Uprzedzam na początek, że za chwilę kilka razy padnie pewne bardzo brzydkie słowo, ale nie mam wyjścia, bo to cytat, i to w dodatku cytat, który cytatem pozostać musi. Otóż jest taki moment w salingerowskim „Buszującym w zbożu”, kiedy to Holden Caufield zaczyna marudzić – on zresztą, jak wiemy, marudzi niemal bez przerwy – odnośnie tego, jak to przeciętna dziewczyna nie jest w stanie rozpoznać, który chłopak to zwykły „sonuvabitch”, a który nie. I jako przykład podaje oczywiście swoich szkolnych kolegów. Otóż jeden z nich, zarozumiały, niesympatyczny, skurwysyn jednoznaczny i ewidentny, był wśród dziewcząt zawsze niezwykle popularny, bo w ich rozumieniu jego skurwysyństwo było jedynie przejawem kompleksów. Zdaniem dziewczyn, on tak naprawdę był bardzo sympatyczny i miły, tyle że jego chorobliwa nieśmiałość sprawiała, że on niekiedy robił takie kiepskie wrażenie. I odwrotnie – w szkole, do której Holden, zanim go z niej wyrzucono, uczęszczał, był pewien bardzo miły, mądry i sympatyczny chłopak, trochę zakompleksiony i bardzo nieśmiały, ale naprawdę grzeczny i uprzejmy, którego jednak większość dziewczyn traktowała z pogardą, jako zarozumiałego buca. Holden nad tą sytuacją oczywiście ubolewał i nam ją jak najbardziej pięknie opisał. I niech ktoś teraz powie, że ”Buszujący w zbożu” to nie jest biblia dla wyrosłej na kulturze popularnej młodzieży.
A ja sobie dziś przypominam o Holdenie Caufieldzie, bo mam autentyczny kłopot z oceną pewnych osob, którzy oceny zdecydowanie dziś wymagają. Właściwie, pisząc o kłopocie, trochę przesadzam, bo jakoś jednak sobie radzę, niemniej faktem jest, że to o czym mam zamiar pisać wcale nie jest aż tak proste, jak by się wydawać mogło. Wbrew pozorom, nie jest prosta nawet ocena kogoś w sposób tak oczywisty jednoznacznego, jak Jarosław Kaczyński, co do którego już tu parokrotnie składałem deklaracje, że dla mnie on już do śmierci pozostanie mistrzem. Nawet jeśli rozum straci. Nawet jeśli rozum straci. Nawet wtedy. A co mówić o tym całym tumanie, który go z każdej strony próbuje, jak się zdaje, niekiedy dość nawet skutecznie, otaczać? Co z nimi?
Niektórzy z nich nie stanowią zbyt dużej zagadki. Ot, powiedzmy, tyle wszystkiego, że warto o nich wspomnieć. Weźmy takiego Marka Migalskiego, człowieka, który wszystko czym się dziś może poszczycić, osiągnął wyłącznie dzięki wstawiennictwu i decyzjom Jarosława Kaczyńskiego, a dziś poświęca cały swój czas i energię wyłącznie na to, żeby swojego, jak by nie było, dobrodzieja – dobić. Miałem okazję poznać Migalskiego osobiście, rozmawiałem z nim kilka razy i, powiem zupełnie uczciwie, że on w kontakcie bezpośrednim robi wrażenie absolutnie pozytywne. Ja w swoim życiu naprawdę spotkałem niewiele osób, które by już na pierwszy rzut oka robiły tak dobre wrażenie. Ale też nie spotkałem w swoim życiu chyba nikogo, kto by tak jak Migalski, na rzut oka kolejny, udowadniał, że on bywa taki pozytywny wyłącznie dlatego, że ma w tym swoim bywaniu taki swój talent.
Dziś czytam rozmowę z Migalskim na „Wirtualnej Polsce” i w pewnym momencie, zapytany o to, dlaczego, jego zdaniem, Ziobro nagle postanowił machnąć na Kaczyńskiego ręką, odpowiada, że być może miał już dość człowieka, który jest przekonany, że „w nim jest samo dobro”. I to jest oczywiście moment niezwykle istotny. Nie wiem, jak inni, ale ja akurat świetnie wiem, o co chodzi. Otóż, dobrych już kilka lat temu, Jarosław Kaczyński udzielił wywiadu – chyba dla Olejnikowej i Kublik w „Wyborczej” – i na sam koniec, w oczywisty sposób autoironizując, wypowiedział te kwestię: „Bo we mnie jest samo dobro”. Pamiętam ten wywiad, może głównie właśnie przez to zdanie, bo, kiedy je czytałem, miałem poczucie, że oto mam do czynienia z kimś naprawdę nie byle jakim. Kimś, kto, będąc przecież ważnym politykiem, w dodatku politykiem w stanie nieustannego oblężenia i nieustannego zagrożenia anihilacją, umie pozwolić sobie na ten rodzaj spokojnej i radosnej – to było oczywiście jeszcze przed Smoleńskiem – autoironii. Oczywiście, propaganda – szczególnie ta już kompletnie czarna z brudu – ma swoje wymagania, więc to zdanie Kaczyńskiemu zostało w kolejnych latach wielokrotnie wypomniane, ale, jak sądzę, dziś po raz pierwszy wyciąga je ktoś, kto, z jednej strony, z całą pewnością wie, w czym rzecz, a z drugiej, w dość powszechnej opinii, funkcjonuje, jako ktoś, kto, jeśli już mówi, to raczej prawdę, niż kłamstwa. Tymczasem okazuje się, że nie. Że to jest wyłącznie złudzenie. Że tak naprawdę, Migalski od takiego Palikota nie różni się dokładnie niczym. Między nimi jest zero różnicy. To jest dokładnie ten sam kierunek i ten sam punkt. Jeśli Marek Migalski, w kolejnym geście protestu przeciwko dyktaturze Jarosława Kaczyńskiego, powie, że to jednak on był głównym sprawcą śmierci swojego brata, powiem szczerze, że, jeśli się zdziwię, to tylko troszeczkę.
A to jest tylko Migalski. Co natomiast z resztą? Pytają mnie wciąż wszyscy o sytuację w Prawie i Sprawiedliwości, a ja, jedyne co mogę zrobić, to po raz kolejny oświadczyć, że ja naprawdę nie wiem nic, ale, że moje osobiste doświadczenia każą mi zachowywać powściągliwość w stosunku do absolutnie wszystkich uczestników tego konfliktu. Weźmy takiego Hofmana, który ostatnio zachowuje się, jakby był faktycznym właścicielem projektu, którego jestem dumnym członkiem. Wbrew temu, co przez cały okres kampanii robiło wrażenie czegoś bardzo w dobrym tonie, ja się z Hofmana nie śmiałem. Ja z niego nie szydziłem. Wręcz przeciwnie – uważałem, że jest on bardzo sprawnym rzecznikiem PiS-u, i że to co robi, robi z dużym oddaniem. Zirytował mnie on zaledwie dwa razy. Raz troszkę, kiedy, jak kompletny bałwan, bez śladu myślenia, uznał za stosowne wykpić ceremonię ślubu księcia Williama z Kate Middleton, a drugi raz, jak przy jakiejś okazji miałem okazję się z nim zetknąć osobiście, i on – owszem grzeczny, jak cholera – zachował się tak, że odechciało mi się mieć z nim jakikolwiek dalszy kontakt. Nie tak naturalnie, jak rok wcześniej Poncyliusz – to akurat była zwykła Rosja – ale owszem – osobiście Hofmana mam dość na zawsze.
Czy to jednak świadczy o tym, że w konflikcie Hofman vs. Ziobro, trzymam stronę Ziobry? Absolutnie niekoniecznie. Owszem, jak dotychczas Ziobro ani nie zrobił, ani nie powiedział niczego, co by wzbudziło we mnie jakieś niedobre uczucia, podczas gdy Hofman popisuje się niemal dzień w dzień, ale ja, choćby pamiętając o Migalskim, pozostaję mocno zdystansowany. Poza tym pamiętam rozmowę z pewną naszą koleżanką, która miała okazję być na spotkaniu właśnie z Ziobro, i to co jej po nim pozostało, to rozczarowanie, zażenowanie i złość. Cymański. Nie znam go osobiście, nie miałem z nim okazji nawet się minąć choćby i bez słowa, ale – owszem – tego samego dnia, kiedy zdarzyło mi się trafić na Hofmana, obserwowałem Cymańskiego w tak zwanej akcji… i powiem szczerze, byłem wyłącznie zachwycony. Pisałem już o tym, więc nie będę się powtarzał, zwłaszcza, że szczegóły są tu zupełnie nieistotne. Czy to jednak ma świadczyć, że ja Cymańskiemu teraz oddam wszystkie swoje emocje, w pakiecie z wiarygodnością? No przecież nie!
W ostatnich dniach wciąż myślę o Jarosławie Kaczyńskim, i po raz pierwszy w życiu nie jestem w stanie przestać patrzeć na niego, jak na kogoś, kto został bardzo skutecznie rozbity. 20 lat wszystkie siły najczarniejszego Systemu odbijały się od niego, jak od ściany, i wreszcie go dopadły. O tym też już tu było. Wydaje mi się, że wielu z nas – a ja tu jestem zdecydowanym liderem – ma skłonność do tego, by lekceważyć to, czym dla nas się stał ów sobotni poranek 10 kwietnia 20010. Oczywiście, najpierw byliśmy w szoku, płakaliśmy jak należy, traciliśmy nadzieję jak wypada, ale ostatecznie zawsze wygrywała wiara. Wiara w Bożą Opiekę i w to, że Pan nam tylko chciał coś pokazać. No i że Jarosław Kaczyński jest niepokonany. Przepraszam bardzo, ale wydaje mi się, że zdecydowanie byliśmy zbyt zarozumiali. Smoleńska Katastrofa, to nie był gest opętanego nienawiścią szaleńca. To była akcja na miarę epoki. I liczyć na to, że Jarosław Kaczyński znajdzie w sobie siłę, by się z tego podnieść jak jakaś wańka wstańka, było – przynajmniej z mojej strony – bezczelnością.
Ziobry w życiu nie widziałem na oczy. Migalskiego – już mówiłem. Hofman – załatwiony. Nie stałem wprawdzie nigdy oko w oko z Janem Pawłem II, ale ci co przeżyli bezpośrednią z nim audiencję, mówią mi, że On miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że kiedy z nimi rozmawiał, to oni mieli nieprzerwaną pewność, że dla Niego nie istnieje nic na świecie poza tymi paroma sekundami tej właśnie rozmowy. Ja wiem, że to brzmi głupio, tak tu ich obu stawiać obok siebie, ale każdy ma takie doświadczenia na jakie sobie zasłużył, a moje jest takie, że Jarosław Kaczyński, którego miałem okazję oglądać parokrotnie, zawsze pozwalał mi wierzyć, że w tej jednej chwili rozmowy, on jest skoncentrowany tylko na mnie. I to nie w ramach jakiejś gry, ale jak najbardziej szczerze i autentycznie. I, powiem szczerze, że to robi wrażenie jak cholera. Bardzo niedawno, po zakończeniu owej katowickiej konferencji, na której przemawiał i on i Zyta Gilowska, kiedy już odjeżdżał, udało mi się – po raz pierwszy chyba, była mowa o tym, że trzeba się było o to starać – podejść do niego i podarować mu książkę o liściu. Zatrzymał się na ułamek sekundy, spojrzał mi prosto w oczy, powiedział dziękuję, uścisnął mi rękę i zniknął.
Dziś słyszę, że wielu z tych, którzy z Jarosławem Kaczyńskim mieli dotychczas kontakt zwyczajowy, ów kontakt stracili. Słyszę, że dziś jest już tylko zaledwie parę osób, które mają do niego dostęp. I przypominam sobie dni po śmierci Andrzeja Leppera, kiedy Tomasz Sakiewicz zaczął udzielać wypowiedzi na temat swojego zimowego jeszcze spotkania z Lepperem. W pewnym momencie Sakiewicz powiedział coś bardzo ciekawego. Otóż Lepper chciał przez Sakiewicza – sądząc prawdopodobnie, że to jest najkrótsza droga – nawiązać z Prezesem kontakt. I z tego co opowiadał Sakiewicz – przynajmniej ja to tak zrozumiałem – wynikało, że, wbrew pozorom, nie jest wcale tak, że Sakiewicz dzwoni do Kaczyńskiego i myk! – wszystko jest załatwione. Sakiewicz też bowiem musi korzystać z pośredników. Ponieważ Sakiewicza nie lubię, ta wiadomość, przyznaję, mnie ucieszyła. Dziś jednak rozumiem, że Sakiewicz wcale tu nie jest wyjątkiem. To jest po prostu taki układ. Jarosław Kaczyński funkcjonuje dziś w niemal całkowitej samotności.
Wbrew temu, co niektórym może się wydawać, ja wcale nie jestem osobą dobrze poinformowaną. Nie jestem ani politykiem, ani znajomym polityków, ani polityków powiernikiem. Niemal wszystko, co wiem – lub sądzę, że wiem – na temat obecnej sytuacji, to wynik jedynie moich spekulacji i domysłów. No i niekiedy jakiś ledwo podsłyszanych plotek. Ale to właśnie te plotki mówią mi, że z Jarosławem Kaczyńskim kontaktu nie ma. I jeśli Hofman, w jednej ze swoich wypowiedzi, szydzi z Ziobry, że co ten Ziobro talk się mazgai, że Prezes nie chciał go osobiście przyjąć, skoro wystarczyło wziąć telefon i do Prezesa zadzwonić, to on bezczelnie kłamie. Kłamie, bo tak się zrobić i podobno wszyscy akurat to wiedzą – już od dłuższego czasu nie da, a bezczelnie, bo on musi wiedzieć, że kłamie. A skoro tak, to ja Hofmanowi nie ufam już zupełnie. Bo dla mnie on jest dziś zaledwie jednym z nich.
Co z resztą? Nie wiem. Nie znam się. Póki co, pozostaję z samotnością Jarosława Kaczyńskiego. I stoję za nią murem. Bo, jak mówię, zbyt wiele mu zawdzięczam, by nagle zacząć popadać w jakieś emocje w stylu dziewczyn opisywanych przez Holdena Caufielda. Stoję za nim murem. I będę tak stał już pewnie do końca. Choćby nawet rozum stracił…
Przepraszam, ale mam nieskromne pytanie. Czyżbyście gdzieś zgubili numer tego konta? Jeśli tak, to jest tuż obok. Dziękuję.