Dla stałych czytelników tego
bloga dzisiejsza notka może stanowić pewnego rodzaju repryzę, nawiązującą do
fragmentu moich zeszłotygodniowych relacji z Zakopanego. No ale ponieważ temat
jest ciekawy, a u akurat przeeranżowany na potrzeby mojego stałego felietonu w „Warszawskiej
gazecie”, zachęcam wszystkich.
Być może niektórzy z nas pamiętają, jak
jakiś czas temu w mediach ukazała się informacja, że na zakopiańskich
straganach sprzedawane są dżemy produkowane przez słynną na całą Polskę
wytwórnię „Łowicz”, tyle że oryginalne nalepki zostały z łowiczowskich słoików
zdarte, a na ich miejscu pojawiły się skromne czarno-białe etykiety informujące
turystów, że w środku znajdziemy produkt lokalny, a napis „Łowicz” na wieczku został
zasłonięty karteczką z nową ceną, automatycznie wpływając na wzrost popytu.
Pamiętam telewizyjny reportaż, gdzie przedstawiciele firmy „Łowicz” próbowali
wydusić od handlujących owymi słoikami góralek jakiekolwiek przyznanie się do
winy, jednak bez choćby pozornego sukcesu. Owe kobiety najpierw zapewniały, że słoiki
zawierają oryginalny produkt „spod zakopiańskiej strzechy”, a następnie,
przyciśnięte do ściany, wzruszały ramionami i niezmiennie informowały, że one w
ogóle nie rozumieją, w czym problem, bo z tego, co im wiadomo, każdy ze słoików
został przez nie wcześniej osobiście opróżniony, a następnie wypełniony pełnym
owocem, znacznie smaczniejszym od niemieckiego ersatzu.
Nie wiem, jak ów proceder wyglądał od
strony prawnej, myślę jednak, że formalnie wszystko było na tyle w porządku, że
owe kobiety nie tylko nie poniosły najmniejszej kary, ale jeszcze w swojej
biznesowej działalności wspięły się o jeden szczebel wyżej, i to szczebel, z
naszego punktu widzenia, niezmiernie interesujący.
Otóż, jak wiemy, firma „Łowicz” to firma polska,
i to nawet po tym, jak została przejęta przez tych pięciu wadowickich
przedsiębiorców reprezentujących spółkę „Maspex”. Ponieważ, jak wiemy, wszyscy
Polacy to jedna rodzina i powinniśmy się wspólnie szanować, zdzieranie nalepek
ze słoików „Łowicza” nie wygląda najlepiej. I oto tak się złożyło, że minione
cztery dni spędziliśmy w Zakopanem na zimowym wypoczynku, a ponieważ nasz pobyt
zbiegł się z występami polskich skoczków narciarskich, ujrzeliśmy całe miasto
zanurzone we wszelkich możliwych gadżetach w biało-czerwonych barwach. Nagle,
wśród owych szalików, czapek, kapeluszy, trąbek, flag i chorągiewek, zauważyliśmy
słoiki z czymś, co zostało oznaczone, jako „żurawina pełny owoc”, ewentualnie
„żurawina prosto z Podhala”. Tym razem jednak owe słoiki nie pochodziły ani z
Wadowic, ani tym bardziej z Łowicza, ale prosto z Niemiec, a dokładnie rzecz
biorąc, z popularnej sieci dyskontów braci Albrecht. Reszta oparta była na
pomyśle sprzed lat. Sprzedawana w
sklepach „ALDI” borówka leśna została przemarkowana na żurawinę z Podhala, a
cena produktu podwyższona z 5 zł do 10, i jeśli ktoś sądzi, że ludziom to w
jakikolwiek sposób przeszkadza, jest w poważnym błędzie. One się sprzedają dokładnie
tak samo, jak te szaliki.
Czy ja może uważam, że to źle? Otóż nie.
Miałem problemy z „Łowiczem”, natomiast gdy chodzi o Niemców, czuję czystą
satysfakcję i tylko czekam aż w Polsce pojawią się samochody BMW przemianowane
na „Warszawę”, lub nowego „Poloneza” i będą szły jak świeże bułki. A Niemcy
będą nam mogli, że się tak nieładnie wyrażę, nagwizdać.
Zapraszam wszystkich do księgarni
pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do
kupienia moje książki. Polecam wszystkim.