Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Myra Hindley. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Myra Hindley. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 30 listopada 2020

Myra Hindley twarzą Strajku Kobiet?

 

Ponieważ Donald Trump udzielił wywiadu telewizji Fox News, w którym poinformował o tym, że to co się aktualnie dzieje w Stanach Zjednoczonych, jest największym publicznym przekrętem w całej historii państwa, a jednocześnie zadeklarował gotowość walki do samego końca, sprawę amerykańskich wyborów odkładam na później. Na później – ewentualnie – odkładam też fakt, że protestujące w ramach Strajku Kobiet dziewczęta, zamiast standardowych tabliczek z napisem „***** ***” postanowiły uzbroić się w zakrwawione podpaski. A w tej sytuacji, postanowiłem się trzymać utartych ścieżek i zamieścić kolejny dawny już bardzo felieton, jeszcze z roku 2010. O Życiu.

 

 

        W zamykającej pierwszą płytę zespołu The Smiths piosence, której tytuł Suffer Little Children można by pewnie po prostu przetłumaczyć na nowotestamentowe „pozwólcie dzieciom”, chodzi o bardzo w Wielkiej Brytanii wspominane wielokrotne morderstwo, którego w latach 1963-1965 w okolicach Manchesteru dokonała niejaka Myra Hindley z jakimś Ianem Bradym. Hindley i Brady najpierw uprowadzili, następnie zgwałcili i w końcu zamordowali pięcioro dzieci, za co zostali ostatecznie skazani na dożywocie. W pewnym sensie obu się udało, bo kiedy wydawano na nich wyrok, w Wielkiej Brytanii właśnie zakazano wykonywania kary śmierci. W efekcie Hindley zmarła dopiero parę lat temu, a Brady jakoś wciąż sobie radzi.

      Morrissey nie opisuje ani samej zbrodni, ani nie śpiewa o losie tych dwojga dziwnych ludzi, jedynie przedstawia strasznie ponury obraz zimnych angielskich wrzosowisk, po których krążą ni to dzieci, ni to ich duchy, w otoczeniu wszechobecnej śmierci. I pewnie nie mielibyśmy nawet pojęcia, że tu w ogóle chodzi o jakąkolwiek zbrodnię, gdyby nie powtarzające się imiona tych dzieci, prawdziwych dzieci, i ten fragment o tym, jak Hindley się nagle budzi, no i wreszcie gdyby nie to wyłkane przez Morrisseya – tak jak tylko on to potrafi – zawodzące, wciąż powracające, pełne groźnego smutku ostrzeżenie: „Oh Manchester, so much to answer for”.

      Przypomniała mi się dziś właśnie ta piosenka i ten upiorny refren, z którego w stronę Manchesteru płynie owa bezlitosna informacja, że przyjdzie kiedyś za to wszystko zapłacić. Że to Manchester odpowiada za śmierć tych dzieci. Nie on, nie ona, ale Manchester. A może nie za śmierć. Może za śmierć oni, natomiast Manchester za coś znacznie większego. Ciekawa bardzo ta piosenka. I bardzo przejmująca. Przypomniała mi się ona właśnie dziś, kiedy usłyszałem, że Sąd Apelacyjny w Katowicach kazał Gościowi Niedzielnemu przeprosić i wypłacić jakieś tam grubsze tysiące Alicji Tysiąc – kobiecie, której polskie państwo nie pozwoliło zamordować swojego nienarodzonego dziecka, i przez to ona dziś to dziecko musi mieć. Pisałem tu dwukrotnie o Alicji Tysiąc. Raz w formie, która Administracja uznała za zbyt hardcorową i notkę usunęła, a następnie w nowej, która wprawdzie ja uznałem za jeszcze twardszą, ale mimo to jakoś jej się upiekło.     I wszystko co chciałem tam powiedzieć – powiedziałem. Każde pojedyncze słowo, każde spojrzenie, każdy gest, każda łza i każdy jęk bólu, jaki chciałem w tym tekście wyrazić, znalazły się tam i nie mam już nic więcej do dodania. Jestem oboma tymi tekstami tak wypełniony, że myślę sobie o nich z pełnym spokojem, i wiem przy tym, że one są i tam gdzie mają krążyć – krążą.

A więc nie będzie już nigdy nic więcej o Alicji Tysiąc i jej dziecku. Dziś będzie o Katowicach. Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj otrzymałem telefon od mojej uczennicy, która gdzieś na początku roku musiała przerwać naukę, bo była w zaawansowanej ciąży i lekarze uznali tę ciążę za zagrożoną. A więc przerwała ona te lekcje i poszła do szpitala. Wczoraj zadzwoniła i poinformowała mnie, że dziecko się urodziło i ma się dość dobrze. A więc niby standard. Ale jest też coś w tej informacji bardzo szczególnego. Otóż to dziecko urodziło się w szóstym miesiącu, i kiedy przyszło na świat ważyło zaledwie kilogram z kawałkiem. Dziś ma już miesiąc, potrafi samodzielnie oddychać, i waży już półtora kilograma. I już jest bezpieczne. Żyje.

Myślę sobie o tych lekarzach ze szpitala w Katowicach, czy Sosnowcu, czy może Tychach – nie wiem – ale gdzieś tu w okolicy, jak oni przez ten miesiąc bardzo dbali o to, żeby to maleńkie dziecko nie umarło. Ja nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak małe musi być dziecko, które waży jeden kilogram, i jak musi być słabe. Nie umiem sobie wyobrazić, jak strasznie wielki trzeba włożyć wysiłek w to by tak małe i słabe dziecko zachować przy życiu. Nie wiem nawet, czy dla lekarzy, którzy tym dzieckiem od miesiąca się zajmują, ta akurat sytuacja była bardzo szczególna. Wiadomo – dzieci rodzą się czasem przedwcześnie. Może i zdarza się, że w szóstym miesiącu. Może medycyna i opieka szpitalna tak już się posunęła, że takie rzeczy się po prostu dzieją. Nie wiem. Wiem, ze trwało to miesiąc, i przez ten miesiąc cała kupa lekarzy w którymś z tych tutaj szpitali stawała na głowie, żeby to dziecko żyło. I żyje.

Ale wiem też, że sześciomiesięczne dzieci w w wielu najbardziej cywilizowanych miejscach świata zabija się w majestacie prawa. Szósty miesiąc, to jest – jak wiemy – 24 tydzień. Pomyślmy tylko, jak to beztrosko brzmi. 24 tydzień. Ale wiem też, że w tym samym mniej więcej czasie, kiedy w tamtym szpitalu toczyła się walka o życie tego dziecka, sędzia w katowickim sądzie – też w majestacie prawa – wydała ten wyrok. I to jest, moim zdaniem wyrok nie byle jaki. To jest też gest nie byle jaki. To jest nie byle jakie świadectwo. Coś się stało. W tym samym czasie, gdy to maleńkie dziecko, tak bardzo bezbronne, dzięki temu że trafiło w ręce takich lekarzy, żyje, sędzia katowickiego Sądu Apelacyjnego dała swój znak.

No i teraz już naprawdę nie pozostaje nic więcej powiedzieć, jak powtórzyć za Morrisseyem, z tą małą modyfikacją, w stronę mojego miasta – ale przecież jakże mały jest ten nasz świat – och, za wiele trzeba będzie odpowiedzieć! O tak. Właśnie tak.




Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...