czwartek, 31 lipca 2014

O flaszkę dla Grzegorza Brauna

W trakcie przesłuchania w warszawskiej prokuraturze, jakiemu zostałem swego czasu poddany w związku ze swoim udziałem w debacie w Klubie Ronina, gdzie Grzegorz Braun zapowiedział wieszanie zdrajców, pani prokurator zapytała mnie, dlaczego, kiedy Braun wygłaszał te swoje groźby, ja i Gabriel Maciejewski, zamiast zapłonąć świętym oburzeniem, śmialiśmy się. Na to ja odpowiedziałem – jak najszczerzej oczywiście – że nie wiem, jak Gabriel, ale ja się śmiałem, bo mnie tyrada Brauna najzwyczajniej w świecie rozśmieszyła. Powiedziałem, skądinąd niezwykle sympatycznej i bystrej, pani prokurator, że Grzegorz Braun ma to do siebie, że kiedy on mówi, cały świat zamiera w skupieniu. Grzegorz Braun ma ten rodzaj talentu oratorskiego, że, jeśli ktoś planuje spędzić noc w dobrym towarzystwie i miłej atmosferze, powinien złożyć się na parę flaszek, zaprosić Grzegorza Brauna i już tylko chłonąć, chłonąć, chłonąć. A zatem, kiedy Grzegorz Braun opowiadał o tej „gwieździe śmierci”, o tych strzelnicach, o tych dzieciach prowadzonych przez rodziców w niedzielny poranek po Mszy Świętej, by się wprawiać w strzelaniu, ja mogłem tylko zaniemówić w podziwie, i już tylko od czasu do czasu się uśmiechać.
Przyznaję, że osobiście nie należę ani do przyjaciół Grzegorza Brauna, ani do tak zwanych fanów jego publicznej działalności, w swoich tekstach nie mam zwyczaju odwoływać się do jego wypowiedzi, gdy ktoś mnie zachęca do tego, by zadumać się nad kolejnym jego wystąpieniem; tyle wszystkiego, że miałem okazję go poznać, uważam go za miłego człowieka, uważam że filmy, które nakręcił są naprawdę znakomite, lubię go słuchać, kiedy gada i tyle. Poza tym, Braun mnie zwyczajnie nie interesuje.
Wczoraj podczas dyskusji pod tekstem Coryllusa poświęconym aresztowaniu Brauna na siedem dni przez polskie państwo za rzekomą obrazę sądu, ktoś wrzucił trzy filmy, które przyznaję, że obejrzałem. Zwykle mam tak, że ani nie czytam załączonych linków, a już tym bardziej nie oglądam zalinkowanych filmów, tym razem jednak obejrzałem wszystkie trzy filmy od początku do końca. I proszę sobie wyobrazić, że znów – dokładnie tak, jak to miało miejsce podczas pamiętnego spotkania w Klubie Ronina – oniemiałem z zachwytu. Pierwszy z tych filmów, gdyby ktoś nie wiedział, najpierw przedstawia fragment procesu, w którym Braun oskarżony jest o brutalne pobicie sześć lat temu sześciu policjantów, a dwa następne, jego bezskuteczne próby zgłoszenia się do aresztu w celu odbycia kary. Wszystkie filmy dostępne są w wersji HD, obraz i dźwięk jest najwyższej jakości, robota realizatorska na takim poziomie, że sam Grzegorz Braun by się jej nie powstydził… no i jest oczywiście sam Braun: gwiazda, jakiej świat nie zna. Ja nie umiem opisać tego co się tam dzieje, ale te paręnaście minut, kiedy Braun stoi z tą szczoteczką do zębów przed aresztem i błaga wręcz polskie państwo, żeby go zechciało posadzić, stanowią coś, co moim zdaniem – wbrew wszelkim zabiegom reżimowej propagandy – zostanie zapisane w historii III RP, ze szczególnym uwzględnieniem tych paru lat rządów Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej, a więc czasu, kiedy to polskie państwo sięgnęło skalistego dna kompromitacji, jako czas najgorszy.
O jakiej kompromitacji mówimy? Otóż, z tego co zdążyłem się zorientować, rzecz w tym, że sześć lat temu, podczas jakiejś demonstracji, Grzegorz Braun został zatrzymany przez policję, a kiedy poprosił policjantów o wylegitymowanie się, został najpierw słownie, a następnie fizycznie zaatakowany, po czym oskarżony o pobicie funkcjonariuszy. Pierwszymi świadkami owego pobicia zostali oczywiście wspomniani funkcjonariusze, a proces w tej sprawie toczy się już siódmy rok. Tyle, jak się zdaje, fakty. A teraz komentarz: otóż moim zdaniem, jest tak, że sąd doskonale wie, że te sześć lat to jest czysta farsa, tyle że z różnych powodów, jej już się nie da ot tak zamknąć. Brauna skazać nie można, policjantów ukarać za fałszywe zeznania tym bardziej, ogłosić pomyłki jakoś nie wypada… wszystko wskazuje na to, że proces ów będzie się ciągnął tak długo aż Donald Tusk i jego ekipa zostaną odsunięci od władzy.
A w tym wszystkim oczywiście mamy Grzegorza Brauna, który jest wciąż ciągany po tych żałosnych rozprawach, konfrontowany z tym jeszcze bardziej żałosnym tak zwanym sędzią, systematycznie karany grzywną za obrazę sądu, świadków, czy czegokolwiek, co się da w tej sytuacji obrazić, no i to państwo, tak rozpaczliwie, tak beznadziejnie i tak ostatecznie kompromitowane. Bo nie oszukujmy się. Braunowi tu się nie dzieje żadna krzywda. Z tego co widzimy na tych filmach, on zachowuje szampański nastrój, najwyższą intelektualną formę i osobiście jestem pewien, że Polska jeszcze będzie miała okazję wyrazić mu wdzięczność za to, co on tak wspaniale pokazał w ciągu tych paru choćby dni. Stoi Grzegorz Braun przed polskim państwem, a my, dzięki tej na najwyższym poziomie profesjonalizmu relacji, widzimy, jak ogłasza jego upadek. Stoi Grzegorz Braun z tym dowodem osobistym i prosi więziennego strażnika, by zechciał puścić w ruch owe młyny sprawiedliwości, bo on wie, że im szybciej one zaczną działać, tym szybciej on będzie mógł wrócić do pracy, a ten biedny człowiek za ta szybką jedyne co może zrobić, to Braunowi powiedzieć, że tak naprawdę my wszyscy siedzimy na tej samej łódce i poprosić, by on nie miał do niego pretensji. A wtedy Braun powie: „Bezpiecznej służby” i wszystko wróci na swoje miejsce.
Kiedy piszę ten tekst, nie wiem, jakie są aktualne losy Grzegorz Brauna. Czy polskie państwo wreszcie znalazło sposób, by go posadzić, a tym samym wyegzekwować decyzję sądu, czy może on wciąż stoi tam przed tym smutnym okienkiem, ściskając w dłoni ten swój dowód osobisty i prosi by te młyny zaczęły mielić. Wiem natomiast, że polskie państwo tak naprawdę przestało istnieć. To jest już koniec. To co widzimy, to jest wstyd, jakiego świat nie widział. Ja nie lubię używać tego argumentu, ale tym razem on tu zwyczajnie nie daje nam szans. Gdyby coś takiego miało miejsce za tych dwuletnich rządów Prawa i Sprawiedliwości, i zamiast Grzegorza Brauna mielibyśmy przed tym aresztem jakiegoś Wajdę, Łazarkiewicza, czy Żakowskiego, kataklizm jaki by wówczas nastąpił by nas wszystkich doszczętnie pogrzebał. A tu – cisza. Tylko Braun jest zadowolony. I ja mu się nie dziwię. Na jego miejscu, ja już bym otwierał flaszkę.

Gdyby ktoś nagle zechciał poczytać więcej tego typu tekstów, zachęcam do odwiedzania strony www.coryllus.pl, gdzie można kupić zarówno wybór wczesnych felietonów z tego bloga pod tytułem „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”, jak również cztery inne moje książki. Polecam. Jednocześnie, wszystkich przyjaciół tego bloga proszę o wspieranie go pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

środa, 30 lipca 2014

Co to za wolność? To zwykłe porno!

To, o czym postanowiłem dziś opowiedzieć, może robić wrażenie kompletnej bzdury, niewartej nawet splunięcia, mam jednak wrażenie, że tak zupełnie tego zlekceważyć nie wypada. A zatem, bardzo krótko. Otóż przyszedł do mnie wczoraj mój syn i przekazał wiadomość, że w 3 programie Polskiego Radia, w kultowym gdzieniegdzie programie zatytułowanym „W tonacji Trójki” wystąpił Wojciech Mann z jakąś Anną Gacek i Mann był przy tym kompletnie pijany. Nagranie z tego występu jest publicznie dostępne, ja go wysłuchałem dwukrotnie i potwierdzam: Mann, będąc w pracy, prezentując się publicznie iluś tam tysiącom radiosłuchaczy, był tak nawalony, że z trudem składał słowa, podobnie jak zresztą czysty bełkot stanowiła merytoryczna część owej wypowiedzi.
Elementem jednak równie ciekawym tej prezentacji było zachowanie współprowadzącej z Mannem program Anny Gacek. Otóż ona nie próbowała Manna ani uspokoić, ani jakoś sprytnie zwolnić z obowiązku gadania, ani zagadać tych jego wybryków, ale zachowywała z każdą chwilą coraz lepszy humor i w końcu już tylko chichotała, jak te małoletnie dziewczynki, które, widząc swoich upitych kolegów, pokładają się ze śmiechu na ich wygłupy. Było jeszcze lepiej, kiedy Mann – najwyraźniej już półprzytomny – ni w pięć ni w dziesięć użył obelżywego słowa „chuj”, a ona zaczęła go wręcz prowokować, żeby on się z tego wytłumaczył, dla czego on powiedział „chuj”, a on się próbował jakoś z tego wykręcić, powodując w efekcie jeszcze większą zabawę.
No a teraz rzecz być może najciekawsza. Zapis tego występu trafił na youtube, na Facebook i w różne inne modne dziś bardzo miejsca w Internecie… i nagle się okazuje, że niemal wszystkie komentarze pod tą żenadą, traktują zarówno Manna, jak i to co on zrobił, jak najpiękniejsze święto. Okazuje się nagle, że wszystko, co tam się stało, to jest tak naprawdę fantastyczna zabawa, a jej główny bohater, to wreszcie ktoś, na kogo z czystym sercem można postawić. Nagle, przez ten jeden wybryk, Wojciech Mann, człowiek, który wydawałoby się powoli znikał z publicznej przestrzeni, ponownie staje się gwiazdą.
A zatem, tak to wygląda: Wojciech Mann, znany radiowo-telewizyjny dziennikarz, postać od wielu lat z absolutnie pierwszego szeregu polskiej celebry, nie dość, że występuje publicznie kompletnie pijany, nie dość, że w tym swoim pijaństwie zachowuje się w sposób rażąco kompromitujący, to przez to swoje pijaństwo osiąga poważny sukces. Sukces od początku do końca.
I nawet tu, po tej naszej stronie, mamy kompletną ciszę, przerywaną już tylko pomrukiem zadowolenia. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że za tym stoi coś znacznie większego. Coś, przy czym ten bałwan jest zaledwie zdychającym westchnieniem czasów, które, jak się okazuje, stanowiły jedynie zwiastun tego, co przed nami.

Zapraszam wszystkich do naszej księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupić wszystkie moje książki, a przecież nie tylko. I jak to już się ostatnio stało smutną tradycją, proszę wszystkich o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta.


poniedziałek, 28 lipca 2014

Z pamiętnika najmłodszego syna Bencjona Segala

Myślę, że już o tym tu wspominałem, ale na wszelki wypadek powtórzę. Otóż ja nie mam bladego pojęcia, jak to się zaczęło, a tym bardziej z czego owa fascynacja wynika, ale moja żona od kilku już dobrych lat wykazuje coś, co mógłbym nazwać filosemityzmem w wersji turbo… gdyby nie fakt, że każdy, kto ją zna, wie, że z niej dokładnie taki sam antysemita, jak z każdego z nas. Na czym więc miałby polegać ten jej turbo-filosemityzm? Na tym mianowicie, że jeśli spojrzymy na jej podstawowy kanon lektur, to zobaczymy, że jest to głównie literatura żydowska, i to nie żydowska w tym sensie, że tworzona przez redaktorów „Warszawskiej Gazety” i zaprzyjaźnionych z „Warszawską Gazetą” badaczy, a traktująca o Żydach i ich wyssanej z mlekiem matki podłości, ale oryginalna literatura, pisana przez Żydów, przez Żydów firmowana, autoryzowana i często wręcz wydawana. Moja żona doszła już do tego stanu, że jeśli ktoś chce jej zrobić dobry prezent na urodziny, czy imieniny, to najlepiej będzie, jeśli to będą jakieś żydowskie pamiętniki i wspomnienia, historie żydowskich rodzin, czy wydawane gdzieś w Nowym Yorku czy Tel Awiwie przez jak najbardziej koszerne instytuty opracowania na temat historii Żydów. Oto prezent dla mojej żony.
Co ona z tego ma? Dokładnie oczywiście nie wiem, bo mnie ani za bardzo nie interesuje czytanie książek, a tym bardziej książek o żydowskich dziejach i żydowskiej kulturze, natomiast z tego, co ona niekiedy mi opowiada, a pewnie najbardziej ze sposobu, w jaki ona komentuje wszelkie związane z tematem dyskusje, jakie mamy w Polsce, wiem, że ona wie. Pojawia się temat, a ona wtedy wykrzywia z pogardą usta i nawet nie podnosząc wzroku, rzuca te dwa czy trzy zdania, które nie dość, że wszystko, co zostało właśnie powiedziane, unieważnia, to w dodatku otwiera nowe przestrzenie. Do dziś na przykład pamiętam, jak ona po przeczytaniu którejś z tych książek, przy jakiejś okazji rzuciła w moją stronę: „Michnik? Nie żartuj. To ma być Żyd? Dam głowę, że jego dziadek przed wojną chodził w chałacie i cuchnął! Ja rozumiem – Beylin. To jest przynajmniej nazwisko. A Michnik? Kupa śmiechu”.
Przyznam, że obraz, jaki przedstawiła mi moja żona, komentując żydostwo Adama Michnika, obraz owego, niemal jakby żywcem wyjętego z przedwojennych felietonów Wiecha, śmierdzącego czosnkiem plus jeszcze czymś nieokreślonym warszawskiego kupca, wciąż tkwi we mnie, ile razy w naszej przestrzeni społeczno-politycznej pojawia się temat Żydów. I myślę sobie wtedy, że chciałbym bardzo zobaczyć, jak wyglądali i jak żyli nawet nie ci wszyscy Beylinowie, ale Michnikowie właśnie, czy, że znów tu wrócę do poetyki Stefana Wiecheckiego, ów „Bencjon Segał, szef firmy Segon & Son”. Tak chciałbym ich zobaczyć, dotknąć, a być może przy tym nawet poczuć ich duszę.
I oto, proszę sobie wyobrazić, żona moja przyniosła z biblioteki kolejną książkę, tym razem zatytułowaną „Ostatnie pokolenie: Autobiografie polskiej młodzieży żydowskiej okresu międzywojennego. Ze zbiorów YIVO Institute for Jewish Research w Nowym Jorku”. A zatem coś być może nawet bardziej fascynującego, niż Bencjon Segał i jego wierzyciele, ale ich dzieci. A więc kto wie, czy nie ci, którzy dziś jeszcze, jeśli tylko udało im się wyrwać z łap śmierci, zadają przed nami szyku.
Oto pamiętnik, czy raczej zaledwie drobne jego fragmenty, jednego z nich, niejakiego Heńka G.:
Urodziłem się w nocy, w ostatnich dniach grudnia 1912 r. Według słów matki noc ta była okropna, zawierucha śnieżna tak szalała na dworzu, że nikt nie zdecydował się nawet pójść po akuszerkę i wszyscy zdali mnie na łaskę i niełaskę losu. Matka przyznała, że nikomu nie zależało wówczas tak bardzo na utrzymaniu mnie przy życiu. Miała już przede mną pięcioro dzieci, a w domu nie było czem zapchać usta. […]
Matka była krawcową, pracowała dniem i nocą, i z jej zarobku utrzymywała się właściwie cała rodzina. Ojciec bowiem nigdy nie miał stałego zarobku. W okresie gdy ja się urodziłem, ojciec był małamedem, uczył starszych chłopców Tory i Gemary i zarabiał przy tem akurat tyle, co nic. […]
Lubiłem czytać książki. Czytałem wtedy bardzo dużo rozmaitych książek o różnorodnej treści. Przeczytałem prawie wszystkie książki Karola Maya, Wallace’a, Wellsa i innych. Przeczytałem tez Jana Krzysztofa, co wywarło na mnie bardzo silne wrażenie oraz „Altnajland” Hercla i bardzo dużo broszur rewolucyjnych. Nigdy nie przebierałem książek i wszystko, co mi wpadło do ręki, musiałem przeczytać. […]
3 maja 1929. Pierwszy raz w życiu, wczoraj wychędożyłem dziewczynę. To było tak. Umówiliśmy się we trójkę, ja, Szmulek i Frania pójść na spacer. Nie mielismy żadnego planu co do Frani, ale Szmulek powiedział, że będzie dobrze (Frania to znajoma Szmulka). Poszliśmy do lasu za drewnianym mostem. Kręciliśmy się tam aż się ściemniało, a potem zaprowadziliśmy Franię w ciemny kąt lasku. Ona sama usiadła, bo powiedziała, że jest zmęczona. Złapaliśmy ją za głowę i nogi i wyciągnęliśmy ją na trawie. Ja usiadłem jej na nogi, a Szmulek zadarł spódnicę, zerwał majtki i zajechał jej na całego! Ona się nie dała i ścisnęła nogi, ale to jej nie pomogło. Jak Szmulek zlazł, to ja na nią wlazłem. Ona się rzucała, ale ja na to nie zważałem i też zajechałem jej. Przyjemnie było.[…]
24 maja. Dziś cała krew we mnie zawrzała, kiedy egzekutorzy rozłożyli się u nas w mieszkaniu. Przyszło dwóch nażartych chamów i kazali sobie od razu zapłacić 57 zł i 54 grosze. Nie było ani grosza w domu. To oni nie czekali długo i zaczęli wyrzucać wszystko z szafy na podłogę i zabrali zegar. Matka zeszła z łóżka i zaczęła ich prosić, i płakać, żeby nie zrobili śmieci, i wszystkiego, żeby poczekali, to się przyniesie pieniądze, ale oni odepchnęli matkę i powiedzieli, że jeszcze protokół spiszą, że przeszkadza.. Pożyczono 30 złotych i dano mu, ale on krzyknął „nie wezmę” i odrzucił pieniądze. […]
25 maja. Zwróciłem się do J.K., który jest sekretarzem w Związku Młodzieży Komunistycznej i powiedziałem, że chce przystąpić do „pracy”. […] Chcę walczyć z kapitalizmem, który wydał takich darmozjadów, jak tamci egzekutorzy!
5 czerwca. Ciągle chodzę na zebrania. Te zebrania są bardzo ciekawe i odbywają się coraz to w innem miejscu, żeby „glina” nas nie złapała. Nie są takie rewolucyjne, jak myślałem. Zapoznałem się z wieloma chłopcami i dziewczętami.
7 czerwca. Mam kupę książek i broszur do przeczytania, które dostałem w organizacji. […]
27 lipca. Dziś zapoznałem się z bardzo ładną dziewczyną. Ona jest „a Chawerte” i nazywa się Dorka. Ona mi się bardzo spodobała. Taką ja szukałem. […]
16 sierpnia. Zakochałem się w Dorce. Wczoraj byłem u niej w mieszkaniu. Przyniosłem wiśnie i gruszki. Dorka zrobiła kolację. Jak siedzieliśmy i jedliśmy, to nagle objąłem ja i pocałowałem. Ona się nie broniła… Oddała mi się bez słowa. Przespałem noc u niej (pierwszy raz nie byłem w domu na noc).
17 sierpnia. Praca w organizacji jest bardzo ciekawa.[…]
23 lutego 1931. Znowu wyciągnąłem pamiętnik, żeby zapisać ważny fakt. Wczoraj byłem w Łazienkach z Lonią i ona sama mi zaproponowała, że jeśli chcę, mogę z nią spółkować. Położyliśmy się na trawie, tam ją wychędożyłem. Ale wśród tego, złapał mnie policjant za kark i podniósł mnie […]. Policjant powiedział, że płacę złotówkę „za obrazę moralności”. Lonia nie przestraszyła się, dała mi 50 groszy i powiedziała, żebym ja też dał 50 gr. I tak zrobiłem. Lonia była potem zadowolona i powiedziała mi, że postąpiliśmy, jak prawdziwi komuniści.[…]
2 kwietnia 1931. Ładna historja z tą Dorką! Przychodze do niej i proszę, żeby mi dała małą pożyczkę, a ona daje mi chętnie 15 złotych i prosi, żebym z nią poszedł na spacer, bo ma mi powiedzieć coś bardzo ważnego. Schodzimy i ona mi mówi, że spodziewa się wkrótce mieć dziecko! W pierwszej chwili patrzałem na nią jak na obłąkaną, a ona powiada mi, że już była w tej sprawie u doktora i on jej powiedział, że jest w drugim miesiącu. Potem Dorka powiedziała: „Przecież nie zaprzeczysz, że to dziecko jest z ciebie?”. Powiedziałem, że nie jestem wcale pewny, to ona się rozpłakała i powiedziała, że tylko mnie się oddała. […]
7 maja 1931. Dorka popełniła samobójstwo! Ja wiedziałem, że ona nie przetrzyma. Czytam w gazecie o tem i czytam nekrolog – i wcale nie przejmuje się, jakbym ja jej nie znał.[…] Czytam tę wzmiankę i nie czuję żadnego wyrzutu sumienia, ani politowania – jakby była zupełnie obca! Ostatni raz widziałem się z Dorką w ogrodzie.
12 maja 1931. Wszystkie dziewczyny są lekkomyślne i łatwowierne! Byłem z Bronią w kinie. Gdy zgaszono światło, wziąłem jej rękę i wsadziłem ja sobie do kieszeni. Miałem dziurę w kieszeni i Bronia złapała od razu […]. Potem uwiesiła się na mojej szyi i zaczęła mnie całować. Już ja ją wychędożę!
20 czerwca 1931. Poszedłem razem z bojówką komunistyczną do fabryki pudeł na Dzikiej i pobiliśmy łamistrajków. Przyszła policja i urządziła na nas obławę. Aresztowano 7 osób. Ja się wykręciłem, ale bałem się przez kilka dni wrócić do domu. Nocowałem u Szulema raz i dwa razy u Loni, a potem znowu u Szulema.
30 czerwca 1931. Lonia wyjechała do Paryża. Przyszła mnie pożegnać i powiedziała, że będzie pisać listy. Ona jedzie do brata, który jest fabrykantem trykotaży i ma dom w Paryżu. […]
25 lipca 1931. Bronia oddała mi się łatwo u siebie w mieszkaniu.
2 sierpnia. Z Bronią prowadzę miłość.[…]
31 sierpnia 1931. Od Loni otrzymałem list. Pisze, że nie może zapomnieć o mnie. Nawet nie odpowiem jej. […]
2 marca 1932. Napisałem do Loni list, żeby mi przysłała papiery i pieniądze, to do niej pojadę i pobierzemy się.
14 marca 1932. Byłem dziś na cmentarzu („szłojszem” po ojcu) i spotkałem matkę Dorki i rozmawiałem z nią. Powiedziała, że nie może zapomnieć o jej śmierci; i ze znaleziono list Dorki zaadresowany do mnie, gdzie pisze, że ona mnie jeszcze kocha i żebym o niej nie zapomniał nawet po jej śmierci. Byłem szczęśliwy, jak się już ta stara odczepiła ode mnie! […]
24 marca. Otrzymałem od Loni 500 złotych (1500 franków) i myślę wyjechać do Paryża…
Te pieniądze, które otrzymałem od Loni, wydałem na co innego i nie pojechałem do Paryża. Lonia przysłała mi ostry list, gdzie nazywa mnie „oszust i aferzysta”. Hebrajskiego uczyłem się przez cały rok i spodobał mi się. Bronia to naprawdę dobra dziewczyna. Prowadzę z nią dotychczas wolną miłość. Pracuję przy trykotarzu.

Uffff! No i wreszcie! I teraz dwie jeszcze refleksje. Pierwsza to taka, że warto by było zadać sobie pytanie, po co nam to wszystko. W jaki sposób tego typu teksty mają nas wzbogacić? Otóż moim zdaniem one nas wzbogacają znacznie bardziej, niż 10 tysięcy antysemickich broszurek wydawanych, tu, tam i wszędzie. Oto mamy bezpośrednią relację z czasów, gdy owo pokolenie, które tak bardzo nam zalazło za skórę, się, że się tak wyrażę, dopiero hartowało. Mogę się oczywiście mylić, natomiast wydaje mi się, że tu właśnie możemy znaleźć nie jedną, nie dwie, ale wiele naprawdę odpowiedzi na dręczące nas pytania.
No i refleksja druga. Po ciężką cholerę organizacja tak z całą pewnością cwana, jak nowojorski Institute for Jewish Reasearch publikuje tekst tak w gruncie rzeczy antysemicki? Otóż mamy i na to pytanie odpowiedź, w dodatku udzieloną przez samych zainteresowanych we wstępie do wspomnień owego Heńka G. Otóż wedle relacji autorów tego opracowania, Heniek to absolutny wyjątek. Heniek to „człowiek pozbawiony idealistycznych złudzeń, który staczał się w stronę społecznego marginesu. [Heniek, choć trudno mu odmówić inteligencji] był zarazem prymitywny, niedojrzały emocjonalnie, brutalny, ogarnięty obsesją seksualną. […] Być może, że działalność w grupie komunistów (do której trafił w sposób raczej przypadkowy) uchroniła go przed całkowitym stoczeniem się do świata przestępczego, ale z drugiej strony nadała jego brutalnym zachowaniom ideologiczne uzasadnienie”.
A zatem (niesamowite, prawda?) i tu dostajemy odpowiedź na każde nasze pytanie, na każdą naszą wątpliwość. Heniek to wyjątek. Można by wręcz powiedzieć, że klasyczny. Autentyczny klasyk. I to wszystko. Dziękuję.

Wszystkich tych, którzy lubią czytać te teksty zachęcam do odwiedzania strony www.coryllus.pl, na której do nabycia są wszystkie nasze, moje i Coryllusa, książki. Naprawdę polecam. Proszę jednocześnie o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję

niedziela, 27 lipca 2014

Dlaczego amerykańskie sputniki latają tylko nad Ukrainą?

No to jeszcze jeden tekst od Bachurskiego. Tym razem mój cotygodniowy felieton dla „Warszawskiej Gazety”. Mam nadzieję, że zainspiruje.

Może ktoś już wcześniej zwrócił na to uwagę, ja jednak, mimo że staram się uważnie czytać wszystkie komentarze, zwłaszcza odnośnie Smoleńska, tu akurat szczególnego wzmożenia nie zaobserwowałem. Ale też jestem pewien, że gdyby ktoś sprawę zanalizował i wyciągnął z analizy odpowiednie wnioski, dyskusja na temat, czy ów Smoleńsk to morderstwo, czy nieszczęśliwy wypadek, byłaby bezprzedmiotowa.
O co chodzi? Otóż nie wiem, czy ktoś z nas to zauważył, ale natychmiast po katastrofie malezyjskiego samolotu nad Ukrainą, kiedy jeszcze nawet nie było pewności, czy doszło do jego zestrzelenia, czy on runął na ziemię z innych przyczyn, zostaliśmy poinformowani, że ów lot był pod nieustanną obserwacją amerykańskich satelitów i moment, w którym on zniknął z radarów, został z całą pewnością zarejestrowany. Moment wystrzelenia rakiety, uderzenia, a nawet osoba, która ją aktywowała, jest zachowane w pamięci amerykańskich komputerów. Amerykanie po prostu to wszystko widzieli, zarejestrowali i co się stało, wiedzą. Dziś już oficjalnie wiemy, co oni tam zobaczyli. Znamy już nawet nazwisko tego, kto nacisnął guzik.
A teraz Smoleńsk. Od początku wiedzieliśmy, że Amerykanie moment katastrofy rządowego tupolewa musieli widzieć, zarejestrować i mają zachowany w pamięci komputerów. Problem jest tylko w tym, że z jakiegoś powodu oni nie chcą odpowiedzieć na nasze apele, apele rodzin ofiar, samego Jarosława Kaczyńskiego i polskiej opozycji, i tych danych nie udostępniają. Nie chcą nam powiedzieć, czy ktoś nacisnął ten guzik, a tym bardziej, kto to był. Dlaczego?
Odpowiedź jest prosta. Jeśli Polska, demokratyczny kraj w demokratycznej Europie, posiadający demokratycznie wybrany rząd, wybrany przez demokratycznie rządzone społeczeństwo, mówi, że żadnych amerykańskich informacji nie potrzebuje, bo wszystko jest jasne, nie ma takiej możliwości, by Amerykanie, wbrew temu stanowisku, nagle powstali i krzyknęli: „Ależ my wiemy, jak było! Możemy wam pokazać!” Od momentu, jak polskie władze powiedziały, że za wszelkie uwagi dziękujemy, Ameryka, podobnie jak którykolwiek inny kraj na świecie, nie ma nic do gadania. Oni tylko mogą siedzieć cicho i czekać na nowe rozdanie.
Ale jest jeszcze coś. Otóż gdyby w Smoleńsku rzeczywiście nie było zamachu i miał miejsce zwykły wypadek, a kontrowersje na ten temat generowały autentyczny kryzys społeczny, kto wie, czy nie podsycany przez Rosję, dysponenci tych rejestrów mieliby nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek, żeby je upublicznić. Zwłaszcza na życzenie sojuszniczego państwa. A oni tego nie zrobili. I moim zdaniem, powód tu jest bardziej niż oczywisty.
Ukraińscy separatyści w jednej sekundzie wystrzelili rakietę w stronę samolotu lecącego z Amsterdamu do Kuala Lumpur. To nie był ani lot szczególnie ważny, ani wymagający jakieś szczególnej uwagi – zwykły pasażerski lot, jakich setki. Amerykanie ten moment zarejestrowali, tak jak rejestrują każdy ruch, choćby o potencjalnym znaczeniu. I natychmiast o tym, co zarejestrowali poinformowali. Tymczasem nad Smoleńskiem wciąż słychać tylko tę straszną ciszę i ten syk.

To już jest autentyczna krawędź. Jeśli i tym razem nic się nie uda wyprosić, widzę ten tydzień naprawdę marnie. A mówią, że na wakacjach sami zwolennicy Platformy. Można by było się pośmiać, gdyby nie to, że nie ma nastroju. Bardzo proszę.

sobota, 26 lipca 2014

XXI wiek stuleciem Afryki. I Polski

Poniższy tekst ukazał się w wydawanym przez Piotra Bachurskiego piśmie „Polska Niepodległa”. Powiem uczciwie, że nie miałem dotychczas tego w ręku, więc nie mam tu nic do powiedzenia. No ale myślę, że skoro niepodległa, to dobrze. W końcu, to tak samo jak ten blog.

Sam nie potrafię w to uwierzyć, ale jest tak, że u nas w domu ostatnio, zamiast zwyczajowych starych egzemplarzy tygodnika „W Sieci”, czy nawet „Warszawskiej Gazety”, walają się trzy ostatnie numery „Wprostu”, te z taśmami. Ponieważ na dodatku cała moja rodzina zabrała się z domu i rozjechała się po różnych miejscach kraju i świata, zostawiając mnie samego z psem, a on, jak wiemy syf, który w związku z tym tu zapanował, z prawdziwą przyjemnością akceptuje, numery tej szmaty są w takim stanie, jakby zostały mu wyjęte z gardła. Ja ich jednak wciąż używam, czy to przy krojeniu chleba, czy do stawiania na nich kubka z mlekiem, czy zwyczajnie, do zabijania nudy przy samotnym jedzeniu.
I oto, proszę sobie wyobrazić, ledwie wczoraj, trafiłem tam na tekst niejakiego Macieja Jarkowca, który mnie autentycznie poraził. Tytuł artykułu, „Ujadanie psów”, jest, jak większość tytułów prasowych, głupi, nie na temat, sformułowany tak a nie inaczej tylko po to, żeby ci co na niego trafią, najpierw poszukali, czy gdzieś jest coś o psach, a następnie wzruszyli ramionami i poszli szukać dalej, natomiast wystarczy już zajrzeć do tak zwanego leadu, żeby się zorientować, że żartów nie ma. Proszę posłuchać: „Afrykański boom jest oszustwem. Kontynent rozwija się tylko na papierze. W rzeczywistości postępuje jego upadek”.
W czym rzecz? Otóż, jak donosi ów Jarkowiec, „W Afryce trwa boom. Żaden inny kontynent nie rozwijał się tak szybko w ostatniej dekadzie. Według Banku Światowego 17 z 50 najbardziej dynamicznie rozwijających się krajów świata leży w Afryce. Średni roczny wzrost PKB w ostatnim dziesięcioleciu wahał się między pięć a dziesięć procent. Rekord świata pobiła bogata w ropę Angola, która w 2007 r. urosła niemal o jedną czwartą. Kontynent przecinają nowiutkie autostrady, miasta pełne są nowych biurowców, galerii handlowych, samochodów. Buduje się koleje, elektrownie, tamy, lotniska. Klasa średnia urosła do 310 mln. To dopiero początek – świetlaną przyszłość prognozują wyliczenia dowodzące, że Afryka skrywa 40 proc. nieruszonych surowców na planecie i oferuje 60 proc. nieuprawianej ziemi rolnej. Byłego prezydenta Nigerii Oluseguna Obasanjo entuzjazm poniósł aż do słynnego już dziś stwierdzenia, że XXI w. będzie stuleciem Afryki”. I oto czytamy ten tekst dalej, i wprawdzie o psach dalej nie ma nic, ale jest jeszcze ciekawiej. Nie mam wyjścia, póki co, muszę cytować, czas na refleksje przyjdzie później: „Kenia, w której trwa boom gospodarczy, to kraj, gdzie nie można wezwać policji na ratunek, gdzie nie ma karetek, bieżącej wody, prądu i toalet dla milionów najbiedniejszych mieszkańców. Jest państwem, gdzie nie ma państwa. Jak ze snu apologetów totalnie uwolnionego rynku: każdy radzi sobie sam. Zmarła w 2011 r. kenijska noblistka Wangari Maathai pisała, że podziały rasowe z czasów jej dzieciństwa zostały zastąpione przez te klasowe. Nie ma białych, czarnych i Hindusów. Są tylko ci, którzy mają pieniądze, i ci, którzy ich nie mają.
Jakkolwiek szybko by rósł kenijski PKB, miejskie latarnie od niepamiętnych lat są w Kisumu ciemne. Fakt, ostatnio powstało tu nowe lotnisko, kilkadziesiąt kilometrów wylotówki do Nairobi, kilka kilometrów wylotówki do Kisian i nowa galeria handlowa. Poprawił się dostęp do Internetu. Ale większość populacji półmilionowego miasta ciągle mieszka w czterech ogromnych slumsach okalających niewielkie centrum. Jest coraz ciaśniej, coraz brudniej i coraz niebezpieczniej. Znak postępu – chiński motor. Jeszcze do niedawna ze względu na tysiące rowerów miasto nazywane było Amsterdamem Afryki. Dziś jest tu szybciej, głośniej i duszniej od spalin. I tak samo biednie. W Dundze, podmiejskiej wsi, do której przyjeżdżam od dziesięciu lat, ludzie ciągle mieszkają w tych samych lepiankach (choć bardziej zniszczonych), piją tę samą wodę z jeziora (choć bardziej zanieczyszczoną), od której tak samo chorują. Znak postępu – nowe kościoły. Katolicy, zielonoświątkowcy, adwentyści, Hare Kriszna – jeden obok drugiego. Wszyscy chcą zbawić najbiedniejszych Afrykanów. […]
Ale w większości krajów afrykański boom jest fikcją, pustą projekcją ekonomicznych wykresów, które nie oddają brutalnej rzeczywistości milionów żyjących za dolara dziennie. Jak w Nigerii, która w kwietniu wyprzedziła RPA i została największą gospodarką na Czarnym Lądzie. Jednocześnie w ostatniej dekadzie o dziesięć procent wzrosła tam liczba ludzi żyjących w skrajnej biedzie – dziś stanowią oni 65 proc. 160-milionowej populacji kraju. – Spójrz na deltę Nigru – radzi Norbert, 30-latek z kenijskiej klasy średniej. – Taki los szykują nam wszystkim.
Odkąd pół wieku temu w delcie Nigru rozpoczęła się eksploatacja złóż ropy, naftowe koncerny do spółki z lokalnymi włodarzami zamieniły tę krainę w piekło. To na wykluczeniu z naftowych zysków i skrajnej biedzie wypasł się islamski ekstremizm spod znaku Boko Haram, który terroryzuje dziś Nigerię. Tymczasem Bank Światowy w ramach programu budzącego w Afryce ogromne kontrowersje chce stworzyć mapę złóż surowców naturalnych na całym kontynencie. Norbert pyta retorycznie: – Myślisz, że gdyby nagle okazało się, że Kisumu siedzi na ropie, zniknęłyby slumsy i wszyscy żylibyśmy długo i szczęśliwie?
I jeszcze, obiecuję, że to już po raz ostatni, jeden fragment:
Caleb Osiyo z Kibery nie ma pojęcia, że istnieje jakiś Bank Światowy, który wylicza prognozę tegorocznego wzrostu PKB w Kenii na imponujące sześć procent. Odkąd Caleb Osiyo pamięta, zaprząta go codzienna walka o to, żeby położyć coś dzieciom na stół. Ma trzy córki, żona jest w ciąży. Mieszkają na dziesięciu metrach kwadratowych lepianki bez prądu, wody, toalety. Załatwiają się we wspólnym dla kilkunastu domów wychodku albo do foliowej torebki, która ląduje potem na pobliskiej hałdzie śmieci. Mają lampę naftową, kuchenkę na węgiel drzewny i radio. Osiyo od 16 lat sprząta na targu rybnym, zarabia do 6 tys. szylingów (ok. 80 dol.) na miesiąc. Kiedyś stać ich było na dwa proste posiłki dziennie, dziś już tylko na jeden. Kenijski boom jest fałszywy, bo wzrost niewielkiej klasy średniej przynosi jednocześnie pogorszenie warunków życia biednej większości. Wzrastający popyt nakręca inflację. Najszybciej drożeją dobra pierwszej potrzeby: cukier, mąka, nafta. Pensje stoją w miejscu. Nierówności mierzone współczynnikiem Giniego w większości krajów Afryki Wschodniej spadały przez dziesięciolecia, ale w ostatnich latach znów rosną. W Kiberze, która zajmuje pięć procent powierzchni Nairobi, gniecie się 60 proc. populacji miasta. Zaraz za granicami slumsu wyrastają wille i ogrody z basenami. Kenijska parlamentarna komisja budżetu przyznaje w specjalnym raporcie, że skrajne ubóstwo, które dziś dotyka niemal 4 mln kenijskich rodzin, przez najbliższe lata będzie się rozszerzało”.
O co chodzi? O to mianowicie, że choć ja, świetnie zdaje sobie sprawę z tego, po co Latkowski postanowił akurat teraz opublikować ten tekst, nie mam też najmniejszych wątpliwości, że te wszystkie statystyki, te raporty Banku Światowego, te wyliczenia wskazujące na to, że, jak zostało powiedziane na samym początku, „XXI w. będzie stuleciem Afryki”, to najprawdziwsza prawda. Ani mi w głowie sugerować, że ci wszyscy specjaliści od światowych rynków dokonują swoich ocen niewłaściwie, lub że to, co media przekazują, to propaganda. Jestem pewien, że XXI wiek będzie stuleciem Afryki. Powiem więcej: jestem szczerze przekonany, że XXI wiek będzie też stuleciem Polski. W końcu, jak niedawno relacjonowały wszystkie poważne polskie media, nawet brytyjski „The Economist” zapewniał, że Polska przeżywa najlepszy czas od czasów Jagielonów, co tylko potwierdzało wcześniejsze słowa prezydenta Komorowskiego, że ostatnie 25 lat to czas, jakiego Polska w swojej dotychczasowej historii jeszcze nie miała. I ja tu wcale nie kieruję się jakimiś nędznymi emocjami, ale jak najbardziej racjonalną oceną tego, co widzę i słyszę. Przecież to w tym samym „Wproście” dopiero co czytałem, że najbogatszy Polak Jan Kulczyk, człowiek, o którym możemy powiedzieć wiele, ale nie to, że nie umie liczyć, przenosi swoje interesy z Polski do Afryki właśnie. I niech nam nawet nie przyjdzie do głowy sądzić, że on, gdyby ta Afryka to był jakiś humbug, ryzykował swój czas i pieniądze i bez sensu porzucał Polskę w najlepszym momencie jej rozwoju.
Inna sprawa, że ja też wcale nie sądzę, żeby dr Jan Kulczyk Polskę porzucał. On Polski z całą pewnością nie porzucą. Polska jest już odpowiednio zadbana i radzi sobie świetnie sama, tyle że teraz czas na Afrykę. Natomiast on akurat, tego jestem pewien, o nas nie zapomni. W końcu to Jan, a nie jakiś Samuel. To Kulczyk, a nie jakiś Rottenberg, czy Bauman. Cieszmy się więc, że mamy tak wspaniałego protektora. I z tak wysokiej półki.

Zapraszam wszystkich do księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupić nasze wszystkie książki. I proszę, bardzo, bardzo proszę, o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

piątek, 25 lipca 2014

... jako ostatni wróg, zostanie pokonana śmierć

Stało się tak wreszcie, że nasz przyjaciel ojciec Antoni Rachmajda OCD został przeniesiony z Poznania do Wrocławia, w związku z czym, od dziś mówimy o nim jako o „naszym człowieku we Wrocławiu”. Rzecz jednocześnie w tym jednak, że owe wspaniałe, redagowane dotychczas przez Rachmajdę „Zeszyty Karmelitańskie”, przeszły pod inną redakcję, a ja miałem ten zaszczyt, że w zamykającym tę wieloletnią misję numerze mogłem zamieścić swój tekst, który dziś, dla dobra wspólnego, przedstawiam i tu.

Ani nie jestem teologiem autoryzowanym, ani, jak część z tak zwanych dziennikarzy katolickich, teologiem samozwańczym, ani, co więcej, nie mam nawet tak skromnych ambicji, by objaśniać ludziom najprostsze zagadki naszej wiary, takie choćby, o których dzieci uczą się – czy choćby powinny się uczyć – na lekcjach religii, jednak tym razem chciałbym zaryzykować pewną teorię dotyczącą słynnego fragmentu Pisma Świętego, znanego nam z krótkiej bardzo sekwencji: „Jako ostatni wróg zostanie pokonana śmierć”.
Otóż mnie od pewnego czasu chodzi po głowie owa śmierć, jako ostatni wróg. Ja oczywiście rozumiem, że wrogiem – choćby i ostatnim – może być Szatan; nie zdziwiłbym się, gdyby ostatnim wrogiem okazał się grzech, czy w ogóle zło… a tu tymczasem mamy tę śmierć. Wszyscy wiemy, jak śmierć potrafi być czymś bardzo z naszego punktu widzenia najgorszym: boimy się jej, nie rozumiemy, niektórzy z nas nawet nie lubią o niej rozmawiać, i mimo że wiemy jednocześnie, że żyć wiecznie nikt z nas chyba by nie chciał, staramy się ją odwlec w nieskończoność. A i tak wciąż mamy tę świadomość, że ona jest czymś równie naturalnym, jak życie. Tymczasem nagle się dowiadujemy, że śmierć jest wrogiem. Nie wyjątkowo wyboistą drogą do życia wiecznego, ale wrogiem, i to – co tu akurat jest dla nas kwestią podstawową – wrogiem ostatecznym.
Tematem tego numeru „Zeszytów” jest piąte przykazanie, czyli „nie zabijaj” i jego przeróżne interpretacje. Nie wiem, jak inni, ale z jakiegoś niepojętego dla mnie powodu, od czasów, gdy byłem małym dzieckiem, to właśnie przykazanie – nie pierwsze, nie czwarte, nie siódme nawet, ale właśnie piąte – przemawiało do mnie najbardziej: nie wolno zabijać. Kraść, kłamać, nie chodzić do kościoła, nie słuchać rodziców – owszem, to też. Przede wszystkim jednak trzeba się trzymać jak najdalej od śmierci. Takie to były wówczas moje emocje, do tego stopnia silne, że fraza „piąte nie zabijaj” stanowiła dla mnie w pewnym momencie punkt wyjścia do innych przykazań. Ile razy trzeba było szybko powiedzieć, które przykazanie nie pozwala na przykład cudzołożyć, od razu zaczynałem w głowie te recytację od „piąte nie zabijaj”. A przecież, jeśli się dobrzez zastanowić, to akurat piąte jest być może jedynym przykazaniem, które większości z nas nie dotyczy. My możemy nie szanować Boga, bliźniego i rodziców, i opuszczać Mszę Świętą, i zazdrościć, i kłamać i kraść nawet, ale zabijać? No, zabijanie akurat to nie jest nasza rzecz.
A jednak myślę, że emocje, jakie budziło to piąte przykazanie, były nie tylko moje. Emocje, które w jakiś tam sposób, jak sądzę wyprzedzały, a jednocześnie uzupełniały, ową zapowiedź św. Pawła, że na końcu jako największy wróg zostanie pokonana śmierć. I już nikt nikogo nie zabije.
Proszę zwrócić uwagę, że Paweł, poza tym największym, nie wymienia innych wrogów. Oczywiście, w innych miejscach mamy i demony i grzech i grzeszników i samego diabła, ale tu u Pawła jest tylko śmierć. Wszyscy wrogowie i największy z nich – śmierć. Czy to możliwe więc, że nasza dziecięca intuicja, która kazała nam traktować zabójstwo jako grzech największy, a śmierć jako największego wroga człowieka, była słuszna? Wydaje mi się że tak.
Kiedyś przeżyłem pewną przygodę, którą zresztą miałem okazję już opisać w paru miejscach, ale muszę do niej wrócić i tu w „Zeszytach”. Otóż przez jakiś czas, jeżdżąc tramwajem do pracy, spotykałem dziewczynkę w wieku może 15, a może 16 lat, drobną blondynkę, ani ładną, ani brzydką, z plecakiem, w jakim dzieci noszą książki do szkoły, z niemal całą twarzą poprzebijaną czarnymi kolczykami. I kiedy mówię o całej twarzy i o kolczykach czarnych, wcale nie przesadzam, ale mam na myśli autentycznie całą twarz: wargi, nos, uszy i brwi, i że ona miała to wszystko poprzebijane czarnymi kolczykami. Ale mało tego. Najgorsze w tym wszystkim było to, że ona za każdym razem, kiedy ją widziałem – a widziałem ja razy kilka – była straszliwie smutna, straszliwie samotna i straszliwie pusta. Nigdy się nie dowiedziałem, czy ona jechała do szkoły, czy może tak krążyła bez sensu po mieście, bo szkoła jej nie była do niczego potrzebna, czy może była umówiona z kimś „na mieście”, ale myślę, ze to akurat nie jest takie ważne. To co robiło największe wrażenie, to oczywiście te kolczyki i ta samotność. A jeśli ktoś jest na tyle domyślny, by wyprzedzać moje słowa, to już wie, że jeszcze ta śmierć. Bo właśnie tak to wyglądało: ona była zanurzona w śmierci.
W odróżnieniu od większości dzieci w jej wieku, ona też nie słuchała muzyki. Nawet nie robiła wrażenia, jakby mogła mieć telefon komórkowy, z którego tej muzyki mogłaby, gdyby tylko chciała, słuchać. Siedziała taka pogrążona w swojej ponurej samotności i patrzyła przed siebie. I to, powiem szczerze, mnie bardzo zdziwiło. Ja bym po kimś takim jak ona spodziewał się, że będzie słuchał nawet jeśli nie Nergala z zespołem Behemoth, to chociaż Black Sabbath, a ona nie słuchała niczego. Ją najwidoczniej ta muzyka nawet nie interesowała.
Trochę skaczę w tym tekście od wątku do wątku, no ale tak to jakoś wyszło i pewnie już tak zostanie. Otóż ja od pewnego czasu bardzo przejmuję się satanizmem promowanym przez kulturę popularną, a kiedy używam określenia „satanizm” to niekoniecznie mam na myśli takich wykonawców, jak wspomniany Black Sabbath, czy Led Zeppelin, czy choćby całą tę muzykę określaną nazwą „black metal”, ale też – i to może przede wszystkim – i nie coś, co ostatnio staje się coraz bardziej popularne, jako pogański folk. Chodzi o tych wszystkich grajków poprzebieranych w najstarsze słowiańskie stroje, uzbrojonych w stare, tradycyjne słowiańskie instrumenty i wykonujących muzykę źródeł, z czasów, jak to oni określają, jeszcze przedchrześcijańskich, a więc jedynie prawdziwych. Słucham niekiedy tej muzyki i myślę sobie, że tak to właśnie Diabeł próbuje zdobyć nasze dusze. Odwracając naszą uwagę od Boga. Realizując dokładnie to, co papież Franciszek tak fantastycznie celnie określił słowami, że kto się nie modli do Boga, ten się modli do Szatana. Słucham niekiedy tej muzyki i się trochę boję.
Niedawno miałem okazję obejrzeć gdzieś fragment koncertu zespołu Behemoth, gdzie wśród tej całej satanistycznej dekoracji Nergal wykrzykiwał do idealnie opętanej publiczności bluźniercze hasła, a tłum je podejmował i za nim wiernie powtarzał, no i też się bałem. Bo wiedziałem, że tam z nimi jest Szatan. Natomiast przyznaję, że ani na moment nie przyszło mi do głowy, i wtedy, podczas słuchania fragmentów tego koncertu, ani wcześniej, kiedy słuchałem zespołów Led Zeppelin, Black Sabbath, czy naszej polskiej Kapeli ze wsi Warszawa, że tam dochodzi do zabójstwa; że tam oprócz tego Diabła jest też śmierć.
I oto kilka dni temu kolega przesłał mi link do pewnego filmu dostępnego w Internecie, stanowiącego fragment większego projektu zatytułowanego „Kraina grzybów”, po obejrzeniu którego doszedłem do wniosku, że gdyby nawet zostawić ten obraz – obraz, powiedzmy to uczciwie, z wielu względów, dla normalnie przeżywającego świat człowieka, nie do wytrzymania – natomiast wypełniający go dźwięk zastąpić wspomnianym wcześniej koncertem zespołu Behemoth, cały czarny plan stojący za tym projektem wziął by w łeb. Gdyby wspomniany film wypełnić klasycznym czarnym metalem, to wszystko nagle stałoby się żartem. Bo rzecz polega na tym, że projekt „Kraina grzybów” to nie jest satanizm, jaki znamy – to jest śmierć. I owa śmierć jest wręcz doskonale opisywana i przez ten obraz, ale w równym stopniu też przez dźwięk – powtarzam, dźwięk zupełnie inny od tego, do któregośmy się już zdążyli przyzwyczaić.
Nie udało mi się obejrzeć więcej, niż dwie, może trzy minuty tego filmu, ale powiem szczerze, że te parę minut wystarczyły mi, żebym zrozumiał, czym jest śmierć i jak wygląda piekło. I niech nikt nie myśli, że tam mieliśmy jakieś kozły, odwrócone krzyże, szyderstwa z Boga, seks, ciężką rockową muzykę, jakieś nieludzkie zawodzenia. Nic z tego. Tam wszystko robiło wrażenie dość klasycznego artystycznego projektu, tyle że on cały tonął w śmierci. Nie jestem tego w stanie opisać, i przyznaję, że też bym nie chciał tego robić, ale tak to właśnie wyglądało: to było, jak koszmar z dzieciństwa, z którego się budzimy zlani potem, bo przez chwilę poczuliśmy na czole zimny oddech śmierci. Piekła, Szatana, wiecznego cierpienia, ale przede wszystkim śmierci, czyli – powiedzmy to sobie wreszcie – nieskończonej samotności.
I przyjaciele i rodzice i Kościół i różnego rodzaju autorytety przestrzegają nas, byśmy trzymali się z dala od ścieżek Szatana, który – ciekawe, swoją drogą, skąd ten pomysł – próbuje nas podobno uwieść przez muzykę, czy w ogóle kulturę pop. Otóż wygląda na to, że, owszem, Tenktórynieprzepuszczażadnejokazji ma wiele sposobów i bardzo dużo cierpliwości, by każdy z nich wykorzystać przeciwko człowiekowi, jednak nie powinniśmy zbyt ławo uwierzyć, że on jest tak naiwny, by te wszystkie swoje sposoby wymalować nam na wielkiej tablicy, a na koniec się jeszcze pod tym podpisać przy pomocy trzech szóstek, czy odwróconego pentagramu. Jeśli on jest tym, kim uważamy, że jest, i będzie chciał nas zaatakować, to z całą pewnością nie dostarczy nam wcześniej odpowiedniej instrukcji, jak się przed tym atakiem bronić, ale spróbuje nas, z sobie tylko znaną perfekcją, uwieść.
Co więc powinniśmy wiedzieć? Przede wszystkim, że on jest, i wcale nie zamierza czekać bezczynnie na przyjście Królestwa Bożego. On w Boga nie wierzy. On jest przekonany, że Bóg nie żyje. Poza tym nie powinniśmy się łudzić, że wystarczy, że nie będziemy słuchać muzyki rockowej, ale ograniczymy się na przykład do klasyki, bo nie ma żadnego naprawdę powodu, by uważać, że Diabeł z jakiegoś powodu czuje obrzydzenie do Beethovena. Nie ma tez powodu sądzić, że Diabeł gardzi i nie ogląda rozrywkowych programów w Polsacie. No i wreszcie, po trzecie, musimy pamiętać, że największym wrogiem jest śmierć i to w niej dopiero możemy odnaleźć prawdziwego Szatana. Bo to on jest pierwszym zabójcą. To przeciwko niemu zostało zapisane piąte przykazanie.
Właśnie tak. To śmierć jest pierwszym wrogiem i bądźmy pewni, że kiedy Tenktórynieprzepuszczażadnejokazji będzie nas chciał do siebie przygarnąć, to nie przez to, że nam pokaże jakiś wisiorek z powieszonym do góry nogami krzyżykiem, nie przez figurkę kozy z poskręcanymi rogami, nie przez pisane gotykiem idiotyzmy o tym, że niepokonane słońce przenika czarne drzewa, ale w taki sposób, byśmy się nawet nie zorientowali, że to on do nas przemawia, byśmy myśleli, że to tylko taka sztuka w temacie kosmosu i niepokonanej śmierci. Bo ona, jak już wiemy, zostanie pokonana, ale co z nami?
Tak. Kradnie, cudzołoży, kłamie, nie szanuje rodziców, zazdrości, zabija nie człowiek, ale Szatan, a robiąc to spycha nas w otchłań śmierci. To jest jego domena. I właśnie dlatego, na samym końcu, jako największy wróg, zostanie pokonana śmierć.

Gdyby ktoś chciał sobie kupić wspomniane wydanie Zeszytów, to wydaje mi się, że najszybciej będzie w którymś z Empików, natomiast gdy już idzie o którąś z moich książek, to one są do nabycia bardzo niedaleko, bo pod adresem www.coryllus.pl. Szczerze zachęcam. Jednocześnie, serdecznie proszę o wspieranie tego bloga. Dziś to jest podstawowe źródło naszego utrzymania.

czwartek, 24 lipca 2014

O cnocie kłamstwa i jego ostatecznym triumfie

Kiedy dotarła do mnie informacja, że w Klubie Ronina wystąpił człowiek znany nam od wielu już lat, jako bloger Matka Kurka, przyznaję, że zrobiło mi się smutno. Jednak wcale nie dlatego, że do Klubu Ronina mam stosunek jakoś szczególnie nabożny (w końcu, trudno mieć stosunek jakikolwiek właściwie do projektu, który wszystkimi czterema łapami opiera się na nazwiskach takich jak Łukasz Warzecha, Rafał Ziemkiewicz, czy Stanisław Janecki, ani też z tego powodu, że sam miałem okazję tam dwa razy się pokazać, w tym raz, lądując ostatecznie w warszawskiej prokuraturze, ale dlatego, że od razu sobie pomyślałem, że osobą wprowadzającą owego Kurkę na te salony będzie zapewne mój kumpel, a jednocześnie człowiek, którego szanuję, czyli Józek Orzeł. Włączyłem więc z drżącym sercem film z tego spotkania… i odetchnąłem z ulgą. Matkę Kurkę do Klubu Ronina przyprowadził nie Orzeł, ale Łukasz Warzecha, a więc wszystko, że tak to ujmę, pozostało w rodzinie.
Oczywiście wszystkim nam jest w tym momencie znacznie lżej, co nie zmienia faktu, że problem jak najbardziej istnieje, zwłaszcza gdy obejrzymy sobie ów występ w całości, wraz z popisami zgromadzonej publiczności, i z tego co zobaczyliśmy, wyciągniemy odpowiednie wnioski. A wnioski to są jak najbardziej ponure.
Powiem szczerze, że to co się dziś buduje wobec Piotra Wielguckiego, poraża swoim szaleństwem nawet mnie, człowieka jak by nie było już starszego, doświadczonego i wydawałoby się odpornego na wszelkie prowokacje. Gdyby bowiem ktoś mi jeszcze pięć lat temu powiedział, że Wielgucki za rok czy za dwa stanie się szczerym polskim patriotą i naszym sojusznikiem w walce z Systemem, ja bym prawdopodobnie poprosił o następną historię, tyle że już może lepiej z Adam Michnikiem w roli głównej. Powiem więcej. Gdyby ktoś mnie po Katastrofie Smoleńskiej zaczął przekonywać, że na naszą stronę przeszli Jacek Żakowski, Waldemar Kuczyński, czy Piotr Najsztub, ja bym się oczywiście tą wiadomością przejął, ale widząc żywe dowody, musiałbym się jakoś w stosunku do niego ustawić. Przepraszam bardzo, ale jeśli idzie o Matkę Kurkę, on tu się mieści dokładnie tak samo jak niejaki Ketman, czy kpt. Leszek Piotrowski.
Matkę Kurkę, jako internetowego komentatora, poznałem jeszcze zanim sam zacząłem blogować, bliżej się już z nim zapoznałem, kiedy po praz pierwszy zacząłem się udzielać w Salonie24, ostatecznie nawet napisałem na jego temat jeden, może dwa teksty, w tym jedno hasło w swoim „Elementarzu”, i zawsze myślałem o nim, jako o czystym, doskonałym kłamcy; nie o kimś podłym, złośliwym, złym, głupim, ale o kimś, kto jest wręcz uosobieniem bezinteresownego, wręcz instynktowego wręcz kłamstwa. Stało się nawet tak, że ów tekst, który mu swego czasu poświęciłem, nosił tytuł „Matka Kurka, czyli o cnocie kłamstwa”, a teza owej notki była taka, że ów Kurka to człowiek, dla którego kłamstwo nie jest ani koniecznością, ani metodą, ani nawet wynikiem jakiegoś tam nie wiadomo choćby jak chorego procesu intelektualnego, ale naturą. Bożą naturą. Matka Kurka to człowiek, który kłamie, bo tak został stworzony.
No i dziś możemy sobie obejrzeć, jak to w Klubie Ronina ów Matka Kurka na pytanie blogerki Elig odpowiada, jak to on kiedyś był zwyczajnie głupi, bo nasłuchał się i naczytał reżimowych mediów i uznał, że wszystko, co oni tam piszą, to najprawdziwsza prawda, no ale w końcu, gdzieś tak w okolicach Smoleńska, ujrzał prawdę prawdziwą i dziś nie ma takiej siły, która by go od niej oddzieliła.
Przypominam sobie jeszcze jedną sytuację z tamtych, przedsmoleńskich jeszcze, czasów. Otóż zamykając już wspomniany tekst w Salonie24, wkleiłem zdjęcie, które znalazłem w sieci, a na którym obok siebie stoją wówczas dwaj, najwybitniejsi obok Kataryny, polscy blogerzy, Matka Kurka i Azrael, i ogłosiłem konkurs dla czytelników pod hasłem „Który to Kurka”, prosząc jednocześnie, by ci, którzy wiedzą, siedzieli cicho, bo to ma być tylko taka zabawa… no i wówczas, jako pierwszy pojawił się bloger Wszołek i cały figiel zepsuł, jak dziecko krzycząc coś w stylu: „Ja wiem. To ten gruby”. Oczywiście później się tłumaczył, że nie chciał psuć zabawy, ale nie mógł się powstrzymać i się nie pochwalić, a ja dziś już tylko powiem, że to są czasy naprawdę stare. Dziś Matka Kurka nie jest gruby. Powiem więcej, dziś, kiedy on tak siedzi obok Łukasza Warzechy w Klubie Ronina, wygląda nie tylko lepiej od Azraela, ale lepiej nawet od samego Warzechy. Dziś to jest najprawdziwsza gwiazda. Powiedziałbym za Grzegorzem Braunem, że gwiazda śmierci, ale przecież wszyscy wiemy, że to nieprawda. Jeśli tylko Ruscy nie zrobią nam wojny, wszyscy się z całą pewnością o tym przekonamy.

Wszystkich czytelników i sympatyków tego bloga zachęcam do odwiedzania księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl i kupowania moich książek. A przecież nie tylko. Szczere polecam i dziękuję. Również oczywiście bardzo mocno proszę wszystkich tych, którym sie te teksty podobają i dają te minimum codziennej satysfakcji, o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Od tygodnia, mamy tu praktyczny dramat.

środa, 23 lipca 2014

Jadźka czyli życie

Ledwo jakoś daliśmy sobie radę z tym durniem z Uniwersytetu Warszawskiego Tomaszem Sobierajskim, kiedy to na owym małym ekraniku Salon24 TV pojawiło się coś – zaznaczam, że mnie osobiście znane mniej więcej tak samo, jak szwagier tego faceta z psem z naprzeciwka – co zostało nam przedstawione, jako Magda Femme i jej nowa płyta. Gdyby mnie ktoś spytał, dlaczego ja uznałem za stosowne, może nie wysłuchać, co ma do powiedzenia owa Magda Femme, bo aż takim desperatem to ja nie jestem, ale wejść na Youtube’a i sprawdzić poziom muzyki, którą jacyś cwaniacy kazali jej wykonywać, przyznaję, że nie umiałbym znaleźć uczciwej odpowiedzi. No, nie wiem, coś mnie, cholera, podkusiło. Wysłuchałem jednak, co to za nieszczęście i pomyślałem sobie od razu, że opowiem tu pewną historię, którą dotychczas planowałem zachować dla siebie… ale co mi tam. Może będzie warto.
Jak już wspominałem wcześniej, mam kuzyna, który jest dla mnie niemal jak brat, z którym się spotykam każdego roku w wakacje, i z którym oczywiście spotkałem się tego roku, który jest wybitnym polskim lekarzem-ginekologiem, powszechnie uznanym obrońcą życia poczętego, a jednocześnie jak najbardziej polskim patriotą. I oto podczas naszego ostatniego spotkania on mnie poinformował, że w jego szpitalu trafiła ostatnio pod jego opiekę stażystka, niejaka Jadźka, i owa Jadźka, poza tym, że jest początkującym lekarzem, jest też koncertującą i nagrywającą piosenkarką, muzykiem i kompozytorem i tak zwanym band leaderem. Zapewne znajdując w nim bratnią duszę, podarowała wspomniana Jadźka mojemu kuzynowi swoją pierwszą „epkę”, no a on, ponieważ na muzyce się zna o tyle o ile owa muzyka jest nadawana przez Radio Maryja, poprosił mnie, żebym ocenił, czy ta jego Jadźka jest dobra. I proszę oto sobie wyobrazić, że wysłuchaliśmy owej Jadźki ja i – co tu jest bardzo ważne przez wzgląd na wiarygodność relacji – mój syn, i jednogłośnie ogłosiliśmy, że Jadźka i jej zespół to jest najlepsza muzyka, jaka powstała w Polsce w ciągu ostatnich lat, a najprawdopodobnie w przestrzeni jeszcze dłuższej. To jest muzyka na poziomie światowym. Podkreślam – ustaliliśmy to bez awantur, wspólnie.
Kiedy powiedzieliśmy mojemu kuzynowi, że Jadźka jest dobra, a nawet bardzo dobra, on się oczywiście ucieszył, bo Jadźkę lubi, powiedział, że Jadźce wiadomość przekaże, natomiast ja od razu, żeby być do końca uczciwym, poinformowałem kuzyna, że Jadźka tu w Polsce nie ma najmniejszych szans na karierę i jeśli ma jakieś dylematy niech się już trzyma tej medycyny. Dlaczego? Dlatego, że branża rozrywkowa prędzej zgodzi się zdechnąć w męczarniach, niż pozwoli na to, by ktoś o talencie tak wybitnym pojawił się w środowisku. Oni, w najgorszym wypadku, jeśli się okaże, że Jadźki zwalczyć w sposób bezpośredni się nie da, staną na głowie, by, zanim ją wpuszczą na scenę, przebranżowić ją i zrobić z niej… no, niech będzie, że drugą Magdę Femme. Albo ewentualnie ją tak zaszczują, że ona będzie pryskała do najbliższego szpitala z prędkością światła, by, tak jak to planowała od początku, już tylko pomagać kobietom rodzić dzieci.
Bardzo stanowczo poprosiłem swojego kuzyna, żeby tej niezwykłej dziewczynie gdzieś z polskich gór pogratulował talentu, jednocześnie jednak przekazał jej ode mnie informację, że jej szanse kariery w Polsce są zerowe, no a na pocieszenie przesłałem jej książkę o angielskim listonoszu, żeby się uczyła języka. Z tego co słyszę, ucieszyła się i tylko wyraziła żal, że nie napisałem jej dedykacji.
A zatem mamy tę Jadźkę i jej zespół, tych parę klipów na youtubie, no i oczywiście Magdę Femme i całe to nieszczęście, znane nam pod nazwą polskiej muzyki rozrywkowej, dziś prezentowane w Salon24 TV. Ale mamy jeszcze coś, świadomość mianowicie, że gdzieś pod tą cuchnącą warstwą najróżniejszego gówna, gówna absolutnie obezwładniającego, tlą się prawdziwe skarby. My ich najprawdopodobniej nigdy nie ujrzymy, bo oni nam zwyczajnie na to nie pozwolą, ale ta nasza wiedza, że one są, jest naprawdę cenna. Cóż bowiem ważniejszego niż prawda, a skoro prawda to życie, a skoro życie to wieczne.
Na sam koniec, uprzedzając głosy wzywające mnie do podania informacji, co to za jedna ta Jadźka, opowiem coś jeszcze. Otóż ja, kiedy tak sobie siedzieliśmy i sączyliśmy drinki, spytałem mojego kuzyna, jak ta Jadźka wygląda i proszę sobie wyobrazić, że on mi ją opisał w następujący sposób: mniej więcej twojego wzrostu, blondynka z warkoczem, chodzi w rozsznurowanych trampkach i ubiera się na niebiesko. Tyle. Oto lekarz-ginekolog, który opisuje kobietę. O więcej więc go nie dopytywałem. Ani słowa więc o tym, czy gruba, czy chuda, czy zgrabna, czy normalna, czy jakaś cizia z biustem, czy bez, czy ładna, czy brzydka – pełny obiektywizm, czyste fakty. Więc niech i my tutaj pozostaniemy z czystymi faktami. Życie wygrało.

Jak słyszę, są osoby, których o to bym w życiu nie podejrzewał, ale które wciąż nie zdecydowały się kupić niektórych moich książek. Powiem szczerze, że to jest dla mnie zagadką. Tym bardziej zapraszam: www.coryllus.pl. Jednocześnie bardzo, ale to bardzo jak już dawno mi się nie zdarzyło, proszę, jeśli komuś tylko zbywa, o wysłanie mi jakiejś gotówki na tę parę jeszcze dni lipca. Dziękuję.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Uniwersytet Warszawski otwiera Freak Department

Czytelnicy mojego bloga na toyah.pl mogą tego nie wiedzieć, natomiast jestem pewien, wszyscy ci z nas, którzy zdecydowali się korzystać z Salonu24, zauważyli z pewnością, że tu od pewnego czasu, ile razy chce się czy to opublikować jakiś tekst, czy tekst ów przeczytać, czy wrzucić jakiś komentarz, czy na komentarz odpowiedzieć, połowę czasu trzeba poświęcić na to, by spróbować wyłączyć coś, co się nazywa Salon24 TV. Co to jest takiego owa Salon24 TV? Otóż jest to mały ekran na górze strony, a na nim jakiś krótki filmik, filmik jakikolwiek, na jakikolwiek temat, który włącza się po każdym kliknięciu, na którym ktoś coś mówi. Może to być jakiś polityk, albo jakiś naukowiec, albo jakiś artysta, aktor, czy dziennikarz – często, tak się złożyło, jest to Tomasz Terlikowski – który gada, natomiast do nas należy albo tego kogoś wysłuchać 10, 50, 100, czy 200 razy dziennie, albo spróbować błyskawicznie ową transmisję zatrzymać.
Uczciwie powiem, że ponieważ jestem osobą bardzo cierpliwą, a w dodatku starającą się zrozumieć ludzkie intencje, nawet jeśli one robią na mnie wrażenie wyjątkowo czarnych, jedyny problem, jaki z tymi filmami mam to taki, że ponieważ często korzystam z Internetu z mojej komórki, muszę za te transmisje dodatkowo płacić tak zwanymi „darmowymi bajtami”. No i przyznaję, że niedawno faktycznie w pewnym momencie, kiedy po raz setny chyba właśnie usłyszałem jak piosenkarz Stan Borys (owszem, żyje) reklamuje swoją nową płytę, oczywiście o treści religijnej, zdenerwowałem się. No ale, jak mówię, i tak radzę sobie nad podziw dobrze.
I oto proszę sobie wyobrazić, że wczoraj – zupełnie nie wiem co mnie tknęło – ale ujrzałem na ekranie owej Salon24 TV jakiegoś długowłosego dudusia i zacząłem słuchać. Duduś nazywa się Tomasz Sobierajski Uniwersytet Warszawski, a to co mówi… przepraszam, ale to co on mówi, nie nadaje się do omówienia. To trzeba wysłuchać w brzmieniu dosłownym:
W Warszawie i w Rio de Janeiro, w tych jedynych miastach, na pierwszym miejscu wśród uczuć, które czujemy, jeśli idzie o to miasto, jest przywiązanie, czyli bardzo piękne uczucie, nawet myślę, że miłości… nawet nie sympatii… miłości do tego miejsca, w którym żyjemy. Według mnie, Warszawa jest najlepszym miejscem do życia w Polsce. Tutaj są największe możliwości rozwoju kariery, edukacji, korzystania z dóbr kultury i sztuki, najlepsze muzea, najlepsze wystawy, najlepsze koncerty, największy stadion, najlepsza możliwość, żeby dostać się z tego miasta we wszystkie części świata, żeby dolecieć samolotem. Myślę, że to też powoduje, że tak dużo ludzi porzuca mieszkanie w Gdańsku, mieszkanie we Wrocławiu, po to żeby jednak zamieszkać w Warszawie i spróbować tego życia w jedynej tak naprawdę w Polsce metropolii”.
Ja wiem, że ktoś mi w tym momencie zarzuci, że ja to sobie zwyczajnie wymyśliłem, a jeśli nie daj Boże, okaże się, że owo niezwykłe wystąpienie zostało już w Salon24 TV zastąpione przez kolejny wykład Tomasza Terlikowskiego na temat eutanazji, czy znaczenia Bożego Ciała, ja nigdy już nie udowodnię, że to się zdarzyło naprawdę. Ale daję najświętsze słowo honoru, że tak to się słowo w słowo odbyło, a ja na dodatek, jeszcze to wszystko starannie spisałem, wstawiając tylko odpowiednie znaki interpunkcyjne. Tomasz Sobierajski, to co wyżej zacytowałem powiedział, a Salon24 TV jego wypowiedź nadała, byśmy przez cały kolejny dzień mogli tego słuchać.
O co tu więc może chodzić? Jak to się stało, że najpierw znalazł się w Polsce ktoś tak straszliwie głupi, żeby tego typu tekst wygłosić, a następnie kto inny uznał za stosowne ten szczególny popis szaleństwa spopularyzować? Jaki może stać za tym cel, żeby robić – wiem, że niezwykle lokalną, ale jednak – gwiazdę z jakiegoś przygłupa, podobno z uniwersytetu, który ze łzami w oczach mówi, że kocha Warszawę, jak Rio de Janeiro, bo z Warszawy można polecieć samolotem gdzie tylko człowiek sobie zamarzy? Czy tak wygląda dziś uniwersytet? I czy to już naprawdę wystarczy? Czy naprawdę doszliśmy do punktu, gdzie nie potrzeba już nic więcej? Czy tak się właśnie kończy świat?
Chciałbym coś jeszcze na ten temat powiedzieć, ale wierzcie mi, że jestem bezradny. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to to, by zwrócić się z apelem do redaktorów Salon24 TV o to, by oni zechcieli nadać też moją wypowiedź pod tytułem „Za co lubię Salon24?”. Gdyby trzeba było wiedzieć, jak będę gadał, przedstawiam całość. Będzie naprawdę krótko:
Ale to się w dzisiejszym świecie porobiło, te sputniki wszędzie latają i wszystko widzą, no i jeszcze te komórki z tymi esemesami, a to z tego i człowiek raka może dostać, albo oślepnąć, czy nie mieć dzieci, a żeby ktoś mógł sobie kupić choćby jakąś ładną bluzkę czy spodnie w kratkę, to człowieku w ogóle zapomnij. Dobrze chociaż, że są te blogi, gdzie nikt nie wie, kto to taki ten po drugiej stronie i można się jak normalny człowiek wygadać. Lubię Salon24 bo to jest prawdziwy salon i nowoczesność i człowiek wie, że jest kimś, a nie jakaś dupa i te kamienie, co to o nich piszą ostatnio w gazetach”.
Panie Igorze, ja wiem, że aby wystąpić w tej Pańskiej telewizji, to trzeba być kimś, ale proszę, Pan mi da to powiedzieć. Obiecuję, że nic więcej nie chlapnę. Mogę nawet, żeby było wszystko tip-top, to odczytać z kartki.

A skoro już to wszystko sobie powiedzieliśmy, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić wszystkich na stronę www.coryllus.pl, gdzie można kupić wszystkie moje książki. Szczerze polecam. Jak zawsze, oczywiście, proszę o wspieranie tego bloga. Jest niezwykle ciężko. Dziękuję.

niedziela, 20 lipca 2014

Dla mojej córki - raport z kraju mleka i miodu

Ponieważ sprawa przybrała wymiar sprawy państwowej, a ja nieszczególnie mam ochotę czekać aż wszyscy czytelnicy tego bloga uznają mnie za nie dość że prowokatora, to jeszcze durnia, chciałbym najpierw coś wyjaśnić, potem przedstawić kolejny tekst, by wreszcie na sam koniec dorzucić parę ważnych słów. Jak już pisałem w jednym z komentarzy, a co zostało oczywiście kompletnie zlekceważone, moja notka o PRL-u była wyłącznie reakcją na pytanie, jakie kilka dni temu zadał mi mój syn, czy za komuny też były kolejki do opieki medycznej. Powiem więcej, kiedy zabierałem się do pisania tekstu, który wstrząsnął podstawami tego bloga, miałem – co mi się zdarza bardzo rzadko – owo pełne winy uczucie, że wklejam tekst może nie tyle niepotrzebny, czy zły, ale raczej mało ważny, czy zwyczajnie niepoważny. Ot, taka trochę zabawa. Wyszło inaczej i muszę się teraz z tym męczyć. Przyznaję się do jednego autentycznego błędu. Ja oczywiście, doskonale wiedząc, że większość Polski przed rokiem 1990 telefonów nie miała, a słowa „wszyscy” w swoim tekście, podobnie zresztą jak wielu innych mocnych słów, użyłem trochę jako prowokacji, nie sądziłem, że było aż tak źle. Liczyłem jednak na to, że zrozumieć to wszystko będzie znacznie łatwiej, zwłaszcza może po tym, gdy napisałem, że ja takich tekstów mogę napisać dziesięć, każdy dotyczący innego aspektu życia w komunie i w demokracji, i każdy z nich będzie równie prawdziwy co fałszywy – zależnie od przyjętej optyki. Oczywiście dziękuję wszystkim tym, którzy wykazali się w stosunku do mnie cierpliwością i spróbowali zrozumieć moje intencje. Bardzo sobie ich udział w tej awanturze cenię. A teraz proszę posłuchać.

Ja wiem, że to może robić wrażenie czegoś okropnie wstydliwego, do czego lepiej albo się nie przyznawać, albo co w ogóle wyprzeć z pamięci, no ale skoro już postanowiliśmy wspólnie, że blog ten będzie wręcz stanowił gest czystej szczerości, opowiem coś o swojej córce. Otóż zadała mi ona parę dni temu pytanie: „Czy za komuny trzeba było czekać w kolejce do lekarza?”
Ja oczywiście wiem, że każdy z nas, kto ma na tego typu kwestie perspektywę szerszą niż moje dziecko, wybuchnie szyderczym śmiechem i zapyta mnie, jak to możliwe, że ja tak niestarannie wychowałem swoją córkę? Jak to możliwe, że ja – katolik, patriota i Polak – doprowadziłem swoje dziecko do stanu, że ono zadaje tak głupie pytania? Przecież to, że za komuny kolejki do lekarza były, i to często (biorąc pod uwagę fakt, że prywatna opieka medyczna praktycznie nie funkcjonowała) znacznie dłuższe i bardziej męczące, niż dziś, wie każdy z nas. Co ja mówię, za komuny? Toż jeszcze nawet w roku 1995, kiedy moje najmłodsze dziecko miało dwa lata i nagle zostało zaatakowane przez jakąś okropną alergię, tułaliśmy się od poradni do poradni, aż w końcu wylądowaliśmy w jakimś szpitalu, gdzie oczywiście przez dobrą godzinę pies z kulawą nogą na nas nie zwrócił uwagi, a i tak w rezultacie trzeba było pójść do zaprzyjaźnionej dermatolog, która sprawę ostatecznie załatwiła. A dziś to samo dokładnie dziecko mnie pyta, czy za komuny trzeba było czekać w kolejce do lekarza? I jak ja mogłem wyhodować coś takiego pod samym bokiem?
Ja, jak już wspomniałem, wiem, że sprawa jest delikatna, bo to i Donald Tusk i Smoleńsk i wszyscy na co dzień widzimy, co nam przyniosła III RP, jednak choćby przez to, że ledwie wczoraj napisałem tekst o tym, jak to dzisiejsza młodzież jedyne co wie i czym się martwi, to, co takiego się pojawiło na Facebooku i kto przyjeżdża na najbliższy festiwal, chciałbym może ze względu na nich, przekazać kilka informacji na temat PRL-u, jaki widziałem osobiście, a które mogą im się przydać, choćby po to, by jako tako zdać maturę z WOS-u. Kwestię pierwszą, a więc dostęp do usług medycznych już sobie wyjaśniliśmy, a ja tylko może na wszelki wypadek dodam, że wbrew pewnym dziwnie ostatnio pojawiającym się mitom, jakoby dziś służba zdrowia, w odróżnieniu od starej dobrej socjalistycznej opieki medycznej, była kompletnie zdemoralizowana, a lekarze byli niedoczuczeni i skorumpowani, zapewniam, że bywało różnie i nie mam tu tylko na myśli owego dr Wieczorka, który w roku 1983, kiedy mój ojciec umierał na raka, wykorzystał jeszcze ostatnią chwilę, żeby nas naciągnąć na ekstra wydatek, rzekomo po to, by nam załatwić lekarstwo, swoją drogą kompletnie zbędne i w naszej sytuacji bezużyteczne, w dodatku, jak się okazało, w szpitalach powszechnie dostępne. Resztę, żeby było czytelniej, prościej, no i łatwiej, przedstawię w parunastu punktach.

1. Za komuny wprawdzie nikt nie głodował, natomiast wszędzie panował taki syf i nędza, że aby kupić masło, chleb, ser, że nie wspomnę już o proszku do prania, mydle, papierosach, czy kawałku kiełbasy innej niż jakaś mortadela, trzeba było się wystać w kolejce, często nawet od czwartej godziny rano. A i tak, ze względu na tak zwaną reglamentację kartkową, nie można było podskoczyć wyżej niż to co było zapisane na kartce. Pomarańcze pojawiały się w sklepach raz do roku, przed Świętami, ale głównie jakieś gówno z Kuby i w takich ilościach, że kupno choćby jednej było marzeniem ściętej głowy. O ananasach, kokosach, czy innych, bardziej już wykwintnych owocach, których dziś jest wszędzie pod dostatkiem i których nazw nawet nie znamy, nawet nie wspomnę;
2. Oczywiście, każdy miał pracę, jednak nie dlatego że jej szukał i pracować pragnął, ale dlatego że istniał tak zwany przymus pracy, a ci co się od pracy uchylali, byli traktowani jak przestępcy. Z wyjątkiem oczywiście tak zwanych cinkciarzy, którzy w całości byli szpiclami SB;
3. Za komuny była telewizja, od pewnego czasu nawet kolorowa. Kłamała dokładnie tak samo jak telewizja dzisiejsza, tyle że w sposób tak prymitywny i bezczelny, że o wiele trudniej było to wszystko znieść. W dodatku w telewizorze były do wyboru tylko dwa programy telewizji państwowej, a więc nawet nie można było od tego uciec w jakiś Eurosport, czy to choćby w to nieszczęsne MTV;
4. Oczywiście obowiązek współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa nie istniał, natomiast, czy to uczeń w liceum, student na uniwersytecie, czy zwykły inżynier na budowie byli nieustannie i przy pomocy różnych argumentów do współpracy zachęcani. Oczywiście cała kadra kierownicza współpracowała z SB z automatu. Tylko najdzielniejsi nie ulegali;
5. Za komuny oczywiście nie było Internetu i Facebooka, podobnie zresztą, jak kart kredytowych, osobistych drukarek, punktów xero, telefonów komórkowych i esemesów. Jeśli ktoś chciał napisać do kogoś wiadomość, musiał to robić ręcznie, a jeśli z kimś chciał porozmawiać, to musiał albo do tego kogoś zatelefonować (telefonu do końca lat 80, a nawet jeszcze później, nie miał prawie nikt), albo zaryzykować i do tego kogoś się wprosić. Efekt tego był taki, że za komuny ludzie się odwiedzali nieustannie i nikt nie miał chwili dla siebie;
6. Jeśli ktoś lubił słuchać muzyki Led Zeppelin, Joy Division, a szczególnie takich rarytasów jak Art Ensemble of Chicago, nie kupował płyt w sklepie, bo sklepy sprzedawały wyłącznie płyty artystów krajowych, na których nie było nic słychać i które wyglądały, jak wyprodukowane pokątnie w piwnicy, ale na tak zwanych „giełdach płytowych”, które akurat istniały tylko w wybranych miejscach w dużych miastach i gdzie ceny były tak wysokie, że nikt tak naprawdę nie mógł sobie na ich kupno pozwolić. Koncertów prawie nie było, a kiedy od czasu do czasu pojawiła się gwiazda, jak Eric Clapton w katowickim Spodku, milicja brutalnie rozpędzała publiczność, a sam artysta musiał następny występ odwołać. Byłem, więc wiem;
7. Za komuny między Katowicami a Krakowem kursowały zatłoczone – albo straszliwie zamarznięte, albo przegrzane do nieprzytomności – pociągi, a nie, tak jak dziś wygodne autokary, czy busy po 6 złotych za kurs, pędzące po autostradzie i zawożące każdego na miejsce w 80 minut. O pociągach do naszego Przemyśla nawet nie chcę wspominać, bo to już był prawdziwy horror;
8. Takie zjawiska jak pedofilia, dysleksja, czy przemoc rodzinna, funkcjonowały wyłącznie jako egzotyczne ekscesy i w ogóle nie pojawiały się, jako temat dyskusji, nie dlatego że ich nie było, ale ponieważ państwo socjalistyczne nie miało, ani nie chciało mieć nic wspólnego z kapitalistycznymi wynaturzeniami;
9. Kto chciał mógł oczywiście wyjechać na wakacje za granicę – nawet do Anglii, czy Niemiec Zachodnich – musiał jednak najpierw złożyć podanie o paszport, następnie, pod warunkiem, że decyzja była pozytywna, co się praktycznie nie zdarzało, kilka dni stać w kolejce, a na końcu jeszcze podpisać zobowiązanie o współpracy z komunistycznym wywiadem w każdej możliwej sprawie;
10. Za komuny, kto chciał, mógł oficjalnie i otwarcie nienawidzić komuny, i choć nie był narażony na gesty pogardy ze strony współobywateli, to wystarczyło, że gdzieś ktoś usłyszał, jak ten ktoś mówi „Nienawidzę Ruskich” i o tym zdarzeniu doniósł na SB, natychmiast groziła mu wizyta smutnego pana z SB, a z nią najczęściej ciężkie pobicie i więzienie;
11. Za komuny można było się bezkarnie snuć nocą po mieście, spotykać ze znajomymi, wracać o piątej rano do domu w stanie nietrzeźwym, ryzykując jednak zawsze, że jakiś znudzony patrol milicyjny człowieka wylegitymuje, a jak wylegitymuje, to zaciągnie do tak zwanej suki, a tam nawet zatłucze na śmierć. Nie trzeba nawet było drzeć mordy, zaczepiać ludzi, kląć publicznie, nawet krzyczeć „Precz z komuną!”. Wystarczyła dobra czy zła wola milicjanta;
12. Za komuny, zupełnie tak samo jak dziś, w sklepach były coca-cola i pepsi-cola, tyle że coca cola w Polsce zachodniej, a pepsi cola we wschodniej, no i najczęściej, z braku oryginału, zastępowana przez tak zwana polo coctę, czyli brązową oranżadę o smaku mocno rozwodnionej i przesłodzonej kawy zbożowej;
13. Za komuny opieka dentystyczna była powszechna i bezpłatna, natomiast dentyści zęby albo wyrywali, albo wiercili w nich wiertarkami pracującymi z szybkością 100 obrotów na minutę, a następnie wypełniali te dziury jakimś srebrzysto-szarym syfem, który po kilku dniach natychmiast wypadał;
14. Powszechny mit głosi, że za komuny polscy piłkarze nożni przez kilka kolejnych lat należeli do światowej czołówki. Owszem. Przez kilka lat. Na 45 lat PRL-u to było mniej więcej lat pięć;
15. Za komuny „Rok 1984” Orwella był lekturą zakazaną i choć każdy z nas, jeśli tylko chciał, mógł mieć tę książkę w domu – czy to w wersji oryginalnej, czy w tłumaczeniu – musiał wiedzieć, że gdy dojdzie co do czego, będzie musiał za to odpowiedzieć. Choćby tylko pobiciem przez SB;
16. Przez całe lata, kiedy Polska znajdowała się pod komunistycznym butem, chłopcy spotykali się z dziewczynami, a dziewczyny z chłopcami. Większość z nich się pobierała i miała dzieci, a następnie mieszkała kątem przy rodzicach bez jakichkolwiek szans na mieszkanie, samochód, czy jakąkolwiek karierę. Niektórzy zostawali tajnymi współpracownikami i tym było lepiej;
17. Ogromna większość Polaków była religijna, uważała ten stan rzeczy za naturalny i, niezaczepiana przez milicję, chodziła w każdą niedzielę do kościoła. Nikt się wprawdzie z nich tak jak dziś nie śmiał, natomiast każdy wiedział, że kiedy przyjdzie do decydowania o awansie, podwyżce w pracy, czy choćby prośbie o paszport, wszelkie drzwi będą dla niego zamknięte;
18. W roku 1975 w głównych polskich kinach został pokazany film „Ojciec Chrzestny” i kto chciał mógł go sobie obejrzeć. Bilety do kina były wprawdzie w cenie symbolicznej, ale każdy z nas sobie to cenił szczególnie, bo wiedział, że następna taka okazja nie trafi się przez najbliższe pięć lat, a w tym czasie będą wyświetlane już tylko filmy rosyjskie, węgierskie, enerdowskie i czeskie;
19. Za komuny, każdy mógł w każdej chwili zostać zamordowany przez milicję, całkowicie bezkarnie i bez powodu, w związku z czym pojawienie się milicjanta zawsze powodowało w człowieku lęk. Choć szczęśliwie żadna z bliskich mi osób i znajomych choćby najdalszych nie trafiła do tej ponurej grupy, wiemy wszyscy o takich osobach, jak choćby ksiądz Popiełuszko, Staszek Pyjas, Grzegorz Przemyk, czy górnicy z Wujka. Nie znam też nikogo, kto by od milicjanta oberwał pałką, ale wiem, że milicjanci pałek używali przy każdej dosłownie okazji z najwyższym upodobaniem i brutalnością, i to nie tylko w stosunku do zwykłych chuliganów;
20. Nie było obowiązku chodzenia na wybory, na pochody pierwszomajowe i nie istniał zakaz uczestnictwa w procesji Bożego Ciała, natomiast każdy z nas wiedział, że niewidzialna kamera komunistycznej represji śledzi każdy nasz krok i gdy tylko będzie trzeba te taśmy wykorzystać, one przeciwko nam wykorzystane zostaną;
21. Za komuny był tylko jeden bank, jak się zdaje z działem windykacji w formie szczątkowej. I słusznie. Kredyty ludzie spłacali bez najmniejszego problemu. Co jednak z tych kredytów mieli, pokazałem w dwudziestu jeden powyższych punktach: ten jeden smutny kolorowy telewizor, jakąś nędzną wersalkę i, za wierność władzy ludowej, od czasu do czasu wakacje nad Balatonem.

Pewnie mógłbym tak ciągnąć tę wyliczankę w nieskończoność, powiem więcej, mógłbym napisać dwa kolejne na temat z tym razem III RP, ale raz, że boję się, że zacznę nudzić, a tego się bardzo boję, a dwa, że wierzę, że to powinno wystarczyć. W końcu moje biedne dziecko chciało tylko wiedzieć, czy w PRL-u służba zdrowia była powszechnie dostępna. A w tej sytuacji, te 21 punktów, zupełnie jak 21 postulatów z sierpnia 1980 roku, powinny nas w zupełności usatysfakcjonować.

A teraz mam nadzieję, że tyle samo ludzi co przedwczoraj, przyjdzie też tu dziś, żeby mi powiedzieć, jak ja strasznie kłamię.
I może już na sam koniec parę słów zupełnie poważnie. Otóż powstaje pytanie, po ciężką cholerę ja ciągnę ten temat? Otóż miałem nadzieję, że to wszystko będzie całkowicie jasne już przy pierwszym podejściu. Okazało się, że nie. A zatem chciałem powiedzieć jednoznacznie i tak prosto, jak tylko potrafię:
Rzecz mianowicie w tym, że jedyne co od nas zależy to to, jak sobie poradzimy z tym kłamstwem, które nas otacza – wtedy, dziś i jutro. Nie mamy na nie najmniejszego wpływu i z każdą kolejną chwilą, jak niektórzy z nas już się pewnie zorientowali, ten wpływ będzie już tylko mniejszy. Czy nam serwowano tamten socjalizm, czy dzisiejszy liberalizm, czy przyszłe, prawdziwe wreszcie, szczęście, my nie mieliśmy, nie mamy i nie będziemy mieli już nigdy nic do gadania, a najgorsza rzecz jaka nam może przyjść do głowy to to coś traktować jako coś realnego. Bo realne jest tylko życie i śmierć i to czy wygrywa jedno, czy triumfuje to drugie. Wczoraj mój kolega Coryllus napisał, że on nie rozumie, jak można było być człowiekiem szczęśliwym w czasach PRL-u. No więc ja, korzystając z tej okazji, powiem mu że ja z kolei nie rozumiem, jak można swoje poczucie szczęścia lub jego brak uzależniać od czegoś tak fikcyjnego jak realizowane przez System projekty. Ta nasza walka o życie – o triumf życia i śmierć śmierci – toczy się naprawdę z dala od tych symbolicznych bananów, galerii handlowych, milicyjnych pałek, kolejek po kawałek schabu, paszportów w naszych kieszeniach, a nawet owych niefortunnych telefonów. Każde pojedyncze zwycięstwo życia, czy zimny triumf śmierci jest dla nas jedynym powodem do tego, by albo się radować, albo smucić, i jestem pewien, że jeśli tylko zachowamy trzeźwe serca, doskonale będziemy potrafili rozpoznać, czego się od nas w każdym momencie oczekuje. Podobnie jak kiedyś, tak dziś i w przyszłości, bez względu na to, ile jej nam jeszcze zostało.

Bardzo proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Bez tej pomocy nie będzie nic.

sobota, 19 lipca 2014

O jednej zbrodni i jednej sukcesji

Mam nadzieję, że czytelnicy mi to wybaczą, ale dziś dalej będzie o PRL-u i III RP. Tym razem krótko, bo to są cotygodniowe 444 słowa dla „Warszawskiej Gazety”. Zapraszam:

Taśmy z podsłuchami zorganizowanymi przez Służby w celu odsunięcia Donalda Tuska od władzy, wzbudziły zainteresowanie, jednak to co – poza oczywiście kwestią podstawową, czyli antyreżimową akcją Systemu – w tych rozmowach jest dla nas najbardziej interesujące, najczęściej jest ukryte pod najróżniejszymi drobnymi interesami, owym nieprawdopodobnym chamstwem, oraz tymi tysiącami wydanymi na jakieś ośmiorniczki, czy flaszki po kilka stów. Oto dowiadujemy się choćby o istnieniu człowieka nazwiskiem Sławomir Cytrycki i jestem pewien, że gdyby nam się tylko chciało znaleźć czas na chwilę refleksji, moglibyśmy śmiało dojść do wniosku, że oto zupełnie niespodziewanie pojawiają się kwestie, które naszą wiedzę na temat III RP doprowadzają niemal pod ścianę. Każde bowiem kolejne słowo musi już w nas tylko wywoływać wzruszenie ramion. Tusk? Kopacz? Bury? Komorowski? Jego żona? A cóż nas oni mogą obchodzić, skoro mamy Cytryckiego?
Oto w tygodniku „Wprost” – co samo w sobie jest kwestią wartą zadumy – znajdujemy informację na temat tego dziwnego człowieka, dziś szefa gabinetu prezesa Narodowego Banku Polskiego. Proszę posłuchać. Rodzina Cytryckiego pochodzi ze Starej Wsi na Podkarpaciu. Po wybuchu wojny matkę Cytryckiego Sowieci wywieźli na Syberię, gdzie poznała niejakiego Ryszarda, dla którego zrezygnowała z życia zakonnego i wyszła za niego za mąż. Ów Ryszard, w latach 50-tych został przez komunistów najpierw aresztowany, a następnie skatowany, skutkiem czego zmarł, osierocając żonę i syna Sławomira. Ten, na rodzinną gehennę się odpowiednio wypiął, i już w liceum rozpoczął polityczną karierę, zostając błyskawicznie członkiem władz wojewódzkich ZMS, następnie wstąpił na Wydział Nauk Politycznych Uniwersytetu Łódzkiego, skąd jako prymus został wysłany na studia do Leningradu. Po powrocie do Warszawy, jego kariera gwałtownie przyspieszyła, doprowadzając go, człowieka zaledwie 26 -letniego, do stanowiska wicedyrektora w ministerstwie, oraz osobistego doradcy Pierwszego Sekretarza KC. W roku 1982 Cytrycki zostaje przez Służby wysłany do Nowego Jorku, gdzie najpierw zostaje sekretarzem ambasadora PRL przy ONZ, a następnie jednym z najważniejszych sowieckich agentów.
Ktoś się zapyta, co nas obchodzi jakiś Cytrycki? Czy może narzekamy na brak w nowej Polsce komunistycznych szpicli? Otóż Cytrycki stanowi kwestię mimo wszystko osobną. Rzecz w tym, że owo opętanie doprowadziło go najpierw w roku 2004, tuż przed ostatecznym upadkiem zinstytucjonalizowanej postkomuny, do stanowiska szefa gabinetu premiera Belki, a po paroletniej przerwie wymuszonej przez wyborcze zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości, już po tym, gdy Marek Belka przejął po zamordowanym w Smoleńsku Sławomirze Skrzypku funkcję prezesa NBP, funkcji szefa jego gabinetu, i – jak informują ludzie dobrze poinformowani – pozycji jednej z najważniejszych osób w państwie.
A zatem to jest wiedza, jaką uzyskujemy z tak zwanych taśm „Wprostu”. Informacje na temat Sławomira Cytryckiego plus tę straszną refleksję dotyczącą spisku, który z jednej strony doprowadził do masakry, a z drugiej – jak na wyjątkowo perfidną ironię – jednego Sławomira zastąpił drugim. Wierzmy, że Dobry Bóg nam tę straszną podłość wybaczy.

Zapraszam wszystkich do sklepu Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Tam wciąż jest do nabycia moja książka o PRL-u pod bardzo intrygującym tytułem’Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph. Mój kumpel Józef Orzeł określił ją jako coś na poziomie Hrabala. Ja nie wiem, kto to jest Hrabal, ale wiem, kim jest Orzeł, więc z czystym sercem mogę tę książkę polecić. Jednocześnie bardzo prosze o wspieranie tego bloga. Od pewnego czasu znów jesteśmy na poziomie wokół zera i bez Waszej pomocy, leżymy. Dziękuję.

piątek, 18 lipca 2014

Dla mojego syna - raport z czasów terroru

Ja wiem, że to może robić wrażenie czegoś okropnie wstydliwego, do czego lepiej albo się nie przyznawać, albo co w ogóle wyprzeć z pamięci, no ale skoro już postanowiliśmy wspólnie, że blog ten będzie wręcz stanowił gest czystej szczerości, opowiem coś o swoim synu. Otóż spędziliśmy ostatnio wspólnie tydzień u mnie na wsi, zajadając się na zmianę jajecznicę na smalcu ze skwarkami, i zupą, którą moja ciocia robi ze wszystkiego, co ma pod ręką, a która smakuje, jak żadna inna zupa na świecie, oraz oczywiście prowadząc najróżniejszego typu debaty z ludźmi, którzy przewalają się regularnie nieustannie przez to święte miejsce, kiedy nagle syn mój zadał mi pytanie: „Czy za komuny trzeba było czekać w kolejce do lekarza?”
Ja oczywiście wiem, że każdy z nas, kto ma na tego typu kwestie perspektywę szerszą niż moje dziecko, wybuchnie szyderczym śmiechem i zapyta mnie, jak to możliwe, że ja tak niestarannie wychowałem swojego syna? Jak to możliwe, że ja – katolik, patriota i Polak – doprowadziłem swoje dziecko do stanu, że ono zadaje tak głupie pytania? Przecież to, że za komuny kolejek do lekarza nie było, a jeśli gdzieś tam się zdarzały, to tylko na takiej zasadzie, że ktoś akurat przyszedł do przychodni przed nami, no i siłą rzeczy trzeba było poczekać (o szpitalach naturalnie nawet nie wspominam, bo to w ogóle nie jest temat). Co ja mówię, za komuny? Toż jeszcze nawet w roku 1995, kiedy moje najmłodsze dziecko miało dwa lata i nagle zostało zaatakowane przez jakąś okropną alergię, nikt nam nie kazał nigdzie ani czekać, ani tym bardziej przychodzić za kilka dni, ani dzwonić na pogotowie, czy jakieś ratownictwo medyczne, ale zwyczajnie poszliśmy do rejonowej przychodni do cudownej pani doktor Layerowej, następnie do szpitala na odział dermatologii dziecięcej, i sprawę załatwiliśmy jednym ruchem z samą panią ordynator. A ten bałwan mnie pyta, czy za komuny trzeba było czekać w kolejce do lekarza? I jak ja mogłem wyhodować coś takiego pod samym bokiem?
Ja, jak już wspomniałem, wiem, że sprawa jest delikatna, jednak choćby przez to, że ledwie wczoraj napisałem tekst o tym, jak to dzisiejsza młodzież jedyne co wie i czym się martwi, to, co takiego się pojawiło na Facebooku i kto przyjeżdża na najbliższy festiwal, chciałbym może ze względu na nich, przekazać kilka informacji na temat PRL-u jaki widziałem osobiście, a które mogą im się przydać, choćby po to, by jako tako zdać maturę z WOS-u. Kwestię pierwszą, a więc dostęp do usług medycznych już sobie wyjaśniliśmy, a ja tylko może na wszelki wypadek dodam, że wbrew pewnym dziwnym mitom, lekarze za komuny pomagali, leczyli, a nawet ratowali życie. Resztę, żeby było czytelniej, prościej, no i łatwiej, przedstawię w parunastu punktach.

1. Za komuny nikt nie głodował. Wprawdzie wszędzie panował syf i nędza, a w roku 1988 nawet na miesiąc przestały ukazywać się kolorowe tygodniki, niemniej można było kupić chleb, masło 250 gram, kiełbasę myśliwską, pomarańcze, banany, a nawet samochód. Co ciekawe, w sklepach była jak najbardziej do nabycia po powszechnie przystepnej cenie cielęcina i baranina. Przyznaję, że kokosów nie było. Inna sprawa, że chociaż dziś są, od dwudziestu czterech lat kupiłem jednego. Raz;
2. Oczywiście każdy miał pracę. Jeśli ktoś pracować nie chciał, był traktowany jak osoba podejrzana, najczęściej współpracownik SB;
3. Za komuny była telewizja, od pewnego czasu nawet kolorowa. Kłamała dokładnie tak samo jak telewizja dzisiejsza, tyle że w sposób bardziej prymitywny i bez porównania łatwiejszy do rozpoznania;
4. Nie istniał obowiązek współpracy ze Służba Bezpieczeństwa. Natomiast powszechnie istniało takie prawo. Kto chciał i się do tego nadawał – był przyjmowany z otwartymi rękoma. Większość nie chciała i żyła spokojnie;
5. Za komuny nie było Internetu i Facebooka. Podobnie zresztą, jak kart kredytowych, osobistych drukarek, punktów xero, telefonów komórkowych i esemesów. Jeśli ktoś chciał napisać do kogoś wiadomość, musiał to robić ręcznie, a jeśli z kimś chciał porozmawiać, to musiał albo do niego zatelefonować (wbrew tu i tam powtarzanym plotkom, telefon, przynajmniej od lat 70-tych, miał każdy), ewentualnie przy okazji umówić się na spotkanie. Faktem jest, że za komuny ludzi się odwiedzali nieustannie;
6. Jeśli ktoś lubił słuchać muzyki Led Zeppelin, Joy Division, lub nawet zespołu Art Ensemble of Chicago, nie kupował płyt w sklepie, bo sklepy sprzedawały niemal wyłącznie płyty artystów krajowych, na których nie było nic słychać i które wyglądały, jak wyprodukowane pokątnie w piwnicy, ale na tak zwanych „giełdach płytowych”, których wszędzie jednak była cała kupa i wszystkie oferowały dosłownie wszystko, co się komuś zamarzyło. W Warszawie każdego roku było znacznie mniej koncertów niż dziś. W innych miastach mniej więcej tyle samo co dziś. W katowickim Spodku w roku 1979 wystąpił Eric Clapton. Z przygodami, ale owszem. Ja byłem;
7. Za komuny, między Katowicami a Krakowem kursowały pociągi, jak na świecie, a nie busy, jak w Afryce. Również, z Katowic do Przemyśla można było dojechać pociągiem, i to w pięć godzin, a nie osiem, jak dzisiaj;
8. Pedofilia, podobnie jak dysleksja, funkcjonowały wyłącznie jako egzotyczne ekscesy i w ogóle nie pojawiały się, jako temat dyskusji;
9. Kto chciał mógł wyjechać na wakacje za granicę – również do Anglii, czy Niemiec Zachodnich – nawet jeśli był znany z wrogości wobec socjalistycznej ojczyzny, jak choćby Radek Sikorski. Musiał się wprawdzie wystać w kolejce po paszport, znacznie krócej jednak, niż dziś do dentysty;
10. Za komuny, kto chciał, mógł oficjalnie i otwarcie nienawidzić komuny i mimo to nie był narażony na gesty pogardy ze strony współobywateli, no a już z całą pewnością, jeśli tylko nie wywiesił w oknie transparentu z napisem „Nienawidzę Ruskich”, nie groziła mu interwencja służb. Inna sprawa, że komuny nienawidzili wszyscy, tak jak dziś PiS-u;
11. Za komuny można było się bezkarnie snuć nocą po mieście, spotykać ze znajomymi, wracać o piątej rano do domu w stanie nietrzeźwym, ryzykując w najgorszym wypadku to, że jakiś znudzony patrol milicyjny człowieka wylegitymuje. Wystarczyło nie drzeć mordy, nie zaczepiać ludzi, nie kląć publicznie, jeśli się było dzieckiem, no i nie krzyczeć „Precz z komuną!”;
12. Za komuny, zupełnie tak samo jak dziś, w sklepach były coca-cola i pepsi-cola, tyle że w restauracjach w butelkach większych niż dziś, a w sklepie mniejszych;
13. Za komuny opieka dentystyczna była powszechna i bezpłatna;
14. Za komuny polscy piłkarze nożni przez kilka kolejnych lat należeli do światowej czołówki;
15. Za komuny „Rok 1984” Orwella był lekturą zakazaną, co nie zmienia faktu, że każdy z nas, jeśli tylko chciał, miał tę książkę w domu – czy to w wersji oryginalnej, czy w tłumaczeniu;
16. Przez całe lata, kiedy Polska znajdowała się pod komunistycznym butem, chłopcy spotykali się z dziewczynami, a dziewczyny z chłopcami. Większość z nich się pobierała i miała dzieci;
17. Ogromna większość Polaków była religijna, uważała ten stan rzeczy za naturalny, i, niezaczepiana przez milicję, chodziła w każdą niedzielę do kościoła. Nikt się z nich nie śmiał;
18. W roku 1975 w głównych polskich kinach został pokazany film „Ojciec Chrzestny” i kto chciał mógł go sobie obejrzeć. Bilety do kina były w cenie symbolicznej;
19. Za komuny, każdy mógł w każdej chwili zostać zamordowany przez milicję, całkowicie bezkarnie i bez powodu, i słyszałem o co najmniej kilkudziesięciu takich osobach, szczęśliwie żadna z bliskich mi osób i znajomych choćby najdalszych nie trafiła do tej ponurej grupy. Co więcej, nie znam też nikogo, kto by od milicjanta oberwał pałką. Martwi mnie to trochę, bo jest to jedna z tych rzeczy, których nie będę wiedział do końca życia: czy to bardzo bolało?
20. Nie było obowiązku chodzenia na wybory, na pochody pierwszomajowe i nie istniał zakaz uczestnictwa w procesji Bożego Ciała;
21. Za komuny był tylko jeden bank, jak się zdaje z działem windykacji w formie szczątkowej. I słusznie. Kredyty ludzie spłacali bez najmniejszego problemu.

Pewnie mógłbym tak ciągnąć tę wyliczankę w nieskończoność, ale raz, że boję się, że zacznę nudzić, a tego się bardzo boję, a dwa, że wierzę, że to powinno wystarczyć. W końcu moje biedne dziecko chciało tylko wiedzieć, czy w PRL-u służba zdrowia była powszechnie dostępna. A w tej sytuacji, te 21 punktów, zupełnie jak 21 postulatów z sierpnia 1980 roku, powinny nas w zupełności usatysfakcjonować.

Jak wiemy, dziś mieszkamy w kraju wolnym, demokratycznym i kapitalistycznym, w związku z czym możemy pisać książki na każdy dowolny temat, wydawać je i je sprzedawać, ale również je kupować w dowolnych ilościach. Jest niestety tego tak dużo, że tak zwana wolność wyboru stała się praktycznie fikcją. Jeśli jednak mogę coś radzić, to polecam księgarnię Coryllusa, pod adresem www.coryllus.pl. Tam każdy zakup jest zakupem najlepszym. Również wolno nam stać ma rogu ulicy, grać, śpiewać, a nawet tańczyć. Co niniejszym czynię. Jeśli komuś ten występ się spodobał, proszę wspierać ten blog pod podanym obok numerem konta. Dziękuję

czwartek, 17 lipca 2014

Czy redaktora Lisa dręczą zmazy nocne?

Nie wiem, czy to tylko ja zauważyłem, czy może sprawa zainteresowała wielu z nas, tyle że ja się sprawą przejąłem, na wszelki wypadek jednak chciałbym zwrócić uwagę na pewien uprawiany z zadziwiającą zawziętością przez szereg reżimowych mediów proceder polegający na kuszeniu nas rzekomo poważnymi, socjologicznymi analizami, a dotyczącymi najróżniejszego typu patologii, jakie podobno zżerają polski naród. I broń Boże nie chodzi o to, że my Polacy jesteśmy głupi, leniwi, zabobonni, czy choćby zbyt pobożni. W żadnym wypadku. Można by wręcz powiedzieć, że całkiem na odwrót. Oto nagle okazuje się, że na przykład znakomita większość młodych wykształconych mieszkańców Warszawy korzysta z usług luksusowych burdeli i że zjawisko to ma nawet już swoją unikalną nazwę; chwilę później w którymś z tak zwanych tygodników opinii znajdujemy raport, że owi wykształceni pracownicy warszawskich korporacji uzależnili się od szybkiego seksu w porze lunchu i w tej chwili ów proceder – też już mający swoją jak najbardziej naukową nazwę – stał się autentyczną modą; w tym samym niemal czasie jakiś „Newsweek”, czy „Polityka” publikują raport na temat studentek uniwersytetów, które świadczą usługi seksualne bogatym biznesmenom, i że najczęściej są to dziewczyny przybyłe do wielkich miast z podkarpackich wiosek; nie zdążymy się nawet jeszcze temu nadziwić, kiedy z innej strony dochodzi do nas wiadomość na temat gimnazjalistek udzielających się erotycznie swoim nauczycielkom; po gimnazjalistkach pojawiają się uczniowie podstawówek świadczący usługi homoseksualne podstarzałym gejom w galeriach handlowych; po dzieciach z podstawówek, nadchodzi plaga kierowców jeżdżących po polskich drogach po zażyciu kokainy; za chwilę już dowiadujemy się, że pojawił się kolejny proceder, a mianowicie coś, co się nazywa „bumerang” i polega na tym, że polscy trzydziestolatkowie postanawiają żyć na koszt rodziców, bo, po zaspokojeniu wszystkich przyjemności – zapewne związanych z wcześniej opisywanymi usługami ze strony studentek spod Rzeszowa i gimnazjalistek z Kutna – 3 tysiące miesięcznie nie wystarcza na podstawowe utrzymanie; po „bumerangach” idą absolwenci liceów, którzy w obawie przed bezrobociem wstępują do seminariów duchownych, licząc na to, że kiedy już zostaną tymi księżmi, będą mogli pozwolić sobie i na ekskluzywne dziwki z Ustrzyk czy Komańczy i na wypasione wakacje w egzotycznych krajach. I tak dalej, i w ten sam od zawsze sposób, byleby stworzyć wrażenie, że Polacy to naród na tak zaawanasowanym poziomie moralnego upadku, że nie pozostaje już nic innego, jak „ten kraj” wystawić na aukcji na niemieckim e-bayu. Obok Bułgarii, Rumunii i oczywiście Białorusi.
„Newsweeka” nie biorę do ręki, a nawet, gdzie tylko mam okazję, staram się omijać go szerokim łukiem, natomiast oto właśnie na Onecie przeczytałem, że w najnowszym wydaniu tej szmaty ukazał się raport sporządzony przez niejakiego Wojciecha Staszewskiego, a zatytułowany „Sekskolonie polskich nastolatków”. Tekst, dużo za długi nawet jak na moje możliwości, opisuje z chirurgiczną precyzją, jak to polska młodzież na zorganizowanych wakacjach za granicą chleje, ćpa i się – przepraszam za wyrażenie, ale tu nie ma bardziej adekwatnego określenia – kurwi na wszelkie możliwe sposoby, za darmo, za grosze, lub za ciężkie euro z każdym, kto tylko się pojawi z jęzorem na wierzchu i działką amfetaminy w kieszeni. I powiem szczerze, że tym razem nie wytrzymałem. Otóż ja biorę pod uwagę, że dzisiejsi trzydziestolatkowie zaludniający warszawskie korporacje mają najróżniejsze fiksacje – choć i tu mam poważne wątpliwości i chętniej wierzę, że oni są tak zarobieni fizycznie i psychicznie, że choćby skromnego wzwodu nie doświadczyli od miesięcy – natomiast jeśli idzie o dzieci, to niech Lis z kolegami nie próbują mnie tu naciągać, bo na dzieciach to ja akurat znam się świetnie. Obraz przedstawiony przez owego Staszewskiego jest tak niedorzeczny i tak prymitywnie kłamliwy, że nie mam wątpliwości, że gdyby któreś z tych opisanych przez niego chłopców czy dziewcząt miało okazję się z nim zapoznać, to w najlepszym wypadku wybuchłoby pełnym najwyższej pogardy rechotem, a niewykluczone, że by Staszewskiemu splunęło prosto w oko, ze znanym mi z minionych już dawno lat, wiecznie dźwięcznym zawołaniem: „Ale ciuuuul!” Ja z młodzieżą najróżniejszego pochodzenia i wieku bowiem mam do czynienia zawodowo na codzień od wielu już lat, w swoim życiu miałem kontakt z dziećmi, które były naprawdę bardzo zdemoralizowane, jednak to co opisuje w swoim tekście Staszewski stanowi tak piramidalną bzdurę, że ja nie mam słów, by go choćby w miarę skutecznie obrazić. Problem z dzisiejszą młodzieżą bowiem jest taki, że jeśli oni w ogóle zgadzają się pojechać na jakieś kolonie, gdzie nie ma lodówki z maminym obiadem, McDonalda z frytkami i ketchupem za 5 złotych, i komputera z darmowym Internetem, to seks jest ostatnią rzeczą, jaka im przychodzi do głowy. Problem z tymi dziećmi jest taki, że one na wycieczkach od rana do wieczora siedzą zamknięte w pokoju i albo śpią, albo esemesują, albo słuchają piosenek z komórki, albo po prostu gapią się w sufit, a na myśl o seksie wzruszają ramionami, bo z kim one by miały ów seks uprawiać? Ze swoimi kolegami? A w jaki to niby sposób? Przy pomocy papierosa? Oczywiście zawsze można się upić, tyle że wódka akurat jest niesmaczna, wino kwaśne, a piwo? W końcu ile można wypić piwa, zanim się człowiek wyrzyga? No a poza tym, to wszystko przecież kosztuje, nawet jeśli założyć, że się znajdzie sprzedawca-desperat, który im ten alkohol sprzeda. Tymczasem ten dureń Staszewski opisuje jak to te właśnie dzieci żądają od kierowcy autokaru, by się zatrzymał na stacji benzynowej, bo im się właśnie skończył alkohol i prezerwatywy. Czy ten człowiek nie ma wstydu? Czy oni naprawdę uważają, ze mają do czynienia z idiotami?
Powstaje więc pytanie: czemu oni to robią? Dlaczego Tomasz Lis, człowiek wydawałoby się jednak przynajmniej potrafiący liczyć, odstawia takie bałwaństwo? Otóż ja tu widzę trzy opcje. Pierwsza z nich to taka, że, jak już wspomniałem wcześniej, oni uprawiają zwykłą propagandę, której celem jest pokazanie nam, że opinia jakoby Polska była ostatnim bastionem konserwatywnych wartości na świecie, to mit; że jest wręcz przeciwnie – Polska to moralny upadek i degeneracja. I oczywiście jest to możliwe. Biorąc pod uwagę opisany przeze mnie dopiero co fakt, że telewizja TVN24 uznała, iż podniesie sobie oglądalność zatrudniając tych nudziarzy Wróbla i Kurkiewicza, możliwe jest też, że stan umysłu tych ludzi jest taki, że oni faktycznie wierzą w to, że normalny czytelnik weźmie te idiotyzmy za dobrą monetę; że skoro uwierzył w to, że gdzieś w warszawskich korporacjach jacyś młodzi biznesmeni wydają tysiące złotych dziennie na ekskluzywne dziwki, uwierzą też w to, że ich dzieci to afrykańskie ogiery i hiszpańskie lale.
Jest też jednak inna ewentualność, ta mianowicie, że za tego typu tekstami stoi przekonanie Lisa i jego współpracowników, że przeciętny czytelnik bardzo lubi sobie poczytać o 12-letnich dziewczynkach ściągających majtki; że przeciętny czytelnik „Newsweeka” to tak naprawdę pedofil-sadysta, który w dodatku jest tak głupi, że po to, by się podniecić, gotów jest wydawać 6 złotych tygodniowo, zamiast włączyć sobie Internet i mieć za darmo to samo, tyle że 10 razy lepiej. Czy to jest w ogóle możliwe? Myślę że nie, ale diabli ich wiedzą, co w tych pustych łbach się dzieje.
Jest wreszcie trzecia możliwość i powiem uczciwie, że ona mi najbardziej przemawia do wyobraźni. Otóż zarówno Lis, jak i ten Staszewski, a kto wie, czy nie oni wszyscy, to ludzie, którzy sami osobiście znaleźli się na tym poziomie perwersyjnego zdziczenia. Myślę sobie, że dla każdego z nich obraz jakiejś biednej, zapuszczonej, ledwo żywej z alkoholowego upojenia gimnazjalistki obmacywanej przez wychowawcę kolonijnego, czy jakiegoś włoskiego alfonsa gdzieś w bułgarskiej dyskotece, to jest taka atrakcja, że oni układając te teksty czują autentyczne wzruszenie. To musi tak właśnie wyglądać. Życie, jakie oni prowadzą, w tym krańcowym już wręcz zepsuciu i upadku, musiało ich doprowadzić do stanu, gdzie ów tak frustrujący przecież brak tak zwanej normalności, każe im wierzyć, że to właśnie jest świat, którego im brakuje: nie świat tych luksusowych modelek, tych piosenkarek, telewizyjnych prezenterek, których nagle zrobiło się już zwyczajnie za dużo, ale właśnie takich biednych, byle jakich dzieci, z którymi można zrobić co się chcę za parę złotych, albo choćby flaszkę piwa. To ich dopiero jara. To jest to ich ostateczne marzenie o zwykłym, normalnym życiu, którego tak bardzo im brakuje, a które tak właśnie sobie wyobrażają. On, ona, ten smutny ledwo wyrośnięty biust i te majtki. Gdybym miał więcej możliwości, myślę, że zorganizowałbym ogólnopolską akcję pod hasłem: „Wysyłamy Lisowi dziecięce majtki”, a tak, to nie pozostaje mi nic innego, jak zakończyć ten tekst życzeniem, by każdy z nich jeden po drugim zdechli. I to jeszcze dziś. Teraz.

A czytelników tego bloga zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie można kupić wszystkie moje książki, a jeśli ktoś już je ma, to również ostatni numer „Szkoły nawigatorów” z rewelacyjnym tekstem na temat wewnętrznej granicy celnej w Indiach. Jedynym takim w języku polskim. Również zwracam się do przyjaciół o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Okres wakacyjny to czas zawsze wyjątkowo ciężki. Bez Waszej pomocy pewnie jakoś pociąniemy, ale daję słowo, że nie wiem, jak.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...