wtorek, 28 lutego 2017

Trynkiewicz się ożenił, czyli 25 lat wolności

       Po dwudziestu pięciu latach, jakie upłynęły od czasu, gdy objęcie władzy w Polsce przez koalicję Frontu Jedności Narodu z Solidarnością zostało najpierw uczczone powszechną amnestią, w ramach której wszystkim skazanym na karę śmierci zabójcom zamieniono wyroki na 25 lat więzienia, a następnie świadomość obywatelska osiągnęła poziom rozwoju, na którym nie dość że przestała być w ogóle wymierzana kara śmierci, to jeszcze za barbarzyństwo uznano wyrok dożywotniego więzienia, a my znaleźliśmy się jako społeczeństwo w punkcie dość szczególnym. Oto bowiem okazuje się nagle, że owi najbardziej brutalni mordercy, którzy w normalnych warunkach gryźliby już ziemię, zaczynają powoli wychodzić na wolność, a zarówno państwo, jak i społeczeństwo są kompletnie nieprzygotowane do tego, by się skutecznie bronić przed całą kupą nie dość że całkowicie nieobliczalnych psychopatów, to jeszcze psychopatów najprawdopodobniej dodatkowo zdewastowanych przez lata życia w odosobnieniu.
       Pamiętamy zamieszanie, jakiego dzięki uprzejmości mediów mogliśmy być niemymi świadkami parę lat temu, kiedy to nagle się okazało, że już wkrótce na wolność wychodzi niejaki Trynkiewicz, człowiek, który w roku 1988 brutalnie zgwałcił, a następnie zamordował czwórkę małych chłopców i wedle wszelkich danych, nie ma sposobu, by go, jako człowieka w pełni już wolnego, powstrzymać przed dalszym zabijaniem. Postanowiono więc Trynkiewicza skierować na przymusowe leczenie, gdzie plan był taki, że się go uzna za osobę wciąż niebezpieczną i dzięki temu będzie go można izolować tak długo aż zdechnie. Niefortunnie jednak lekarze-terapeuci ogłosili sukces i kazali Trynkiewicza wypuścić, w związku z czym natychmiast odkryto w jego celi rzekomo pedofilskie materiały plus ludzkie szczątki i kazano mu siedzieć dalej. Wkrótce okazało się, że z tymi szczątkami to była głupia nadgorliwość, Trynkiewicza trzeba było wypuścić, niemal natychmiast jednak, zanim ten zdążył zrobić komukolwiek krzywdę, Sejm błyskawicznie przegłosował tak zwaną „ustawę o postępowaniu wobec osób z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie życia, zdrowia lub wolności seksualnej innych osób” i w roku 2014 Trynkiewicza zamknięto w Krajowym Ośrodku Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym w Gostyninie, a rok później dla pewności znaleziono, jak się zdaje, solidniejsze już materiały pedofilskie, co mu decyzją sądu zagwarantowało bezpieczne pięć i pół roku za kratami. Co będzie dalej, tego oczywiście nie wiemy, ale jestem pewien, że polskie państwo coś tu wymyśli. W końcu czas leci, a bronić się trzeba. Jedyny problem jest taki, że ponieważ Trynkiewicz właśnie się ożenił z kobietą, która ręczy za to, że jest on człowiekiem z natury dobrym i wrażliwym, a ona osobiście nie spotkała w życiu nikogo, kto by miał w sobie tyle ciepła, miejscowi psychologowie mogą mu skrócić ten smutny czas i będziemy jeszcze mieli okazję obejrzeć prawdziwy spektakl.
      Ja tu oczywiście trochę ironizuję, ale nie oszukujmy się – Trynkiewicz to jest zaledwie pierwszy z wielu, co sprawia, że problem mamy bardzo poważny. Oto na przykład właśnie pojawiła się informacja, że już za chwilę będzie trzeba nam tu wpuścić kolejnego beneficjenta pamiętnego święta odzyskania wolności z roku 1989, człowieka nazwiskiem Pękalski, podejrzewanego o zamordowanie w latach 80. i 90. ponad 90 kobiet, a skazanego w roku 1996 na 25 lat więzienia za jedną jedyną 17-letnią Sylwię, biedną wiejską dziewczynę ze wsi Darskowo. Pękalski pojawi się więc wśród nas, jako wolny człowiek, a my, jako społeczeństwo znów będziemy zachodzić w głowę, co zrobić, żeby, skoro się już go nie da normalnie powiesić, to przynajmniej go odizolować w taki sposób, by europejskie instytucje nie miały do nas pretensji. Na szczęście mamy ów fantastyczny ośrodek w Gostyninie i ową jeszcze fajniejszą ustawę o tak zwanych bestiach, co możemy chyba z czystym sumieniem traktować, jako jedyny faktyczny sukces rządów Platformy Obywatelskiej i prezydenta Komorowskiego, a co nam być może umożliwi odizolowanie Pękalskiego na zawsze.
       Przed nami oczywiście kolejne nazwiska, kolejne „bestie” i kolejne kłopoty, a ja już tylko chciałbym zapytać, co komu przeszkadzała owa stara dobra szubienica. Że dr Moczydłowski czułby dyskomfort? Przepraszam bardzo, ale w obliczu dzisiejszych dylematów, w jaki sposób to ma być nasze zmartwienie?


Jak zawsze zapraszam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia jego, moje, a także wiele innych znakomitych książek. Koniecznie.

poniedziałek, 27 lutego 2017

Dlaczego ksiądz Międlar nie doprowadzi do nawrócenia Jaydy Fransen?


         Kiedy ksiądz Jacek Międlar ogłosił, że służąc w dalszym ciągu Kościołowi jako ksiądz, zdradziłby Jezusa, i z dnia na dzień zrzucił sutannę, pierwsze co zrobił, to zatrudnił się w tygodniku „Polska Niepodległa”, a tam dał się szerzej poznać przeprowadzając dość długi wywiad z Jeydą Fransen, wiceszefową nacjonalistycznej brytyjskiej organizacji o nazwie Britain First. Nie trzeba było długo czekać, by zobaczyć, że Fransen znaczną część swojej politycznej aktywności poświęca podtrzymywaniu kontaktów z polskimi środowiskami narodowymi, ze szczególnym uwzględnieniem przyjacielskich stosunków z Międlarem. W pewnym momencie ona do tego stopnia się zaangażowała, że nauczyła się czegoś dla przeciętnego Brytyjczyka wręcz niedostępnego, czyli niemal bezbłędnego wymawiania nazwiska Międlar.
      Ktoś się zapyta, jak to się stało, że Fransen w pierwszej kolejności zgodziła się udzielić wypowiedzi, jak by nie było, dość jednak niszowemu polskiemu pismu, a następnie zauważyła interes w tym, by się zaprzyjaźniać z byłym polskim księdzem katolickim. W jaki sposób ona skalkulowała korzyści jakie taka partia, jak Britain First, mogłaby uzyskać przez rozwijanie współpracy z Polakami, którzy niejako z automatu są na celowniku brytyjskich nacjonalistów? Przecież to jest oczywiste, że momencie gdy Fransen ze swoimi wyborcami uzyska na tyle duże wpływy na Wyspach, by trzeba się było z nimi liczyć, pierwsze co się stanie, to wyrzucenie Polaków stamtąd na zbity pysk.
     Otóż proszę sobie wyobrazić, że rozwiązanie owej zagadki otrzymałem od naszego człowieka w Wielkiej Brytanii, szczerego polskiego patrioty i działacza narodowego, który mieszkając tam już ponad 10 lat, znaczną część swojego czasu poświęca temu, by mieszkający tam Polacy pozostali Polakami i nie przestali być z tego kim są dumni, a o Jeydzie Fransen nigdy nie mówi z większą uprzejmością, niż nazywając ją „kurwiszonem”. Otóż wedle jego oceny, główna taktyka liderów Britain First polega dziś na tym, żeby wokół swojego projektu zgromadzić najbardziej patriotyczną, a jednocześnie najbardziej oddaną narodowym ideom, część polskiej emigracji, a następnie wykorzystać ją jako mięso armatnie podczas planowanych antymuzułmańskich demonstracji. Rzecz w tym, że Fransen i jej towarzysze zdają sobie sprawę z tego, że nawet dziś, przy autentycznie wielkim społecznym sprzeciwie wobec tego, co się dzieje w Europie i na Wyspach, oni akurat nie są w stanie zorganizować sobie poparcia na tyle znaczącego, by uczyniło z nich poważną siłę polityczną, no i uznali, że do tego właśnie mieszkający w Wielkiej Brytanii Polacy się znakomicie nadadzą.
     Ktoś powie, że to nic nie szkodzi. Oni mają swoje interesy, a my swoje i nawet jeśli te interesy nie są do końca tożsame, to i tak najważniejsza jest wielka idea narodowa i jeśli choćby doraźnie zewrzemy szyki, to i my na tym zyskamy. Otóż nie zyskamy. Zdaniem mojego informatora, nie zyskamy z tego choćby względu, że w jego opinii Britain First to nie jest żadna prawica. Posłuchajmy może tego, co mi nasz człowiek z Anglii powiedział komentując zaangażowanie Jacka Międlara w projekty firmowane przez brytyjskich nacjonalistów:
      „Najpierw Jabłonowski zaatakował Leszka Żebrowskiego oskarżając go o agenturalność. Potem Paweł Kukiz porównał Wyklętych do UPA. Wcześniej Kowalski w skandalistach, ale tam im nie wyszło. A teraz Międlar z Britain First.
      Nazywać Britain First ruchem narodowym? To nie jest ruch narodowy. To nie jest prawica. To jest tak naprawdę nie wiadomo co. Bez żadnego pozytywnego przekazu. Bez żadnych wartości.
      Tu już chyba nie ma żadnego narodu…Oni już wszystko oddali - Boga, Kościół, ojczyznę, państwo, historię – nie zostało im nic, na czym mogą się oprzeć, czy zbudować pozytywny przekaz.
      A ja już dodam od siebie, że to jest właśnie to, co Międlar najpierw uznał za naszą wielką szansę, postanowił się na jej rzecz tak bardzo zaangażować, a kiedy władze brytyjskie uznały, że owo zaangażowanie nie leży w szeroko pojętym interesie Imperium i potraktowało Międlara jako element wrogi, to ten się obraził, a za nim solidarnie ruszyli inni polscy patrioci. No i jeszcze coś. Gdy chodzi o Międlara, to większych szans nie widzę i tu już tylko pozostaje modlitwa, gdy jednak chodzi o nas, bardzo proszę, nie dajmy się aż tak głupio rozprowadzać.
      Na sam koniec jeszcze jeden cytat: „Bo jest kwestia tego klipu BF z okresu wyborów na prezydenta Londynu. Gdzie ona nawiązuje nawet do Sobieskiego i Wiednia. Zawsze się zastanawiałem skąd oni wiedzieli jak z nami gadać”.
       Ciekawe, prawda? Skąd oni wiedzą takie rzeczy?

Przypominam wszystkim, że w księgarni na stronie www.coryllus.pl można kupować moje książki. Zachęcam gorąco.
     


niedziela, 26 lutego 2017

Czy obrońcy demokracji postawią na ostry seks?

Mija kolejny tydzień, a zatem przed nami mój najnowszy felieton dla „Warszawskiej Gazety”. Zapraszam.         


      Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że tygodnik „Newsweek” pod redakcją Tomasza Lisa doszedł już w swoim szaleństwie do ściany i naprawdę trudno jest się emocjonować tym, co tam się wyprawia, niemniej w tych dniach pojawiło się tam coś, co zrobiło na mnie wrażenie i zainspirowało do pewnych przemyśleń. Otóż chodzi o to, że wedle informacji zebranych przez dziennikarzy „Newsweeka”, znaczna część Polaków jest do tego stopnia zdenerwowana rządami Prawa i Sprawiedliwości, że owo zdenerwowanie przekłada się na ich zarówno psychiczne, jak i fizyczne zdrowie. Jak się okazuje, są ludzie, którzy budzą się rano, siedzą w pracy, jedzą obiad, potem kolację, wreszcie idą spać, a jednocześnie nagle dostają autentycznej gorączki, wymiotują, trzęsą się ze strachu, cierpią na bezsenność, a jak zrobią sobie badania krwi, to się okazuje, że cierpią na anemię. A wszystko przez to, że PiS-owi rośnie i nic na to nie można zrobić.
      Sytuacja wydaje się być do tego stopnia poważna, że redakcja „Newsweeka” zwróciła się z prośbą do pierwszego psychologa III RP, Jacka Santorskiego, by jako osoba fachowa, poradził wszystkim tym biednym ludziom, co robić, żeby nie doszło do prawdziwego nieszczęścia, i mąż ów powiedział mniej więcej coś takiego: „Odradzam chlanie i dragi, bo to tylko wzmocni negatywne reakcje, natomiast zalecałbym więcej seksu”.
       Jestem pewien, że Czytelnicy „Warszawskiej Gazety” od razu zwrócili uwagę na niezręczność wystąpienia Jacka Santorskiego, która musi być szczególnie rzucająca się w oczy, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę przekrój wiekowy większości bohaterów artykułu „Newsweeka”. Powiem szczerze, że moim zdaniem to, iż człowiek w końcu na co dzień chyba dość inteligentny, a za takiego chciałbym uważać Santorskiego, wyskakuje z czymś takim do tych biednych zahukanych ludzi, świadczyć musi o tym, że on sam jest poważnie chory, a zatem też i to, że owo nieszczęście musi zataczać znacznie szersze kręgi, niż się spodziewaliśmy.
      Ktoś powie, że ja niewłaściwie oceniam sytuację, bo choć, owszem, wielu z tych, którzy cierpią z powodu kierunku w jakim rozwija się polityczna sytuacja w kraju, to ludzie starsi, wśród nich są też ludzie młodzi, lub choćby w wieku Santorskiego, i to być może do nich były adresowane jego terapeutyczne porady. A o tym na przykład mogłaby świadczyć wystawiona właśnie co w Teatrze Powszechnym w Warszawie sztuka, w której aktorzy uprawiają oralny seks z Janem Pawłem II, onanizują się przy pomocy krzyża, czy wreszcie podcierają się flagą Watykanu. Ja oczywiście rozumiem oburzenie, jakie ów spektakl wzbudził w wielu z nas i nie miałbym nic przeciwko temu, by ich wyrwać z owego stanu erotycznego upojenia przy pomocy środków bardziej radykalnych, jednocześnie jednak apeluję o zachowanie spokoju. Nie ma bowiem nic gorszego, jak rzucać w nich kamieniami. Niech sobie spokojnie kopulują, w końcu tak naprawdę niewiele im więcej zostało.

Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Bardzo zachęcam.

      

sobota, 25 lutego 2017

O granicach autonomii twórczej księdza Międlara i jego owczarni

       Wpadłem wczoraj w sieci na tekst nieznanego mi, ale z całą pewnością szanowanego w branży, redaktora „Gazety Wyborczej” Witolda Mrozka na temat niesławnego spektaklu Teatru Powszechnego pod tytułem „Klątwa”, gdzie wieszano na szubienicy Jana Pawła II, podcierano się flagą Watykanu, oraz – last but not least – wzywano do zbierania pieniędzy na wynajęcie zawodowego zabójcy, w celu pozbawienia życia Jarosława Kaczyńskiego.  Przyznaję, że tekst Mrozka tak mną poruszył, że zamierzałem odpowiedzieć mu bezpośrednio, jednak już w trakcie pisania tego felietonu poczułem, że na tym poziomie kosmosu zwyczajnie nie dam rady i postanowiłem przedstawić coś zupełnie od siebie. Proszę zatem posłuchać.
      Otóż ile razy zdarzy się tak, że gdzieś, czy to w Polsce, czy na świecie, dojdzie do profanacji Krzyża, czy innego symbolu uznawanego przez Kościół Powszechny za świętość – a przyznamy chyba wszyscy, że do tego typu zdarzeń dochodzi dziś praktycznie bez jakichkolwiek ograniczeń – reakcja reprezentujących tak zwaną „opinię publiczną” mediów jest jedna i niezmienna: „Każdy z nas ma prawo do wolności wypowiedzi i nikomu nie wolno jej w żaden sposób ograniczać”. Ów liberalny radykalizm staje się jeszcze bardziej bezkompromisowy, kiedy do owej profanacji dochodzi na poziomie dzieła artystycznego, a więc w filmie, teatrze, literaturze, czy w sztukach plastycznych. Wtedy to już nie tylko mamy do czynienia z prostą obroną wolności ekspresji, ale wręcz do politycznych ataków na rzekomą próbę cenzury działa artystycznego, a więc czegoś co przez swoją naturalną autonomię podlega szczególnej ochronie. Przyjęło się bowiem uważać, że jeśli władza totalitarna prześladuje pojedynczego człowieka, stanowi to element, jeśli nawet niedemokratycznego, to jednak jakiegoś porządku, zamach na kulturę to jest już zbrodnia wręcz niesłychana. Dlaczego? Teorii tu jest kilka, osobiście mam jednak wrażenie, że oficjalne przynajmniej tłumaczenie jest takie, że dzieło sztuki stanowi akt czysto intelektualny i nie może być oceniany, jako element świata rzeczywistego. Wyjaśniając sprawę obrazowo, gdyby ktoś publicznie ogłosił, że uważa za pożyteczne przy pomocy kultowego jeszcze gdzieniegdzie gazu pod nazwą Cyklon B wybić co do nogi wszystkich dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, na czele z Sewerynem Blumsteinem, to jest duża szansa, że opinia ta zostałaby uznana za przestępstwo, a co najmniej – i tu już pojawia się myśl czysto liberalna – wypowiedź kontrowersyjną, gdyby natomiast tego typu kwestia została wypowiedziana ze sceny teatralnej, cały tak zwany cywilizowany świat stanąłby w obronie reżysera i artystów na czele oczywiście z „Gazetą Wyborczą”, a już zwłaszcza gdyby zgromadzona na sali publiczność pod duszpasterska opieką księdza Międlara, urządziła aktorom owację na stojąco. Czemu? No bo, jak wiemy, wszystko to stanowiło jedynie eksplozję twórczego talentu artysty, a więc nie miało nic wspólnego z osobistymi poglądami twórców, które w rzeczy samej mogą być całkowicie odwrotne…
     Nie? No dobra. Poniosło mnie. Chyba jednak powinienem się był trzymać Kościoła i tego... jak mu tam? Krzyża.

Zapraszam wszystkich bardzo szczerze do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować nasze książki. Powiem zupełnie szczerze, że książki najlepsze.




piątek, 24 lutego 2017

Będą szły z garnkami, zamykamy drzwi i okna

       Parę dni temu w internetowym wydaniu katowickiej „Gazecie Wyborczej” ukazał się tekst, do dziś jak najbardziej dostępny dla każdego chętnego w ramach tak zwanego „bezpłatnego limitu”, a zatytułowany „Kobiety zablokują Katowice. Będzie czerwona kartka dla władzy”. W swoim tekście „Wyborcza” zaprasza kobiety na coś co się nazywa Międzynarodowy Strajk Kobiet, a co 8 marca o godzinie 17.30 ma przejść „ulicami miasta” w proteście przeciwko „polskiej klasie politycznej”. Ciekawe jest oczywiście to, że podczas gdy w samym tekście przedmiotem protestu ma być owa „klasa polityczna”, to gdy tytuł jednoznacznie wskazuje na „rządzących”, no ale nie czepiajmy się: tytuł to tytuł – ma być mocny i konkretny. To co nas natomiast interesuje, to owo „blokowanie ulic miasta”. Otóż, jeśli rzucimy okiem na przedstawioną przez „Wyborczą” trasę, ów marsz ma się rozpocząć na katowickim rynku, przejść do Pomnika Powstańców Śląskich, a następnie przenieść się do knajpy o nazwie „Królestwo” na Rondzie tuż obok i tam wziąć udział w debacie na tematy zajmujące wyobraźnię i emocje polskich kobiet. A skoro tak, to ja nie widzę sposobu, by w grę mogła wchodzić jakakolwiek blokada ulic, by już nie wspominać o całym mieście. Od Rynku do Pomnika idzie się prostą drogą jakieś 5-10 minut, a od Pomnika do knajpy, gdzie demonstracja ma się udać na debatę, to już zaledwie rzut beretem.
      Ja nie wiem, na ile uczestników tego marszu „Gazeta Wyborcza” liczy, no ale załóżmy, że ich nie będzie pięćdziesiąt, ale tysiąc. Wtedy również cała impreza może potrwać jakieś maksymalnie 15 minut, a wraz z przemówieniami może pół godziny, a później co? One wszystkie polezą do tego „Królestwa” na piwo? Ile z nich tam się zmieści, zwłaszcza że, jak planuje „Wyborcza”, one tam nie mają być same, ale z garnkami. Tak, tak. Wspomniany artykuł kończy się bowiem następującym apelem: „Organizatorzy zachęcają do przyniesienia garnków, by podczas przemarszu w nie uderzać”.
      A więc jeszcze raz. Ja to sobie wyobrażam tak: one przychodzą z tymi garnkami na Rynek, z Rynku „w nie uderzając” idą pod Pomnik, spod Pomnika, myślę, że w dalszym ciągu hałasując, do kawiarni na Rondzie, no ale co dalej z tymi, które się nie zmieszczą? Domyślam się, że wezmą te garnki, wsiądą w tramwaj i wrócą do domu, ewentualnie przeniosą się na ulicę Stawową, ewentualnie Mariacką, gdzie knajp jest więcej, i tam dalej będą tymi łyżkami się tłuc, zgodnie ze starą zasadą, że skoro jest trąbka, to nie można w nią raz na jakiś czas nie dmuchnąć.
     Ktoś się spyta, co mnie to wszystko obchodzi i czemu zamiast napisać o czymś ciekawym, ja się zajmuję „Gazetą Wyborczą” i grupką jej czytelniczek. Otóż moim zdaniem to jest temat bardzo ciekawy, bo dotyczy pewnego szczególnego zjawiska, z którym od dobrych kilku miesięcy mamy do czynienia niemal na co dzień, a które polega na tym, że pewna część naszego społeczeństwa, i to często ta lepiej wykształcona, jest gotowa zrobić wszystko, co im się każe, nawet jeśli to wedle wszelkich znanych nam standardów ich wyłącznie kompromituje. Ludzie ci zachowują się w taki sposób, jakby nie byli w stanie ruszyć palcem, czy mrugnąć okiem, jeśli wcześniej ktoś im nie zaproponuje by sobie na łby nie założyli rondli, albo masek antysmogowych, ewentualnie nie zaczęli podskakiwać w rytm dowolnego hasła.
     Jak to nieszczęście się realizuje w opisanej sytuacji? Wydaje się, że 8 marca na katowickim Rynku pojawi się może z 30 albo 50 uczennic i nauczycielek z dwóch czołowych katowickich liceów, imienia Marii Konopnickiej i Adama Mickiewicza, z garnkami i łyżkami, cześć z nich jak najbardziej będzie miała na twarzach antysmogowe maseczki, i wszystkie będą skakać i krzyczeć „Stop piratom”, albo „Misiewicze na Białoruś”, no a po tym wszystkim pójdą do knajpy na piwo i będą miały poczucie, że w ich życiu właśnie stało się coś bardzo ważnego. I tak do następnego razu. Część z nich być może jeszcze kupi sobie bilet i uda się do Warszawy na przedstawienie w Teatrze Powszechnym i w poniedziałek wróci do szkoły i opowie znajomym, że przedstawienie było znakomite.
      A ja się tylko zastanawiam, jak to się rozwinie w dalszej kolejności. W końcu musi nastąpić moment, gdy te garnki, bębny i zabawne czapeczki na głowach nie wystarczą i trzeba będzie wymyślić coś nowego. I któregoś dnia stanie się tak, że „Wyborcza” im wszystkim każe się stawić w danym miejscu nago z krzyżami, tymi krzyżami się onanizować i krzyczeć: „Jestem idiotką”, a one oczywiście to polecenie wykonają natychmiast w stu pięćdziesięciu procentach i będą z siebie bardzo zadowolone. Młode polskie dziewczęta, ich rodzice i wychowawcy. Wszyscy szalenie inteligentni i nadzwyczaj dobrze wykształceni.
      Ktoś mi powie, że przesadzam? Nie sądzę. Moim zdaniem mamy problem.

Książki, jak zawsze są do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Zapraszam serdecznie.

     

czwartek, 23 lutego 2017

O tym jak poeta Wencel zaorał prezydenta Dudę

           Kiedy w zeszłym roku prezydent Duda odznaczył prof. Jerzego Bartmińskiego nagrodą „Zasłużony dla Polszczyzny”, powiem uczciwie, że byłem pod wrażeniem podwójnym. Przede wszystkim dlatego, że prof. Bartmiński to człowiek, którego osobiście znam i bardzo lubię, no ale również przez to, że jest on naprawdę wybitnym, prawdopodobnie jednym z najwybitniejszych, specjalistów od języka polskiego w Polsce. Gdyby prof. Bartmiński miał takie parcie na szkło, jak profesorowie Bralczyk, czy Miodek, moim zdaniem on by ich przebił wielokrotnie tym, że zna się na materii nie gorzej od nich, a wygląda normalnie i mówi normalnie, co wprawdzie nie gwarantuje odpowiedniej popularności, ale jednocześnie sprawia, że w odróżnieniu od tamtych dwóch, jego mozna traktować poważnie. Jerzy Bartmiński to jest super liga. Powiedziałbym wręcz, że to jest pierwsza czwórka Premier League.
      Ale jest jeszcze coś, co sprawiło, że gest prezydenta Dudy mi zaimponował. Otóż chodzi o to, że prof. Bartmiński w żadnym wypadku nie jest politycznie bliski Prezydentowi i całemu projektowi, który go wyniósł na ów urząd. Można by wręcz powiedzieć, że on stoi dokładnie po przeciwnej stronie tej sceny, na której Prawo i Sprawiedliwość próbuje wprowadzać nowe porządki. A mimo to Andrzej Duda dał mu tę nagrodę i mimo to prof. Bartmiński przyszedł tam ze swoją rodziną i ową nagrodę przyjął. A zatem to, że oni obaj zachowali się jak trzeba, zrobiło na mnie wrażenie.
     I oto dziś dowiaduję się, że minął właśnie rok od tamtego wydarzenia i tym razem ową nagrodę otrzymał nie kto inny, jak Wojciech Wencel. Gdyby ktoś nie wiedział, o kim mowa, przypomnę, że Wencel to przede wszystkim jeden z nic nie znaczących tak zwanych poetów, który wydał parę tomików poezji, której nikt nie czyta i która tak naprawdę nikomu do szczęścia nie jest potrzebna, a którzy krążą od lat po tym naszym nędznym rynku poezji i od czasu do czasu wspomni o nich któryś z prawicowych internetowych portali. Gdyby go porównywać do kogoś bardziej rozpoznawalnego, Wencel to taki Stanisław Barańczak IV RP, tyle że dopiero na początku prawdziwej kariery, która moim zdaniem za sprawą tej nagrody, oraz ministra Glińskiego i jego pieniędzy już za chwilę zacznie się rozwijać.
      Ale Wencel to od pewnego czasu przede wszystkim publicysta magazynu „W Sieci”, którego cotygodniowy felieton ma przede wszystkim realizować polityczne cele redakcji. Ktoś pewnie pomyśli, że skoro prezydent Duda odznaczył Wencla tak wysokim wyróżnieniem, to pewnie jego teksty eksplodują jakąś nadzwyczaj piękną polszczyzną, wobec której trudno pozostać obojętnym. Otóż nie. Jego wiersze to coś, co można znaleźć w prywatnych zapiskach pierwszej lepszej licealistki z ambicjami literackimi, natomiast to co pojawia się w tygodniku „W Sieci”, to już jest normalna publicystyka polityczna, której we współczesnej prasie pełno, po prawej i lewej stronie. Wencel to… ja wiem? Prawicowa odpowiedź na Tomasza Jastruna, również poety? Może tak. Popatrzmy zresztą na tę „mowę”, tu akurat, dla większej przejrzystości, całkowicie oderwaną od polityki. A zatem, oto mowa:
      „Bo przecież jako namiętny nikotynista jestem już właściwie martwy. Od początku roku informują mnie o tym koszmarne obrazki, które pojawiły się na opakowaniach papierosów. Na jednym jest trup w kostnicy (‘Taki los cię czeka!’), na innym krwawy befsztyk (‘To twoje płuca, głupku!’) itd. Jeśli żona podpisze cyrograf, a wykopyrtniemy oboje, kto zgarnie kasę z ubezpieczenia?
      Może i zaczęlibyśmy się spierać, kto pierwszy powinien kopnąć w kalendarz, ale przypomnieliśmy sobie wierszyk Kraszewskiego ‘Dziad i baba’ i doszliśmy do wniosku, że kłótnia nie ma sensu”.
      I to coś nagle dostaje od Prezydenta RP medal za zasługi dla polszczyzny? Przecież to jest jakaś kpina! Już dziś się zastanawiam, kogo postanowi wyróżnić prezydent Duda w przyszłym roku? Marcina Wolskiego, czy może od razu Jana Pietrzaka?
      Przepraszam bardzo, ale to jest coś, z czym się pogodzić nie można. To jest skandal, jakiego świat nie widział. To jest coś jeszcze gorszego, niż wizyta pary prezydenckiej na gali zorganizowanej przez Zbigniewa Benbenka dla uczczenia 25 rocznicy „Super Expressu”. Pisałem już o tym wcześniej, ale powtórzę. Najwyższy czas, żeby prezydent Duda się ogarnął i przyjrzał się uważniej tej bandzie sabotażystów, którzy go obsiedli i mu wpuszczają do ucha tę truciznę, bo to się nie może dobrze skończyć. A prof. Bartmińskiego mogę tylko grzecznie prosić, by niech Bóg broni, nie zwracał tej nagrody. On sobie na nią całym życiem zapracował i ani Dudzie ani Węclowi, ani nikomu innemu, nic do tego.


Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl i kupowania naszych książek. 

środa, 22 lutego 2017

Czy wróż Maciej kupi telewizję TVN?

           Zajrzałem wczoraj parę razy na stronę tvn24.pl, żeby sprawdzić, czy ci durnie się w końcu znajdą sposób, by bezpiecznie poinformować o tym, o czym huczy cała Polska, czyli o przedstawieniu, jakie w minioną sobotę wystawiono w Teatrze Powszechnym w Warszawie, no i zgodnie z moimi obawami, oni w końcu uznali, że może zamiast tego lepiej będzie poinformować, że podczas gdy w Polsce VIP-y jeżdżą po ulicach, jak wariaci, to w Niemczech pod tym względem panuje umiar, wdzięk i elegancja. Ja oczywiście rozumiem, że poziom desperacji, jaki został osiągnięty po tamtej stronie, dopuszcza najróżniejsze ekscesy, ale to, że oni wciąż liczą na to, że ów wypadek w Oświęcimiu, o którym dziś w sposób zupełnie naturalny pies z kulawą nogą już nawet nie pamięta, cokolwiek zmieni w ich ponurej sytuacji, uważam za osiągnięcie naprawdę nie lada. Obolała premier Szydło przypięła nową broszkę i wróciła do pracy, pieniądze na seicento już prawdopodobnie poszły na spłatę długów tamtego cwaniaka i jego znajomych, nawet sam Sebastian już pewnie zrozumiał, że poseł Budka już nie zadzwoni, a ci jakby wciąż jakby coś ich trzymało za gardło.
      Szczerze powiedziawszy, w pewnym momencie wydawało mi się, że oni się zreflektowali, gdy gdzieś w środku zeszłego tygodnia wrzucili reportaż o tym, jak to parę lat temu gdzieś jakiś kierowca zajechał drogę jadącemu na sygnale samochodowi policyjnemu i podobno sąd uznał winę policji. To bowiem, co oni pokazali na załączonym filmie było tak głupie, że po paru chwilach sami się chyba zorientowali, że tak się nie da i ów materiał w cholerę usunęli. Może zresztą opowiem, bo to naprawdę było coś. Otóż sytuacja jest taka – a TVN nam ją bardzo wyraźnie pokazał – że jedzie sobie ktoś po prawym pasie dwupasmówką i nagle pragnie zjechać z drogi w lewo. Ścina jednak ów zjazd w taki sposób, że przejeżdża przez podwójną ciągłą, wjeżdżając prosto pod jadący po wewnętrznym pasie ów policyjny samochód. Nie jestem kierowcą, nie znam się na przepisach, natomiast to co zobaczyłem było tak oczywiste, że gdyby mu to jakoś obrazowo przedstawić, to chyba nawet mój pies by wiedział, że tak jeździć nie wolno. Dlaczego sąd uznał winę policjanta, tego nie wiem, ale domyślam się, że tego poza wspomnianym sądem nie wie nikt, nawet autorzy owego reportażu. Najzabawniejsze jednak było to, że śledczy z TVN-u zadali sobie trud, by odnaleźć znajomych tego kierowcy, a ci im powiedzieli, że to jest oczywiste, że ich człowiek nie mógł widzieć nadjeżdżającego radiowozu, bo przecież gdyby widział, to by mu nie wjechał jak głupi pod koła. Daję słowo, że tak to zostało przedstawione: on nie mógł wiedzieć, że coś z tyłu nadjeżdża, bo przecież inaczej by się zatrzymał, prawda? No a skoro nie mógł wiedzieć, to znaczy, że ten policjant go zaskoczył. No a, jak wszystkim wiadomo, zaskakiwać na drodze nie wolno nawet rządowej kolumnie, a co dopiero jakiemuś policjantowi. I stąd słuszna decyzja sądu.
      A więc, jak mówię, podał TVN tę informację, pokazał ów film, wyjaśnił nam wszystkim, że oto często jest tak, że to obywatel ma rację, a nie władza, zwłaszcza faszystowska, i niemal natychmiast złapał się za głowę i to wszystko usunął. A ja sobie tylko pomyślałem, że oni chyba faktycznie już zrozumieli, że popadają powoli w śmieszność i będą musieli poszukać jakiegoś innego tematu. Tymczasem minął tydzień, a tu się nagle okazuje, że jednak nie ma wyjścia i trzeba się jeszcze jakiś czas powozić na temacie rządowych samochodów, które zaatakowały polskie drogi. A nuż pisowski ludek się zainteresuje i machnie ręką na to całe 500+.
     Otóż nie. Nie uda się i o tym już wiedzą wszyscy z wyjątkiem tych biedaków, o których w zeszłym tygodniu pisał „Newsweek”, jako o ludziach najzwyczajniej w świecie chorych. Wystarczy zresztą rzucić okiem i porównać poziom propagandy w obu telewizjach, gdzie z jednej strony Anita Werner rozmawia z byłymi posłami Kowalem i Zemke o ministrze Waszczykowskim, a z drugiej propagandziści Wiadomości TVP, urządzają nam święto, jakie można porównać tylko z najlepszymi latami czasów sekretarza Gierka, by wiedzieć, jak się sprawy mają. No więc myślę sobie, że ostatecznie niech może oni faktycznie dalej gadają o tych piratach drogowych z PiS-u, nawet w rozmowie z Longinem Pastusiakiem. Zawsze to lepiej, niż gdyby nagle postanowili nam objaśnić sens owego wybryku w Teatrze Powszechnym. Jeszcze by chlapnęli coś tak głupiego, że w efekcie równie dobrze mogliby te swoją stację wystawić na licytację, a kupił by ją od nich wróż Maciej, albo ktoś jeszcze gorszy. Toż to byłby, panie, wstyd na całą Unię Europejską, że nie wspomnę o Jamajce i Gabonie.


Zachęcam gorąco wszystkich czytelników do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia również i moje książki. Naprawdę warto.

wtorek, 21 lutego 2017

Szkoła, czyli czy telefonem komórkowym da się napisać na tablicy słowo "dupa"?

             Nie mam pewności, a sprawdzać mi się nie chce, ale mam wrażenie, że opisałem tę moją przygodę w książce o markach, dolarach i biustonoszu, gdyby jednak ktoś jej nie znał, przypomnę. Otóż kiedy jeszcze za głębokiego gierkowskiego PRL-u przyszło mi pracować w charakterze sprzedawcy w katowickim domu handlowym „Zenit”, jak wszyscy inni sprzedawcy, wziąłem udział w zorganizowanym przez Radio Katowice konkursie na tak zwanego „najuprzejmniejszego sprzedawcę” i ów konkurs wygrałem. Oczywiście nie wykluczam, że faktycznie byłem bardziej uprzejmy od moich koleżanek-sprzedawczyń, faktem jest jednak, że kiedy ów konkurs trwał moi liczni wówczas znajomi zupełnie oszaleli na punkcie tego konkursu i gremialnie wrzucali na mnie swoje głosy po dziesięć, pięćdziesiąt, czy sto razy, a więc, że tak powiem, szału nie było. Ciekawe natomiast było to, że – o czym osobiście poinformowała mnie przeprowadzająca wywiad pani redaktorka z radia – główną nagrodę dla najuprzejmiejszego sprzedawcy zgarnęła pewna Krysia, a ja się musiałem zadowolić miejscem drugim, a to z tego względu, że organizatorom konkursu bardzo zależało na tym, żeby wszystko było na swoim miejscu i nie okazało się, że wśród tych dziesiątek sprzedawczyń najuprzejmiejszy okazał jakiś mężczyzna.
     Z tego co mi wiadomo, i akurat w żaden sposób mnie to nie dziwi, najuprzejmiejszych sprzedawców w Nowym Wspaniałym Świecie się już nie wybiera, natomiast, owszem, konkursy jak najbardziej istnieją, tyle że na najlepszego przedsiębiorcę, najlepszego pisarza, najlepszy film, czy najlepszą szkołę i że metody według których się je organizuje, nie zmieniły się bardzo, a i podobnie też ich cel został ten sam: chodzi o to, by udowodnić wcześniej przyjętą tezę. A ja dziś chciałem powiedzieć parę słów o tych właśnie najlepszych szkołach. Od dłuższego bowiem czasu próbuję zrozumieć sens owego nałogowego wręcz tworzenia rankingów „najlepszych szkół” i ponoszę porażkę za porażką. W związku z wykonywanym od dziesiątek lat zawodem, znam, czy to z kontaktu bezpośredniego, czy z informacji od osób, które ów kontakt zaliczyły, wszystkie mniej więcej szkoły w mieście na wylot. Podstawówki, gimnazja, licea – można wybierać. I daję słowo, że jedyne kryterium, jakie znam, a które mogłoby pomóc w określeniu poziomu szkoły, to poziom prezentowany przez uczące się tam dzieci. I proszę zwrócić uwagę, ja mówię o poziomie dzieci, nie nauczycieli. Dlaczego? Dlatego, że poziom nauczania w każdej z nich jest mniej więcej taki sam. Nie ma żadnego sposobu, by powiedzieć, że ten nauczyciel jest lepszy od tamtego, z tej prostej przyczyny, że każdy nauczyciel, który ma przed sobą zdolną, grzeczną i pracowitą młodzież jest nauczycielem dobrym, a każdy, który się musi męczyć z bandą rozwydrzonych i zgnuśniałych durniów, jest automatycznie nauczycielem złym. Oczywiście, ja nie twierdzę, że nie ma nauczycieli obiektywnie dobrych i obiektywnie złych, bo są jak najbardziej, natomiast z tego co mi wiadomo, nikt dotychczas nie wymyślił sposobu, by ów poziom zawodowych umiejętności zmierzyć.
      Można zatem powiedzieć, że o poziomie szkół świadczą uczniowie, tak jak zostali ukształtowani przez indywidualne, być może wrodzone, zdolności, dom rodzinny, Kościół, kolegów, może jakieś twórcze zainteresowania, natomiast nie ma takiej możliwości, by na jego wybitność wpłynął nauczyciel, choćby nie wiadomo jak dobry. Takie cuda zdarzają się tylko w amerykańskich filmach. Poza tym, jedyne co nauczyciel może zrobić, to ucznia nie zepsuć, a ponieważ ten najczęściej, i to już w najgorszym wypadku, jest równie głupi, jak nauczyciel, to się w praktyce nie zdarza. To już prędzej uczeń zepsuje nauczyciela, niż ten ucznia.
      A zatem jest tak, że mamy, dajmy na to, najlepsze liceum w regionie i tam 90 procent dzieci to laureaci olimpiad, oraz innego rodzaju mistrzowie z różnych dziedzin, i w związku z tym wieść niesie, że tam poziom nauczania musi być bardzo wysoki. Tymczasem jest tak, że wspomniane liceum już na samym starcie nie żadnej możliwości ruchu, bo to do niego właśnie zgłaszają się najwybitniejsi gimnazjaliści z całej okolicy, po trzech, czterech za każdej szkoły, dzieci najwybitniejsze, najmądrzejsze, najgrzeczniejsze i najbardziej pracowite. Przepraszam bardzo, ale co w tej sytuacji ma do roboty nauczyciel? Nawet nie może na nich nawrzeszczeć i udać srogiego. Daję najświętsze słowo honoru, że ja znam bardzo dobrze tak zwane „najlepsze” licea, czy gimnazja w mieście, podobnie zresztą jak i te „najgorsze”, i nauczyciele w każdym z nich mogą być dokładnie tak samo głupi, mądrzy, leniwi, pomysłowi, czy niekompetentni, jak w tym poprzednim i następnym. W ostatecznym rozrachunku tylko uczniowie wyznaczają ów mityczny i kompletnie fikcyjny „poziom nauczania”.
      Piszę ten tekst, bo w zeszłym tygodniu dotarła do mnie wiadomość, że słynne wydawnictwo Pearson ogłosiło konkurs na najlepszego nauczyciela w Europie i wschodniej Azji i zwycięzcą została nauczycielka angielskiego z Gliwic o nazwisku Bilska. Przeczytałem cały długi tekst na ten temat w lokalnym wydaniu „Gazety Wyborczej” w poszukiwaniu informacji, w jaki sposób międzynarodowe jury odkryło owe nadprzeciętne zdolności, i proszę sobie wyobrazić, że poza tym, że Bilska jest bardzo oddana swojej pracy i na lekcjach stosuje najbardziej nowoczesne metody uczenia, polegające na tym, że wszystkie dzieci mają telefony komórkowe i na tych telefonach rozwiązują jakieś językowe zagadki, tam nie ma nic więcej. Można zresztą obejrzeć sobie na youtubie filmik z jednej z tych lekcji i tam faktycznie jest tak, że wszystko wygląda tak jak w każdej szkole, tyle że dzieci siedzą z włączonymi telefonami i coś tam dłubią. Ze wspomnianego tekstu w „Wyborczej” możemy się zresztą dowiedzieć więcej na temat tego dłubania:
       „Julia Mundzik, drugoklasistka z Gimnazjum z Oddziałami Dwujęzycznymi nr 14 w Gliwicach, najbardziej lubi, kiedy pani Agnieszka organizuje teleturnieje. – Włączamy w telefonach aplikację, która automatycznie przydziela nas do konkretnych grup. Pytania wyświetlają się na tablicy interaktywnej, a odpowiedzi zaznaczamy na smartfonach. Wygrywa grupa, której członkowie odpowiadają lepiej i szybciej – relacjonuje Julia.
      Podoba jej się również gra „Galaxy”, w której wyświetlające się na meteorytach słowa trzeba przetłumaczyć, zanim meteoryty spadną. – Ta gra pokazuje mi, co umiem, a czego nie. Mogłabym poprosić koleżankę, żeby mnie odpytała, ale nie byłoby przy tym frajdy – mówi Julia”.
      Ktoś powie, że to jest takie dziecięce gadanie i że tam z pewnością musi być coś jeszcze poza tymi meteorytami. I owszem jest, ale to już nam opowiedzą dorośli:
      „Agnieszka prowadzi lekcje dla licealistów i gimnazjalistów w ZSO nr 10, a popołudniami wykłada w szkole językowej. Miłość do języka angielskiego łączy z drugą, chyba jeszcze większą miłością – do nowych technologii.
      Bilska niemal nigdy nie przechodzi w tryb off-line. Wciąż sprawdza maile, portale społecznościowe, czyta o nowinkach technologicznych. Sześć lat temu, wraz z uczniami, przekonała Adama Sarkowicza, dyrektora ZSO nr 10, do podłączenia szkoły do szerokopasmowego internetu. Dzięki szkolnemu wi-fi uczniowie mogą przez cały dzień przebywać jedną nogą w wirtualnym świecie. Ale nie oddają się w nim tylko rozrywce, na to czas jest na przerwie. Podczas lekcji szukają informacji w interaktywnych encyklopediach, buszują po portalach społecznościowych i grają w gry – wszystko w celach dydaktycznych. – Kiedy pani mówi: ‘Wyciągamy telefony’, cała klasa się cieszy, bo wiemy, że będziemy robić coś fajnego – mówi Martyna Mielnik, drugoklasistka z Gimnazjum z Oddziałami Dwujęzycznymi nr 14 w Gliwicach, które wchodzi w skład ZSO nr 10.
      Bilska podkreśla, że w internecie jest mnóstwo darmowych pomocy naukowych w języku angielskim. – Ale właściwie nie potrzeba wcale specjalistycznych materiałów i platform edukacyjnych. Kapitalnym narzędziem do pracy na lekcji jest choćby Facebook – mówi.
      Na Facebooku zakłada zamknięte grupy dla poszczególnych klas, inicjuje w nich dyskusje na różne tematy oraz udostępnia uczniom materiały dydaktyczne. Kiedy planuje kartkówkę, tworzy wydarzenie i zaprasza uczniów, by do niego dołączyli. – Na stronie wydarzenia mogę określić zakres materiału, który uczniowie powinni opanować, udostępnić im potrzebne pomoce. Poza tym Facebook automatycznie przypomina o nadchodzących wydarzeniach, więc uczniowie nie mają wymówki, że zapomnieli o kartkówce – opowiada anglistka.
      Czasem niektórzy uczniowie, na przekór, klikają przycisk ‘Nie wezmę udziału’. – Ale i tak wiadomo, że to żart. Nieprzyłączenie się do wydarzenia na Facebooku nie zwalnia z pisania kartkówki ‘w realu’ – śmieje się nauczycielka”.
      Daję słowo, że w ten sposób mógłbym  jeszcze długo cytować ten tekst, bo on sam jest długi jak jasna cholera i równie intensywny, no ale może tylko zostawię dla ciekawych link http://katowice.wyborcza.pl/katowice/7,35055,21354994,anglistka-w-wirtualnym-swiecie-facebook-przypomina-o-kartkowce.html i przejdę do podsumowania.
     Rzecz bowiem w tym, że tu tak naprawdę nie chodzi o te konkursy, te internety i tę całą Bilską z jej nauczycielską pasją, lecz jak zawsze o system edukacji w Polsce i nadzieje, jakie są  to tu to tam wciąż formułowane. Otóż wszystko wskazuje na to, że leżymy, kwiczymy i nie mamy żadnych szans, by się z tego podnieść, bo najwyraźniej ów kierunek został już wytyczony i to wytyczony na dobre. I to nie tylko w edukacji, ale w każdym innym fragmencie publicznej przestrzeni. Edukacja jest tego przekrętu zaledwie jednym z elementów, tyle tylko że często nam najbliższym i przez to szczególnie boleśnie odczuwanym.

Polecam wszystkim odwiedzanie księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki.

      

poniedziałek, 20 lutego 2017

Gdy faszyzm już miał przejść... i nie przeszedł

         Mieliśmy tu w ostatnich dniach trochę tematów, które nie cierpiały chwili zwłoki, a więc automatycznie pojawiły się pewne zaległości. Oto dziś przyszła pora na pierwszą z nich. Któregoś dnia mianowicie w zeszłym tygodniu zajrzałem do portalu tvn24 i tam zobaczyłem najpierw znane nam już dobrze zdjęcie ubranych na czarno nauczycielek ze szkoły specjalnej w Zabrzu dla dzieci, którym udało się uniknąć aborcji, jak protestują na rzecz bezkarnego zabijania takich właśnie dzieci, na górze tytuł „Lekcja dyscypliny”, a pod spodem następujący tekst:
      „To nie jedyne przykłady potwierdzające tą doskonale znaną zasadę. Okazuje się, że dziś za manifestowanie poglądów można mieć także poważne zawodowe problemy. Przekonały się o tym nauczycielki z Zabrza, które zrobiły sobie zdjęcie. Problem w tym, że były ubrane na czarno i wyraziły solidarność z czarnym protestem. Czarny protest postrzegany był jako akcja antyrządowa, a nauczycielki trafiły przed komisję dyscyplinarną w kuratorium. Co ciekawe - kierowanym od roku przez osobę związaną z Prawem i Sprawiedliwością”.
     Ktoś odpowiednio czujny pewnie przede wszystkim od razu zwróci uwagę na kompletny bezsens pierwszego zdania, przez to, że zupełnie nie wiadomo, jakie przykłady mają potwierdzać jaką doskonale znaną zasadę, ktoś jeszcze bardziej drobiazgowy zwróci uwagę, że mówi się „tę zasadę”, a nie „tą”, zwłaszcza gdy się ma ambicje dziennikarskie i się z nimi pokazuje publicznie, ktoś inny jeszcze może od razu skomentuje ostatnie zdanie i uderzy już w tony czysto politycznie, zadając pytanie, czy to znaczy, że rok temu ową komisją kierowała osoba całkowicie apolityczna, ja natomiast bardzo jestem ciekawy, jak to się stało, że ci państwo nagle ujrzeli coś, co myśmy mieli okazję oglądać przez bite osiem lat, a kto wie, czy nawet nie dłużej? Czy to możliwe, że kiedy oni piszą „okazuje się”, to są zupełnie szczerzy, czy może, jak to się mówi u nas na wsi, zwyczajnie udają głupiego? Przecież lata, które mamy szczęśliwie za sobą, to okres, kiedy choćby we wspomnianej szkole jakiekolwiek manifestowanie poglądów politycznych, które by stały w kontrze do tych głoszonych przez władzę, było karane natychmiast, albo bezpośrednio przez dyrekcję, albo już na drugi dzień, po skardze któregoś z nauczycieli, lub rodziców, albo niekiedy też po interwencji lokalnych mediów. Czy jest ktoś taki, kto zna sytuację panującą w polskich szkołach, i nie wie, co by się stało, gdyby jeszcze trzy lata temu, któryś z wychowawców odważył się urządzić dzieciom na lekcji wychowawczej pogadankę na temat potrzeby ochrony życia poczętego, albo gdyby na lekcji biologii nauczycielka zaczęła dzieciom pokazywać, że życie zaczyna się od momentu poczęcia? Że już nie wspomnę o tym, jaki rwetes podniósłby się na całą Polskę, gdyby nauczyciel WOS-u w którejś ze szkół postanowił zrobić dyskusję na temat Katastrofy Smoleńskiej w taki sposób, by dopuścić też do głosu teorie tak zwane „spiskowe”? Następnego dnia „Fakty” TVN poświęciłyby mu połowę czasu. A ci durnie dziś nagle łapią się za swoje puste łby i mówią, że coś się właśnie okazuje?
     Ale nie musimy przecież nawet rozmawiać o demonstrowaniu poglądów. Wystarczy, że przypomnimy sobie, jakie kary się ponosiło za samo ich posiadanie. Pisałem już o tym tu parę razy, w czasie, gdy po tym, jak straciłem pracę, zostałem zmuszony do zwrócenia się o pomoc do czytelników. Dziś myślę, że nadszedł czas, by opowiedzieć o tamtych dniach nieco bardziej dokładnie. Otóż jeszcze zanim założyłem stronę toyah.pl, uczyłem w katowickim EMPiK-u i przyznaję, że szło mi tam bardzo dobrze pod każdym względem. Był nawet taki moment, kiedy w związku ze zbliżającymi się Mistrzostwami Europy w piłce nożnej Unia Europejska wyasygnowała jakieś fundusze na to, by policjanci uczyli się języków i ja przy tej okazji dostałem pięć grup, każda po dwie półtoragodzinne lekcje w tygodniu. Również w tym czasie jakieś pieniądze otrzymali prawnicy, w związku z czym uczyłem też lokalnych sędziów, prokuratorów i adwokatów. To było tak dużo pracy, że poza tymi lekcjami, w EMPiK-u innych lekcji właściwie nie miałem.
      No i też mniej więcej w tym samym czasie założyłem ten blog i jak ostatni kretyn postanowiłem, że utworzę odpowiedni profil na Facebooku. To co się w tym momencie stało, pokażę na przykładzie tych prawników. Otóż ja zmianę ich nastawienia do mnie zobaczyłem niemal w jednej chwili. Zamiast zwykłej dotychczasowej sympatii zobaczyłem wyłącznie zimną wrogość. Pamiętam szczególnie pewnego sędziego z Gliwic, którego dziś jeszcze od czasu do czasu pokazują w TVN-ie, jako ich rzecznika, czy kogoś takiego, jak siedział naprzeciwko mnie i patrzył na mnie z obrzydzeniem połączonym z wściekłością, która za chwilę eksploduje. Nie minęło parę dni, jak się dowiedziałem, że grupa zażądała zmiany nauczyciela, a nie minął tydzień, jak z dania na dzień przyszła wiadomość, że właśnie straciłem cztery pięciu policyjnych grup, bo „pojawiły się skargi”. Nikt mi nigdy nie przedstawił żadnych konkretnych zarzutów, nikt mi nie wyjaśnił, o co poszło. Wiadomość była taka, że grupy się skarżą i chcą innego nauczyciela.
     A przypominam, że ja podczas całej swojej kariery nauczycielskiej nigdy nawet jednym słowem nie dzieliłem się z moimi uczniami poglądami politycznymi. Ja nigdy ani jednym słowem nie wspomniałem podczas lekcji o kwestiach związanych z bieżącą polityką. Ja nigdy nie dopuściłem do tego, by którykolwiek z nich wiedział, co ja sobie myślę na tematy polityczne, czy religijne. Nigdy nikomu nie wspomniałem, że prowadzę bloga. Nigdy. Zero. Nawet wtedy, gdy mnie zaczepiali – a to że zaczepiali choćby w formie głupkowatych żartów na temat kaczora we mgle, to oczywiste – grzecznie się uśmiechałem i dalej prowadziłem lekcję.
      Straciłem więc pracę i znalazłem się praktycznie na bruku z tego jednego powodu, że paru z nich postanowiło mnie sprawdzić na Facebooku, zajrzało na mój blog i się dowiedziało, co ze mnie za ziółko. Czy ktoś mi w takim razie rzucił choćby jedną uwagę, że im się nie podoba to, co ja piszę na blogu i dlatego tracę pracę? Ależ skąd? Powód był ściśle merytoryczny: większość grupy jest niezadowolona i chce nowego nauczyciela.
      Bo i faktycznie owe lata szacunku, miłości i dobrych wibracji wykluczały zarówno nienawiść, jak i prostą dyskryminację. W czasie rządów Platformy Obywatelskiej każdy mógł sobie myśleć, co chce i robić co chce i głosić co chce, tyle że musiał mieć stałą świadomość, że robi to na własne ryzyko, bo przecież władza nie jest w stanie zakazać ludziom emocji po obu stronach politycznego sporu. A ja mogę tylko sobie wyobrazić, jak owo napięcie musiało się przez te lata kumulować na wszystkich innych piętrach życia społecznego, gdzie nagle się okazywało, że współpraca staje się niemożliwa, bo ktoś nagle okazał się być wstrętnym pisiorem i samą swoją obecnością psuje dobrą atmosferę w firmie. I nic nie pomagały zapewnienia, że przecież on czy ona tu tylko pracują i nawet im w głowie rozmawiać o polityce. Wystarczyło, że oni wiedzą. Jestem pewien, że każdy z nas tu się spotykających ma kilka takich historii do opowiedzenia, kiedy to nagle z dnia na dzień pojawiały się docinki, większe lub mniejsze złośliwości, czy wreszcie informacja, że nie da się pracować, bo coś mocno śmierdzi.
     Czy im może było z tego powodu głupio, że się tak zachowują, a może przynajmniej się wypierali tego, że uprawiają najgorszy rodzaj faszyzmu? Ależ skąd. Pamiętam, że w tamtych dniach poprosiłem znajomego, reprezentującego ów antypisowski front, by zobaczył, do czego ta ich polityka miłości doprowadziła, a on, proszę sobie wyobrazić, zupełnie szczerze mi powiedział, że dobrze mi radzi, bym przestał wypisywać te idiotyzmy, bo zaszkodzę nie tylko sobie, ale całej rodzinie i to będzie wyłącznie moja wina.
     No i teraz po latach oni otwierają szeroko oczy, bo coś się właśnie nagle okazało? Niech się może zamkną, bo za tego rodzaju bezczelność mogą od kogoś szczególnie wrażliwego dostać zwyczajnie w nos.

Wszystkich zapraszam do naszej księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować nasze książki. Nie dali rady.
    



niedziela, 19 lutego 2017

Z życzeniami długich lat życia dla pana Kazimierza Kutza

      W ciągu pamiętnych 10 lat, od jesieni 2005 roku do wiosny roku 2016, kiedy to uznawszy, że najlepszym sposobem najpierw na odzyskanie utraconej władzy, a następnie na utrzymanie jej po wieczne czasy, będzie napuszczenie jednych Polaków na drugich, i to z wykorzystaniem najbardziej skutecznych programów socjotechnicznych, połączone siły Systemu osiągnęły sukces, który moim zdaniem zapisze się na kartach politycznej historii świata. To dzięki owemu, tak skutecznemu, wygenerowaniu wspomnianej nienawiści, którą dziś praktycznie każdy świadomie funkcjonujący obywatel żyje, i która zapewne nie opuści nas do czasu aż umrą ludzie urodzeni po roku 1990, doszliśmy do miejsca, w którym w normalnej sytuacji z całą pewnością nikt z nas nie chciałby się znaleźć. Co mam na myśli, pokażę na własnym przykładzie. Otóż dzięki owemu napięciu, ja sam doszedłem do punktu, gdzie – przyznaję to z prawdziwym wstydem i smutkiem – nie miałbym nic przeciwko temu, by pewni ludzie, których nie lubię, zostali zdmuchnięci z powierzchni Ziemi przez właściwie dowolny kataklizm. Nie powiem, by ich było bardzo dużo. To jest zaledwie parę osób, niemniej jednak złe myśli, jakie ja dziś kieruję pod ich adresem, są co najmniej równie złe, jak te, które oni kierują pod moim. Tak mam i, jak mówię, wcale nie jestem z tego dumny.
     Muszę jednak powiedzieć, że oto stało się coś, co sprawiło, że ja zupełnie niespodziewanie swoje życzenie śmierci zamieniłem na życzenie długiego życia w zdrowiu i w pełnej świadomości tego, co się wokół dzieje, a przedmiotem zmiany, jaka we mnie zaszła, stał się nie kto inny jak Kazimierz Kutz, a więc człowiek, który od wielu lat stoi niemal na czele wspomnianej wcześniej listy mojego wstydu. Oto wspomniany Kutz, dziś już człowiek niemal 90-letni, udzielił wywiadu tygodnikowi „Newsweek”, w którym podzielił się swoimi refleksjami na temat bieżącej sytuacji politycznej w Polsce. Przeczytałem tę rozmowę w całości i z autentyczna satysfakcją muszę stwierdzić, że Kutzowi to co się dzieje w Polsce od półtora roku bardzo się nie podoba nie podoba się do tego stopnia, że, jak sam mówi, gdyby nie był już takim staruszkiem, to by „dał dyla” do jakiegoś Dusseldorfu, czy Brukseli. A ja sobie myślę, że jeśli się dobrze zastanowić, to nas naprawdę nie mogło spotkać nic lepszego, jak widzieć tych wszystkich Kutzów, Palikotów, czy Blumsteinów w jak najlepszym zdrowiu i w możliwie dobrej stanie zmysłów, jak budzą się każdego ranka, zlani potem z przerażenia, że oto ta polska nacjonalistyczna dzicz wdziera im się do domów, by ich wyciągnąć na ulicę i tam zlinczować. Niech oni żyję w zdrowiu jak najdłużej i wierzą w to, że każdy dzień może przynieść to, na co oni z biciem serca tak czekają. Rok, dwa, siedem, siedemnaście, siedemdziesiąt. Niech tak siedzą w tych swoich fotelach i czekają jak najdłużej. I niech powtarzają sobie te słowa:

Polska stała się krajem destrukcyjnym i ten, kto się na to nie godzi, może się albo prze­ciwko temu buntować, albo spierdalać”.
„Przyznam szczerze, że taka zaśmierdła w cmentarnym patriotyzmie Polska jest mi obca. Po prostu - nieprzy­jemnie w niej żyć”.

Wychowaliśmy pokolenie ćwoków nierozumiejących własnej histo­rii i procesów toczących się w ich kraju. Tę duchową pustkę natychmiast zagospoda­rowały polskie diabły. Na piedestał wynio­sły złą pamięć”.

„Partia, która dziś rządzi Polską, jest tej złej pamięci destylatem, czyniącym z Polski kraj praktyk postbolszewickich i przeżerającym Polskę kultem nieszczęść”.

„To jest bolszewizm w czystej postaci, a Macierewicz jest bolszewikiem pełną gębą. Tortury serwowane przez niego biednym powstańcom uświadamiają ża­łosny poziom państwa”.

„Ta wredna mentalność rozwija się z upły­wem czasu. Kaczyński jest rośliną wy­hodowaną na złej pamięci. Jego matka była wielbicielką powstań, wychowa­ła synów w łóżku dziadka powstańca styczniowego. Jarosław nie miał w dzie­ciństwie przyjaciół, nie grał w piłkę, nie jeździł na hulajnodze, nie wiedział, co to ulica, nie latał za dziewczynami”.

„Cel [Kaczyńskiego], z którym wcale się nie kryje, to wykarczowanie wszystkiego, co w jego rozumieniu nie jest polskie. Mniejszości, uchodźcy, Unia Europejska, laickość. Negatywny stosunek Ka­czyńskiego do Brukseli bierze się właśnie z chęci odrąbania Pol­sce tej części, dzięki której Europa po rewolucji francuskiej stała się nowoczesna”.

„Nie od dziś wiadomo, że w Polsce wszystko rozstrzyga się na ambonie. A ołtarz uświęca złą pamięć. Przykazanie: ‘Kochaj bliźniego jak siebie samego’ w ogóle nie ma w Polsce zastosowa­nia”.

„Pan Ziobro aż się pali, żeby kogoś opluć i wyrzucić poza nawias społeczny. A pan Kaczyński właśnie odbył ‘kurację wita­minową’ u kolegi z Budapesztu i wraca wzmocniony do działania. Przekonanie, że po wakacjach się zacznie, jest w Polsce powszechne”.

„Pierwszą ofiarą będzie prezes Try­bunału Konstytucyjnego, któremu w grudniu kończy się kadencja. Będzie są­dzony natychmiast. Profesor Rzepliński jest skazany na poka­zowy proces”.

„Wojenne manewry już są przygotowywane. To zaś oznacza pozaustrojowy i pozaprawny zamach na wolność, zwłaszcza na wolność słowa. Polegać on bę­dzie na likwidowaniu ognisk, które zagrażają ideologii”.

„Przecież PiS najchętniej poćwiartowało­by Michnika i Lisa, a następnie rzuciło dzikim stworom na pożar­cie. Te dwa nazwiska są uosobieniem walki, którą ta władza jak na razie przegrywa”.

„Nie mówię, że będą zabijać, ale będą niszczyć. Mieszkam na uboczu, mnie już rzucają czerwoną farbę przez płot i rozklejają nekrologi”.

„Podobny cel mają terroryści. Bo to zmierza w kierunku narodowego terroru. Kaczyński nie kryje, że działania mają być radykalne, atak brutalny, a władza musi wreszcie odnieść sukces. Dlatego ludzi, którzy mają zbyt duży wpływ na społeczeństwo, trzeba z niego katapultować”.

„Teczki mają na każdego, kogo uznają za niewygodnego. Wiedzą, z kim się spotyka, z kim i o czym rozmawia. I w stosunku do takich osób zacznie się wyciąganie haków i karmienie nimi społeczeństwa kupione­go za ‘500+’ i ‘13 zł za godzinę’”.

„Nasze prawicowe doły są naszpikowane nienawiścią. Wi­dać ją gołym okiem na każdym pochodzie PiS”.

Zacznie się od demonstracji przed domami niewygodnych dziennikarzy. Potem będą im wytaczać procesy. Mogą być sfin­gowane, grunt, żeby kompromitowały. Eliminowały z życia publicznego. A przecież to nie są tylko dziennikarze, także ich rodziny, dzieci. Chodzi o to, żeby odpuścili ze strachu. Natomiast dla tych, którzy nie dadzą się złamać, powstaną współczesne for­my izolacji. Dawniej nazywało się to miejscami odosobnienia czy internowania. Dziś będzie to banicja zawodowa. Człowieka nie trzeba wysłać na cmentarz, żeby pozbawić go życia”.

Gdy lukę po kulturze za­pełnia zła pamięć, zdewaluowany patriotyzm przybiera formę teatralizacji. W każdej mieścinie rekonstruuje się wydarzenia historyczne. Hordy pseudobojów, żołnierzy wyklętych jeżdżą po kraju”.

„Każdy polityk boi się ulicy. A teraz, gdy mamy ustawę antyterrorystyczną i wła­dza może zakazać demonstracji, groź­ba konfrontacji siłowej staje się całkiem realna”.

W Brukseli wszyscy zdają sobie sprawę, że Polacy nie zasłużyli na bycie najbardziej skundlonym narodem wspólnoty, do czego prowadzą działania PiS”.

Wers ‘Jesz­cze Polska nie zginęła, póki my żyjemy’ jest bardzo dramatyczny i proroczy. Trzeba przywrócić jego rozumienie i przeżywanie. Bo Polska naprawdę się rozpada. Gliwieje jak ser. Poprzez obni­żenie poziomu intelektualnego i duchowego, poprzez zdewaluowanie autorytetów nadziej a, że Polska się z tego stanu podniesie, jest słabsza niż kiedykolwiek. Brakuje silnej i konstruktywnej elity. A ta, która rządzi, jest śmiertelnie chora na złą pamięć i tą złą pamięcią infekuje społeczeństwo. Tak naprawdę tej Polski nikt nie chce dziś kochać tak, jak by na to zasługiwała”.

      Oto więc moje życzenia jak najdłuższego życia dla Kazimierza Kutza. A czytelnikom tego bloga pragnę na koniec wyjaśnić, jak to się stało, że ja znam tekst wspomnianego wywiadu. Czy ja może kupiłem najnowszy numer „Newsweeka”, albo wykupiłem elektroniczny dostęp do tych treści? Przecież nie. Otóż proszę sobie wyobrazić, że, przeszukując Internet, trafiłem na blog zatytułowany pomysłowo bardzo „PiS-Da” i tam ów tekst jest w całości. Co jednak ciekawsze, na wspomnianym blogu zamieszczane są głównie teksty autorów piszących dla „Newsweeka”, właśnie, a więc Wojciecha Cieśli, Michała Krzymowskiego, czy Radosława Omachela. A ja z tego rozumiem, że to jest ich blog i że ta „PiS-Da” to jest ich autorski pomysł.
     Powtarzam. Niech oni żyją nam sto lat!



Zapraszam do naszej księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania moich książek. Choćby „Palimy licho”. Tam jest trochę o tym, jak Kazimierz Kutz z kolegami hartowali tę swoją stal.

sobota, 18 lutego 2017

Onet przed sądem, a my zaciskamy kciuki. I pięści

Właśnie dotarła do nas wiadomość, że w Krakowie rozpoczął się od dawna wyczekiwany proces w sprawie, jaką, wspomagany prawnie przez Redutę Dobrego Imienia, Onetowi wytoczył wybitny dziennikarz, muzyk, autor, a przy okazji nasz człowiek, Krystian Brodacki. Gdyby ktoś nie pamiętał, albo akurat sprawy nie znał, poszło o to, że w marcu zeszłego roku wspomniany Onet zdecydował się opublikować tekst o tym, że podczas niemieckiej okupacji Polki chętnie świadczyły Niemcom usługi seksualne i stąd część z nas to dzieci hitlerowskich żołnierzy. Aby ową czarną informację uwiarygodnić, Onet zilustrował swój tekst zdjęciem, na którym widać kobiety prowadzone przez niemieckich żołnierzy do lasu, no i tytuł: „Tylko w Onecie: Romans z niemieckim żołnierzem był surowo zakazany, ale w Polsce żyją dzieci będące owocem takich związków”. I oto wspomniany Krystian Brodacki rzucił okiem na wspomniane zdjęcie i w jednej chwili nie dość, że rozpoznał na nim swoją mamę, to jeszcze w sytuacji, gdy ta była prowadzona na rozstrzelanie w niesławnych Palmirach. No i oczywiście podał Onet do sądu, czego efektem jest właśnie rozpoczęta rozprawa.
Ja natomiast mam tu swoją satysfakcję, że to akurat z mojego twitterowego profilu Brodaccy, a konkretnie nasza koleżanka Klara, która swego czasu tu na blogu była bardzo aktywna, dowiedzieli się o tym niebywałym wręcz wybryku Onetu, i prawdopodobnie tylko dzięki temu, sprawa dziś ma swój ciąg dalszy. To również tu na tym blogu, idąc za ciosem, opublikowałem odpowiedni tekst zatytułowany "Onet, czyli Gosia jest już dużą dziewczynką", w którym skomentowałem to co się stało i tym samym, jak nieskromnie sądzę, sprowokowałem Brodackiego do skierowania sprawy do sądu. Przypominam więc tamten tekst i proszę wszystkich, byśmy trzymali kciuki za Krystiana Brodackiego, jego rodzinę i za pamięć o tamtej dzielnej kobiecie, tak okrutnie skrzywdzonej przez tę bandę satanistów.

Parę dobrych lat temu napisałem tekst zatytułowany „O tym, jak Moe Green kupił sobie Onet”, w którym, opierając się na i informacjach z tak zwanych „źródeł dobrze poinformowanych”, chciałem zwrócić uwagę na fakt, że Axel Springer, wyrzucając lekką ręką z kieszeni okrągły miliard złotych na wykupienie projektu kontrolowanego przez bandę bezczelnych gówniarzy, dla których to, kto im płaci, jest rzeczą pozbawioną najmniejszego choćby znaczenia, zrobił najgorszy interes w całej swojej karierze. Mają bowiem Niemcy ten swój Onet, ciągną z niego oczywiście co się da, natomiast o tym, żeby choć przez chwilę poczuć ów urok władzy, mowy być nie może, bo Gosia, Arek, Sławek i Marcin nie pozwolą, by im się Niemcy do zabawy wpieprzali.
A wszystko zaczęło się od tego, że przed Bożym Narodzeniem 2013 roku na głównej stronie wspomnianego Onetu ukazało się zdjęcie przedstawiające hitlerowskich żołnierzy przy świątecznej choince i tekst opowiadający o tym, jak to naziści podobnie do niektórych z nas, również kochali Pana Jezusa. Zdjęcie wywołało pewne poruszenie, a główne ostrze krytyki za uprawianie antypolskiej propagandy zostało skierowane przeciwko niemieckiemu właścicielowi Onetu. Ponieważ ja, jak mówię, miałem informacje, że Niemcy na politykę prowadzoną przez Gosię, Arka, Sławka i Marcina mają mniej więcej taki sam wpływ, jak Moe Green miał na swoje hotele, zanim został zamordowany przez Michaela Corleone, uznałem za stosowne zasugerować, że my nasze pretensję powinniśmy kierować nie do Niemców akurat, tylko właśnie do tej bandy krakowskich japiszonów, których intencje są nam wprawdzie nieznane, ale to oni jak najbardziej postanowili się z nami drażnić.
Minęły trzy lata i oto Onet opublikował coś takiego:


Przyznaję, że nie mam pojęcia, kiedy i jak długo to tam wisiało, czy był jakaś interwencja, czy może wszystko zostało przeprowadzone od początku do końca, faktem jest jednak to, że czy to Gosia, czy też Arek, a może Marcin, lub Sławek uznali, że zrobią na nas odpowiednie wrażenie, publikując zdjęcie polskich kobiet prowadzonych przez niemieckich żołnierzy na śmierć, z sugestią, że one polazły z nimi do tego lasu, żeby sobie poużywać. Nasza koleżanka, Klara Brodacka, komentująca tu swego czasu bardzo często i z prawdziwym talentem, na owym zdjęciu rozpoznała mamę swojego męża, Marię Brodacką, która została rozstrzelana w Palmirach za pomoc Żydom, i potwierdziła, że to właśnie zdjęcie ukazuje ów moment, kiedy teściowa jej jest prowadzona przez Niemca na śmierć. Tymczasem Arek, Marcin, a może Gosia, lub Sławek postanowili nam wytłumaczyć, że to wcale tak nie było, że ten las miał zupełnie inne przeznaczenie, zwłaszcza gdy chodzi o relacje Niemców z polskimi kobietami.
No i tu pojawia się pytanie, czemu oni to robią. Czemu Gosia ze Sławkiem się z nami w taki sposób zabawiają i czemu robią to z takim zaangażowaniem? Bo dlaczego Axel Springer nie interweniuje, to ja już wiem. Gdyby on powywalał tych gówniarzy na zbity pysk i na ich miejscu posadził jakąś Gerdę i Hansa, podniósłby się taki wrzask, że Niemcy nas biją, że firma by się z tego nie podniosła. A więc patrzą tylko jak ci folksdojcze robią sobie jaja i pewnie coś tam z tego próbują dla siebie wyciągnąć. O tak! Tu nie ma najmniejszej wątpliwości. Oni z całą pewnością nie pozwolą sobie na to, żeby jakoś tego uśmiechu losu nie wykorzystać.
A więc wygląda na to, że zostaliśmy otoczeni na czysto. Co więc możemy na tę okoliczność poradzić. Otóż ja nie wiem, jakie są możliwości prawne, gdy chodzi o firmę o takiej pozycji jak Onet, ale moim zdaniem najlepiej by było, gdyby rodzina tej pani na zdjęciu pozwała ich w taki sposób, by oni to poczuli. Zakładam jednak, że to jest sprawa nie do przeprowadzenia. Nie tu w Polsce. W tej sytuacji zatem pozostaje już tylko apelować do polskiego rządu, by problem Onetu załatwił podczas bezpośrednich rozmów z Niemcami. Jestem pewien, że to jest o wiele krótsza piłka, niż się wydaje. Wystarczy przypomnieć sobie, jak zgrabnie podczas bezpośrednich rozmów z kanclerz Merkel Donald Tusk rozegrał dla siebie problem „Faktu”, wyrzucając stamtąd najpierw Warzechę, a chwilę potem samego Jankowskiego. Można podejrzewać, że przynajmniej gdy chodzi o Niemców, to jest zawsze najbardziej skuteczny kierunek. Dla nich wolność mediów to podstawa.

Przy okazji zachęcam wszystkich do odwiedzenia księgarni Coryllusa, gdzie jest do kupienia fascynująca książka Krystiana Brodackiego o Sebastianie Majewskimm, niezwykłym polskim malarzu, dziś już niemal kompletnie zapomnianym. Trzeba to przeczytać, by zobaczyć, jak bardzo niezasłużenie. Tu.

piątek, 17 lutego 2017

Tak się kończy ich świat, nie hukiem, lecz skowytem

       Dziś trochę zgodnie z tradycją, bo skoro jest piątek, to znaczy, że ukazuje się kolejny numer „Warszawskiej Gazety”, no a skoro „Warszawska Gazeta”, to i mój kolejny felieton i dobry czas, by go przedstawić tu na blogu. No ale też temat nam, jak to się mówi, „siadł”, skoro wczoraj zastanawialiśmy się nad stanem, w jakim znalazła się nasza opozycja, a ów felieton może stanowić dobre tamtych refleksji uzupełnienie. W dodatku jeszcze wczoraj wieczorem obejrzałem sobie na youtubie fragment programu telewizji Superstacja pod tytułem „Krzywe zwierciadło”, w którym Tomasz Jastrun i niejaki Kuba Wątły rozmawiają o polityce, a więc o PiS-ie, i to było coś absolutnie cudownego. Otóż ów Wątły, który robił tam wrażenie prowadzącego, albo pijany, albo zaćpany, zawzięcie próbował Jastruna rozśmieszyć, porównując PiS do gówna, którego on nie będzie jadł, Jastrun natomiast wyglądał, jakby miał się z rozpaczy za chwilę pobeczeć. Jak mówię, oni rozmawiali o PiS-ie, i powiem uczciwie, że chyba nigdy w jednym momencie tak jaskrawo nie ujrzałem stanu, w jakim ów obóz antypisowskiego protestu się dziś znajduje. Otóż to jest w tej chwili wyłącznie czarna rozpacz połączona z histerycznym rechotem, a wszystko zanurzone w katastrofalnej wręcz głupocie. To jest praktycznie to samo, co wczoraj w swoim komentarzu pod moim tekstem w Salonie24, napisał pewien fan mojego bloga: „Hi hi hi hi hi hi ty głupi noblizdo ha ha ha”. A więc, z jednej strony ponura wściekłość, a z drugiej ów pijany chichot.
       I to jest oczywiście bardzo zabawne patrzeć, jak oni nie potrafią przyjąć tego, co im spadło na łeb, jednocześnie jednak można się obawiać, że na tym to się nie skończy. Myśmy całe osiem lat cierpliwie znosili władzę, której nie chcieliśmy i do której czuliśmy czystą pogardę, ale też jakoś sobie radziliśmy, starając się zachować podstawową pogodę ducha i zwyczajnie ciesząc się życiem. Dzięki temu, dziś, po tych wszystkich latach, również potrafimy zachować do wszystkiego dobry dystans. Oni nie. Oni najwidoczniej uznali, że jedyne co im pozostaje, to zwariować. Przyglądajmy się więc im z zainteresowaniem, ale też z uwagą, bo niewykluczone, że przyjdzie moment, kiedy trzeba ich będzie zapakować w kaftany bezpieczeństwa. Miejmy tylko nadzieję, że gdy się zrobi naprawdę źle, ich już w całym kraju będzie zaledwie parę setek i będzie nam łatwo ich wszystkich w jeden dzień wyłapać.
     No a teraz już czytajmy „Warszawską”:


    Kiedy obserwuję powolny, lecz już chyba nieodwracalny, upadek Agory, a przy tej okazji przede wszystkim „Gazety Wyborczej” z przyległościami, przypomina mi się zakończenie słynnych „Wydrążonych ludzi” Eliota: „I tak się właśnie kończy świat. Nie hukiem, lecz skomleniem”.
    W czym rzecz? Otóż przez wiele długich lat, wydawało się, że przede wszystkim ów czarny projekt nigdy nie upadnie, no a jeśli nawet kiedyś w przyszłości przyjdzie mu się wycofać, to przede wszystkim po to, by ustąpić miejsca czemuś jeszcze straszniejszemu, no i że z całą pewnością owemu wydarzeniu towarzyszyć będą fajerwerki, jakich świat nie widział. Tymczasem okazuje się, że nie dość, że nie ma mowy o jakiejkolwiek podmianie, ale faktycznym upadku, to jeszcze ani nie widać fajerwerków, ani nie słychać nic, poza skomleniem właśnie.
      I to jest coś, w co trudno uwierzyć. Mamy ponad już ćwierćwiecze władzy wręcz nieograniczonej, wypełnionej dziesiątkami projektów, z których każdy bardziej znaczący od poprzedniego, a wszystko to firmowane nazwiskami ludzi, przed którymi na baczność stawali prezydenci, premierzy i ministrowie, by nie wspominać o pozostałych mediach. I oto wystarczyło ich odciąć od państwowych pieniędzy, by wszystko niemal w jednej chwili runęło. I, jak mówię, niemal bezszelestnie.
      Ale jest jeszcze coś, czego, moim zdaniem, nie byliśmy w stanie przewidzieć, a mianowicie tego, że oni wszyscy zaczną stopniowo popadać w najbardziej autentyczny obłęd. Najświeższym tego przykładem wydaje się być to, co postanowili zrobić redaktorzy „Dużego Formatu”, tygodniowego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Oto do swojej coraz bardziej beznadziejnej walki z rządem Prawa i Sprawiedliwości, Agora postanowiła zaangażować autorytet nie lada, czyli samego Niklasa Franka, syna Hansa, w latach 1939 – 1945 z krakowskiego Wawelu zarządzającego tak zwaną Generalną Gubernią. „Duży Format” poprosił Franka juniora, by ocenił obecną sytuację w Polsce i szanse, jakie dawny reżim ma na odzyskanie władzy i proszę posłuchać, w jaki sposób swoich polskich przyjaciół ów mędrzec pociesza:
      „Porównania do sytuacji Niemiec z lat 30. są zasadne. To niestety jest coraz bardziej widoczne. Polska zmierza w kierunku państwa wyznaniowego i autokratycznego. Pojawiają się tchórze pokroju mojego ojca, gotowi wiernie służyć reżimowi. By powstrzymać ten rząd, na ulicę muszą wyjść miliony. Wierzę, że dacie radę. Polacy to cudowny naród anarchistów. W latach 80. byłem dziennikarzem ‘Sterna’ i obserwowałem karnawał ‘Solidarności’. Robiłem wywiady z Wałęsą. Stałem pod Grobem Nieznanego Żołnierza i czytałem nazwy miejsc, gdzie Polacy toczyli bitwy. Ale dali radę. Obecnie jednak sytuacja w Polsce mnie przeraża. Nie czytam już całych tekstów o Polsce. Wystarczają mi nagłówki. Rządy PiS są wręcz niewyobrażalne. Czego oni chcą? Cofnąć Polskę? Zdusić w kraju wszelką dyskusję?
     Mam nadzieję, że mamy świadomość sytuacji. Syn gubernatora Franka zachęca Polaków, by wyszli na ulicę i obalili faszystowski rząd PiS-u, a jego słowa relacjonują redaktorzy „Wyborczej”. To nie jest huk – to skomlenie.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania moich książek.




czwartek, 16 lutego 2017

Wybieram Marsjan i puszczam sobie Radiohead

       Przepraszam bardzo, ale musimy jeszcze poćwiczyć stary temat. Nie wiem, jak Państwo, ja jednak odnoszę w tych dniach wrażenie, że gdy chodzi o politykę, walka się toczy głównie o to, kto wyjdzie na większego głupka: my, czy oni? I przepraszam wszystkich tych, którzy mają już dość mojej słabości do Prawa i Sprawiedliwości w znanym nam wszystkim wydaniu, ale wszystko wskazuje na to, że ci, których nam Pan Bóg zesłał w charakterze opozycji, są jednak nie do zdarcia. To kretyństwo, jakie się wylewa niemal z każdego ich gestu, i to obojętne, czy ich autorami okazują się być szeregowi działacze KOD-u, czy politycy opozycji, czy wreszcie przedstawiciele wspierających ich mediów, robi na mnie wrażenie czegoś wręcz nierzeczywistego. 
      Oto w momencie, gdy wydawało się, że człowiek z helikopterem na głowie na długie lata będzie wyznaczał granicę, której już nigdy nie przekroczy nikt, nadszedł tydzień, gdzie spadł nam na głowy prawdziwy worek z prezentami. Kto wie, ten wie, kto nie wie, niech się skupi. Oto najpierw zdarzyło się tak, że KOD w Białymstoku zorganizował spotkanie z Adamem Michnikiem, podczas którego przebrani za zomowców performerzy rzucili się na swojego, zadającego Michnikowi tak zwane „trudne pytanie” kolegę z pałami, wzbudzając autentyczny entuzjazm ze strony zgromadzonego towarzystwa i tym samym, w sposób wręcz modelowy, unieważniając całe to przedsięwzięcie od każdej możliwej strony.   Mniej więcej w tym samym czasie, w wydawanym przez siebie „Dużym Formacie”, wspomniany Michnik opublikował wywiad z synem Hansa Franka, w którym ten, jako ktoś, kto, jak wiemy, poznał faszyzm niemal od podszewki, ostrzega nas przed władzą PiS-u i proponuje unikalne rozwiązania, by obecny rząd doprowadzić do upadku. No i nie minął nawet tydzień, jak jakiś Biegun organizuje publiczną zbiórkę pieniędzy na nowe seicento dla kierowcy z Oświęcimia, który o mało nie zabił premier Szydło, i w momencie, gdy cena owego seicento dochodzi do 60 kawałkow, cały antypisowski front ogarnia nowa fala entuzjazmu, a facet szykowany jest na tego, który zastąpi Kijowskiego, gdy ten wreszcie pójdzie siedzieć, okazuje się, że wspomniana forsa ma w pierwszej kolejności pokryć jakieś stare tego Bieguna długi. Przepraszam bardzo, ale czy ktoś się spodziewa, że ja się teraz zacznę przejmować tym, co w telewizji wygadują poseł Tarczyński z redaktorem Rachoniem? A może tym, że minister Morawiecki to ukryty maoista? A może jeszcze tym, że minister Macierewicz przywrócił do pracy tego jakiegoś Jannigera, żeby Misiewicz nie czuł się zbyt samotny? Nie żartujmy proszę. Sytuacja jest dziś taka, że nawet jeśli się za chwilę okaże, że on ich tam trzyma, bo ma perwersyjną słabość do młodych chłopców, rządom Prawa i Sprawiedliwości to w żaden sposób nie zaszkodzi. A jeśli nadejdzie naprawdę poważny kryzys, czyli dowiemy się, że z tym Smoleńskiem to faktycznie głupio wyszło, to konferencję prasową zwoła minister Budka, TVN24 ją odpowiednio zrelacjonuje, Monika Olejnik zaprosi do studia Leszka Balcerowicza, ten powie, że za granicą nadal się wszyscy z Polski śmieją i będzie git.
      Czy mnie to cieszy? Oczywiście że nie. Czy odczuwam z tego powodu satysfakcję? Teraz już nie. Natomiast jeszcze chyba nigdy tak jak w tych dniach, i z tak ogromną przejrzystością, nie widziałem, jak bardzo to, cośmy tu w Polsce mieli przez całe długie osiem lat, zasługiwało wyłącznie na to, by to rozbić w drobny mak ostatecznie i raz na zawsze. Nawet gdyby za tym miała stać kolonia bezmózgich Marsjan, też by było warto. Nigdy bowiem tak wyraźnie jak dziś nie widać, że oni robili wrażenie tak strasznie mocnych tylko dlatego, że byli u władzy i tę władzę potrafili wykorzystać na tak zwany rympał. Cokolwiek natomiast byśmy nie mówili o tych, których sobie wybraliśmy, jedno jest pewne. To że są mocni pokazali będąc niemal na dnie i nie mając nic, i w związku z tym dziś przynajmniej nie muszą już niczego udowadniać. I to musi nam niestety już do końca naszego życia wystarczyć.
       


Zapraszam wszystkich jak zawsze do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia książki naprawdę najlepsze. A wśród nich i te, które napisałem osobiście. Polecam.

środa, 15 lutego 2017

Foxcatcher, czyli wyprawa na dziewiąty krąg

    Ponieważ znów się muszę oddać w opiekę służby zdrowia i nie zdążę napisać już nic nowego, chciałbym wszystkich namówić do kupowania mojej książki o 39 wyprawach na dziewiąty krąg, i przyszło mi do głowy, by na zachętę przedstawić jeden z jej rozdziałów. Bardzo proszę: Foxcatcher.


      W latach 30 XX wieku wybitny amerykański dziennikarz Ferdinand Lundberg, analizując publicznie dostępne informacje podatkowe, dokonał bardzo dokładnych wyliczeń i stwierdził, że „Całe Stany Zjednoczone pozostają w rękach sześćdziesięciu najbogatszych i dziewięćdziesięciu, nieco mniej zamożnych, rodzin. Rodziny te, tworząc bardzo ściśle określoną hierarchię, stanowią samo centrum współczesnej przemysłowej oligarchii. Oligarchia owa bardzo dyskretnie tworzy jedyny realny, absolutystyczny i plutokratyczny rząd, który de facto jest jedynym realnym, choć nieformalnym, niewidzialnym, pozostającym w nieustannym cieniu, rządem Stanów Zjednoczonych. Jest to władza pieniądza w budowanej na dolarze demokracji”.
      W opublikowanym przez Lundberga zestawieniu, na pierwszych miejscach znajdowali się oczywiście przede wszystkim Rockefellerowie, Morganowie, Fordowie, czy rodzina Vanderbilt, jednak już na dziewiąte miejsce awansowała słynna francuska dynastia du Pont. Kiedy jednak trzydzieści lat później Ferdinand Lundberg powtórzył swoje badania, nazwisko du Pont było już na miejscu pierwszym. Dziś oczywiście, w znacznym stopniu z przyczyn, którymi zajmiemy się w dalszej części naszej opowieści, du Pontowie mocno się na owej liście obsunęli i zajmują dopiero miejsce 13, nie zmienia to jednak faktu, że mamy do czynienia ze zjawiskiem w tym świecie absolutnie wybitnym. Wystarczy może powiedzieć, że bez du Pontów i ich najróżniejszych interesów nie mielibyśmy ani nylonu, ani lycry, ani kevlaru, czy wreszcie teflonu, bez którego oczywiście z kolei nie byłoby mowy o podróżach kosmicznych.
       Dziś szacuje się, że na całym świecie żyje niemal 4 tysiące du Pontów, którzy dzielą między siebie ów wielomiliardowy majątek, jednak na początku XIX wieku był to zaledwie niejaki Pierre Samuel du Pont de Nemours, syn paryskiego zegarmistrza, a sam w pewnym momencie życia osobisty sekretarz króla Stanisława Poniatowskiego, a później wieloletni sekretarz Komisji Edukacji Narodowej, który wraz ze swoimi synami, Victorem Marie du Pont i Éleuthèrem Irénée du Pont, wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, i tam, korzystając ze zgromadzonych dzięki bardzo poważnym rodzinnym koneksjom środków, stworzył potężną korporację o nazwie E. I. du Pont de Nemours & Co., zajmującą się produkcją czarnego prochu strzelniczego. Dzięki bardzo korzystnemu położeniu, interes mógł się rozwijać szybko i bez niepotrzebnych zgrzytów. Z jednej strony, pochodząca z rzeki Brandywine woda dostarczała potrzebnej do obsługi maszyn energii, a z drugiej, obfitość drewna, głównie wierzbowego, pozwalała uzyskiwać dowolne ilości węgla drzewnego, potrzebnego do produkcji. Bliskość z kolei potężnej Delaware River pozwalała na bardzo wygodną dostawę innego, niezbędnego do produkcji prochu towaru, w postaci siarki i saletry. Również ze znajdujących się w pobliżu kamieniołomów można było czerpać do woli materiały budowlane.
      W bardzo niedługim czasie korporacja DuPont stała się największym na świecie producentem czarnego prochu i do dnia dzisiejszego szacuje się, że do 10 procent populacji Delaware zatrudniona jest w firmach należących do rodziny. Podobnie jak to ma miejsce w przypadku rodziny Rotschildów, biznesowo-rodzinna polityka du Pontów przez stulecia kładła mocny nacisk na to, by małżeństwa były zawierane wśród członków rodziny i w ten sposób została zachowana podstawowa rodzinna własność.
       Poczynając od Williama du Pont juniora oraz jego siostry Marion du Pont Scott, wielu kolejnych członków rodziny angażuje się w hodowlę koni wyścigowych, jak również budowę torów wyścigowych, oraz organizowanie słynnych nie tylko w Stanach Zjednoczonych wyścigów.
      Mimo jednak tego wszystkiego, jak również niezależnie zupełnie od wielu innych, nie wspomnianych tu produktach wytwarzanych przez rodzinne firmy, potęga dynastii być może albo rozpłynęłaby się skutecznie pośród innych, wcale nie mniej interesujących historii nie tylko amerykańskiego biznesu, albo opisywana by była z należną jej powagą, gdyby nie człowiek nazwiskiem John Eleuthère du Pont, najmłodszy syn Williama juniora i Jean Liseter Austin du Pont. Urodzony 22 listopada 1938 roku w Filadelfii, jako jeden z dziedziców potężnej rodzinnej fortuny, du Pont od najmłodszych lat cieszył się bardzo szczęśliwym życiem w potężnej rodzinnej posiadłości w Newton Square w Pensylwanii. To że z powodu rozwodu rodziców wychowywany był głównie przez matkę, a towarzyskie relacje utrzymywał niemal wyłącznie z zatrudnianą przez nią służbą, nie przeszkodziło mu jednak w tym, by przez całe swoje dalsze życie realizować się w tak różnych dziedzinach życia, że w pewnym momencie był przez wielu traktowany, jako postać wręcz ekscentryczna.
     W kolejnych latach swojego życia, długie okresy spędzał na przyrodniczych eskapadach na Filipiny, na wyspy Samoa, Fidżi, czy ku wielu innym egzotycznym miejscom, gdzie zajmował się obserwowaniem ptaków. Jak głosi popularna wieść, osobiście odkrył ponad dwadzieścia nieznanych dotychczas ich gatunków. Do końca życia przedstawiał się, jak filantrop, amerykański patriota, ornitolog, konchiolog i filatelista. Tu też zresztą zanotował pewne sukcesy. Na filatelistycznej aukcji w roku 1980 za niemal milion dolarów wylicytował anonimowo uważany za najdroższy na świecie znaczek, tak zwany „1c black on magenta” z Gujany Brytyjskiej z roku 1856,  który już po jego śmierci, 17 czerwca 2014 roku, został sprzedany na aukcji Sotheby’s w  Nowym Jorku  za 9,5 miliona dolarów. Zgodnie z wolą du Ponta – wielokrotnie i bez sukcesu podważaną przez członków rodziny – wyrażoną w spisanym przez niego testamencie, 20 procent wartości znaczka zostało przeznaczone na założoną przez niego tak zwaną Eurasian Pacific Wildlife Foundation, natomiast 80 procent otrzymała rodzina bułgarskiego mistrza zapaśniczego Walentina Jordanowa Dimitrowa.
       I tu dochodzimy do, z jednej strony, być może największej pasji, jaką żył du Pont, a z drugiej, jego przekleństwa, czyli sportu, jednak zanim tu pozostaniemy na dobre, wspomnijmy może jeszcze być może bardzo istotny fakt, że w roku 1983, w wieku 45 lat, du Pont ożenił się z 29-letnią Gale Wenk. Para mieszkała razem przez około pół roku, a po kolejnych czterech miesiącach du Point wniósł sprawę o rozwód. Wenk złożyła sprawę przeciwko du Pontowi o 5 milionów dolarów, twierdząc, że ten mierzył do niej z rewolweru i próbował ją wepchnąć do ognia w kominku. Czy te pieniądze dostała, czy nie, źródła nie informują, nam wystarczy natomiast wiedzieć, że para rozwód otrzymała, a du Pont swoją paromiesięczną żonę ze swojego, szacowanego wówczas na około 200 milionów dolarów majątku, wydziedziczył.
         A zatem, sport. Zapewne dzięki oczywistym i zapewne bardzo szczerym zainteresowaniom, ale pewnie przede wszystkim jednak swoim pieniądzom, mógł sobie du Pont pozwolić na to, by trenować z olimpijczykami w kalifornijskim Santa Clara Swim Club. W roku 1965 ukończył wprawdzie uniwersyteckie studia w zakresie biologii morza, jednak niemal natychmiast, zamiast wyruszyć na kolejną wyprawę, postanowił trenować, oczywiście na poziomie mistrzowskim, pięciobój nowoczesny. Z nadzieją na to, że dzięki odpowiednim talentom i pracy, w roku 1968 trafi do narodowej drużyny olimpijskiej, brał udział w kilku zawodach, jednak bez powodzenia. W roku 1972 otworzył ufundowane przez siebie Muzeum Historii Naturalnej stanu Delaware i ogłosił się jego dyrektorem. Napisał i wydał również w owym czasie cztery książki o ptakach.
      W roku 1986 sportowe zainteresowania du Pont skierował na wyczynowe zapasy do tego stopnia, że na swoim macierzystym University Villanova, gdzie wcześniej uzyskał doktorat z nauk przyrodniczych, osobiście ufundował program treningowy dla zapaśników i licząc bardzo na to, że zostanie pierwszym trenerem, wybudował specjalny ośrodek sportowy. Po dwóch latach, mimo braku oczekiwanych wyników i stojąc pod zarzutem seksualnego molestowania zawodników, niewzruszony porażką, na swojej rodzinnej posiadłości zbudował kolejny, tym razem już światowej klasy, ośrodek, o nazwie Foxcatcher National Training Center do którego ściągnął najwybitniejszych w kraju mistrzów dyscypliny, po śmierci matki, która zgodnie z rodzinną tradycją w innej części posiadłości oddawała się pasji jeździeckiej, zmienił nazwę ośrodka na Foxcatcher Farm, a zapaśniczą drużynę, którą traktował najwidoczniej, jak jego mama i tata swoje konie, obdarzył po słynnej stadninie swojego ojca oficjalną nazwą „Team Foxcatcher”.
     Poza zapasami, du Pont sponsorował pływanie, strzelanie, biegi, oraz oczywiście pięciobój nowoczesny.  Sam też nadal starał się uprawiać sport I w wieku lat 55 wystartował w zapaśniczych mistrzostwach świata dla weteranów, powtarzając ów wyczyn w kolejnych latach w Toronto, w Rzymie i w Sofii.
      Obok centrum treningowego dla zapaśników, du Pont uruchomił dodatkowy ośrodek pływacki, sponsorując na owych terenach różnego rodzaju sportowe zawody. W pewnym momencie do swojego ośrodka sprowadził aktualnego złotego medalistę olimpijskiego, oraz dwukrotnego mistrza świata w stylu wolnym, Marka Schultza, a po pewnym czasie, po wielu nieskutecznych namowach i coraz to wyższych ofertach finansowych, również jego brata Davida, również mistrza olimpijskiego, siedmiokrotnego medalistę, oraz wybitnego trenera, z żoną i z dziećmi.
       Po śmierci matki, wedle relacji świadków, du Pont zaczął wykazywać coraz bardziej jednoznaczne objawy szaleństwa. Twierdził, że ściany domu zamieszkują duchy zmarłych, a podczas kolejnych zawodów zapaśniczych żądał, by go przedstawiano, jako Dalai Lamę.
       26 stycznia 1996 na podjeździe swojej posiadłości du Pont zastrzelił człowieka, który od kilku lat trenował jego drużynę, Dave’a Schultza. Do dziś nie wiadomo, ani co nim kierowało, ani co miał wówczas w głowie, a ludzie, którzy go znali, bez wyjątku twierdzą, że to co się stało, jest całkowicie niezrozumiałe, a w przypadku kogoś takiego jak de Pont wręcz nieprawdopodobne. Faktem jest jednak, że tego dnia, w obecności żony Schultza, oraz szefa swojej ochrony, towarzyszącego w czasie zabójstwa du Pontowi, ten bez ostrzeżenia oddał w kierunku Schultza trzy strzały, zabijając go na miejscu.
     Po zamordowaniu Schultza du Pont zamknął się w swojej posiadłości, przez dwa dni negocjując z policją, by ostatecznie zostać aresztowanym. We wrześniu 1996 roku stwierdzono, że du Pont nie jest w stanie odpowiadać za swoje czyny, a tym samym, jeśli może stawać przed sądem, to wyłącznie po to, by jego sprawy były decydowane za niego. Ostatecznie stwierdzono u niego psychiczną chorobę i skierowano go na przymusowy pobyt w zamkniętym ośrodku psychiatrycznym.
      Podczas procesu, jeden z wyznaczonych przez obronę ekspertów stwierdził, że du Pont był przekonany, że Schultz tworzył część światowego spisku, mającego na celu zabójstwo du Ponta. Obrona wnosiła o uniewinnienie du Ponta ze względu na chorobę psychiczną, sąd w Pensylwani jednak, kierując się prawem stanowym, wniosek odrzucił, uznając du Ponta winnym zabójstwa trzeciego stopnia… uwalniając go jednocześnie od kary ze względu na niepoczytalność.
     Ostatecznie, du Pont został skazany na od 13 do 30 lat pobytu w zamkniętym ośrodku psychiatrycznym, a wdowa po Schultzu otrzymała odszkodowanie w nieujawnionej wysokości za niesprawiedliwy wyrok, jednak, jak podała prasa, rzecz dotyczy jakichś 35 milionów dolarów.
     Obrona du Ponta kilkukrotnie zgłaszała wnioski o warunkowe zwolnienie, jednak za każdym razem bez rezultatu. Sprawa została uznana za na tyle ważną, że w pewnym momencie zajął się nią Sąd Najwyższy, który jednak podtrzymał decyzję niższych instancji.
      Gdyby los sprawił, że John du Pont przeżyłby pobyt w zamknięciu, można by było się spodziewać, że w roku 2026, w wieku 87 lat wyszedłby na wolność i przynajmniej mógłby kolekcjonować znaczki. Niestety 9 grudnia 2010 roku zmarł z powodu tak zwanej „przewlekłej obturacyjnej choroby płuc”.


      Zgodnie ze swoim życzeniem, został pochowany w swoim czerwonym zapaśniczym stroju. Podobno do końca życia kupował znaczki, jednak władze zakładu nie pozwalały mu na nie choćby rzucić okiem.





Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...