Pompowanie Henryki Krzywonos, zgodnie z wyrażonymi przeze mnie jeszcze wczoraj prognozami, trwa w najlepsze. Jak się dowiaduję, na Facebooku (a jakże!) pojawiło się jakieś świeże towarzystwo uwielbienia dla legendy pani Krzywonos, i jak się na dziś wydaje, już tysiące fanów tej szczególnej damy się tam zarejestrowało. Ale co tam Facebook! Nawet tu, na naszym skromniusieńkim blogu, pojawiło się paru wysłanników owego fanklubu, żeby nas uświadomić, jak to przez minione trzydzieści lat, Solidarność miała dwóch bohaterów – Lecha i panią Henię. W tym tempie może się okazać, że na przyszłorocznej maturze dzieci nie będą musiały pisać wypracowania z przesłania, jakie nam zostawił Leszek Kołakowski, ani z artystycznego dorobku Kazimierza Kutza, lub podstaw filozofii Adama Darskiego, ale właśnie z Krzywonos. Mocne.
Mam wrażenie, że już kiedyś – chyba przy okazji, jak pewien krakowski patriota wraz z paroma swoimi wychowankami chcieli mnie albo zapędzić pod sąd, albo mi zwyczajnie wpieprzyć – o tym wspominałem. Ale nigdy za dużo prawdy, więc co nam szkodzi się powtórzyć? Pamiętam jak kiedyś, jeszcze w latach 80-tych, miałem ucznia, który bardzo aktywnie udzielał się w KPN-ie, i w ramach tej działalności albo się gonił z milicją po ulicach Katowic, albo chodził pod Kopalnię Wujek i tam palił świeczki. Miał ów ten mój uczeń dziewczynę – osobę niezwykłej urody i ogólnego uroku – która dzieliła z nim jego zainteresowania. Któregoś dnia esbecja zdjęła ją spod tej kopalni, jak tam przyszła kłaść kwiatki, zawlokła na komendę, rozbabrała ją do naga i kazała jej robić żabki dookoła jakiegoś pokoju tak długo, aż ona padła z wymęczenia. Gwoli sprawiedliwości, o ile mi wiadomo, nikt jej nawet nie tknął palcem. To by ją akurat różniło od Henryki Krzywonos. No ale, jak wiemy, historia rozdzieliła sprawiedliwie – jedni stali się bohaterską legendą, a innych znam tylko ja. I to też przez głupi przypadek.
Pompowanie legendy Henryki Krzywonos – wedle wyrażonych przeze mnie oczekiwań i zgodnie z zasadami sztuki – nabiera rozpędu. Nie wiemy, jak to się skończy. Z tego co wiem, ona przez trzydzieści lat nie znalazła w sobie wystarczająco dużo determinacji i tego czegoś, co pozwala robić karierę na każdym poziomie, żeby zyskać odpowiednią dla swoich zasług popularność. Przy jej poglądach i towarzyskiej pozycji, droga do medialnego mainstreamu wydawałaby się stać otworem. A tymczasem tu, nawet to że ona – jak ktoś mnie dziś informuje – zgłosiła się do Gazety Wyborczej z prośbą o wywiad, obiecując że za tę uprzejmość, dla nich skopie Jarosława Kaczyńskiego, też wciąż jej nie pomogło się wybić. Ktoś powie, że trudno robić gwiazdę z kogoś takiego jak Krzywonos. Nie zgadzam się. Taki Piotr Semka wygląda od niej znacznie gorzej, a proszę, jak sobie radzi!
Dopiero wczoraj się wreszcie udało. No ale pytanie wciąż pozostaje, czy to wystarczy? A jeśli tak, to na jak długo? Jest bardzo możliwe, że pani Henryka Krzywonos zniknie z publicznej przestrzeni tak szybko, jak się w niej pojawiła. Kto się wtedy pojawi zamiast niej? A może jednak jej się tym razem uda? Może jednak przyszłoroczni maturzyści już powinni zacząć zbierać informacje na temat działalności gdańskiej tramwajarki? Nie wiadomo. Jednego jednak zawsze możemy być pewni. Że System na polu autorytetów zawsze sobie poradzi. Kolejka jest długa. I po stronie zysków i po stronie strat. A ruch w interesie jak zawsze duży. Zawsze jest do czego sięgnąć. Czy to po to, żeby komuś tylko przypieprzyć, czy może po to, żeby go zniszczyć, czy wręcz w celu pozbawienia kogoś życia. Żeby nikt mi nie zarzucił, że jestem ogarnięty obsesją na punkcie pani Heni, pozwolę sobie przypomnieć pewien mój stary wpis, jeszcze ze stycznia ubiegłego roku, w którym o dziś poruszanym problemie pisałem bardziej szeroko i zdecydowanie bardziej uniwersalnie. Niedługi. Akurat taki, by z tym wstepem dał się przeczytać w normalnym tempie. Zapraszam.
Tyle się ostatnio zdarzyło rzeczy ważnych, czy choćby tylko ciekawych, że zupełnie niepostrzeżenie narobiłem sobie poważnych opóźnień. Zaglądam dziś rano przy śniadaniu w weekendowy Dziennik a tam, w tym ich Magazynie, artykuł jakiejś Magdaleny Salik zatytułowany Uległość silniejsza od etyki z podtytułem Powtórzono słynny eksperyment Milgrama: wciąż lubimy zadawać ból innym. http://www.dziennik.pl/nauka/article299001/Uleglosc_silniejsza_od_moralnych_hamulcow.html
Tu, na tym blogu, jeszcze wiosną zeszłego roku, była mowa o tym niezwykłym eksperymencie. Dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi, króciutkie przypomnienie. W roku 1963, amerykański psycholog z Yale, Stanley Milgram opublikował artykuł zatytułowany „Behawioralne studium posłuszeństwa”, a oparty na wynikach serii eksperymentów, które sam przeprowadził w roku 1961. Milgram, zainspirowany ledwo co rozpoczętym procesem niemieckiego zbrodniarza Adolfa Reichmanna, postanowił zbadać wpływ autorytetów na zachowanie się ludzi. W wyniku tych badań doszedł do wniosku, że człowiek, odpowiednio zaprogramowany na posłuszeństwo autorytetom i odpowiednio w tym kierunku wytresowany, jest gotów zaakceptować każdą podłość, nawet wbrew sobie, byle tylko „mądrzejsi od niego” takie podłe postępowanie zaakceptowali.
Ciekawe przy tym było nawet nie to, że – skądinąd zwykli, dobrzy ludzie – dopuszczali się zła, ale to, że robili to właśnie często kompletnie wbrew sobie, często wręcz przy tym autentycznie się męcząc, ale byli posłuszni, bo posłuszeństwo to wymógł na nich ktoś, kto wcześniej przedstawił się im jako autorytet.
Ciekawe przy tym było nawet nie to, że – skądinąd zwykli, dobrzy ludzie – dopuszczali się zła, ale to, że robili to właśnie często kompletnie wbrew sobie, często wręcz przy tym autentycznie się męcząc, ale byli posłuszni, bo posłuszeństwo to wymógł na nich ktoś, kto wcześniej przedstawił się im jako autorytet.
Więc dowiadujemy się, że – jak podaje Dziennik – eksperyment powtórzono i okazało się, że wszystko jest tak samo jak kiedyś. Bierzemy zwykłego obywatela, mówimy mu, że ma przed sobą bardzo mądrego profesora, albo kogoś ogólnie szanowanego i wybitnego, a później mu każemy robić najróżniejsze dziwne rzeczy, powtarzać za nami najbardziej idiotyczne opinie, wykonywać najgłupsze możliwe ruchy, a obywatel – tylko dlatego, że uważa, że z mądrzejszymi od niego nie ma co dyskutować – postępuje dokładnie tak, jak sobie tego życzymy. A jeśli ktoś będzie miał wątpliwości, to albo się mu powie, że jest tropicielem spisków, albo ostatecznie przyprowadzi mu się obywatela i on potwierdzi ze zbolałym uśmiechem, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
W sumie jednak – mimo że zawsze jest miło się dowiedzieć, że to co widzimy i to co wiemy z własnego doświadczenia, jest jakoś podparte naukowo – artykuł w Dzienniku nie tworzy jakiejkolwiek nowej jakości. Gdyby jeszcze miało się okazać, ze pani Salik – pisząc o tym powtórzonym eksperymencie – miała na myśli eksperyment, który przeprowadzono niedawno w Polsce, na żywym, bezbronnym organizmie społeczeństwa, to można by było się tym zainteresować. Choćby z tego powodu, że dobrze by było zobaczyć, jak ludzie pokroju Cezarego Michalskiego czy Roberta Krasowskiego wycofują się rakiem, jęcząc „Ojej, nie wiedzieliśmy że to tak będzie…” Jednak nic z tego. Ci dwaj najprawdopodobniej są wciąż z siebie bardzo zadowoleni i uważają, że jeśli ktoś tu uległ podszeptom złych ludzi, to raczej tacy jak my, niż tacy jak oni.
Więc nie byłoby o czym gadać, gdyby nie jedna rzecz. Otóż, jak już wspomniałem, podtytuł artykułu w Dzienniku brzmi Powtórzono słynny eksperyment Milgrama: wciąż lubimy zadawać ból innym. Fakt jest taki, że, według wszelkich relacji dotyczących eksperymentu o którym mowa, niemal żadna z osób wykorzystanych przez Milgrama nie czuła się szczególnie dobrze, realizując narzucony jej program. Wręcz przeciwnie. Wiele z tych osób wręcz prosiło, żeby pozwolić im przestać, ale nacisk był tak duży – połączony wręcz z moralnym szantażem – że się w końcu poddawali. Jednak w niemal każdym wypadku zło rodziło się jakby wbrew tym ludziom, a nie dla ich wygody. Nawet w samym artykule Dziennika jest to stwierdzone explicite: „Milgram wspomina, że większość "nauczycieli" chciała dość wcześnie przerwać eksperyment. Jednak profesor, w rzeczywistości wykładowca biologii, odwodził ich od tego. Najpierw prosił, potem nalegał, że doświadczenie trzeba kontynuować, wreszcie ostrzegał, że uczestnik nie ma wyboru. Pod jego wpływem "nauczyciele" ciągnęli dalej "lekcję". I to nawet wtedy, gdy sami zaczynali odczuwać z tego powodu silny stres.”
Więc czemu ktoś w Dzienniku postanowił napisać, że eksperyment Milgrama był o tym, że lubimy zadawać ból innym, a nie – jak było w rzeczywistości – że mamy skłonność do wysługiwania się fałszywym autorytetom? Przecież to głupie. Przecież cały sens tego co przedstawił Milgram polegał właśnie na tym, żeby przestrzec ludzi nie przed złem, które w sobie skrywają, lecz, żeby pokazać nam, że to dobro, które w nas jest, stanowi wielką wartość, której nie powinniśmy się wstydzić nawet wtedy, gdy namawiają nas do tego źli ludzie. Więc dlaczego Dziennik – albo z wyrachowania, albo przez zwykły odruch – próbuje to, co od wielu miesięcy, wraz z innymi specjalistami od dłubania w ludzkich sumieniach, tak bezlitośnie wyprawia, zwalić na nasze sumienia? Dlaczego próbuje nam wmówić, że jeśli dokonujemy w życiu złych wyborów, jeśli dajemy się wykorzystywać i oszukiwać, jeśli dajemy sobą tak głupio manipulować, to nie dlatego, że naprzeciwko nas stanęli bardzo źli ludzie, ale dlatego, że sami jesteśmy jak zwierzęta?
Co za perfidia! Banda wyrachowanych zbirów, która w pewnym momencie polskiej historii, postanowiła w najbardziej prymitywny sposób, z wykorzystaniem najbardziej trywialnej wiedzy psychologicznej, podporządkować sobie cały duży odłam społeczeństwa – wykorzystując bezlitośnie naturalny u zwykłych ludzi szacunek do wiedzy i do autorytetu – nagle robi niewinne miny, spuszcza skromnie oczy i mówi, że to co się wokół nas od paru lat dzieje, to wynik naszej naturalnej skłonności do zła. Od lat, przed naszymi oczami przesuwa się cały zestaw tzw. autorytetów – profesorowie, artyści, lekarze, prawnicy, wybitni politycy, czasem nawet dziennikarze – a głos ‘zza kadru’ mówi nam, ze wszystko co oni nam powiedzą, mamy przyjąć i postępować zgodnie z podanym wzorem. I nagle dziś okazuje się, że jeśli słyszymy żarty na temat tego, jak można skutecznie ‘stuknąć’ na przykład Prezydenta, to mamy do czynienia z naszym naturalnym zamiłowaniem do „zadawania bólu innym”.
Jest jednak w ostatnio obserwowanym ciągu wydarzeń coś pocieszającego. Mianowicie ta autentycznie naturalna eliminacja tego co złe. Po niejakim Paziku poleciał Ćwiąkalski. Oczywiście z zachowaniem wszelkich proporcji. Bo mimo że fizycznie obaj panowie są – jak to oceniła Toyahowa – do siebie niezwykle podobni, to jednak faktycznie jeden i drugi reprezentują kompletnie inne, że tak powiem, odcienie ciemności. Stąd każdy z nich poniósł karę jak najbardziej sprawiedliwą. I tak jest dobrze.