Pokazywanie postów oznaczonych etykietą radio. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą radio. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 13 lutego 2017

Szpil w busie, a Ślązacy na karuzeli

          Był czas, kiedy bez radia nie wyobrażałem sobie życia i faktycznie ono w mniejszym lub większym stopniu wypełniało mój dzień. Od wielu jednak lat, jeśli zdarza mi się odbierać radiowe dźwięki, to albo z łazienki, w której akurat moja żona bierze kąpiel, albo oczywiście – jak wielu z nas – podczas jazdy komunikacją miejską, zakładając że siedzimy gdzieś z przodu, a kierowca ma włączone radio. Poza tym ja osobiście radia unikam jak zarazy. Dlaczego? Z tego prostego, a dla mnie zupełnie oczywistego, powodu, że estetyczny poziom, jaki ów wynalazek sięgnął w ciągu minionych lat, a sprowadzający się do tego, że tam albo jest grana muzyka, której najczęściej nienawidzę, albo, między jedną a drugą piosenką, nadawane są popisy jakichś dwóch gówniarzy, które mnie wyłącznie męczą, jest dla mnie nie do zniesienia. Do dziś pamiętam, jak kiedyś w ciągu paru dni musiałem w roli pasażera przejechać chyba z tysiąc kilometrów samochodem, słuchając nieprzerwanie Radia Zet i powiem szczerze, że gdyby ktoś mnie pytał o najgorsze estetyczne przeżycie w życiu, to byłoby pewnie właśnie to. Radio Zet słuchane przez kilka godziny bez przerwy.
      Nie znam się więc na radiu, nie słucham radia, nie wiem, jakie są w tej chwili radiowe stacje poza Radiem Maryja, Radiem Zet, TOK-FM,-em, RMF-em, no i oczywiście Polskim Radiem i wiedzieć tego nie muszę. Natomiast zdarzyło się ostatnio, że jechałem do pracy miejskim busem i kierowca miał radio nastawione na stację, której nie znam, o której wcześniej nie słyszałem, ale której istnienia też nawet nie podejrzewałem, a mam na myśli coś, co nadaje w tak zwanym „Schlesische sprache”. Z tego co zdążyłem usłyszeć, jest to stacja dokładnie taka jak każda inna, czyli z muzyką, przerywaną reklamami, oraz z gadką w wykonaniu dwóch dziennikarzy, z wiadomościami co godzinę, tyle że tam zamiast „a teraz”, mówi się „a tero”, zamiast „widziałem” – „widziołech”, a na „mecz” mówi się „szpil”. I o ów „szpil” mi dziś, przy okazji tej notki, chodzi. Rzecz w tym, że w tym akurat czasie, gdy sobie siedziałem w tym busie, a w uszach rozbrzmiewała mi owa „ślunska godka”, leciały akurat wiadomości sportowe – zwykłe wiadomości sportowe, takie jak te, które znamy od dziesięcioleci – tyle że tam właśnie zamiast „mecz”, używano słowa „szpil”, a każde pojedyncze słowo wymawiało się z tym charakterystycznym, ciężkim, jak ja to określam „chamskim” śląskim zaśpiewem.
      To co mnie jednak naprawdę uderzyło, to to, że, z tego co zdążyłem usłyszeć, ów „szpil” był tam jedynym niemieckim słowem. Poza tym mieliśmy tylko wspomniany zaśpiew. Ponieważ większość wspomnianej informacji dotyczył piłki nożnej, słowo „szpil” wracało co chwilę i to, naturalnie, w całym swoim gramatycznym bogactwie. A więc mieliśmy „dzisiejszy szpil”, „pod koniec szpila”, „jutrzejszemu szpilowi”, no i oczywiście „o tym szpilu”. Słuchałem tej błazenady i nagle sobie uświadomiłem, że oni – a mam tu na myśli wszystkich tych miejscowych patriotów, którzy oblepiają miasto nalepkami z hasłem „godom po ślunsku” i gdzie tylko mogą zaznaczają teren w sposób już bardziej zdecydowany, czyli albo uruchomiając restaurację „Kattowitz”, czy wydając gazetę pod nazwą „Zeitung” – znaleźli się w autentycznej pułapce, z której bez języka polskiego, a więc jedynego tak naprawdę języka, który znają, się nie wyrwą. No bo, zastanówmy się, co to jest za komedia z tym „szpilu”, „szpila”, czy „szpilowi”? Ja bym zrozumiał, gdyby oni ograniczyli nieco swoje ambicje i zamiast „mecz”, mówili „mycz”, albo co by tam im przyszło do tych tępych łbów, no ale „szpil”? Przecież to się nie trzyma kupy. Niech no oni tylko spróbują to zapisać. Jak to będzie wyglądało? „Spielowi”? „Spielu”? Który Niemiec będzie wiedział, o co chodzi?
      Przy okazji wygranego przez Liverpool meczu z Tottenhamem oglądaliśmy trochę w Internecie rozmowy z kibicami The Reds, no i przyznaję, że oni w większości mówili tak, że jak akurat z tego rozumiałem niewiele. Ów „scouse accent” jest tak ciężki, że normalny człowiek wobec niego zwyczajnie pozostaje bez szans. Jednak, co by o nim nie mówić, to jest wciąż język angielski. Nie francuski, nie włoski, nie niemiecki. Ci kibice Liverpoolu mówią po angielsku i dzięki temu są powszechnie traktowani, jako element miejscowego kolorytu, a nie jako banda idiotów, którzy postanowili na przykład mówić po francusku, tyle że z zachowaniem angielskiej gramatyki i udawać, że kultywują lokalną tradycję.
      Czytelnicy tego bloga znają mój stosunek do tak zwanego „śląskiego patriotyzmu” i nie mam tu ochoty dziś niczego tłumaczyć. Muszę natomiast stwierdzić, że ta moja niedawna przejażdżka do pracy busem, potwierdziła w mojej opinii jedynie słuszność wszystkich tych moich „śląskich kompleksów”. Na tym poziomie, póki co, nic się nie zmieni. Niech się oni wszyscy pukną w swoje drewniane czoła.

Zapraszam wszystkich i każdego do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie kupujemy moje książki. Polecam.
      

      

niedziela, 14 października 2012

Komu kredyt - gdy demokracja dopada każdego

Ostatnio parę razy zdarzyło mi się, czy to tu, czy tam, zajmować czystym popem – wczoraj na przykład w Salonie24 zamieściłem dość prosty paszkwil na piosenkarkę Marię Peszek – a, jak wiemy, niewiele trzeba, by temat uruchamiał temat, a potem temat kolejny, no i w ten sposób pomyślałem sobie, że podzielę się tu pewną refleksją, która tak naprawdę pozbawiona jest większej głębi, ale ponieważ może mieć pewną wartość terapeutyczną, więc czemu miałbym się powstrzymywać, prawda?
Otóż niedawno starsza Toyahówna zmusiła mnie, bym wysłuchał gdzieś w Sieci zapisu czegoś co swego czasu w BBC zainicjował niejaki Victor Lewis-Smith, co dziś w Polsce pospolicie nazywa „wkręcaniem”, i co z najwyższym upodobaniem praktykowane jest przez różnych radiowych przygłupów, którym się wydaje, że znaleźli prawdziwy samograj, do którego nie trzeba mieć ani inteligencji, ani talentu, a wystarczy jeden cudzy stary pomysł. Ponieważ jedyne radio jakie mamy, znajduje się w kuchni i jest stale ustawione na tak zwaną „radiową dwójkę”, osobiście raczej nie korzystam, a więc o tym, że owo „wkręcanie” to prawdziwa plaga wiem z relacji dzieci i znajomych. Kiedyś nawet zastanawiałem się, czy gdyby trafiło na mnie, dałbym się nabrać i od razu zdecydowałem, że w żadnym wypadku, i to wcale niekoniecznie dlatego, że ja wszystkie obce połączenia – a jak wiemy, ostatnio one się mnożą – natychmiast, głównie z braku czasu, rozłączam, ale przez to, że to naprawdę nie jest duży kłopot poznać, że ktoś sobie z nas robi jaja, zwłaszcza gdy owym jajcarzem jest jakiś bałwan z radia. No ale ponieważ moje dziecko kazało mi słuchać, to i słuchałem.
Nie wiem, co to było za radio natomiast telefony były dwa, oba w dość podobnej sprawie, z tym samym „dowcipnym” pomysłem – pierwszy do aktora Cezarego Pazury, a drugi do celebryty Kuby Wojewódzkiego. Chodziło o to, że dziennikarz, udając – na tyle na ile sobie tę sztukę wyobrażał i na ile ją potrafił wykonać – kobiecy głos, kazał obu po kolei odpowiadać na jakieś kompletnie absurdalne urzędowe pytania.
I oto proszę sobie wyobrazić, że Pazura w pierwszej chwili przede wszystkim starał się być grzeczny, jednak już po chwili idiotyzm tych pytań zaczął go najwyraźniej bawić. Rozmowa więc wyglądała trochę tak, że on na zmianę albo tłumaczył tej „kobiecie”, że ona ma jakąś kompletnie bezsensowną pracę, gdzie jej każą się kompromitować, i żeby mu dała spokój, albo pytał, czy to nie jest przypadkiem jakiś żart. W końcu, cały czas bardzo rozbawiony, powiedział, że to jest coś tak głupiego, że on musi to opowiedzieć znajomym, no i zabawa się skończyła.
Z Wojewódzkim, proszę sobie wyobrazić, było już zupełnie inaczej. Wojewódzki od początku do samego końca trzymał bardzo poważny fason, typu „to co pani robi to skandal” i „jak pani śmie w ten sposób ze mną rozmawiać?”. Bardzo chciałbym być dobrze zrozumiany. Do Wojewódzkiego dzwoni facet, piszczącym głosem – takim jak mogą robić mali chłopcy, kiedy ich się poprosi, by udawali kobietę – przedstawia się jako pracownica jakiegoś towarzystwa kredytowego, i zadaje mu jedno jedyne pytanie: „Jakie pan ma wykształcenie”, a on się zachowuje, jakby świadomość tego, że jest wielką telewizyjną gwiazdą tak go paraliżowała, że ani przez chwilę nie dopuszcza do siebie myśli, że ktoś śmie z niego sobie żartować. Mało tego. On nie dość, że udowadnia, że zwyczajnie nie odbiera już rzeczywistości, to z tą „kobietą” rozmawia tak jakby dla niego liczyło się tylko jedno: żeby ludzie nie traktowali go w taki sposób, jakby on był nikim.
Powiem szczerze, że te pięć może minut zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, a to głównie przez to, że w pewnym momencie owa rozmowa zaczęła się układać w taki sposób, że już naprawdę trudno było się zorientować, kto tu jest prowokatorem, a kto ofiarą. Ta „pani od kredytów” cały czas mówiła: „Ależ proszę pana, ja chcę tylko wiedzieć, jakie pan ma wykształcenie, bo ja to muszę wysłać do banku”, a ten bałwan wciąż się tak nadymał, że jeszcze tylko brakowało, żeby „jej” powiedział, że „ona” nie wie, z kim rozmawia, i że wyśle na „nią” swoich adwokatów. A z drugiej strony, coś go powstrzymywało przed tym, by wyłączyć telefon.
W pewnym momencie doszło do czegoś takiego: „Powiem pani tak, jako człowiek, który zajmuje się komunikacją… jestem dziennikarzem” „O! Dziennikarzem, to jakie to będzie wykształcenie?” „Proszę pani, sposób prowadzenia tej rozmowy jest kategorycznie zły i ja nie życzę sobie tego tonu egzekwowania pytań”. Dokładnie tak.
Czas na jakieś podsumowanie. Otóż moim zdaniem, w tym wszystkim sa same dobre wieści. Miło jest oczywiście widzieć, że nawet w tym środowisku są jakieś różnice w poziomie. Gdyby miało się okazać, że to wszystko jest syf, który jest wyznaczany przez ludzi takich jak Wojewódzki, byłoby naprawdę marnie. Druga sympatyczna wiadomość jest taka, że, jak wiemy, telefon do Wojewódzkiego był w sprawie kredytu, który Wojewódzki dostanie, jeśli się okaże, że ma odpowiednie wykształcenie. I proszę sobie wyobrazić, że on nie zrobił tego co zrobiłbym – i wciąż robię – ja, a więc nie odpowiedział: „Dziękuję, nie jestem zainteresowany” i nie odłożył słuchawki, tylko się oburzał, że oni mu proponują jakiś kredyt i robią to bez odpowiedniego szacunku.
Powiem więc, że to jest coś. To jest coś bardzo, ale to bardzo fantastycznego. Reakcja Kuby Wojewódzkiego na to, że bank chce mu dać jeszcze jeden kredyt, jednak robi to jakby rozmawiał z jeszcze jedną, kolejną szmatą. Czemu on się tak wyłożył? Myślę, że tu by się przydał jakiś psycholog. Mam swoją teorię na ten temat, ale się nie będę wysuwał przed szereg.

Serdecznie namawiam do wspierania tego bloga. Czy to przez kupowanie książek - można nawet bezpośrednio u mnie, ale za to z osobistą dedykacją - czy przez zwykłe wsparcie finansowe. A ja zapewniam, że tego nie zmarnuję. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...