Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przypadek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przypadek. Pokaż wszystkie posty

sobota, 30 czerwca 2018

O przypadkowych ludziach w przypadkowym świecie


      Wróciliśmy z wakacji i jak widać aż nazbyt wyraźnie, czas który właśnie się skończył, sprawił, że i tu na blogu zapanowała atmosfera wakacyjna, a to z kolei sprawiło, że od niedzieli do wczoraj opublikowałem zaledwie cztery teksty, z czego tylko dwa oryginalne. Wprawdzie mój serdeczny kolega Coryllus ledwo co mi zarzucił, że ja tak naprawdę poza felietonami z „Warszawskiej Gazety” nie zamieszczam tu nic, no ale ja ową straszną insynuację zwalam na karb jego przepracowania połączonego z codzienną troską o stan całego projektu, i pragnę zwrócić uwagę na coś, na co tu na blogach, owszem, mimo szumu morza, śpiewu ptaków, oraz złotej plaży pośród drzew, zwróciłem uwagę, a mianowicie na niezwykle celny wprost zarzut, jaki nam wszystkich postawił właśnie nasz kolega Boson, sugerując, że „jesteśmy bardzo odporni na wiedzę i łakniemy tylko gładkiej gawędy”. Chodzi o to mianowicie koledze Bosonowi, że jeśli on na swoim blogu publikuje głównie fragmenty artykułów z Wikipedii, to robi to z myślą o tym, by poszerzyć naszą wiedzę, my natomiast wolimy pop.
       Jak wspomniałem, słowa Bosona uważam za niezwykle celne, bo, owszem, wiedzę, a szczególnie wiedzę wykładaną przez niego osobiście, uważam za całkowicie dla siebie bezużyteczną – mniej więcej tak bezużyteczną, jak breloczek z budą dla mojego psa – gdy natomiast chodzi o gładką gawędę, nie widzę nic bardziej cennego. A w tej sytuacji, mam mam tu dla nas wszystkich gawędę właśnie, i to, moim zdaniem, nie byle jaką, bo podwójną. I mam naprawdę wielką nadzieję, że ona właśnie być może doprowadzi do pewnego, choćby śladowego, opamiętania.
        Proszę sobie mianowicie wyobrazić, że w związku z odejściem mojego ukochanego teścia jeszcze jesienią zeszłego roku, został nam po nim między innymi całkowicie nowy, nigdy nie używany wózek inwalidzki. Ponieważ taki wózek, nawet w tak wielkim jak nasze mieszkaniu, może stanowić pewien kłopot, postanowiliśmy się go pozbyć, wystawiając go w Allegro najpierw za głupie 150 zł, a ze względu na kompletny brak zainteresowania, na licytacji z ceną wywoławczą 1 zł. Niestety, mimo upływu kolejnych tygodni, nasza oferta wciąż była kompletnie nieinteresująca, uznaliśmy, że prawdopodobnie ostatecznie on pozostanie z nami do czasu aż na nim sobie usiądę ja sam. I oto parę tygodni temu szedłem sobie z psem na spacer i tu obok trafiłem na niezwykłą wprost scenę. Pewna młoda kobieta pchała na wózku swoją starą mamę, czy może już babcię, a ów wózek, ze względu na jakąś wadę kółek, wciąż im zjeżdżał na krawężnik. Babcia darła się wniebogłosy, że zaraz spadnie, kobieta krzyczała, żeby się trzymała mocno, obie wybuchały serdecznym śmiechem i w końcu usłyszałem, jak owa córka, czy wnuczka, mówi do owej babci: „Wiesz co? Musimy ci kupić nowy wózek, bo z tym już dłużej nie damy rady”. No więc w tym momencie, odwróciłem się i powiedziałem, że mam w domu zupełnie nowy, nigdy nie używany wózek, więc jeśli one chcą, mogę im go podarować. One się bardzo ucieszyły, wspomniana młodsza pani po godzinie przyszła do nas, wzięła ten wózek, podziękowała i sobie poszła. Chciałem jej pomóc go znieść po schodach, ale powiedziała, że da radę i chyba faktycznie sobie poradziła.
      Rozmawialiśmy sobie potem z żoną o tym, co się stało i ona nagle zwróciła uwagę na to, że z naszego punktu widzenia sprawa jest kompletnie nieinteresująca, natomiast z perspektywy obu tych kobiet – jak najbardziej. Idą one sobie bowiem chodnikiem, jak pewnie nie raz wcześniej, nie wiadomo po raz już który z rzędu dostają ciężkiej cholery na ten nieszczesny wózek i nagle spotykają obcego człowieka z psem, który im mówi, że on im da nowy, nieużywany, idealnie sprawny wózek, niech tylko ktoś przyjdzie i sobie go zabierze. To jest naprawdę coś, co się pamięta latami. Mylę się?
      A teraz historia druga. Wymyśliliśmy sobie jakiś czas temu, że po wielu, wielu latach przerwy pojedziemy sobie na parę dni nad morze, na booking.com znaleźliśmy pierwszy lepszy pensjonat, wsiedliśmy w pociąg, zameldowaliśmy się w naszym pokoju, a ponieważ był już wieczór poszliśmy do knajpy na dole, żeby coś zjeść. Jemy sobie kolację i w tym momencie podchodzi do nas śliczna dziewczyna i pyta, czy ją poznaję. Ja oczywiście jej nie poznaję, na co ona mi się przedstawia, że ma na imię Monika i że ją uczyłem w liceum angielskiego i ona bardzo dobrze ten czas wspomina. Przywitaliśmy się serdecznie, ja ją pytam, co ona tu robi, na co ona mi mówi, że od ponad już 10 lat jest wraz z mężem właścicielką wspomnianego pensjonatu, knajpy, oraz, jakby tego było mało, budki z lodami, poznaje nas ze swoim mężem, a ten nam mówi, że ze względu na dobre wspomnienia żony, on nas zaprasza na swoją motorówkę, którą nas obwiezie po Zatoce Gdańskiej. Na drugi dzień przychodzą po nas, pakują nas do tej wypasionej jak cholera łodzi motorowej i zabierają nas na ponad dwugodzinną wycieczkę po Zatoce, pokazując nam i nieznane wyspy, które tam jak najbardziej są, wraki zatopionych łodzi podwodnych, samolotów i całą masę absolutnie fascynujących miejsc, którymi owa Zatoka i jej okolice, owszem, może się szczycić, a o których ani byśmy bez nich nie wiedzieli, ani prawdopoodbnie nigdy byśmy się nie dowiedzieli. No ale to już jest inna historia.
       I to z kolei jest coś, co z ich punktu widzenia nie ma aż tak wielkiego znaczenia, jak z naszej – a tak naprawdę mojej osobistej – perspektywy. O szkole, w której przez kilka lat pracowałem, pisałem i w książce o biustonuszu, a trochę też i o języku angielskim, i kto którąkolwiek z nich czytał, wie w czym rzecz. Otóż wspomniana Monika to jedna z tych dziewcząt, z którym ja musiałem walczyć każdego dnia, a które, podobnie jak ich kolegów, autentycznie pokochałem. I oto, pewnego dnia, jako stare dobre małżeństwo, wyjeżdżamy na od dawna wymarzone parę dni wakacji i wpadamy na jedną z nich. I okazuje się, że one – przynajmniej niektóre – wspominaja mnie z tym samym wzruszeniem, z jakim ja wspominam je.
     Przypadek? Kieślowski podobno nakręcił kiedyś film pod tym tytułem. Przepraszam bardzo, ale niech się odpieprzy.

Obie wyżej wspomniane książki są do kupienia w księgarni na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl, w sklepie Foto-Mag w Warszawie, ale również bezpośrednio tu, pod mailowym adresem k.osiejuk@gmail.com. Dedykacja w cenie.
          

niedziela, 13 października 2013

Komu przypadki, komu czary, komu cuda

Kto wie, ten wie, kto nie wie, niech się skupi, bo historia jest wielce ciekawa.
Otóż, co niektórzy z nas wiedzą, moje najstarsze dziecko ponad dwa lata temu ukończyło wydział biotechnologii na Śląskim Uniwersytecie Medycznym w Katowicach i wpadła w zwykły, pusty jak jasna cholera czas kompletnego bezrobocia, nienaruszonego nawet akcjami podejmowanymi na szczeblu naprawdę wysokim. Nie ma pieniędzy, nie ma etatów, nie ma pracy i kropka. W międzyczasie, ponieważ jest ona osobą ambitną i z aspiracjami, ukończyła studia podyplomowe we Wrocławiu, mając za swojego mistrza samego dr. Szwagrzyka, zatrudniła się w poważnym krakowskim laboratorium o jeszcze bardziej poważnej nazwie Biote21, skąd po miesiącu codziennego dojeżdżania z Katowic do Krakowa, sumiennej pracy od rana do wieczora, nie otrzymała ani jednego grosza zapłaty, i tyle wszystkiego, że mogła sobie ów oddany czas wpisać do CV, jako zawodowe doświadczenie.
Widząc, że dziś polski biotechnolog nie ma praktycznie szans na znalezienie pracy w zawodzie, postanowiła zarabiać na drobne wydatki opiekując się dziećmi. A po to, by nie stracić podstawowych zawodowych umiejętności, przyjęła propozycję wolontariatu w jednym z najpoważniejszych na Śląsku instytutów naukowych.
Gdyby ktoś nie wiedział, czym jest dziś wolontariat, i wierzył w to, że mamy tu coś do czynienia z działalnością dobroczynną w domach opieki społecznej, czy hospicjach, powinien wiedzieć, że dziś wolontariat to zwykła, standardowa praca, w dowolnej branży, z dowolnym zakresem obowiązków, tyle że za darmo. Ludzie jeżdżą do pracy rano, pracują po osiem godzin jak każdy inny, po pracy wracają do domu, i nie mają z tego nic poza doświadczeniem i nadzieją, że może ktoś ich wreszcie przyjmie do normalnej pracy. Takie miejsce, taki czas.
No ale, jak już wspomniałem, moje dziecko jest osobą ambitną i pełną poświęcenia, więc zgodziło się wydawać zarobione na opiekowaniu się dziećmi pieniądze na codzienne dojazdy na ów wolontariat, no i tak sobie żyliśmy od miesięcy.
I oto któregoś dnia otrzymała ona maila, będącego odpowiedzią na jej ofertę dotyczącą opieki nad dziećmi, z prośbą, by przyszła i się przedstawiła. Pojechała więc do owych ludzi, dowiedziała się, że ludzie, którzy ją zaprosili właśnie przyjechali na Śląsk do pracy, siadła sobie z ową mamą w salonie i zaczęły rozmawiać. One sobie rozmawiały, obok biegały dzieci, a w tle chodził mąż tej pani i czymś tam się zajmował. W pewnym momencie pani spytała, co ona robi na co dzień, ona na to odpowiedziała, że jest na wolontariacie w swoim instytucie… i mąż tej pani, usłyszawszy nazwę, znieruchomiał, i, chcąc się upewnić, zapytał: „Gdzie?”. Dziecko moje powtórzyło nazwę, a on jej na to, już bez dodatkowych wyjaśnień, powiedział, że to jest bardzo ciekawe, bo on tam właśnie został szefem pewnej jednostki, która jest akurat uruchamiana, i on ją w tej sytuacji jest tam gotów zatrudnić, jako swoją asystentkę. I ją zatrudnił. No i to wszystko, jak idzie o naszą dzisiejszą opowieść.
Mam nadzieję, że każdy z nas wie, dlaczego w pierwszych zdaniach tego tekstu napisałem, że sprawa jest bardzo ciekawa, bo, przepraszam bardzo, ale jeśli nie, to ja nie mam sposobu, by to wyjaśniać. To by bowiem było równie żenujące, jak objaśnianie sensu opowiedzianych właśnie dowcipów. A ja, ponieważ nigdy nie robiłem tamtego, to i proszę mi wybaczyć, to też zostawię takie jak jest. I tylko pozwolę sobie wyrazić wiarę w to, że zdarzają się rzeczy przedziwne. I wcale nie mam na myśli czarów.

Czekamy na ukazanie się książki. Myślę, że to potrawa około tygodnia. Do końca miesiąca będziemy próbowali z jej sprzedaży pokryć koszt druku. Potem zacznie się już, mam nadzieję, faktyczny handel. Do tego czasu jednak jesteśmy w ciągłym kryzysie. W ostatnich tygodniach straciłem trzy duże grupy i przez to póki co wszystko opiera się na tym blogu. Bardzo więc proszę o pamięć i wsparcie. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...