy, z jakiegoś budżetu przeznaczonego zapewne na ochronę środowiska, Urząd Miasta Zakopane zamawia produkcję oraz dystrybucję worków na psie kupy w jednym z najdroższych krajów Europy. Ja nie wiem, ile może kosztować wyprodukowanie jednego takiego worka, nie wiem też jaka jest różnica między ofertą norweską, a ewentualną ofertą producenta polskiego, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli Zakopane zdecydowało się na Norwegię, to nie dlatego że w Polce nikt się tej roboty nie chciał podjąć, lub przez to, że dla Polski Norwegowie stanowią tanią siłę roboczą. Takiej możliwości nie ma. To już prędzej uwierzę, że to Zakopane jeszcze tak całkiem nie zdycha i przynajmniej Norwegowie tam czasem zaglądają – choćby po to, by pozałatwiać interesy.
Ktoś powie, że jeśli tak, to może nie ma się czym martwić? Może nam Zakopane jeszcze przy pomocy tych Norwegów rozkwitnie. Może. Zobaczymy, co się stanie, jak PKP przestanie w ogóle funkcjonować i zacznie przypominać jeszcze większą kupę nikomu niepotrzebnych śmieci, niż to ma miejsce dziś. Może człowiek od worków zarobi na nich wystarczająco dużo, żeby sobie te nasze koleje kupić. Trzeba tylko jeszcze trochę poczekać, aż cała Polska zacznie wyglądać, jak dworzec w Zakopanem i prowadząca do niego od Krakowa droga, a Polacy temu miłemu przedsiębiorcy ową Zakopiankę wyłożą kwiatami. Patrzmy w przyszłość optymistycznie. W końcu przecież nie chodzi o to mało miasteczko w Tatrach, ale o duży tak naprawdę i z pewnością europejski kraj, prawda?
Jest tylko jedna rzecz, która mi nie daje spokoju. Parę dni temu użyłem tego norweskiego worka, i proszę sobie wyobrazić, że on jest tak fantastycznie wykonany, że się w jednej – że tak powiem, kluczowej – chwili rozerwał. Ciekawy jestem bardzo, czy równie dobrze im pójdzie z naszymi kolejami?

Jak informuje mnie Gabriel, książkę o języku mamy obiecaną na najbliższą środę. Trochę to trwa, ale tym weselej będzie, kiedy ona wreszcie do nas trafi. Póki co, bardzo proszę wspierać ten blog. Jak uczy doświadczenie, pierwsze tygodnie po ukazaniu się książki to z różnych względów bieda z nędzą. A życie nas nie rozpieszcza. Przepraszam za tę bezpośredniość, ale mówię, jak jest. I dziękuję.



poniedziałek, 7 października 2013

Pierdzące gluty, czyli o tryumfie idei liberalnej

Kiedy poznałem moją żonę i się w sobie zakochaliśmy, ja od niej właściwie nie oczekiwałem niczego, poza tym, by była taka jak już i tak jest, natomiast ona ode mnie chciała dwóch rzeczy: pierwsza to ta, bym przestał pić kawę z cukrem, a druga, bym jej obiecał, że będą ją regularnie woził w Tatry. Ponieważ uważałem, że gra jest warta świeczki, natychmiast przestałem słodzić kawę, a co do Tatr, to jej złożyłem uroczystą obietnicę, że owszem, Tatry ma jak w banku. Niestety, po paru pierwszych – a może już zaledwie po pierwszym – razie, jakoś nam te góry przestały wychodzić, no i, o ile sobie potrafię przypomnieć, do Zakopanego wybraliśmy się wspólnie chyba tylko raz, kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe.
Jak idzie już tylko o mnie, ostatni raz w Zakopanem byłem jakieś dziesięć lat temu, przy okazji szkolnej wycieczki, no i to wszystko. Ponieważ jednak, jak wspomniałem pod poprzednią notką, żona moja obchodziła właśnie swoje mocno okrągłe urodziny, pomyślałem, że zrobię jej taki oto prezent, że gdzieś w Kościelisku wynajmę dla nas pokój na jedną dobę, i ona tam sobie będzie mogła popatrzeć na góry, no i trochę pochodzić po dolinach.
Pokój był fantastyczny, pogoda jeszcze lepsza, widok idealny prosto na Czerwone Wierchy, na chałupie, w której mieszkaliśmy, powiewała biało-czerwona flaga, a właściciel nas od razu przestrzegł, że jeśli ktoś przy nim o Polsce mówi „ten kraj”, to on go odsyła do miasta z powodu braku miejsc. A więc wszystko, jak to się kiedyś mówiło, było tip-top. Minęła sobota, wypiliśmy urodzinowe wino, poszliśmy spać, a w niedzielę rano spakowaliśmy się, i pojechaliśmy do Zakopanego, żeby stamtąd udać się do Kuźnic, a z Kuźnic pod górę najpierw do kościoła na mszę, no i jeszcze trochę wyżej, by przez chwilę chociaż, rzucić okiem na okolicę. No i w końcu zeszliśmy z powrotem do Zakopanego.
Jak już wspomniałem wcześniej, w Zakopanem ostatni raz byłem jakieś dziesięć lat temu, i już wtedy wiedziałem, że to jest miejsce, od którego trzeba się trzymać jak najdalej. Dziś jest znacznie, znacznie gorzej. A więc mamy dokładnie to samo, co wówczas, z tą różnicą, że dziesięć razy bardziej, natomiast to co nowe, to już tylko owo dojmujące wrażenie, że miasto zostało opanowane przez tak zwaną „prywatną inicjatywę”, tyle że już nawet nie w wydaniu peerelowskim, ale w stricte afrykańskim.
Co mam na myśli, mówiąc o „prywatnej inicjatywie”? Otóż tam wszystko, jak idzie o usługi, działa od początku do końca, a więc mamy sklepy, knajpy, transport, noclegi, turystyka, tyle że ma się przy tym nieustanne wrażenie, że zamiast państwa, które to wszystko organizuje od strony, że tak powiem, wizualnej, nad całością czuwa czy to jeden człowiek, czy grupa ludzi, którzy reprezentują wszystko, tylko nie miasto Zakopane. Tu się odnosi wrażenie, jakby miasto Zakopane, to był czyjś prywatny biznes, o który ten ktoś troszczy się tak jak o biznes, a więc z takim nastawieniem, by z niego wyciągnąć, ile się da, po jak najmniejszych kosztach.
Ja nie bardzo jestem w stanie znaleźć słowa dla opisania tego, co tworzy panoramę miasta. Oczywiście, mamy ten straszny, kompletnie zapuszczony dworzec PKP, mamy tłum tych kobiet z kartkami z wybazgranym słowem „pokoje”, mamy ten tłum busów z kierowcami, nawołującymi turystów do korzystania z transportu, czy to do Doliny Chochołowskiej, czy do Kuźnic, czy gdziekolwiek w okolicy, gdzie po wykupieniu biletu za 4 złote, możemy pójść w góry, mamy wreszcie te Krupówki, które już w tej chwili nie różnią się niczym od centrum Władysławowa, czy sopockiego Monciaka. Te jakieś budy z kinem „7D”, gdzie można nie tylko obejrzeć film, ale jeszcze poczuć prawdziwy smród, potrząść się na fotelu, a może i dostać czymś w łeb. Te stragany, gdzie możemy sobie kupić albo pluszaki-poduszki, albo zabawkę pod nazwą „Pierdzące gluty”. Jest tam też ów opuszczony, ledwo trzymający się kupy, z powybijanymi szybami, piękny góralski dom, a nieco dalej kwitnącą budę z tureckim kebabem. No i mamy też te wyprodukowane domowym sumptem plakaty rozwieszone gdzie tylko się da, oskarżające czy to jakiegoś lokalnego władcę, czy aż Unię Europejską o rozkradanie Podhala. Mieliśmy też okazję, jeszcze znacznie wcześniej, obejrzeć sobie dokładnie ów zgiełk jakichś najbardziej egzotycznych przydrożnych reklam, nawtykanych niemal jedna na drugiej, i wywalonych na całej trasie od Krakowa do Zakopanego, które nie mówią nic nikomu, ale za to sprawiają, że cały ten odcinek, wygląda jak handlowa oferta skierowana albo do producentów żwiru, albo do klientów burdeli.
To wszystko robi oczywiście wrażenie, ale osobiście nie znajduję sposobu, by to wszystko jakoś w miarę krótko i celnie opisać słowem. Jak sięgam pamięcią, Zakopane zawsze miało ambicję stać się poważnym europejskim ośrodkiem turystycznym, takim jak podobne, gdzieś we Włoszech, czy w Szwajcarii. Z tego, co zdążyłem zauważyć, jedynym śladem owej wymarzonej Europy, jest bardzo porządny kibel na dworcu, czysty i błyszczący, prowadzony przez nie wiem kogo, bo nie udało mi się zidentyfikować języka, którym ci ludzie się posługują.
Ktoś się spyta, po jasna cholerę myśmy się zapuścili na te Krupówki. Otóż powód był jeden. Żona moja, mając na uwadze nasze dzieci, które zostawiliśmy w domu, by zajmowały się psem, postanowiła przywieźć im jakieś pamiątki. Przeszliśmy więc całą tę ulicę od góry do dołu, i wszędzie widzieliśmy albo góralskie skarpetki, albo ciupagi, albo te pluszaki-poduszki, no i „pierdzące gluty”. Myślę wciąż o tych glutach i mam bardzo mocne przekonanie, że tu właśnie można znaleźć owe piętnaście mocnych słów, które opiszą problem. Niestety, poza tymi dwoma, nie jestem w stanie wymyślić nic.

Dziękuję za wszystkie dotychczasowe gesty i proszę nie odchodzić.

wtorek, 18 września 2012

Dla Karola Szostak-Gąsienicy - z podziwem, wdzięcznością i tęsknotą

Podczas niedawno przeżywanych przeze mnie i mojego kolegi Gabriela Maciejewskiego Targów Książki w katowickim „Spodku”, Gabriel spytał jednego z czytelników, którzy wciąż przystawali obok naszego stoiska, żeby sobie z nami porozmawiać, czy pamięta zimę roku 1979, no i mnie zamurowało. Bo tak się złożyło, że tamta zima jest wciąż dla mnie czymś absolutnie cudownym. I świadomość, że i on i ją wspólnie na swój sposób przeżyliśmy, nawet nie mając pojęcia o swoim istnieniu, zrobiła na mnie wrażenie. Proszę posłuchać.
Ów koniec roku był zupełnie niezwykły. Ciepło jakby była wiosna, ani śladu śniegu – Cyrhla rok 1979. Zbliżał się Nowy Rok – ten właśnie rok – a myśmy chodzili bez rękawiczek, bez czapek, bez kurtek, a ponieważ nikt z nas akurat i tak nie miał w planach jeździć na nartach, zieleń traw na stokach robiła jak najbardziej miłe wrażenie.
A stało się tak, że pewna nasza koleżanka z roku, Ala Ulicka, swego czasu zapoznała gdzieś kilku Niemców z Berlina Zachodniego – szczerych komunistów, o podejściu do życia i świata wyjętym prosto z nauk grupy Baader-Meinhoff, no i tej właśnie zimy oni wszyscy postanowili wsiąść w swój mikrobus VW i przyjechać nim do Polski na ferie zimowe. Do Zakopanego właśnie. A myśmy, naszą grupą, mieli do nich dołączyć.
Dziś już ani nie pamiętam imion tych ludzi, ani też za bardzo, jak wyglądali; mam wrażenie, że wszyscy trzymali fason typowych przedstawicieli rozczochranej niemieckiej ultra-lewicy, byli niezwykle sympatyczni, no i chyba była z nimi jakaś dziewczyna. Nie wiem też, o czym mogliśmy z nimi rozmawiać, zakładając, że w obawie przed rękoczynami tematów politycznych trzeba było unikać. To akurat pamiętam, że pewnego razu, któryś z nich powiedział mi, że Baader faktycznie był jakiś dziwny, natomiast co do Urliki Meinhoff – pełny szacunek. Ale, jak mówię, byli to niezwykle mili, weseli i życzliwi ludzie.
Ciekawa sprawa, bo mimo iż ten pobyt na Cyrhli ani nie był zbyt długi, ani nie obfitował w jakieś szczególne przygody, no i mimo że od niego upłynęło już ponad 30 lat, pamiętam z niego stosunkowo dużo. Ot, choćby i coś takiego. Już zaraz na początku pobytu, nasi Niemcy zainteresowali się trochę owymi energicznymi panami, którzy, kiedy oni szli sobie Krupówkami, nieustannie ich zaczepiali i proponowali wymianę pieniędzy. Powiedzieliśmy im, w czym rzecz, na co oni zażyczyli sobie, by ich nauczyć, jak się po polsku mówi „fuck off”. Od tego czasu, ile razy do któregoś z nich podchodził kolejny cinkciarz z hasłem „change money”, nieodmiennie słyszał bardzo wyraźne, wypowiadane z bardzo silnym naciskiem na „r” – „spierdalaj”. Ja oczywiście już wtedy wiedziałem, że to jest raczej głupie, jednak świadomość, że oni w ten sposób – całkowicie bezkarnie – zwracali się do oczywistych i naturalnych współpracowników wszelkich służb, dodawała mi pewnej otuchy.
Pamiętam też, jak któregoś dnia Niemcy zażyczyli sobie, że oni się muszą wykąpać i wszyscyśmy się udali do znajdującej się jak najbardziej w Zakopanem miejskiej łaźni. Myśmy oczywiście czuli się dość nieswojo, natomiast jak idzie o Niemców, ci błyskawicznie rozebrali się do rosołu i ruszyli na poszukiwanie pryszniców. I w tym momencie zorientowali się, że tylko oni są tam zwykłymi, spragnionymi czystości turystami, natomiast cała reszta, to wyłącznie smutna, podpierająca ściany banda gołych pedałów. No więc to pamiętam bardzo dobrze. Jak nasi Niemcy stamtąd wiali. Bardzo to było zabawne.
Najlepsze jednak zdarzyło się w Nowy Rok. Jak mówię, koniec roku był niezwykle ciepły, natomiast tak się jakimś cudem przyrody stało, że kiedy obudziliśmy się 1 stycznia, na zewnątrz było jakieś minus 30, a wszystko było skute lodem i pokryte śniegiem. W ciągu kilku zaledwie godzin przyszedł ten front i wszystko dosłownie unieruchomił, w tym oczywiście samochód Niemców.
Przede wszystkim, okazało się, że dziurka od kluczyka do drzwi jest wypełniona lodem i klucz po prostu nie wchodzi. Z tym jednak poradzili sobie łatwo przy pomocy jakiegoś preparatu w sprayu. Kiedy już jednak udało im się dostać do środka i uruchomić silnik, okazało się, że samochód nie ruszy, bo skutkiem owego strasznego mrozu, koła ich samochodu, nie dość że były przysypane śniegiem, to jeszcze przymarzły do ziemi, i wyglądało na to, że żadna siła ich nie ruszy. Wszyscyśmy się bardzo nabiedzili, by jakoś je od tego lodu oderwać, jednak bez efektu.
Ponieważ to były góry, Niemcy nagle spostrzegli, że pod jakąś chałupą obok leży pełno desek, a więc wypożyczyli te deski i spróbowali tego swojego biednego vana unieść przy pomocy tych desek. Na nic. I wtedy to właśnie ujrzeliśmy tych dwóch stojących nieopodal starszych już górali, przyglądających się całej scenę z nieukrywaną pogardą i obrzydzeniem. Nie wiem, jak długo oni nas obserwowali, jak się biedzimy z tymi deskami, jednak w pewnym momencie, zniecierpliwieni, obaj ruszyli w naszym kierunku, i jeden z nich wydał rozkaz: „Łostowcie to!” Niemcy posłusznie odłożyli deski, wszyscyśmy się od volkswagena grzecznie odsunęli, natomiast obaj górale ustawili się – jeden z przodu samochodu, drugi z tyłu – złapali auto od dołu… no i je podnieśli. I przestawili obok.
To jednak nie koniec. Już jakby w ramach swoistego bonusu, widząc nasze zbaraniałe twarze, jeden z nich wykonał bardzo charakterystyczny gest, najpierw stukając się palcem w czoło, a potem wskazując na swój biceps, powiedział co następuje: „Bo to csa mieć tu, a nie tu”. Oczywiście wszystkośmy ładnie Niemcom przetłumaczyli. By rozumieli na czym polega tryumf rozumu nad siłą…
To było piękne! Naprawdę piękne. Co jednak musi zostać powiedziane już na sam koniec, to to, że na pożegnanie, jeden z tych górali powiedział nam, że się nazywa Karol Szostak Gąsienica i że to on na igrzyskach w St. Moritz w Szwajcarii w roku 1928 złamał nartę, co sprawiło, że być może nie wygrał swojego biegu. Proszę sobie wyobrazić, że ja już wtedy znałem tę historię, a więc kiedy on nam się przedstawiał, świetnie wiedziałem z kim rozmawiam. Pisząc dziś ten tekst, poszukałem go sobie w Wikipedii, i stąd wiem, że zmarł w roku 1996, przeżywszy niemal 90 lat.
Karol Szostak-Gąsienica. Człowiek, który pewnego noworocznego dnia, razem ze swoim kolegą góralem, oderwał od skutej lodem ziemi przymarznięty niemiecki mikrobus Volkswagen. O tak! Jakby rzecz polegała tylko na tym, by splunąć. I żeby ta ślina spłynęła po zbaranianych niemieckich twarzach. A ja byłem tego oniemiałym świadkiem.

Tradycyjnie już, ponawiam swoje komunikaty. Po wspomnianych na początku tej notki katowickich targach Gabriel zostawił u mnie w domu całą kupę zarówno „Liścia”, jak i „Elementarza”. Jeśli ktoś ma ochotę kupić jedną lub drugą z tych naprawdę bardzo ciekawych książek, zapraszam. Obiecuję każdą z nich ładnie podpisać i wysłać na własny koszt. „Liść” za 40 zł., a „Elementarz” za jedyne 30. Obok znajduje się odpowiedni numer konta. Wszyscy, którzy obie książki już wielokrotnie przeczytali i kolejnych kupować nie zamierzają, mogą łaskawie wspomóc ten blog w inny sposób. Pod tym samym numerem konta. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...