Oczywiście mogę się mylić, mogłem coś przegapić, ale mam wrażenie, że owo – absolutnie historyczne moim zdaniem – morderstwo, do jakiego doszło w mieście Aurora w pobliżu Denver, nie spotkało się z poważniejszym zainteresowaniem w tak zwanej blogosferze. Można odnieść wrażenie, że najbardziej liczący się blogerzy uznali, że zajmowanie się kolejnym wybuchem pojedynczego szaleństwa gdzieś na świecie jest jak na ich ambicje zwyczajnie zbyt płytkie i niegodne. Co innego sprawa sytuacji w koalicji, dymisja prezesa Śmietanki, czy wyjazdowe posiedzenie klubu Prawa i Sprawiedliwości. Natomiast, jak idzie o to, że gdzieś znów jakiś wariat wziął karabin i zastrzelił pięć, dziesięć czy sto osób… te liczby są ciekawe wyłącznie o tyle o ile dla owego aktu opętania tworzą dobre tło.
To prawda. Przez jakiś czas wszystkie telewizje informacyjne pokazywały dom, w którym mieszkał zabójca i informowały o tym jak to odpowiednie służby zastanawiają się, w jaki sposób usunąć stamtąd wszystkie te ładunki, które on tam umieścił, i zrobił to tak sprytnie. No i widzieliśmy tych policjantów, pirotechników, agentów FBI i wszyscy oni wyglądali tak fantastycznie zawodowo. No i też samego zabójcę, z jego twarzą, nazwiskiem i całą tak intrygującą, jak na kogoś kto potrafił dokonać czynu tak strasznego, historią. No i te dwanaście osób. A raczej tę liczbę – 12. I to napięcie, czy ona urośnie, czy zatrzyma się na swoim w końcu niezbyt szczególnie poruszającym poziomie.
W telewizji TVN24 wystąpił, odgrzebany ostatnio z owej sterty pozornie zapomnianych już numerów telefonów Paweł Moczydłowski – doktor i ekspert. Ekspert i doktor. I oświadczył, że ci wszyscy wariaci z karabinami robią to co robią, bo bardzo liczą na to, że dzięki temu i oni w końcu trafią do głównych mediów i będą sławni. No a media, wiadomo, robią co do nich należy, i koło się zamyka. Rozmawiający z Moczydłowskim dziennikarz z powagą i zrozumieniem skinął głową i sprawa została zamknięta. Znów pokazano dom, w którym mieszkał zabójca, zostało pokazane jego zdjęcie, podpisane tym podwójnym imieniem i nazwiskiem, i poinformowano, że liczba zmarłych się nie zmniejszyła.
Okazuje się jednak, że obok tego świata, świata mediów oficjalnych i obywatelskich, istnieje jeszcze miejsce, gdzie można się dowiedzieć czegoś o tych, którzy wybrali się tamtej fatalnej nocy do kina i już nie wrócili. Miejsce gdzie nazwisko owego jakże fantastycznego wcielenia Jokera nie pada, natomiast można sobie obejrzeć zdjęcia i poznać imiona tych co umarli. Nie jest trudno tam trafić. Wystarczy choć na moment zmienić kierunek, w którym zwracamy nasze emocje. Nie wiem dokładnie co to za miejsce, ale od swoich dzieci dowiaduję się, że ma ono swoją nazwę „They have names” i że tam są zdjęcia wszystkich tych osób i historia ich ostatnich godzin. I tam właśnie oni przestają być tylko numerami. Nazwiska tego kto ich zabił tam nie ma.
Jest za to na przykład pewien Alex Sullivan, który owego dnia obchodził urodziny, i godzinę przed seansem napisał do swojego kumpla (na Twitterze!) wiadomość, że jeszcze godzina i nadejdzie najpiękniejszy wieczór w jego życiu. Ja sam naturalnie nie widzę możliwości, by kolejne ekranizacje Batmana, czy jakiegokolwiek innego komiksu miały wytyczać główne etapy mojego życia. Nie widzę też naturalnie za bardzo sensu w tym, że kolega owego Alexa przychodząc na miejsce tej rzezi uznał za stosowne założyć na siebie koszulkę ze znakiem Batmana, Powiem coś jeszcze. Nie rozumiem zupełnie, jak można po tym co się stało wciąż emocjonować się tym właśnie filmem, gdzie akurat o pojedynczych ofiarach Jokera wiemy dokładnie tyle samo co o każdym z tych dwunastu, a więc nic. Jednak każde z tych spojrzeń oczywiście szanuję, a już zdecydowanie uważam je za o wiele bardziej warte naszego zrozumienia, niż perspektywę, którą wyznaczył umysł człowieka, który uznał, że Joker to bohater pozytywny. A dziś ją wyznacza w stopniu jeszcze bardziej dobitnym podejście do całej sprawy mediów, a wraz nimi popularnej opinii, które postępują tak jakby uznały że w tym wszystkim liczy się tylko jeden człowiek, a reszta to tylko zmieniające się liczby.
Obejrzałem wczoraj raz jeszcze Batmana z Nicholsonem w roli Jokera. Głupio to mówić, ale ani Keaton jako Batman, ani tym bardziej Bassinger w roli reporterki, nie są w stanie przebić postaci Jokera. To Joker w tym filmie jest prawdziwa gwiazdą. Pewnie trochę dlatego, że jedyną prawdziwą gwiazdą jest tam Jack Nicholson, ale również dlatego, że – nie oszukujmy się – Batman to nudy na pudy. Batman to ktoś z kim nawet nie ma jak się normalnie zabawić. W całym filmie nie ma jednej wypowiadanej przez Batmana kwestii wartej nawet nie zapamiętania, ale choćby i uśmiechu. Tam prawdziwym mistrzem ceremonii jest Joker. A ja już w tej chwili się tylko zastanawiam, gdyby to wszystko nie było tylko popularną zabawą, lecz faktycznym pojedynkiem między Dobrem a Złem, kogo by zaproszono do prowadzenia na przykład kolejnej edycji popularnego programu pod tytułem „Mam talent”? I nie będę udawał, że na to pytanie nie znam odpowiedzi.
Jutro wyjeżdżam na tydzień do siebie na wieś. Postaram się przez ten czas coś parę razy napisać i posłać Państwu stamtąd. Tymczasem z psem zostaje tu pani Toyahowa. Jeśli ktoś ma jakiś luźny grosz, bardzo proszę przez ten czas wspomagać ten blog, tym razem głównie z myślą o niej. Dziękuję.