Pokazywanie postów oznaczonych etykietą batman. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą batman. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 22 lipca 2012

Batman vs. Joker - walkower 0-4

Oczywiście mogę się mylić, mogłem coś przegapić, ale mam wrażenie, że owo – absolutnie historyczne moim zdaniem – morderstwo, do jakiego doszło w mieście Aurora w pobliżu Denver, nie spotkało się z poważniejszym zainteresowaniem w tak zwanej blogosferze. Można odnieść wrażenie, że najbardziej liczący się blogerzy uznali, że zajmowanie się kolejnym wybuchem pojedynczego szaleństwa gdzieś na świecie jest jak na ich ambicje zwyczajnie zbyt płytkie i niegodne. Co innego sprawa sytuacji w koalicji, dymisja prezesa Śmietanki, czy wyjazdowe posiedzenie klubu Prawa i Sprawiedliwości. Natomiast, jak idzie o to, że gdzieś znów jakiś wariat wziął karabin i zastrzelił pięć, dziesięć czy sto osób… te liczby są ciekawe wyłącznie o tyle o ile dla owego aktu opętania tworzą dobre tło.
To prawda. Przez jakiś czas wszystkie telewizje informacyjne pokazywały dom, w którym mieszkał zabójca i informowały o tym jak to odpowiednie służby zastanawiają się, w jaki sposób usunąć stamtąd wszystkie te ładunki, które on tam umieścił, i zrobił to tak sprytnie. No i widzieliśmy tych policjantów, pirotechników, agentów FBI i wszyscy oni wyglądali tak fantastycznie zawodowo. No i też samego zabójcę, z jego twarzą, nazwiskiem i całą tak intrygującą, jak na kogoś kto potrafił dokonać czynu tak strasznego, historią. No i te dwanaście osób. A raczej tę liczbę – 12. I to napięcie, czy ona urośnie, czy zatrzyma się na swoim w końcu niezbyt szczególnie poruszającym poziomie.
W telewizji TVN24 wystąpił, odgrzebany ostatnio z owej sterty pozornie zapomnianych już numerów telefonów Paweł Moczydłowski – doktor i ekspert. Ekspert i doktor. I oświadczył, że ci wszyscy wariaci z karabinami robią to co robią, bo bardzo liczą na to, że dzięki temu i oni w końcu trafią do głównych mediów i będą sławni. No a media, wiadomo, robią co do nich należy, i koło się zamyka. Rozmawiający z Moczydłowskim dziennikarz z powagą i zrozumieniem skinął głową i sprawa została zamknięta. Znów pokazano dom, w którym mieszkał zabójca, zostało pokazane jego zdjęcie, podpisane tym podwójnym imieniem i nazwiskiem, i poinformowano, że liczba zmarłych się nie zmniejszyła.
Okazuje się jednak, że obok tego świata, świata mediów oficjalnych i obywatelskich, istnieje jeszcze miejsce, gdzie można się dowiedzieć czegoś o tych, którzy wybrali się tamtej fatalnej nocy do kina i już nie wrócili. Miejsce gdzie nazwisko owego jakże fantastycznego wcielenia Jokera nie pada, natomiast można sobie obejrzeć zdjęcia i poznać imiona tych co umarli. Nie jest trudno tam trafić. Wystarczy choć na moment zmienić kierunek, w którym zwracamy nasze emocje. Nie wiem dokładnie co to za miejsce, ale od swoich dzieci dowiaduję się, że ma ono swoją nazwę „They have names” i że tam są zdjęcia wszystkich tych osób i historia ich ostatnich godzin. I tam właśnie oni przestają być tylko numerami. Nazwiska tego kto ich zabił tam nie ma.
Jest za to na przykład pewien Alex Sullivan, który owego dnia obchodził urodziny, i godzinę przed seansem napisał do swojego kumpla (na Twitterze!) wiadomość, że jeszcze godzina i nadejdzie najpiękniejszy wieczór w jego życiu. Ja sam naturalnie nie widzę możliwości, by kolejne ekranizacje Batmana, czy jakiegokolwiek innego komiksu miały wytyczać główne etapy mojego życia. Nie widzę też naturalnie za bardzo sensu w tym, że kolega owego Alexa przychodząc na miejsce tej rzezi uznał za stosowne założyć na siebie koszulkę ze znakiem Batmana, Powiem coś jeszcze. Nie rozumiem zupełnie, jak można po tym co się stało wciąż emocjonować się tym właśnie filmem, gdzie akurat o pojedynczych ofiarach Jokera wiemy dokładnie tyle samo co o każdym z tych dwunastu, a więc nic. Jednak każde z tych spojrzeń oczywiście szanuję, a już zdecydowanie uważam je za o wiele bardziej warte naszego zrozumienia, niż perspektywę, którą wyznaczył umysł człowieka, który uznał, że Joker to bohater pozytywny. A dziś ją wyznacza w stopniu jeszcze bardziej dobitnym podejście do całej sprawy mediów, a wraz nimi popularnej opinii, które postępują tak jakby uznały że w tym wszystkim liczy się tylko jeden człowiek, a reszta to tylko zmieniające się liczby.
Obejrzałem wczoraj raz jeszcze Batmana z Nicholsonem w roli Jokera. Głupio to mówić, ale ani Keaton jako Batman, ani tym bardziej Bassinger w roli reporterki, nie są w stanie przebić postaci Jokera. To Joker w tym filmie jest prawdziwa gwiazdą. Pewnie trochę dlatego, że jedyną prawdziwą gwiazdą jest tam Jack Nicholson, ale również dlatego, że – nie oszukujmy się – Batman to nudy na pudy. Batman to ktoś z kim nawet nie ma jak się normalnie zabawić. W całym filmie nie ma jednej wypowiadanej przez Batmana kwestii wartej nawet nie zapamiętania, ale choćby i uśmiechu. Tam prawdziwym mistrzem ceremonii jest Joker. A ja już w tej chwili się tylko zastanawiam, gdyby to wszystko nie było tylko popularną zabawą, lecz faktycznym pojedynkiem między Dobrem a Złem, kogo by zaproszono do prowadzenia na przykład kolejnej edycji popularnego programu pod tytułem „Mam talent”? I nie będę udawał, że na to pytanie nie znam odpowiedzi.

Jutro wyjeżdżam na tydzień do siebie na wieś. Postaram się przez ten czas coś parę razy napisać i posłać Państwu stamtąd. Tymczasem z psem zostaje tu pani Toyahowa. Jeśli ktoś ma jakiś luźny grosz, bardzo proszę przez ten czas wspomagać ten blog, tym razem głównie z myślą o niej. Dziękuję.


piątek, 20 lipca 2012

O humanizmie z ostatniego kręgu

Przyznaję uczciwie, że z wszystkich filmów, jakimi miałem okazję się w życiu emocjonować, jedno z pierwszych miejsc zajmuje tak zwany „oryginalny” Batman, a więc z Jackiem Nicholsonem w roli Jokera. Wybór ten jest o tyle szczególny, że ani same komiksy, ani ich ekranizacje nigdy nie były moją pasją, a więc i historia człowieka-nietoperza w dowolnym momencie mojego życia obchodzić mnie mogła zaledwie tyle co nic. Jak idzie o Batmana z Nicholsonem – pozostaję zwyczajnie bezradny.
O co tu chodzi? Otóż kiedy myślę o tej szczególnej ekranizacji Batmana, w głowie mam tylko tego Nicholsona i tylko tę jedną jedyną scenę, kiedy to Joker – daję słowo, że nawet nie umiem opisać całego kontekstu tego ujęcia, a więc gdzie to się dokładnie dzieje i co z tego co widzimy ma wynikać – najpierw rozpyla jakiś gaz, który obezwładnia wszystkich, którzy mogliby mu próbować przeszkodzić, a następnie on i jego kumple idą przez to muzeum i niszczą wszystko co im się nawinie pod rękę, czy choćby wpadnie w oko. Jeden z nich niesie na ramieniu potężny kasetowy odtwarzacz, z którego ryczy jakaś funkowa muzyka, a oni wszyscy są tacy rozbawieni, tacy beztroscy, tacy wolni – i w rytm tej muzyki dokonują owego bezsensownego, kompletnie absurdalnego aktu zniszczenia.
Ile razy oglądam tę scenę, a w niej wielką rolę Jacka Nicholsona, myślę sobie, że nigdy w swoim życiu nie widziałem demonstracji tak głupiej beztroski, takiej bezmyślnej nonszalancji. W dodatku nonszalancji wypełnionej tak strasznie pustą zabawą. Kiedyś u Boba Greene’a czytałem tekst o tym, jak to słowo „party” w kulturze i języku angielskim przestało oznaczać szkolny bal, czy domową prywatkę, czy może pospolite urodzinowe przyjęcie, a zaczęło kojarzyć się wyłącznie z najbardziej intensywnym tak zwanym „imprezowaniem”. Bob Greene opisuje zabawę, która w języku amerykańskiej młodzieży nosi nazwę „quarters” i polega na tym, by najpierw trafić ćwierćdolarówką do szklanki z piwem, a potem to piwo wypić. Wygrywa ten, który się pierwszy wyrzyga. Czy jakoś tak.
A więc w owej scenie z Nicholsonem zdecydowanie chodzi o „party”. O to by zrobić coś kompletnie niepotrzebnego, niechby i nawet głupiego, a jednocześnie dowodzącego naszej nieskończonej wolności. Idzie Nicholson z bandą tych kretynów – bo tak to właśnie jest, oni wszyscy stanowią cudownie idealną bandę idiotów, których jedyna, ale i zupełnie wystarczająca siła polega na tym, że im dziś wolno wszystko – i wszyscy, podrygując w rytm tej muzyki, zarażają świat tym swoim idealnym chaosem. Patrzę więc na ten krótki przecież bardzo fragment popularnego filmu i myślę sobie, że niewykluczone, że kiedy Nicholson przygotowywał się do tej roli, może przez głowę przeleciała mu ta jedna myśl, że trzeba zagrać Szatana. Takiego jakiego znamy choćby z powieści Bułhakowa.
Właśnie tak. Tu chodzi o to „party”. To samo „party”, jak sądzę – i przepraszam moje dzieci, ale tak to właśnie widzę – z którym mamy do czynienia choćby w kultowym już, gdzieniegdzie uważanym za jeden z najlepszych rockowych teledysków w historii, klipie popowej grupy Verve, zatytułowanym „Bitter Sweet Symphony”. Jest zwykła ulica, jest oczywiście ta kamera, ulicą idzie niedbale ubrany młody, długowłosy człowiek i… maszeruje prosto przed siebie. Przez „prosto przed siebie” rozumiem to, że on idzie w taki sposób, jakby na tej ulicy był tylko on i nikt więcej. A zatem, z jednej strony gra ta muzyka, a z drugiej on sobie idzie jakby świat należał tylko do niego, no i rozprasza wszystko co spotka na swojej drodze. Tyle. To wszystko. To jest jedyny pomysł tego filmu. Że kiedy on idzie, wszyscy muszą mu zejść z drogi. O co tu chodzi? Czemu ten akurat parominutowy film zdobył takie uznanie? Myślę, że właśnie z tego samego powodu, dla którego słynna scena z Jokerem w muzeum była tak przerażająca. Przez ową afirmację bezkresnej wolności.
Myślę że większość z nas, którzy się tu codziennie spotykamy, domyśla się już, skąd się wzięła ta dzisiejsza refleksja. Tak. Poszło o to nieszczęście w Denver na filmowej premierze nowego Batmana. Ten człowiek najpierw rozpuścił gaz, a następnie postanowił pokazać całemu światu, na czym polega prawdziwa wolność. Ja oczywiście świetnie wiem, że już w tym momencie cale tabuny psychologów, socjologów, specjalistów od zachowań kryminalnych nie tylko u nas w Polsce korzystają z okazji, by opowiedzieć gdzie się tylko da, jak to oni świetnie wiedzą, czym jest nienawiść, złe wychowanie i szkodliwy wpływ mediów. Dziękuję bardzo. Jak idzie o mnie, nie skorzystam. Nie muszę mieć bowiem przeróżnych tytułów doktorskich i doświadczenia w całym szeregu fantastycznych szkoleń odnośnie tego, jak ciężko jest się młodym ludziom odnaleźć w dzisiejszym świecie. Bo ja wiem, czym jest „party”. I wiem jaką ono ma moc. No i wiem jeszcze coś. Wiem mianowicie, jaka jest zależność między imprezą, a wolnością.
A więc, przepraszam bardzo, ale nastrój mam w tej chwili taki, że jeśli spotkam kogoś, kto mnie zacznie uświadamiać odnośnie pożytków płynących z tak zwanego humanizmu, wezmę i zabiję. A potem będę się tłumaczył w sądzie, że mnie tak właśnie zdemoralizowała kultura popularna.

Pomijając bezpośrednią pomoc dla tego bloga, nie mam sposobu, by wiedzieć, jak jest ten blog czytany, przez kogo, i tym bardziej, na ile to co tu powstaje jest komukolwiek potrzebne. Oczywiście są komentarze, ale sami widzicie jak jest, więc ja już nie muszę nic dodawać. A więc nie wiem nic. Te 800 odsłon dziennie to możecie być równie dobrze Wy, jak i ktokolwiek inny. Ten tydzień minął niestety jako całkowita zagadka na obu poziomach. Powyższy tekst, który osobiście uważam za bardzo ważny na tle tego co bylo wcześniej, powisi tu aż do nowego tygodnia. Mam nadzieję, że zostanie doceniony. Proszę więc mnie nadal wspierać. Bardzo tego potrzebujemy.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...