Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marek Migalski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Marek Migalski. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 28 maja 2015

Marek Migalski - człowiek z przetrąconym mózgiem

Ponieważ tygodnika „Do Rzeczy” nie biorę do ręki, i jedyna koncesja, jaką na jego rzecz uczyniłem, była związana z wywiadem, jakiego wiele miesięcy temu udzielił tym opryszkom mój kumpel i dobrodziej Marek Czachor, o tym, że Marek Migalski napisał powieść nie miałem pojęcia, dopóki mi o tym nie powiedział Coryllus, który, tak już na marginesie, również tej szmaty nie czyta, za to ma więcej znajomych ode mnie. Stało się jednak tak, że jeszcze przedwczoraj zadzwonił do mnie bardzo poruszony i poinformował o owym zdarzeniu, że oto Marek Mgalski napisał powieść i mam natychmiast pędzić do „Żabki” i sobie kupić najnowsze „Do Rzeczy”, bo tam właśnie leci jej pierwszy rozdział. Z powodów nieistotnych, tygodnik ów kupiłem dopiero wczoraj po południu i przyznaję, że jestem autentycznie wstrząśnięty. Otóż okazuje się, że Marek Migalski, a więc człowiek, którego miałem okazję poznać osobiście, który wie, kim jestem na tyle, że gdybyśmy się zobaczyli na ulicy, to on by z rozmysłem odwrócił ode mnie głowę, i którego – przyznaje to bez bicia – przez dłuższy czas miałem za człowieka bardzo inteligentnego i sympatycznego, jak się okazuje, popadł w najzwyklejsze i dosłowne obłąkanie.
Jego najnowsza powieść, którą najwyraźniej Paweł Lisicki planuje przez najbliższe tygodnie drukować w swoim tygodniku, to jest coś tak wstrząsającego, i to nawet nie w wymiarze literackim, ale czysto ludzkim, że ja przyznaję, że zamiast tego, wolę już historię o tych dwojgu narkomanach, którzy upiekli swoje niemowle w piekarniku, bo uznali, że poczęli Diabła.
Jeśli spróbujemy się zastanowić, po co Migalski napisał tę powieść, a może nawet bardziej, po co Lisicki ją dziś publikuje, odpowiedź jest prosta. Chodzi o to, by tym, wszystkim, którzy jakimś cudem jeszcze sięgają po kolejne numery „Do Rzeczy” powiedzieć, że ten cały PiS z jego Kaczorami i tym ich wypierdkiem Andrzejem Dudą, to kupa gówna, a dowodem na to jest to, że Jarosław Kaczyński przed laty obiecał Migalskiemu, że zgłosi jego kandydaturę w wyborach Prezydenta RP, a tymczasem zgłosił wspomnianego Dudę. Efekt jednak jest taki, że każdy, kto wytrzyma pierwszy akapit tego czegoś i zaryzykuje dalszą lekturę, musi uznać, że, jak już wspomniałem wcześniej, Migalski zwyczajnie zwariował. Od tej samotności, tych dziwek, tych pieniędzy wydanych na kolejną parę stringów i owej ciężkiej porażki, na którą sobie tak pracowicie zasłużył.
Powieść Migalskiego, z tego co Lisicki dotychczas nam pokazał, robi wrażenie obłąkania tak intensywnego i tak gęstego, że ja zwyczajnie nie mam sposobu, by je opisać. Pozwolę sobie więc na cytat. Jeden. Tytułem wprowadzenia powiem może tylko, że Powieść Migalskiego to tak zwane „political fiction”, gdzie głównym bohaterem jest wprawdzie sam Marek Migalski, natomiast cała reszta – jak rozumiem ze względów procesowych – to niejaki Misiek, prezes Gęsiorowski, Zbyszek Zero, Kura, posłanka Iza Klotz z Chorzowa, poseł Bolesław Blecha z Rybnika i tak dalej w tej właśnie poetyce. W warstwę estetycznej, od pierwszego zadnia mamy do czynienia głównie z „kurwami”, „chujkami”, „megachujami”,„dupami”, czy „jebanymi staruchami”, natomiast gdy chodzi o samą już treść, to podium należy się jednoznacznie następującemu fragmentowi (zapewniam, że nic – ani tu, ani wcześniej, ani też już do końca – nie zmyślam):
No, ale wtedy pojawiła się w jego życiu Kasia – studentka trzeciego roku. Przepiękna dziewczyna o oczach jak ruski węgiel. Córka działacza Solidarności.
– To wspaniale, że jesteś taki odważny. Nikt inny nie wykrzyczał im tego w twarz – powiedziała mu kiedyś nad ranem, przytulając się do Marka. – Tak bardzo Cię kocham. Właśnie za to, jaki jesteś – dodała i zrobiła mu najlepszego loda od początku ich znajomości
”.
Jak mówię, Lisicki drukuje Migalskiego, żeby napuścić czytelników na PiS, i co do tego nie ma wątpliwości. Skąd taki plan, tego to ja już niestety powiedzieć nie mogę, bo ani nie mam pewności, ani nie chce zadzierać z mafią z Dombasu. Jedną rzecz jednak mogę potwierdzić: Kiedy Migalski cytuje tę swoją studentkę, która mu robiła „loda”, on naprawdę piszę „Cię” z dużej litery.

piątek, 28 września 2012

O androidach, kilogramie ziemniaków i dwóch jajkach po 70 groszy

No więc ostatecznie włączyłem telewizor. Wczoraj. To znaczy, nie do końca włączyłem. On już był włączony, tyle że to starsza Toyahówna, która aktualnie jest w trakcie totalnego zbijania bąków, oglądała jakiś program sportowy, a ja tylko poprosiłem ją, by mi na chwilę przełączyła na TVN24. Pomyślałem sobie, że zobaczę, co w Sejmie gadał Gowin i jak to jego gadanie skomentował System. Tymczasem okazało się, że Gowin ma gadać dopiero później, natomiast akurat pokazywali Marka Migalskiego, który się okropnie oburzał, że jakaś niemiecka komunistka z Europejskiego parlamentu wydała specjalny album poświęcony polskiej biedzie. Migalski mówił i w pewnym momencie powiedział mniej więcej coś takiego:
Polską biedą zajmować się mają prawo polscy politycy. Gdyby to któryś z nich zorganizował tę wystawę, to ja bym tam i chętnie nawet poszedł, i wspólnie byśmy się zastanowili, jak można skoordynować te działania. A ta komunistka niech się nie wtrąca. Co ona zrobiła dla tych dzieci?
No i po raz kolejny okazało się, że ten jeden kieliszek, jeden jedyny maleńki kieliszek musi uruchomić lawinę. W moim wypadku lawina ta uzyskała formę telewizora. Zajrzałem bowiem tam raz jeszcze i jeszcze raz, no i dziś muszę przyznać, że w wyniku owego braku wstrzemięźliwości wysłuchałem najpierw fragmentu sejmowego wystąpienia Donalda – cóż to za przedziwne imię! – Tuska, a już dużo później również fragmentu wyznań marszałek Ewy Kopacz. Oczywiście, były to zaledwie dwie krótkie chwile, niemniej jednak obie wystarczyły do tego, bym poczuł autentyczną panikę. Wraz z ową paniką jednak przyszło przekonanie, że gdybym ja tam był – tam z tymi ludźmi w jednej czy drugiej Sali – to nie ma takiej możliwości bym nie zareagował w sposób, który uznaję za jedyny odpowiedni. A moja reakcja byłaby tak znacząca, że jestem przekonany, że to moje wystąpienie pokazanoby nawet w północno-koreańskiej telewizji, jako przykład europejskiego braku politycznej i parlamentarnej kultury. Niestety, wygląda na to, że czasy mamy takie, że wraz z upadkiem czegoś co język angielski określa jako „outrage”, skończyło się prawdziwe chamstwo.
Syn mój przyniósł mi dziś wczorajsze wystąpienie posła PiS-u Andrzeja Dudy, z takim oto komentarzem, ze przy Dudzie taki Tusk zwyczajnie nie istnieje. Wysłuchałem owego, jak najbardziej umieszczonego na internetowej stronie telewizji TVN24 wystąpienia, i myślę sobie, że moje biedne dziecko jest w bardzo ciężkim błędzie. Jak idzie o tak zwaną opinię publiczną, to co powiedział Duda nie ma żadnego znaczenia z tej prostej przyczyny, że tam jest za dużo słów, w dodatku słów, które mają swój sens i znaczenie. Opinii publicznej natomiast ani sens ani znaczenie do szczęścia nie są potrzebne. Opinia publicznej potrzebny jest prosty, jednozdaniowy przekaz: Jest fajnie, a naszym obowiązkiem jest się bronić przed tymi, którzy nie lubią jak jest fajnie. I to jest to co im mówi android. Nie Duda. Android. I dopóki nie pojawi się, kto androida stamtąd wyprowadzi za krawat, w dodatku przy akompaniamencie słów powszechnie uważanych za obelżywe, nie ma o czym mówić.
Wygląda zatem na to, że mój wcześniejszy wybór, by polityką się nie zajmować, ma jak najbardziej swoje podstawy. W końcu, cóż ktoś taki jak ja może szukać w miejscu, gdzie mamy do czynienia wyłącznie z grą prowadzoną na użytek zachowania za wszelka cenę status quo. W dodatku grą, w której wszystkie reguły ustala owa banda androidów zaprojektowana i wyprodukowana w laboratoriach, o charakterze których nie za bardzo nawet mamy pojęcie? Pozostaje nam więc pewna niemiecka komunistka, poseł Migalski i polska bieda. A ja uważam, że to wcale nie tak mało.
Swego czasu pewien nasz kolega, znany powszechnie jako Lemming, opowiedział tu na tym blogu, jak to pewnego dnia zatrzymał się gdzieś w jednym z prowincjonalnych polskich miasteczek, zaszedł do jednego z prowincjonalnych polskich spożywczych sklepów i stał się oniemiałym świadkiem sceny kiedy to dwoje dzieci za dwa złote czterdzieści groszy zakupiło towar w postaci dwóch jajek i jednego kilograma ziemniaków. Oczywiście ja nie jestem na tyle bacznym obserwatorem ani naszych oficjalnych mediów, ani mediów mniej oficjalnych – jakie się starają rozpychać w Internecie – żeby powiedzieć w tej sprawie cokolwiek wiążącego, muszę jednak zakładać, że sprawa tak boleśnie symbolizowana przez przedstawiony nam przez Lemminga obrazek nie została odpowiednio ani tam ani tu omówiona.
I oto nagle okazuje się, że nie dość że zostaliśmy na tym polu wyprzedzeni przez jakąś niemiecką komunistkę, to jeszcze Marek Migalski, nasz poseł do Europarlamentu, z tej okazji się bardzo aktywizuje i ogłasza, że on sobie nie życzy, żeby polskimi sprawami zajmowali się jacyś obcy. Szczególnie że on właśnie już był bardzo blisko, by w związku z tą biedą, o której on akurat zapewne dotychczas nie słyszał, wspólnie z innymi się zastanowili, „jak można skoordynować te działania”. I to jest coś, co mnie autentycznie poraża. Marek Migalski zapowiadający w sprawie polskiej biedy jakąś „koordynację działań”, do której niestety nie doszło, bo jakaś bezczelna komunistka wyjęła mu tę robotę z rąk. Marek Migalski – polski polityk, ani lepszy ani gorszy od całej reszty tych darmozjadów, z lewej i prawej strony polskiej politycznej sceny – oburzający się na to, że, kiedy on się zajmował Białorusią i białoruskimi demokratycznymi aspiracjami, przyleźli jacyś Niemcy i mieszają w nie swoim.
Jestem tym co się stało porażony, bo ostatnią rzeczą jakiej się spodziewałem i na jaką liczyłem jest to, że to akurat Niemcy, w dodatku Niemcy ruskiego pochodzenia, pociągną wątek, który na tym blogu poruszył mój kolega Lemming. I że oni to zrobią dlatego, że wcześniej ani Markowi Migalskiemu, ani żadnemu z jego wybitnych kolegów nie przyszło do głowy to, że coś się cholera dzieje. I tyle o nim. Tyle zresztą samo, co o pewnej niemieckiej komunistce. Ode mnie on i ona akurat niech sobie mają po równo. Tak będzie sprawiedliwie.

Uprzejmie przypominam, że mam tu wciąż pewną liczbę obu swoich książek, a więc zapraszam szczerze i serdecznie: jeśli ktoś ma ochotę otrzymać „Liścia”, bądź też „Elementarz” z osobistą dedykacją, niech wali jak w dym. Numer konta jest tuż obok, a cena wynosi 30 złotych za „Elementarz” i 40 złotych za „Liścia”. Jeśli ktoś jednak albo ma jedną i drugą i na dodatek kupowaniem prezentów zająć się ma zamiar dopiero w grudniu, proszę o finansowe wspieranie tego bloga pod podanym również obok numerem konta. Dziękuję.

środa, 25 kwietnia 2012

Prawica na przepustce

Sobotni marsz zrobił na wszystkich niewątpliwe wrażenie. Na wszystkich. Nawet na tych, którzy mówią, że nic się nie stało. Nawet na tych, którzy dotychczas przy byle okazji wzywali do wychodzenia na ulicę, a dziś nagle uważają, że to wszystko nie ma sensu, bo i tak już lepiej nie będzie. Nawet na tych, którzy mówią, że tak naprawdę te głupie 100 tysięcy ludzi to nic. Potrzeba milionów, a jak nie ma milionów, to w ogóle nie ma o czym gadać.
A ja oczywiście czuję satysfakcję. Raz dlatego, że ten akurat marsz był tym, na który czekałem. A więc pierwszym zorganizowanym bez pomocy środowisk w rodzaju Klubów „Gazety Polskiej”, gdzie centralnym punktem programu jest rozdawanie darmowych egzemplarzy bardzo patriotycznych gazet, ale też i pierwszym, który wyruszył w drogę z oficjalnym błogosławieństwem Kościoła. A dwa, że był naprawdę potężny, i że przy tej okazji mieliśmy tez okazję zobaczyć na nowo przywództwo Jarosława Kaczyńskiego. Czuję więc tę satysfakcję, choć z drugiej strony widzę, jak wokół tego wydarzenia aktywizuje się coś, co zmuszony jestem nazywać polską patriotyczną prawicą. A to już mnie wprawia w nastrój bardzo refleksyjny.
Pierwszy raz na nich wpadłem jeszcze za komuny. Byli dzielni, zawzięci i głupi. Ciekawe to były czasy. Wówczas jeszcze głupota była cnotą. Tylko bowiem człowiek głupi mógł wierzyć, że warto w ogóle cokolwiek robić i tylko człowiek głupi miał to przekonanie, że zwyciężyć potwora to tyle co splunąć. Spotykałem ich właściwie codziennie i jeśli patrzyłem na nich z podziwem, a jednocześnie wiedziałem, że oni w życiu nie wyjdą poza te swoje marzenia, to nie dlatego że byłem jeszcze głupszy, ale wręcz przeciwnie – byłem mądrzejszy. Tyle, że – jak już wspomniałem – to głupota była cnotą. To ona właśnie miała rację.
No i zwyciężyli. I poprowadzili dalej tę walkę, już w nowym wymiarze. Tyle że tu właśnie pojawiły się pierwsze przeszkody. Tu właśnie okazało się, że przeciwnik jest już bardzo konkretny, często znacznie bardziej wyrachowany, a przede wszystkim o wiele bardziej cwany. I w jednej chwili zdałem sobie sprawę z tego, że tym razem już na pewno nic z tego nie będzie, bo oni naprzeciwko siebie już nie mają zwykłego, tępego straszydła, którego można było pokonać zwykłą wiarą i determinacją, ale Cywilizację. A z Cywilizacją, jak wiemy, nie ma żartów. Cywilizacja nie odpycha. Ona jest uprzejma, łagodna i gotowa do współpracy.
A oni oczywiście byli nadal tak samo głupi, choć nie na tyle oczywiście, by nie zauważyć, że trzeba przegrupować siły. I że też trzeba się wycwanić. No i się wycwanili. Na swoją skromną miarę, ale się wycwanili. Na dwa sposoby. Jedni nauczyli się ładnie mówić, kupili sobie lepsze skarpetki, niektórzy z nich zapisali się nawet na jakieś studia i zostali zaakceptowani jako część najnowszej historii Polski. Kiedy ostatecznie przegrali, poszli w biznesy i tylko już od czasu do czasu, przy okazji większych rocznic, wystąpią w telewizji i opowiedzą, jak to człowiek siedział za wolność. To większość. Inni pozostali wierni, ale jednocześnie postanowili, że oni już będą naprawdę cwani. I stworzyli tak zwaną nową polską prawicę. Prawdziwą, wierną, bezkompromisową.
I ich też mogłem oglądać, tak jak przed laty, w akcji każdego dnia. Tyle że już w tym nowym okresie ich walki. Od samego początku, dzień w dzień byłem świadkiem, jak ci sami bohaterowie sprzed lat, których kiedyś tak podziwiałem, i na których jednocześnie patrzyłem z góry, krzątają się po salonach i obracają w swoich wycwanionych już głowach nowe plany.
Pamiętam więc ich z czasów, kiedy organizowali pierwszą kampanię Lecha Wałęsy. Pamiętam ich, jak obalali rząd Jana Olszewskiego. Pamiętam, jak w każdym momencie, gdy tylko dojrzeli nową dla siebie szansę, natychmiast zaczynali poważną „polityczną grę”. Pamiętam, jak upadali i natychmiast się podnosili i natychmiast szli tam, gdzie widzieli że się coś dzieje. Albo na ratunek Europy, albo Polski, albo autonomii swojego regionu, czy choćby wolności prostego obywatela niszczonego przez państwo. A szli tam, nie żeby uczestniczyć, nie żeby budować, tylko żeby rozrabiać. Rozrabiać tak jak za dawnych lat, tyle że dziś już w znacznie bardziej cwany sposób.
Jak to się stało, że dopuszczono ich do gry? W końcu to nie była byle jaka gra. To nie była już zabawa w rzucanie kamieniami i uciekanie do najbliższego kościoła. To, jak już wspomniałem, była wyższa jazda. Nie mogło być przecież tak, że przychodziło dwóch niedorobionych intelektualistów z krzyżami na piersiach, informowali, że właśnie założyli partię o nazwie Ojczyzna Wolna – Ruch Patriotyczno-Konserwatywny ‘Szaniec’, a III RP otwierała szeroko swoje ramiona i zapraszała ich do środka. Chociaż, kto wie? Może faktycznie chodziło o to, by stworzyć dwie elity, jedną realną, a drugą na niby? Ale skoro tak, to po co? Tu akurat już mamy do czynienia z zagadką, choć wydaje mi się, że odpowiedź i tak da się znaleźć – chodziło najpewniej o to, by nie dopuścić do powstania w Polsce normalnej, silnej prawicy. Ci co mieli takie rzeczy wiedzieć i – jak się okazuje – wiedzieli, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że prawica to taki śmieszny twór, który w połączeniu z głupotą, której zawsze jest w nadmiarze, będzie zawsze robił to, co mu się każe. A zatem, nie ma lepszego sposobu na dezintegrację prawicy, niż stworzenie jej odpowiednich warunków do swobodnej działalności, oczywiście z dyskretnym i stałym nadzorem.
No i dalej już poszło jak z płatka. Kiedy dziś wspominam kolejne nazwiska, kolejne twarze, kolejne polityczne ruchy na polskiej prawicy, wciąż widzę z jednej strony tę głupotę, a z drugiej święte poczucie, że nikt od nas nie jest bardziej cwany. I widzę też, jak stopniowo, pomaleńku, kiedy polski, rozproszony jak stado baranów, ruch konserwatywny ponosił kolejne porażki, jego liderzy, których praktycznie zawsze było tyle samo ile partii, a może nawet i więcej, zostawali na lodzie, ale za to z tym poczuciem, że co jak co, ale cwani to byliśmy naprawdę. No i patrzę na nich teraz, w najróżniejszych sytuacjach. Kiedy zawiązują koalicję parlamentarną i od pierwszego dnia kombinują, jaki by tu wykręcić numer, żeby wszystkim oko zbielało Albo rozwalają rząd, który współtworzą, bo sobie coś bardzo cwanego obmyślili i wierzą głęboko, że tym razem się uda. Albo wchodzą do publicznej telewizji i choć wiedzą, a może właśnie dlatego, że wiedzą, że to tylko chwila, zachowują się jak banda jajcarzy, którzy pękając ze śmiechu, są mocno przekonani, że oto własnie nabijają sobie kolejne punkty. I występują w mediach, z chytrymi uśmiechami, wyszczekani tak że świat nie widział, oczytani w klasykach myśli konserwatywnej, pokazują wszystkim, jacy to z nich mistrzowie politycznej debaty. No i wreszcie, kiedy już nikt ich nigdzie nie chce, nawet jeśli tylko po to, by się z nich pośmiać, widzą nagle całą tę niezwykłą przestrzeń, której na imię Internet i tam dopiero zaprowadzają swoje porządki. Skoro nie udało się zapanować nad realem, to czemu nie spróbować w Sieci?
Oto polska prawica. Z jednej strony strasznie zadumana i pełna niezwykle szlachetnych refleksji na temat życia, śmierci, i świętości jednego i drugiego. Pełna najgłębszych przemyśleń w kwestii zasad i ideałów. A z drugiej, intelektualnie, a przede wszystkim emocjonalnie, na poziomie kogoś, kto właśnie ukończył szkołę i zaczyna pisać biznesplan. Bo koledzy mu powiedzieli, że dobrze jest coś rozkręcić tam gdzie jest kasa i perspektywy. Polska prawica, patrząca z dumnie wydętymi wargami na wszystkich. I na tych którym się udało, i na tych którym się nie udało; i na tych, którzy przegrali, bo byli za mało zdolni, lub zbyt leniwi, ale też na tych, którym się udało, bo mieli spryt i talent…
I działają, i walczą i tworzą plany i strategie, i zawsze są z siebie strasznie zadowoleni. Bo są. Bo nie wypadli z gry. No i też dlatego, że nawet „czerwoni” muszą od czasu do czasu się z nimi liczyć. A że wciąż nie ma nagrody? Ależ im na nagrodach nie zależy! Polska prawica to ideowcy. Wszystko co robią, robią wyłącznie dla Boga i dla Ojczyzny.
I ja ich widzę dziś. Tych samych, a jednak znacznie bardziej nowoczesnych. Jakby bardziej kulturalnych, wygładzonych, ucywilizowanych. Nie ma już wprawdzie wśród nich ani Kazimierza Świtonia, ani Artura Zawiszy, Adama Słomki, ani Wojciecha Wierzejskiego, natomiast są inni – znacznie od nich lepsi i w pewien sposób znacznie bardziej niebezpieczni: Marek Migalski, Jacek Kurski, Michał Kamiński, Ludwik Dorn, Zbigniew Ziobro i wielu wielu innych.
Ci sami, a jednak inni. Inni choćby dlatego, że o żadnym z nich na przykład nie da się powiedzieć, że to jakiś wariat. Ci sami, bo za nimi wciąż stoi ten jeden cel, znaleźć w swoim nędznym życiu tę odrobinę satysfakcji, że znów udało się kogoś przechytrzyć, co można zawsze potraktować jako bonus i bardzo miłą niespodziankę.

Powyższy tekst jest wprawdzie wariacją na temat dość już stary, niemniej uznałem, że nic nie zaszkodzi, jeśli pewne prawdy przypomnę odnośnie tego co nas otacza dziś. Jeśli komuś sprawiłem choć odrobinę satysfakcji, proszę wspomóc ten blog w jakikolwiek sposób, również korzystając z podanego obok numeru konta. Dziękuję.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Prawica - dla idiotów?

Markowi Migalskiemu poświęciłem tu swego czasu parę wpisów. Najpierw, kiedy jeszcze był skromnym, politycznym komentatorem, przyszło mi bronić go przed niesprawiedliwymi atakami złych ludzi, a potem, kiedy ze swoją grupą zaczął kwestionować przywództwo Jarosława Kaczyńskiego, już go sam potraktowałem tak jak od dwudziestu lat traktuję tych wszystkich mądrali, którzy na plecach Jarosława Kaczyńskiego wjechali do dużej polityki, i nagle zaczęli sobie niewiadomo co wyobrażać. A więc, z przysłowiowego buta. Od tego czasu Migalskim się nie interesuję, i jeśli jego wspomnienie, bo nawet już nie nazwisko, pojawia się w moich rozmyślaniach, to wyłącznie jako pusty i nicnieznaczący błysk.
Powtarzam. Marek Migalski nie dość że dziś nie spędza mi snu z powiek, to ja go wręcz nie uwzględniam w mojej politycznej, i jakiejkolwiek zresztą innej, perspektywie. Myślę sobie nawet, że gdyby nie to, że ostatnio zdarza mi się stosunkowo często zaglądać do Salonu24, gdzie Migalski prowadzi swój blog, zapomniałbym o nim, tak jak zapomniałem o Pawle Poncyliuszu, Elżbiecie Jakubiak, czy Zbigniewie Bujaku. Możliwe nawet, że gdyby nie ten jego blog, to ja bym na niego nawet nie zwrócił uwagi na ulicy. I nie chciałbym bardzo, żeby ktoś te moje słowa traktował, jak tanią złośliwość. Ja autentycznie Marka Migalskiego mam w nosie, i on mnie, przebywając sobie w tym moim nosie, ani ziębi ani parzy, a już z całą pewnością nie prowokuje do złośliwości.
Wpadając jednak od czasu do czasu do Salonu24, zdarza mi się, siłą rzeczy, wpadać też na blog Migalskiego. A skoro tak, to widzę, co go trapi, czym on się przejmuje i – co wynika bezpośrednio z tych zaobserwowanych przez mnie utrapień – jakie on ma plany wobec sceny, na której jakoś tam wciąż się porusza. I z tego co widzę, wynika, że on bardzo liczy na to, że Jarosław Kaczyński jednak zechce się usunąć z polityki, albo sam, albo z pomocą właściwie kogokolwiek. Sprawa ta robi wrażenie w przypadku Migalskiego tak podstawowe, że zakrawa wręcz na obsesję. No ale, jak już wcześniej zaznaczyłem, ja ten fakt zaledwie odnotowuję, i na tym koniec. Nie jestem w stanie się tym choćby minimalnie wzruszyć. O wiele bardziej – i to naprawdę o wiele bardziej – wzrusza mnie reakcja tzw. prawicowych komentatorów na to, co pisze Migalski. Otóż, na ile potrafię to odpowiednio ocenić, każde słowo przez niego wypowiedziane budzi autentyczną furię, w dodatku furię tak intelektualnie bezradną, że w rezultacie rozpływającą się w najbardziej prymitywnym trollowaniu każdego z jego wpisów. I nie ma znaczenia, czy Migalski pisze jak zwykle o Jarosławie Kaczyńskim, czy może, dla odmiany, spróbuje trochę pozaczepiać Donalda Tuska, czy może postanowi się zaledwie pochwalić, czym to się on ostatnio zajmuje w ramach swojego europejskiego posłowania – a tu, muszę mu przyznać, aktywny jest bardziej niż inni – atak jaki na niego jest kierowany ze strony tych wszystkich, którzy nie potrafią mu wybaczyć owego zaprzaństwa, jest zupełnie niewyobrażalny, i wręcz niewyobrażalnie chamski, bezmyślny i merytorycznie pusty. To jest zwykłe rzyganie.
Jakiś czas temu, Marek Migalski uznał, że może będzie dobrze przesunąć się trochę od doraźnej polityki w stronę swego rodzaju dziennikarstwa, raz na tydzień przeprowadzać rozmowy z jego kolegami politykami, i prezentować je na youtubie i w Salonie24. Pomysł jak pomysł, tyle że w tym wypadku akurat wcale nie najgorszy, a kto wie, czy nie zwyczajnie – ciekawy. No i oczywiście, wystarczyła sama zapowiedź tego projektu, by spowodować coś, co możnaby nazwać potężną debatą, gdyby to w istocie była debata. Niestety, wszystko zaczęło się od zwykłych insynuacji, że Migalski jest agentem, chamem, albo wariatem, a skończyło na wzorowym strollowaniu owego wpisu, gdzie już wszyscy z wszystkim prześcigali się w przebijaniu się nawzajem możliwie najgłupszymi komentarzami, z Migalskim na celowniku, w liczbie niemal 150. Po kilku dniach Migalski umieścił w Internecie ów pierwszy ze swoich wywiadów, a ponieważ jego rozmówcą był Jacek Kurski, którego lubię, rozmowę obejrzałem. I, przyznam szczerze, zrobiłem to z przyjemnością. To znaczy, nie było tam jakiś szczególnych fajerwerków, ale to trzeba Migalskiemu przyznać – przeprowadził porządny wywiad. Tym razem, komentarzy było jeszcze więcej, niż poprzednio, natomiast, jak idzie o ich charakter, wszystko pozostało na swoim miejscu. A więc czysty, chamski i bezmyślny trolling. I jeden jedyny cel tego wszystkiego – w najlepszym już wypadku – poza samym trollingiem, a więc próbą utopienia tej rozmowy w bezmyślnym i pełnym rechotu zgiełku – pokazać Migalskiemu, że jest idiotą i świnią.
Ktoś powie, że Migalski jest sobie sam winien, bo wkleja te swoje teksty i natychmiast o nich zapomina, pozostawiając je na łaskę i niełaskę idiotów. Że skoro jest on taki nonszalancki, niech ewentualne pretensje kieruje tylko do siebie. Ktoś inny, być może, doda do tego jeszcze to, że on akurat sobie na takie traktowanie zasłużył, i z każdym kolejnym dniem zasługuje coraz bardziej. Ja jednak chciałbym podkreślić raz jeszcze, że moim problemem nie jest Marek Migalski i to co go spotyka ze strony ludzi, którzy kiedyś go szanowali, a dziś już tylko i wyłącznie nienawidzą. Ja biorę nawet bardzo poważnie pod uwagę taką ewentualność, że Migalski, dla jakichś swoich niezidentyfikowanych celów, bardzo pragnie, by pod tymi jego notkami było odstawiane tego typu bydło. Że czym jego więcej, tym on w tym odnajduje dla siebie lepsze perspektywy. Jednak, powtarzam, moim problemem nie są „oni”. Ja się martwię rolą, jaką w tym wszystkim pełnią tak zwani „nasi”. A rola ta jest wyjątkowo przykra.
Prowadzę ten blog już od czterech niemal lat, i wśród najczęściej formułowanych pod moim adresem zarzutów jest ten, że ja bardzo źle znoszę jakakolwiek krytykę, a wręcz przeciwnie – jeśli tylko ktoś ma czelność mnie nie chwalić, ja tracę nerwy i robię się nieprzyjemny. Że jeśli ktoś chce ze mną żyć w pokoju, ma mi nieustannie kadzić i, broń Boże, nie próbować się ze mną spierać. Otóż to jest nieprawda. Oczywiście, ja mam bardzo silne przekonanie, że skoro już się angażuję w obronę własnego zdania, mam co do słuszności tego zdania rację. A więc – przyznaję – przekonać mnie do zmiany poglądów nie jest łatwo. Natomiast jeśli czegoś naprawdę nie znoszę, to nie błędnych, moim zdaniem, opinii, nie zarzutów że nie mam racji, lub że głupio myślę, nawet nie sytuacji, kiedy owe zarzuty są formułowane w sposób nieelegancki, lecz czegoś, co się w przestrzeni internetowej bardzo powszechnie nazywa trollowaniem, a co polega, mówiąc najbardziej ogólnie, na celowym dyskutowaniu nie na temat. I ja przyznaję, że trolli tępię bezlitośnie.
Trolle są różne. Mamy trolle, które są z pozoru łagodne i niemal nieszkodliwe, a których jedynym zadaniem jest celowe obniżanie intelektualnej jakości dyskusji, czy to przy pomocy lekkiej, choć nieustannej kpiny, ale są też trolle bardzo złośliwe, które dyskusje pod notkami autentycznie dewastują, przy pomocy wyzwisk, lub bardziej bezpośredniej agresji. Jednych i drugich pojawiło się tu w naszych dziejach paru, i mam nadzieję, że każdy wie, kogo mam na myśli.
Istnieje opinia, że wielu z owych trolli, to osoby wynajmowane przez czy to młodzieżówkę Platformy Obywatelskiej, czy przez redakcje różnych gazet, czy przez jakieś lewackie organizacje. Że atakują one mniej niszowe, politycznie niepoprawne blogi, po to, by je zdegradować i ostatecznie zniszczyć, nie dlatego, że oni nas nienawidzą, ale dlatego, że taki jest plan. Nie wiem, czy tak jest rzeczywiście. Może tak, może nie. I powiem szczerze, że nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy, jeśli ktoś przychodzi na mój blog i albo próbuje uruchomić dyskusję na temat moich kompleksów, lub na temat mojej sytuacji rodzinnej i zawodowej, albo zwyczajnie mnie i innych obrzuca bluzgami, czy zaledwie pojawia się tu w jakimś dziwnym przebraniu i zaczyna mieszać, robi to dla własnej satysfakcji, czy na zlecenie. Ja ten blog tak bardzo sobie cenię, że każdą próbę jego niszczenia znoszę nadzwyczaj źle. Jest jednak jeszcze coś. Ja zwyczajnie nie jestem w stanie pojąć, że normalny człowiek, który ma swoje życie, swoją pracę, lub swoje studia, czasem rodzinę i wynikające naturalnie z tego wszystkiego zmartwienia, zawraca sobie głowę dręczeniem ludzi całkowicie sobie obcych, którzy na jego życie ani nie mają żadnego wpływu, ani tego wpływu mieć nawet nie chcą. Pojawia się więc tu jakiś czytelnik i zaczyna dogadywać. Zostaje przegoniony, ale znów wraca i znów dogaduje. Mówi się mu, żeby się odczepił, bo nikt go tu nie chce, a on dalej przychodzi i jeszcze zapowiada, ze on będzie przychodził za każdym razem, jak tylko mu się zechce, bo my go jeszcze nie znamy, a on potrafi być uparty. Czemu? Po co? W jakim interesie? Przez jaki to dziwaczny stan emocji? Ja tego po prostu nie potrafię zrozumieć i bardzo to ciężko przeżywam.
Ale oczywiście próbuję to wszystko jakoś racjonalizować i czasem wydaje mi się, że to jednak jest tylko nienawiść. Oni nas tak nie lubią, a jednocześnie tak bardzo tę swoją nienawiść przeżywają, że skoro nie potrafią na przekonać argumentami, pozostaje im już tylko ta destrukcja. I, przyznam, że to wyjaśnienie zawsze wydawało mi się najbardziej sensowne. Że oni właśnie tacy są. Oni. Tak okropnie zapętleni w swoich obsesjach, że nie pozostaje im już nic innego jak pluć tą nienawiścią dzień i noc. I nagle patrzę na te komentarze na blogu Marka Migalskiego i cała ta z takim trudem budowana struktura mi się sypie. Bo nagle okazuje się, że to wcale nie chodzi o poglądy, ale o stan umysłu zupełnie niezależny od polityki. Marek Migalski poświęca dwa swoje wpisy na blogu na projekt polegający na przeprowadzaniu wywiadów z politykami, i to miejsce od rana do wieczora jest oblepione przez bandę durniów, a każdy z nich bardziej „nasz” od poprzedniego, którzy nie mają nic lepszego do zrobienia ze swoim dniem, jak tylko klikać, klikać, klikać, klikać, klikać…. Patrzę na ów wysyp najbardziej kretyńskich popisów naszych wybitnych patriotów na blogu Migalskiego, i daję słowo, że nie widzę jakiejkolwiek różnicy między nimi, a jakimś Abelardem, czy innym durniem, którzy się tu niekiedy kręcą. To jest dokładnie ten sam rodzaj, nie, nie nienawiści, ale zwykłego zezwierzeńcenia. To jest coś, co należy nazwać Zespołem Prawicowego Zbydlęcenia. I czuję dziś, jak nigdy wcześniej mocno, że jeśli przy okazji kolejnych wyborów mam razem z nimi wszystkimi iść do wyborów i wspólnie z nimi głosować na prawą, sprawiedliwą i wolną Polskę, to ja się chyba jednak wcześniej z tego procederu wypiszę.

Proszę uprzejmie o wpłacanie na podany obok numer konta, co tam kto ma luźnego. Bez tych pieniędzy, nie ma ani mnie, ani tego bloga. Dziękuję. No i przypominam o książce. Ona jest do kupienia w tak wielu miejscach, że każdy powinien sobie z tym bez problemu poradzić. Jeśli tylko mu zależy. I tu też wszystkim bardzo dziękuję

wtorek, 8 listopada 2011

Choćby nawet rozum stracił...

Uprzedzam na początek, że za chwilę kilka razy padnie pewne bardzo brzydkie słowo, ale nie mam wyjścia, bo to cytat, i to w dodatku cytat, który cytatem pozostać musi. Otóż jest taki moment w salingerowskim „Buszującym w zbożu”, kiedy to Holden Caufield zaczyna marudzić – on zresztą, jak wiemy, marudzi niemal bez przerwy – odnośnie tego, jak to przeciętna dziewczyna nie jest w stanie rozpoznać, który chłopak to zwykły „sonuvabitch”, a który nie. I jako przykład podaje oczywiście swoich szkolnych kolegów. Otóż jeden z nich, zarozumiały, niesympatyczny, skurwysyn jednoznaczny i ewidentny, był wśród dziewcząt zawsze niezwykle popularny, bo w ich rozumieniu jego skurwysyństwo było jedynie przejawem kompleksów. Zdaniem dziewczyn, on tak naprawdę był bardzo sympatyczny i miły, tyle że jego chorobliwa nieśmiałość sprawiała, że on niekiedy robił takie kiepskie wrażenie. I odwrotnie – w szkole, do której Holden, zanim go z niej wyrzucono, uczęszczał, był pewien bardzo miły, mądry i sympatyczny chłopak, trochę zakompleksiony i bardzo nieśmiały, ale naprawdę grzeczny i uprzejmy, którego jednak większość dziewczyn traktowała z pogardą, jako zarozumiałego buca. Holden nad tą sytuacją oczywiście ubolewał i nam ją jak najbardziej pięknie opisał. I niech ktoś teraz powie, że ”Buszujący w zbożu” to nie jest biblia dla wyrosłej na kulturze popularnej młodzieży.
A ja sobie dziś przypominam o Holdenie Caufieldzie, bo mam autentyczny kłopot z oceną pewnych osob, którzy oceny zdecydowanie dziś wymagają. Właściwie, pisząc o kłopocie, trochę przesadzam, bo jakoś jednak sobie radzę, niemniej faktem jest, że to o czym mam zamiar pisać wcale nie jest aż tak proste, jak by się wydawać mogło. Wbrew pozorom, nie jest prosta nawet ocena kogoś w sposób tak oczywisty jednoznacznego, jak Jarosław Kaczyński, co do którego już tu parokrotnie składałem deklaracje, że dla mnie on już do śmierci pozostanie mistrzem. Nawet jeśli rozum straci. Nawet jeśli rozum straci. Nawet wtedy. A co mówić o tym całym tumanie, który go z każdej strony próbuje, jak się zdaje, niekiedy dość nawet skutecznie, otaczać? Co z nimi?
Niektórzy z nich nie stanowią zbyt dużej zagadki. Ot, powiedzmy, tyle wszystkiego, że warto o nich wspomnieć. Weźmy takiego Marka Migalskiego, człowieka, który wszystko czym się dziś może poszczycić, osiągnął wyłącznie dzięki wstawiennictwu i decyzjom Jarosława Kaczyńskiego, a dziś poświęca cały swój czas i energię wyłącznie na to, żeby swojego, jak by nie było, dobrodzieja – dobić. Miałem okazję poznać Migalskiego osobiście, rozmawiałem z nim kilka razy i, powiem zupełnie uczciwie, że on w kontakcie bezpośrednim robi wrażenie absolutnie pozytywne. Ja w swoim życiu naprawdę spotkałem niewiele osób, które by już na pierwszy rzut oka robiły tak dobre wrażenie. Ale też nie spotkałem w swoim życiu chyba nikogo, kto by tak jak Migalski, na rzut oka kolejny, udowadniał, że on bywa taki pozytywny wyłącznie dlatego, że ma w tym swoim bywaniu taki swój talent.
Dziś czytam rozmowę z Migalskim na „Wirtualnej Polsce” i w pewnym momencie, zapytany o to, dlaczego, jego zdaniem, Ziobro nagle postanowił machnąć na Kaczyńskiego ręką, odpowiada, że być może miał już dość człowieka, który jest przekonany, że „w nim jest samo dobro”. I to jest oczywiście moment niezwykle istotny. Nie wiem, jak inni, ale ja akurat świetnie wiem, o co chodzi. Otóż, dobrych już kilka lat temu, Jarosław Kaczyński udzielił wywiadu – chyba dla Olejnikowej i Kublik w „Wyborczej” – i na sam koniec, w oczywisty sposób autoironizując, wypowiedział te kwestię: „Bo we mnie jest samo dobro”. Pamiętam ten wywiad, może głównie właśnie przez to zdanie, bo, kiedy je czytałem, miałem poczucie, że oto mam do czynienia z kimś naprawdę nie byle jakim. Kimś, kto, będąc przecież ważnym politykiem, w dodatku politykiem w stanie nieustannego oblężenia i nieustannego zagrożenia anihilacją, umie pozwolić sobie na ten rodzaj spokojnej i radosnej – to było oczywiście jeszcze przed Smoleńskiem – autoironii. Oczywiście, propaganda – szczególnie ta już kompletnie czarna z brudu – ma swoje wymagania, więc to zdanie Kaczyńskiemu zostało w kolejnych latach wielokrotnie wypomniane, ale, jak sądzę, dziś po raz pierwszy wyciąga je ktoś, kto, z jednej strony, z całą pewnością wie, w czym rzecz, a z drugiej, w dość powszechnej opinii, funkcjonuje, jako ktoś, kto, jeśli już mówi, to raczej prawdę, niż kłamstwa. Tymczasem okazuje się, że nie. Że to jest wyłącznie złudzenie. Że tak naprawdę, Migalski od takiego Palikota nie różni się dokładnie niczym. Między nimi jest zero różnicy. To jest dokładnie ten sam kierunek i ten sam punkt. Jeśli Marek Migalski, w kolejnym geście protestu przeciwko dyktaturze Jarosława Kaczyńskiego, powie, że to jednak on był głównym sprawcą śmierci swojego brata, powiem szczerze, że, jeśli się zdziwię, to tylko troszeczkę.
A to jest tylko Migalski. Co natomiast z resztą? Pytają mnie wciąż wszyscy o sytuację w Prawie i Sprawiedliwości, a ja, jedyne co mogę zrobić, to po raz kolejny oświadczyć, że ja naprawdę nie wiem nic, ale, że moje osobiste doświadczenia każą mi zachowywać powściągliwość w stosunku do absolutnie wszystkich uczestników tego konfliktu. Weźmy takiego Hofmana, który ostatnio zachowuje się, jakby był faktycznym właścicielem projektu, którego jestem dumnym członkiem. Wbrew temu, co przez cały okres kampanii robiło wrażenie czegoś bardzo w dobrym tonie, ja się z Hofmana nie śmiałem. Ja z niego nie szydziłem. Wręcz przeciwnie – uważałem, że jest on bardzo sprawnym rzecznikiem PiS-u, i że to co robi, robi z dużym oddaniem. Zirytował mnie on zaledwie dwa razy. Raz troszkę, kiedy, jak kompletny bałwan, bez śladu myślenia, uznał za stosowne wykpić ceremonię ślubu księcia Williama z Kate Middleton, a drugi raz, jak przy jakiejś okazji miałem okazję się z nim zetknąć osobiście, i on – owszem grzeczny, jak cholera – zachował się tak, że odechciało mi się mieć z nim jakikolwiek dalszy kontakt. Nie tak naturalnie, jak rok wcześniej Poncyliusz – to akurat była zwykła Rosja – ale owszem – osobiście Hofmana mam dość na zawsze.
Czy to jednak świadczy o tym, że w konflikcie Hofman vs. Ziobro, trzymam stronę Ziobry? Absolutnie niekoniecznie. Owszem, jak dotychczas Ziobro ani nie zrobił, ani nie powiedział niczego, co by wzbudziło we mnie jakieś niedobre uczucia, podczas gdy Hofman popisuje się niemal dzień w dzień, ale ja, choćby pamiętając o Migalskim, pozostaję mocno zdystansowany. Poza tym pamiętam rozmowę z pewną naszą koleżanką, która miała okazję być na spotkaniu właśnie z Ziobro, i to co jej po nim pozostało, to rozczarowanie, zażenowanie i złość. Cymański. Nie znam go osobiście, nie miałem z nim okazji nawet się minąć choćby i bez słowa, ale – owszem – tego samego dnia, kiedy zdarzyło mi się trafić na Hofmana, obserwowałem Cymańskiego w tak zwanej akcji… i powiem szczerze, byłem wyłącznie zachwycony. Pisałem już o tym, więc nie będę się powtarzał, zwłaszcza, że szczegóły są tu zupełnie nieistotne. Czy to jednak ma świadczyć, że ja Cymańskiemu teraz oddam wszystkie swoje emocje, w pakiecie z wiarygodnością? No przecież nie!
W ostatnich dniach wciąż myślę o Jarosławie Kaczyńskim, i po raz pierwszy w życiu nie jestem w stanie przestać patrzeć na niego, jak na kogoś, kto został bardzo skutecznie rozbity. 20 lat wszystkie siły najczarniejszego Systemu odbijały się od niego, jak od ściany, i wreszcie go dopadły. O tym też już tu było. Wydaje mi się, że wielu z nas – a ja tu jestem zdecydowanym liderem – ma skłonność do tego, by lekceważyć to, czym dla nas się stał ów sobotni poranek 10 kwietnia 20010. Oczywiście, najpierw byliśmy w szoku, płakaliśmy jak należy, traciliśmy nadzieję jak wypada, ale ostatecznie zawsze wygrywała wiara. Wiara w Bożą Opiekę i w to, że Pan nam tylko chciał coś pokazać. No i że Jarosław Kaczyński jest niepokonany. Przepraszam bardzo, ale wydaje mi się, że zdecydowanie byliśmy zbyt zarozumiali. Smoleńska Katastrofa, to nie był gest opętanego nienawiścią szaleńca. To była akcja na miarę epoki. I liczyć na to, że Jarosław Kaczyński znajdzie w sobie siłę, by się z tego podnieść jak jakaś wańka wstańka, było – przynajmniej z mojej strony – bezczelnością.
Ziobry w życiu nie widziałem na oczy. Migalskiego – już mówiłem. Hofman – załatwiony. Nie stałem wprawdzie nigdy oko w oko z Janem Pawłem II, ale ci co przeżyli bezpośrednią z nim audiencję, mówią mi, że On miał w sobie coś takiego, co sprawiało, że kiedy z nimi rozmawiał, to oni mieli nieprzerwaną pewność, że dla Niego nie istnieje nic na świecie poza tymi paroma sekundami tej właśnie rozmowy. Ja wiem, że to brzmi głupio, tak tu ich obu stawiać obok siebie, ale każdy ma takie doświadczenia na jakie sobie zasłużył, a moje jest takie, że Jarosław Kaczyński, którego miałem okazję oglądać parokrotnie, zawsze pozwalał mi wierzyć, że w tej jednej chwili rozmowy, on jest skoncentrowany tylko na mnie. I to nie w ramach jakiejś gry, ale jak najbardziej szczerze i autentycznie. I, powiem szczerze, że to robi wrażenie jak cholera. Bardzo niedawno, po zakończeniu owej katowickiej konferencji, na której przemawiał i on i Zyta Gilowska, kiedy już odjeżdżał, udało mi się – po raz pierwszy chyba, była mowa o tym, że trzeba się było o to starać – podejść do niego i podarować mu książkę o liściu. Zatrzymał się na ułamek sekundy, spojrzał mi prosto w oczy, powiedział dziękuję, uścisnął mi rękę i zniknął.
Dziś słyszę, że wielu z tych, którzy z Jarosławem Kaczyńskim mieli dotychczas kontakt zwyczajowy, ów kontakt stracili. Słyszę, że dziś jest już tylko zaledwie parę osób, które mają do niego dostęp. I przypominam sobie dni po śmierci Andrzeja Leppera, kiedy Tomasz Sakiewicz zaczął udzielać wypowiedzi na temat swojego zimowego jeszcze spotkania z Lepperem. W pewnym momencie Sakiewicz powiedział coś bardzo ciekawego. Otóż Lepper chciał przez Sakiewicza – sądząc prawdopodobnie, że to jest najkrótsza droga – nawiązać z Prezesem kontakt. I z tego co opowiadał Sakiewicz – przynajmniej ja to tak zrozumiałem – wynikało, że, wbrew pozorom, nie jest wcale tak, że Sakiewicz dzwoni do Kaczyńskiego i myk! – wszystko jest załatwione. Sakiewicz też bowiem musi korzystać z pośredników. Ponieważ Sakiewicza nie lubię, ta wiadomość, przyznaję, mnie ucieszyła. Dziś jednak rozumiem, że Sakiewicz wcale tu nie jest wyjątkiem. To jest po prostu taki układ. Jarosław Kaczyński funkcjonuje dziś w niemal całkowitej samotności.
Wbrew temu, co niektórym może się wydawać, ja wcale nie jestem osobą dobrze poinformowaną. Nie jestem ani politykiem, ani znajomym polityków, ani polityków powiernikiem. Niemal wszystko, co wiem – lub sądzę, że wiem – na temat obecnej sytuacji, to wynik jedynie moich spekulacji i domysłów. No i niekiedy jakiś ledwo podsłyszanych plotek. Ale to właśnie te plotki mówią mi, że z Jarosławem Kaczyńskim kontaktu nie ma. I jeśli Hofman, w jednej ze swoich wypowiedzi, szydzi z Ziobry, że co ten Ziobro talk się mazgai, że Prezes nie chciał go osobiście przyjąć, skoro wystarczyło wziąć telefon i do Prezesa zadzwonić, to on bezczelnie kłamie. Kłamie, bo tak się zrobić i podobno wszyscy akurat to wiedzą – już od dłuższego czasu nie da, a bezczelnie, bo on musi wiedzieć, że kłamie. A skoro tak, to ja Hofmanowi nie ufam już zupełnie. Bo dla mnie on jest dziś zaledwie jednym z nich.
Co z resztą? Nie wiem. Nie znam się. Póki co, pozostaję z samotnością Jarosława Kaczyńskiego. I stoję za nią murem. Bo, jak mówię, zbyt wiele mu zawdzięczam, by nagle zacząć popadać w jakieś emocje w stylu dziewczyn opisywanych przez Holdena Caufielda. Stoję za nim murem. I będę tak stał już pewnie do końca. Choćby nawet rozum stracił…

Przepraszam, ale mam nieskromne pytanie. Czyżbyście gdzieś zgubili numer tego konta? Jeśli tak, to jest tuż obok. Dziękuję.

wtorek, 22 lutego 2011

Dyskretny urok nowoczesności

Od paru dni, a więc od momentu kiedy to Jarosław Kaczyński założył bloga, cała Polska napełniona jest szokiem. Dlaczego? No właśnie dlatego. Szok jest oczywiście do pewnego stopnia zrozumiały. Choćby przez to, że Jarosław Kaczyński jest starszym panem, który dotychczas – pomijając swoje obowiązki – lubił głownie siedzieć w domu i czytać książki. Zapisane na papierze, a nie przetworzone cyfrowo na ekranie komputera. Przywiązanie Jarosława Kaczyńskiego do tego, co ludzie tacy jak my nazywają tradycją obejmowało wiele sfer. Weźmy na przykład taki samochód. On zdecydowanie, zamiast jeździć samodzielnie, zawsze wołał, żeby go wożono. Żeby z kimś porozmawiać, wolał zawsze kontakt osobisty, jeśli tego kontaktu nie było, od skejpa wolał telefon, a skoro już telefon, to zwykły, z kablem przyczepionym do ściany, a nie z Internetem w środku i wypasionym wyświetlaczem. Kiedy płaci w sklepie, to zapewne woli mieć w ręce coś bardziej realnego niż kawałek plastiku, a kiedy wchodzi do domu, to w ręku ma zwykły metalowy klucz, a nie coś co mu piszczy jeśli wsadzi to do szpary niewłaściwym końcem.
Stanowisko Jarosława Kaczyńskiego było mi zawsze bliskie, i to nawet nie przede wszystkim dlatego, że jak idzie o komputer, to sam umiem tylko pisać na tej klawiaturze, a to co napiszę wysyłać dalej, samochodu nie prowadzę, a numeru gadu-gadu nigdy, nawet przez krótki moment nie posiadałem. Podobnie, kiedy mam mieszkać w hotelu, i w recepcji dają mi tzw. klucz elektroniczny – wpadam w panikę. Do Jarosława Kaczyńskiego czuję nieskończoną sympatię dlatego, że pod wieloma względami on jest dla mnie strażnikiem czegoś, co za chwilę odejdzie na zawsze, a ja tego stracić nie chcę.
Wspomniane zamieszanie, jakie ogarnęło Polskę na wieść o tym, że Jarosław Kaczyński założył blog, idzie w dwóch kierunkach. Część zainteresowanych pokłada się ze śmiechu, że oto ten nieudacznik będzie teraz udawał internautę, a pozostali życzliwie mu kibicują, mając nadzieję, że uda mu się znaleźć czas na to, by zobaczyć, że to nie dość że nie jest wcale takie skomplikowane, to może być bardzo przydatne. Jest czymś bardzo zajmującym obserwowanie ruchów między tymi dwiema grupami. Jest bardzo ciekawe patrzeć, jak w obliczu tego wydarzenia spadają przeróżne maski i w jaki sposób definiują się pewne postawy.
Każdy z nas ma w życiu doświadczenie związane z kimś – najczęściej członkiem rodziny – kto z jakiegoś powodu nie chce się czegoś nowego nauczyć. Albo trzeba mu pomagać zainstalować telewizor, albo zaprogramować kuchenne radio, albo nagrać w telefonie wiadomość, czy wreszcie pomóc wykonać przelew przez Internet. Ja na przykład mam znajomego, którego żona wprawdzie prowadzi samochód, ale na stacji benzynowej jest bezradna i zawsze do niego dzwoni, żeby się go zapytać co ona ma przycisnąć i kiedy. On się naturalnie z tego powodu złości, ale wydaje mi się, ze ktoś kto patrzy na całą sytuację z boku, potrafi się w tym momencie życzliwie uśmiechnąć. Zwłaszcza gdy wie, że ta pani to bardzo miła osoba, życzliwa i poza tym wcale nie głupia.
Do czego zmierzam? Do tego mianowicie, by zadeklarować, że jeśli mam kogokolwiek oceniać na poziomie emocjonalnym, to zdecydowanie mam więcej szacunku do ludzi, którzy widząc jak ta kobieta gapi się w ten licznik na stacji benzynowej, czują do niej bardziej sympatię, niż nienawiść. Powiem więcej. Ludzi, którzy się na nią złoszczą, bardzo, ale to bardzo, nie lubię. Natomiast ludzi, którzy z niej szydzą – nienawidzę. Ja wiem, że za tymi moimi emocjami stoi coś pewnie bardzo niepoważnego, ale tak mam i zupełnie jest mi z tym dobrze.
A zatem, kiedy piszę ten tekst, muszę powiedzieć, że tak naprawdę wcale mi nie chodzi ani o samego Jarosława Kaczyńskiego, ani o moje własne przywiązanie do tradycyjnego porządku. Kiedy piszę ten tekst, mam na oku głównie ludzi, którzy tak bardzo się zachłysnęli tzw. postępem, że tym swoim zachłyśnięciem nas terroryzują. Ja nie mam nic przeciwko komuś, kto odkrył w sobie fascynację nowoczesnością i świetnie sobie w nowoczesnym świecie radząc, korzysta z jego zdobyczy do woli. Ja potępiam tych, którzy to, że stali się częścią tego świata, odbierają jako swój wielki sukces, i jednocześnie czują pogardę do tych, co wolą pozostać z tamtej strony.
W ostatnich dniach, kiedy Jarosław Kaczyński próbuje się włączyć w tak zwane blogowanie, a więc dał sobie powiedzieć, że może warto na starość się przełamać i spróbować czegoś co z pewnością nie jest trudne – bo nie może być trudne coś co jest dostępne nawet dla bandy skończonych idiotów – a niesie ze sobą bardzo dużo przyjemności i pożytku, czuję do niego samą czystą sympatię. Natomiast kiedy taki Marek Migalski, czy Radek Sikorski szydzą z niego, jednocześnie się tak żenująco nadymając, to myślę sobie, ze by było fajnie, gdyby stało się coś takiego, że któregoś dnia, kiedy któryś z nich uruchomi swojego laptopa, to ten laptop im z kolei uruchomi dziesiątki tysięcy pedofilskich stron internetowych, które się natychmiast tam skutecznie zainstalują, na ich skrzynki mailowe zaczną przychodzić setki ofert dziennie od tajlandzkich gangów handlujących dziećmi, i w tym samym momencie system wygeneruje odpowiedzi na te maile z finansową ofertą, na ich komórki zaczną przychodzić obce, choć bardzo jednoznacznie brzmiące esemesy, z ich kont zaczną automatycznie wychodzić odpowiednie przelewy, i wreszcie któregoś dnia w ich ogródku pojawi się paru wybiedzonych skośnookich chłopców.
I chciałem się tu bardzo solidnie zastrzec, że wcale mi nie chodzi o to, żeby im narobić kłopotu i sprawić jakąkolwiek przykrość. Mam na sercu wyłącznie to, by wreszcie jeden i drugi mogli w pełni docenić potęgę nowoczesnej techniki. I jednocześnie przestali rechotać. Bo ten rechot potrafi być naprawdę irytujący.

środa, 25 sierpnia 2010

Migalski? Nie skorzystam. Wolę Gowina.

Powstanie i kształt mojej notki odnoszącej się do osoby Marka Migalskiego i jego tzw. Listu Otwartego do Jarosława Kaczynskiego związany był, wbrew temu co niektórzy sądzą, nie z próbą pokazaniu światu, co sadzę o Marku Migalskim w ogole, i jak ten mój sąd potrafię dźwięcznie wyrazić, lecz ze zwykłą potrzebą zwrócenia Migalskiemu uwagi na dwie rzeczy – że po pierwsze uważam, że on zrobił bardzo źle, że napisał ten list, a po drugie, że uważam próżność za grzech. Nie głupotę, nie podłość, ale zwykłą próżność. Co więcej, sam fakt, że postanowiłem w ogóle problemem Migalskiego się zająć i w ogóle się do niego odzywać, świadczyć mógł wyłącznie o tym, że ja uważam, że do niego gadać warto. A to, w dzisiejszych ciężkich czasach, uważam za informację ciekawą.
Zapewne z powodu emocji, jakie list Migalskiego wywołał i ze względu na to, jakie argumenty dał on ludziom złym i występnym, by jeszcze skuteczniej niszczyć zarówno świętą pamięć Lecha Kaczyńskiego i dręczyć wciąż żywe serce Jarosława, potraktowano ten mój wpis, jako okazję do tego, żeby ta dyskusja zmieniła się w festiwal gnojenia samego Migalskiego. Otóż muszę tu oświadczyć, że nie takie były moje intencję. Marek Migalski w żaden sposób nie jest dla mnie kimś, kogo widziałbym najchętniej utopionego w łyżce zupy. Ja mogę uważać, że on jest gwiazdą, która popadła w tandetę. Mogę uważać, że Migalski jest człowiekiem w znacznie mniejszym stopniu, niż na to niekiedy wygląda. Mogę nawet uznać, że on jest zwyczajnie nadętym bucem, który jedynie ma ten talent, by to swoje bucostwo ukrywać. Nie uważam natomiast, że to iż on napisał ten idiotyczny list do Kaczyńskiego, stawia go w rzędzie tych, o których mamy sobie przypomnieć, kiedy wreszcie przyjdzie czas.
Przyjrzyjmy się proszę, kim jest Marek Migalski. Jest on otóż stosunkowo świeżym komentatorem politycznym i politykiem, który odniósł niezwykły publiczny sukces. Jest człowiekiem stosunkowo młodym, moim zdaniem bardzo przystojnym, o w sposób oczywisty ujmującej powierzchowności i manierach. Jest przy tym dowcipny, inteligentny, grzeczny i wesoły… i przy tym wszystkim, jeśli idzie o poglądy polityczne, świetnie wie, że to co się w Polsce od kilku lat wyprawia, to zbrodnia i syf. Każdy kto miał okazję poznać Migalskiego osobiście wie, że Migalski to ktoś z kim byłoby świetnie się znać i przyjaźnić. Pod jednym wszakże warunkiem – że ta znajomość i przyjaźń nie będzie od niego zbyt wiele wymagała. Dlaczego? Bo Marek Migalski to gwiazdor, który czas ma bardzo ograniczony. Szczególnie ostatnio, kiedy na poziomie osobistym wszystko układa mu się wręcz idealnie.
I przepraszam bardzo, ale czy ja mam za to Migalskiego znienawidzić? Mowy nie ma! Jeśli można, to ja bardzo proszę, żeby mi pozwolić moją nienawiść zachować sobie dla wielu – naprawdę wielu – innych osób. To że ktoś jest próżny i zapatrzony w siebie, nie jest dla mnie najmniejszym problem, jeśli idzie o moje z tym kimś relacje. Mam już swoje lata, i w życiu miałem kilku nawet przyjaciół, którzy byli zapatrzeni w siebie do porzygania. Ludzi, z których wszyscyśmy się śmiali, ale jednocześnie tę ich słabość tolerowali i w dalszym ciągu uważaliśmy ich za swoich kumpli. Dla mnie Marek Migalski to przede wszystkim bardzo inteligentny, czarujący człowiek, o bardzo stabilnym poczuciu tego co dobre, a co złe, którego spotkało to nieszczęście, że nagle, prawie bez konieczności rezygnacji z jakiejkolwiek części siebie, osiągnął publiczną i finansową pozycję, która pozwoliła mu niemal z dnia na dzień powiedzieć wszystkim wybranym przez siebie dupkom, żeby się walili, i jedyne co dziś w związku z tym musi robić, to dbać, żeby tej pozycji nie stracić. I oczywiście żeby ci, na których mu zależy wciąż go bardzo lubili. Takich jak on, ja jestem w stanie pokazać w naszym życiu publicznym dziesiątki, a każdy z nich nie będzie ani trochę tak jak Migalski mądry i porządny. Wręcz przeciwnie – zdecydowana większość z nich, to przeważnie bezwzględne i głupie skurwysyny.
Kogo więc nie lubię? Każdy z nas, jestem pewien, może w tej chwili wymienić całą plejadę nazwisk, które funkcjonują w tym naszym świecie jako symbole tego, co się może stać z człowiekiem, kiedy ulegnie czystemu złu. I powiem zupełnie uczciwie, nie mam żadnej ochoty, żeby się tu akurat za nich brać. Zwrócę uwagę może jedynie na jednego z nich, i to może właśnie dlatego, że to akurat nie on jest – moim zdaniem zresztą jak najbardziej niesłusznie – traktowany, jako ktoś komu zawsze można dać tę jedną jeszcze szansę. Mówię o Jarosławie Gowinie. Oglądałem go wczoraj w telewizji, gdzie został zaproszony po to tylko, by jako – co bardzo ciekawe – kontrdyskutant Ryszarda Kalisza, powiedzieć coś na temat tego, że Platforma Obywatelska, jako pierwsza partia rządząca w Polsce od 1989 roku, po cichu, bez zapowiedzi, i bez jak się okazuje zbędnych dyskusji, odważyła się zalegalizować posiadanie narkotyków. Ja w swoim długim życiu miałem do czynienia z przypadkami zakłamania porażającego tak, że trudno znaleźć słowa dla jego potępienia. To co wczoraj wyprawiał Gowin, przekraczało nawet dotychczas najbardziej dramatyczne eksplozje. Ten człowiek to wąż. Najzwyklejszy, śliski, zimny wąż. Jego wysiłki mające nam wyjaśnić, dlaczego jego rząd, legalizując narkomanię, tak naprawdę z nią walczy, przysłoniły nawet tę chwilę późniejszą, obłąkaną zupełnie deklarację, że Pan Bóg, dając jak należy po dupie Kaczyńskiemu, pokazał szczęśliwie, że „jest platformersem”.
I to jest ta żywa ludzka podłość, która wyplenia przestrzeń, w której przyszło nam żyć. On, pokazujący bardzo elokwentnie, w jaki sposób ma w nosie los tych wszystkich zaćpanych na śmierć biedaków, jeśli tylko na szali leży jego osobista kariera; jego partyjny kumpel wyjaśniający, że ani ta katastrofa, ani ta powódź, ani ta zupełnie nowa eksplozja nienawistnego szaleństwa jakiej doświadczamy, nie będą w stanie sprawić, by ten rok uznać za dobry, o ile do końca grudnia nie umrze Jarosław Kaczyński; ten obłąkany socjolog, dowodzący w telewizorze, jak to dzień 3 sierpnia wreszcie pozwolił wyjść z marginesu tym wszystkim ludziom, dotychczas spychanych na margines i tępionych przez mainstream za swoją czystą, niewinną i prostą nienawiść do Koscioła; wreszcie ten półprzytomny staruszek, dukający te swoje „tego”, bo już nawet nie wie, czy chcą od niego, by obrażał Jarosława Kaczyńskiego, czy opowiadał kolejną anegdotę o tamtych dziwkach, które przed stu pięćdziesięciu laty przepuścił przez swoje łóżko. To są moje typy. Migalski nie. Nawet jeśli za tydzień wyjdzie na jakąś estradę przebrany za kowboja i z jakimś gówniarzem w kapturze wyrapuje tekst o Katyniu.
Ja Migalskiego lubię i uważam że Migalski jest nie tylko mi bardzo potrzebny. Choćby po to, żeby przy najbliższej okazji wziąć za łeb jednego z tych parszywców i ich publicznie wytargać za uszy. Tak jak tylko on to potrafi. I co najważniejsze, jest szczerze gotów to zawsze dla nas zrobić. Podobnie jak ja jestem zawsze chętny, żeby mu powiedzieć, co o nim myślę, kiedy zachowuje się zwyczajnie niepoważnie.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Refleksja bardzo otwarta na temat pewnego jeszcze bardziej otwartego listu

Kiedy pisałem swoja poprzednią notkę o potrzebie uwzględnienia perspektywy takiej oto, że być może przyjdzie nam w tej wojnie zacząć walić z baśki, a nawet jeszcze kiedy ową notkę umieszczałem na blogu, nie znalem listu, jaki Marek Migalski wysłał do prezesa Kaczyńskiego. Więcej – nie wiedziałem nawet, że w ogóle myśl o jego napisaniu zrodziła się w głowie dr Migalskiego. Tym bardziej jednak zbieżność obu tekstów, a więc mojego o baśce i Migalskiego o jego dramatycznym poczuciu niespełnienia, wydaje się być dość ciekawa. Czyżby moja bezgraniczna sympatia do Marka Migalskiego miała też swój poziom metafizyczny?
Bo, trzeba Wam wiedzieć, ja do Migalskiego mam stosunek irracjonalnie entuzjastyczny. Jeszcze kiedy go oglądałem w telewizji w roli zwykłego komentatora, jak mówili mądrzy ludzie, na usługach PiS-u, byłem zachwycony każdym jego słowem i każdą jego analizą, a później, kiedy już miałem okazję go poznać osobiście mój podziw dla niego wyłącznie wzrastał. I za jego inteligencję – co zawsze muszę podkreślić, inteligencję w najlepszym słowa tego znaczeniu – za jego niezwykły urok, za wdzięk, uprzejmość i bezpretensjonalność. Nie wiem, ilu z Was udało się poznać Migalskiego osobiście, ale jestem przekonany, że ktokolwiek go zna bliżej, wie, o co mi chodzi, kiedy mówię, że nawet jeśli on udaje, to nic nie szkodzi. Niech sobie udaje.
No i dziś mamy z Migalskim problem. I kiedy to mówię, wiem, że w tym akurat wypadku nie ma mowy ani o moim zacietrzewieniu, ani starczej zawziętości, która mnie zamknęła na jakiekolwiek argumenty z drugiej strony. Wystarczy choćby zajrzeć na sondę, jaką przeprowadził Salon24 wśród osób tam zaglądających. Większość bowiem uczestników tej ankiety twierdzi, że Migalski zwyczajnie odjechał, a już zdecydowana większość twierdzi, że odjechał całkiem lub częściowo. I nie mam wątpliwości, że nie jest przy tym tak, że klientela Salonu24, to w większości podstarzała pisobolszewia. A zatem, tu jednak jest coś nie w porządku z samym Migalskim.
Myślę, że nikt nie powinien mieć wątpliwości co do tego, że na temat jego obecnego zachowania i listu, o którym dudnią od wczoraj wszystkie media mam swoje do powiedzenia. Inna sprawa, czy mam na ten temat gadać ochotę. No ale wszystko wskazuje, że nie bardzo mam inne wyjście. Każdy dzień przynosi nowe wydarzenia, a to akurat jest jedno z tych bardziej ważnych. Powiedziałbym, najważniejszych. Zanim jednak przejdę do sedna, chciałbym powiedzieć, że nie mam do Migalskiego najmniejszych pretensji o to, że pisze co mu leży na sercu. Nie mam też żadnych wątpliwości, że jego świętym prawem jest krytykowanie tego co robi Jarosław Kaczyński i jego najbliższe otoczenie, i proponowanie rozwiązań, które on – choćby tylko on – uważa za słuszne. Jestem szczerze przekonany, że ostatnią rzeczą za jaką Migalski może być potępiony w Prawie i Sprawiedliwości, to za to, że ośmielił się powiedziec, że Jarosław Kaczyński prowadzi kiepską politykę, nawet jeśli temu stwierdzeniu towarzyszyłby postulat zmiany władz partii. Z mojego punktu widzenia, Marek Migalski, jak i ktokolwiek zresztą inny, mogą sobie na temat PiS-u i Kaczyńskiego gadać, co im ślina na język przyniesie, pod warunkiem, że będą merytoryczni i uprzejmi, i jeśli ktokolwiek się za to ma na nich obrazić, to z całą pewnością nie będzie to Jarosław Kaczyński.
Ale to też idzie w drugą stronę. I Jarosław Kaczyński i każda inna osoba związana emocjonalnie z tym projektem może Migalskiemu powiedzieć, co sobie o tych jego wywodach, a także o nim samym i o stanie w jakim się znalazł, myśli. Bo, wbrew temu co głosi banda jakiś albo wynajętych, albo zaczadzonych komentatorów, PiS to jest partia, gdzie na każdego kto się bez sensu obraża, większość patrzy w najlepszym wypadku ze zdziwieniem. Bo prawda jest taka, że PiS to jest partia ludzi inteligentnych, intelektualnie samodzielnych i odważnych w głoszeniu swoich poglądów.
Skoro to sobie już wyjaśniliśmy, mogę spokojnie przejść do samego Migalskiego i jego kuriozalnego listu, i powiedzieć, że Migalski ostatnio zachowuje się, jakby oszalał, albo uznał, że znalazł metodę na poprawienie sobie samopoczucia po wyborach, których nie udało nam się wygrać. I wcale nie chodzi mi o to, co on w tych swoich, z mojego punktu widzenia dziwnych, wypowiedziach, chce nam powiedzieć. W końcu wszyscy dyskutujemy. Jedni mają takie opinie, inni inne, a inni jeszcze inne. Ja na przykład dochodzę do wniosku, że styl kampanii wyborczej, na jaki zdecydował się Jarosław Kaczyński i jego sztab był jednak nieskuteczny. Że lepiej było do prowadzania tej kampanii wziąć nie Pawła Poncyliusza, lecz Jacka Kurskiego, że trzeba było gadać wyłącznie o katastrofie i oczywiście, że należało od samego początku, bez oglądania się na to co o nas mogą powiedzieć ci co nas nienawidzą, a przede wszystkim zgodzić się na to, by Marta Kaczyńska brała w tej kampanii jak najbardziej aktywny udział. A jeśli mój kolega LEMMING, czy ktokolwiek inny uważa że się mylę, to nic w tym złego. Problem z Migalskim polega na tym, że jego ostatnie zachowania bardziej niż o jego poglądach świadczą o nim samym. Że forma tego listu, a przy tym oczywiście i trochę sama jego treść, wskazują na to, że on chyba jednak nie jest aż tak inteligentnym i uroczym człowiekiem, jak się mogło wydawać. Że w nim jest coś co świadczy o tym, że on ma tam coś jeszcze, o czym na co dzień nas nie informuje.
Otwarty list, jaki Migalski zaadresował do Jarosława Kaczyńskiego zawiera niemal pełne cztery strony tekstu, w układzie edytorskim, jakim mamy tu okazję niemal codziennie się zajmować. A więc jest niemal dwukrotnie dłuższy od tego co ja tu najczęściej – ku ubolewaniu miłośników krótkiej formy – wklejam. Jest nawet dłudzy od tego wpisu, bardzo jednak długiego. I nie jest to literacka pogawędka adresowana do czytelnika, który dał już wielokrotnie do zrozumienia, że na to czeka i się tym bawi, ale tak zwany bryk, którego miejsce byłoby raczej w Gazecie Wyborczej, i to w dodatku na stronie o gospodarce, a nie na biurku Prezesa, który ostatnio tak jakby miał inne sprawy na głowie – zauważył Pan to, Panie Pośle? – niż podziwianie narracyjnej bystrości jednego, choćby nawet i wybitnego, z komentatorów. Moje dzieci mówią mi, że ja nie powinienem dosłownie traktować tego adresu. Że wprawdzie tekst Migalskiego nosi tytuł listu do Kaczyńskiego, ale tak naprawdę jest polityczną wypowiedzią adresowaną do… no właśnie, nie za bardzo wiadomo kogo. Ale niech nawet będzie tak, że oni mają rację. Że to nie chodzi o Kaczyńskiego, tylko o politykę i o miejsce w niej, jakie dla siebie widzi Migalski. Sytuacja w jakiej dziś znajduje się Polska i sam Jarosław Kaczyński, sprawia jednak, że można na niego reagować wyłącznie na dwa sposoby – albo niesmakiem, albo podejrzeniem, że Migalski coś tam jednak chowa po kieszeniach. No i do kogo wreszcie on adresuje te żenująco śliskie zapewnienia o swojej nieskończonej wdzięczności za to, że Jarosław Kaczyński dał mu to co on dziś ma, kiedy wydawało się, że za chwilę nie będzie miał nic, jak tylko jakąś opętaną panią sędzię na głowie, jeśli nie do Jarosława Kaczyńskiego? A jeśli do niego, to jak on – człowiek tak inteligentny i umiarkowany – mógł się okazać tak pyszny, że uznał, że te słowa do Kaczyńskiego dotrą i że dotrzeć powinny?
Jest więc dla mnie list Migalskiego okrutną zagadką. Domyślam się, że on go napisał, bo jest politykiem i coś kombinuje. Jego prawo, ale nie mam pojęcia, co tak inteligentny człowiek jak on może w tej sytuacji, i przy ostatnich doświadczeniach tak zwanej Polski Plus, czy Marka Jurka, kombinować? Biorę też pod uwagę, że za tym listem stoi jedynie zwykła, skromna potrzeba podzielenia się swoimi opiniami z naszą sceną polityczną. Ale tego akurat tym bardziej nie rozumiem, już ze względów czysto praktycznych. Kogo bowiem obchodzi, co Migalski sądzi o Kaczyńskim, o ile z jego opinii nikt nie będzie miał żadnego pożytku, poza chwilową satysfakcją jakichś paru czarnych komentatorów? Widzę też jeszcze inną możliwość. Że Marek Migalski stal się ofiarą swojego własnego sukcesu i zwyczajnie odjechał. Że doszedł do wniosku, że on jest poważna gwiazdą i że na jego słowa wszyscy z niecierpliwością czekają. Że on jest jak Palikot, tyle że nie dla idiotów, lecz dla ludzi posiadających prosty wdzięk i zwykłą ludzką elegancję. I że to jest bardzo przyjemnie, jak człowiek nagle jest tematem głównych wiadomości. I to w dodatku jako wzór bezkompromisowej, lecz mądrej odwagi. A coś takiego, jak List Otwarty Do Jarosława Kaczyńskiego, to bardzo dobry środek do tego, by zrobić sobie dobre wejście tam. Właśnie tam.
Wczoraj, w jednym z komentarzy na tym naszym blogu, Traube zwrócił uwagę na fakt, że Jarosław Kaczyński jest głównym, by nie powiedzieć, że niemal jedynym tematem pierwszych codziennych wiadomości we wszystkich możliwych mediach. Ja z kolei zauważyłem całkowicie świeży komentarz jakiegoś onetowca, który żalił się, że dopóki Jarosław Kaczyński będzie rządził, w Polsce nie będzie dobrze. A więc wygląda na to, że to jest ten temat. Jarosław Kaczyński. On, jak zawsze, jest w polskiej politycy polskiej i początkiem i końcem. No a przede wszystkim trampoliną, po której kto chce może sobie poskakać, w nadziei, że może nagle uda mu się ten jeden naprawdę dobry skok. I że Marek Migalski po długich miesiącach jak najbardziej zasłużonych sukcesów uznał, że chyba sam już nie da rady. I że czemu nie skorzystać z Kaczyńskiego? A więc zgrzeszył podwójnie: pychą i próżnością.
Ktoś kiedyś powiedział, że to co się liczy, to rzeczy najdrobniejsze. I że jeśli chcemy poznać źródło naszych poszukiwań, należy szukać szczegółu. I oto proszę bardzo – jest szczegół. Już pierwsze zdanie listu Migalskiego daje nam coś niezwykłego: „Pozwalam sobie na wysłanie do Pana listu w tej właśnie otwartej formie, bowiem chciałbym, iżby sprawy, o których będzie tutaj mowa, mogły stać się tematem powszechnej w naszej partii dyskusji”. Patrzę na to „iżby” i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Co on wyprawia? Czy on oszalał? Czemu on nie napisał normalnie „żeby”, albo króciutko „by”? Ostatnio jak miałem okazję pękać ze śmiechu – zresztą nie tylko ja – na tego typu styl, to było jeszcze w starych czasach, gdy głównym autorytetem był jeszcze Adam Michnik. To on właśnie aż do przysłowiowego porzygania zadręczał nas tymi wszystkim „jakożby” i „azaliż” czy „zawżdy”. Z jednej strony śmialiśmy się z tego, a z drugiej wiedzieliśmy, że to musi o czymś świadczyć I to wcale nie zgodnie z tym, co sobie Michnik zamyślił.
To pogadaliśmy sobie, Panie Pośle, prawda? Niech Pan tylko nie mówi, że się Panu nie podobało. W końcu jest debata, czy nie?

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

O Marku Migalskim, rock and rollu i gołąbkach

Wśród rzeczy, których mi w życiu brakuje, szczególnie w tych ciekawych rozpolitykowanych czasach, to kompetencje socjologiczne. Oczywiście, bardzo uważnie staram się obserwować wszystko to co się wokół mnie dzieje, przedstawiać odpowiednie oceny i wyciągać właściwe wnioski, niemniej wszystko co sobie myślę musi być, siłą rzeczy, skażone moim amatorstwem. Ktoś mi może powiedzieć, że kiedy człowiek jest głupi, powinien korzystać z pomocy fachowców. I tak, jeśli ktoś nie wie, co się dzieje w gospodarce, może się zwrócić o opinię do wybitnego ekonomisty, jeśli ma dylematy natury historycznej, z pewnością odpowiednią pomocą będzie mu służył wybitny historyk, a jeśli przytłacza go jakaś zagadka na poziomie miejskiej ulicy, czy wiejskiej drogi, wystarczy posłuchać, co na ten temat mówi znany i wykształcony socjolog. Niestety jednak, tu jest jeszcze gorzej, bo – jak mi podpowiada doświadczenie – w momencie gdy już się wydaje, że można się czegoś mądrego dowiedzieć, to wychodzi na to, że owi wybitni fachowcy, w większości wypadków, albo są na pensji u tych, którzy mają interes w tym, żebym wiedział jak najmniej, albo całą swoją ekspercką wiedzę czerpią wyłącznie ze swojej histerii. No i wtedy, niestety, nie pozostaje mi nic innego, jak patrzeć, słuchać, kombinować, a jak zrobi się zbyt duszno, wyjechać na wieś i porozmawiać z ludźmi, którzy w większości są tak jakoś skonstruowani, że jeśli czegoś nie ma, to tego nie widzą. I odwrotnie.
No i, jak się ostatnio, tu w Salonie, bardzo jednoznacznie okazało, mogę sobie poczytać, co na temat różnych rzeczy sądzi Marek Migalski. Blogowy wpis Migalskiego http://migal.salon24.pl/118986,snobizm-na-po-milego-rechotu-panie-jourdain przeczytałem, będąc w moim Przemyślu na końcówce wakacji i, ze względów technicznych, mogłem się nim tylko zachwycić i następnie tylko króciutko go skomentować. Tymczasem, jest to tekst, który stanowczo zasługuje na znacznie więcej. Znacznie więcej niż słowa pochwały ze strony tych, których analiza Migalskiego intelektualnie wzmocniła, ale też znacznie więcej niż słowa wyplute przez tych, których Migalski swoim tekstem najpierw obnażył, a następnie ustawił pod ścianą i kazał im już tam tylko stać.
A tekst Migalskiego jest w gruncie rzeczy bardzo skromny. Krótki, bardzo konkretny, z jedną właściwie, bardzo prościutką, myślą. Że w dzisiejszej Polsce, popieranie Platformy Obywatelskiejnie jest ani przemyślanym gestem politycznym, ani prostym odruchem emocjonalnym, lecz najbardziej ordynarnym wyborem kulturowym, i to na dodatek o wyjątkowo zawstydzającym charakterze. Jak twierdzi Migalski, mamy tu do czynienia wyłącznie ze snobizmem i najbardziej płytkim konformizmem. Ludzie, którzy stanowią elektorat Platformy Obywatelskiej – zdaniem Migalskiego – w swojej decydującej większości – traktują całą przestrzeń publiczną, a w tym oczywiście politykę, jak towar. I to towar dowolnego typu. Dla ciała, dla ducha, dla serca – obojętne. Towar. W efekcie, jak to pięknie pokazuje Migalski, człowiek, który w całym swoim życiu – pomijając czysto fizjologiczne czynności – wykazuje odruchy wyłącznie stadne, nie jest w stanie reagować indywidualnie również na poziomie polityki. I stąd, jeśli ktoś uważa, że zagwarantuje sobie odpowiednią społeczną pozycję czytając Witkowskiego, jadając w sushi barach, klaszcząc po wylądowaniu samolotu i słuchając Buena Vista Social Club, w sposób całkowicie naturalny, musi czuć pogardę do Kaczyńskich i sympatię do wszystkiego, co jest kojarzone z Platformą Obywatelską. Z tego właśnie powodu, że PO jest tak samo elementem owej ‘kultury supermarketu’, jak cała reszta tej tandety, której zaledwie kilka przypadkowych elementów zechciał wymienić Migalski, a która jest przecież o wiele bogatsza i o wiele śmieszniejsza.
Tekst Marka Migalskiego wywołał niezwykłą reakcję. Kiedy to piszę, pod jego wpisem znajduje się niemal dwieście komentarzy, w większości pełnych zrozumiałego oburzenia. A ja się zastanawiam, co to się stało, że tak krótki tekst, zawierający tak prostą i z pozoru niekontrowersyjną tezę, wywołał takie zainteresowanie. W tak zwanych lepszych zakątkach Polski, już jakiś czas temu przyjęło się uważać, że część społeczeństwa związana emocjonalnie z Prawem i Sprawiedliwościąto brzydkie, niesympatyczne i niewarte szacunku głuptasy. Marek Migalski napisał tekst, w którym zasugerował, że jest wręcz odwrotnie. Można by było się spodziewać, że wszyscy ci którzy nie zgadzają się z opinią Migalskiego machną ręką i z dumą pozostaną na swoich pozycjach. Tymczasem wrzask podniósł się taki, że zarówno Migalskiemu jak i nam wszystkim, którzy znajdują w Migalskiego diagnozach sens, pozostaje tylko bić brawo. No bo jak można reagować na coś, co w pełni symbolizuje, z jednej strony, komentarz tego biedaczka, który, jak dziecko, próbuję się ratować przed słowami Migalskiego, zapewniając, że on ani nie chodzi do sushi, ani nie słucha Rubika, ani nie klaszcze w samolocie i żeby go w to nieszczęście nie wpychać, a z drugiej, cudowny w swojej nagości, tekst użytkownika podpisującego się MiddleFinger, a który muszę tu przytoczyć w całości: „Obciach, panie fruwający smętologu, to jest głosowanie na partyjkę, której najebani jak stodoła posłowie rozwalają sie wózkiem golfowym po zagranicznych hotelach.
Obciach, panie smędzacy ornitologu, to jest glosowanie na partyjkę, której wiceszefunio przyłazi na kacu ze swoim zawszonym kundlem do Sejmu i każe straży marszałkowskiej z kundlem wychodzić, żeby mógł sie wysrać na trawniku.
Obciach, panie pisologu, to jest glosowanie na partyjkę, której wysocy funkcjonariusze obiecują przekupnym posłom z innych partyjek regulowanie ich prywatnych długów z kasy Sejmu.
Pan i pańska g....o warta partyjka jesteście jak szambo, które wywaliło i które trzeba z powrotem zagnać do ścieku, gdzie wasze miejsce.
Już niedługo się tam znajdziecie.”
W komentarzu, pod tekstem Migalskiego, napisałem, że Migalski swoją diagnozą trafił intelektualną i kulturową pustkę elektoratu Platformy prosto między oczy. I gdybym miał więcej czasu i możliwości, napisałbym jeszcze, że trafiając ich tak celnie, nie pozostawił im nawet najskromniejszej możliwości obrony. O ile, oczywiście nie będziemy obroną nazywać tych smętnych zawodzeń, które – jeśli mi wolno skorzystać z mojego ulubionego porównania – muszą się prezentować, jak najnowszy koncert zespołu U-2 (który, w moim mniemaniu, mógłby się jak najbardziej uczciwie znaleźć na liście obciachów posła Migalskiego) na tle wszystkiego tego, co cywilizowany świat przyjął określać mianem rock’n’rolla. Albo, jeśli komuś to porównanie nic nie mówi, jak surowa ryba jedzona przy pomocy dwóch patyków, obok, choćby, mielonego mięsa z ryżem, zawiniętego w kapustę, a popularnie zwanego gołąbkiem. Albo, jeśli i to kogoś z czytelników tego bloga nie przekonuje, jak Donald Tusk naprzeciwko Jarosława Kaczyńskiego.

środa, 15 lipca 2009

Z powrotem w Europie

Mój poprzedni wpis poświęciłem popowym intelektualistom nie dlatego, że uważam sprawę za bardzo istotną dla losów naszej Polski (choć, owszem, nie byłoby źle, gdybyśmy zechcieli problemowi poświęcić trochę więcej uwagi), ani też dlatego, że akurat nie miałem innych – bardziej pasjonujących tematów – pod ręką. Nic podobnego. Sprawa, o której pisałem tak bardzo mnie zaabsorbowała i była na tyle bieżąca, że nie miałem po prostu wyjścia. Tak czy inaczej, problem sztuki w ogóle, a sztuki Davisa Thomasa w szczególności, jest obiektywnie tak bardzo bez znaczenia, ze naprawdę nie ma o czym mówić. Chodziło w gruncie rzeczy jedynie o tych nieprzytomnych intelektualistów. Problem jednak został odfajkowany, a zatem można się zająć tym, co zdecydowanie bardziej istotne. Zapraszam.
Kiedy spędzałem czas w Poznaniu w gościnie u ojca Rachmajdy i jego Karmelitanów, ukazał się weekendowy Dziennik, który kupiłem sobie w niedzielę do pociągu, a w którym Marek Migalski udzielił wywiadu Piotrowi Gursztynowi, pracownikowi owej gazety http://www.dziennik.pl/opinie/article413455/Migalski_Kwasniewska_nie_ma_szans.html.
Cała rozmowa była, jaka była. Migalski trzymał zwykły dla siebie poziom, a Gursztyn wymyślał kolejne pytania. Nic więc szczególnie sensacyjnego. Natomiast ja zwróciłem uwagę na sam początek. A początek był taki:
Piotr Gursztyn: Ma pan już jakieś wrażenia z Brukseli i Strasburga?
Marek Migalski: To moloch, i to stworzony celowo. Tak ogromny i przepastny, by nikomu nie chciało się szukać kanałów informacji i tego, co jest tam prawdziwą władzą. Ponadto nas, eurodeputowanych, obdarowuje się całkowicie legalnie wielkimi profitami. Na przykład po roku sprawowania mandatu przysługuje już emerytura. Po pełnej kadencji emerytura będzie dwa razy wyższa, po dwóch kadencjach jeszcze wyższa. Mam wrażenie, że komuś zależy, by eurodeputowani skupiali się na tym, by dobrze się urządzić, a odczepili się od tych, którzy podejmują decyzje.”
Proszę zwrócić uwagę na to, co Migalski chce nam powiedzieć. On – świeżo upieczony europejski parlamentarzysta – zwraca uwagę na jedno. Cały ten projekt, któremu jakiś spryciarz nadał piękną nazwę Europa, a następnie skutecznie zadbał, żeby tę nazwę w tym kształcie zarejestrować, stanowi jeden system i to system absolutnie wyjątkowy. A wyjątkowy wcale nie dlatego, że nastawiony wyłącznie na korupcję. Tego akurat mieliśmy zawsze pod dostatkiem. Mówimy o systemie, który jest nastawiony na korupcję całkowicie intencjonalnie, oficjalnie i w majestacie prawa. Systemie, który korumpuje, nie dlatego, że takie nastały okoliczności, albo po latach okazało się, że ideały nie potrafiły się zmierzyć z praktyką. Mówimy o czymś, co jest zepsute od samego początku i od samego początku takie własnie miało być. A jeśli nadal istnieje i sobie świetnie radzi, to tylko dlatego, że w międzyczasie stało się częścią świata, a świat się stał oficjalną częścią tego czegoś.
Informacja, czy choćby tylko opinia, przedstawiona przez Migalskiego brzmi naprawdę szokująco. Można by więc sądzić, że – szczególnie kiedy padła na samym początku tej rozmowy – jej następstwem będzie choćby próba refleksji na ten właśnie temat. Nic bardziej mylnego. Piotr Gursztyn, redaktor z krwi i kości, szczególnie wedle najnowszych standardów, jest ponad zwykłe polityczne prowokacje i kontratakuje: „Prawdziwy PiS-owiec powinien dodać, że ten moloch nie tylko korumpuje najbardziej szlachetnych mężów stanów z Polski, ale też i czyha na dobro naszej ojczyzny”.
Migalski cierpliwie objaśnia, o co chodzi: „To wpisywałoby się idealnie w obraz pełnego fobii i lęku przed światem PiS-owca. Ale ktoś, kto chce naprawdę zrozumieć ten mechanizm, przyzna, że w moim opisie jest dużo racji. Nie chodzi o to, że dybią tam na nas masoni i Żydzi, lecz o to, że w Unii Europejskiej toczy się - najnormalniejsza w świecie - walka o władzę i narodowe interesy. Dziwię się tym, którzy tam są od dawna i mówią wyłącznie o euroentuzjazmie, przedstawiają arkadyjsko-bukoliczną wizję stosunków, gdzie wszyscy nawzajem bezinteresownie obdarowują się prezentami. Jest odwrotnie. Parlament Europejski to miejsce realizacji narodowych interesów. Rozumieją to Niemcy, Francuzi, bo po to ich wybierają wyborcy. Żal, że niektórzy reprezentanci Polski tego nie rozumieją”.
Czy to sprawę wyjaśnia i czy ułatwia Gursztynowi choćby minimalne podniesienie poziomu? Ależ gdzie tam! Dalej jest tak jak na początku. Dziennikarstwo, jakie znamy od lat: „Ta wizja nie jest potwierdzeniem obrazu zakompleksionego PiS-owca?” W efekcie, to co wydawało się na początku swego rodzaju rewelacją, zostało w ciągu paru sekund rozmyte i wysłane w przysłowiowy kosmos. Jednak zjednoczone siły publicznego kłamstwa nie mogły pozostawić sprawy w tym, niewyjaśnionym do końca, stanie. A więc już od niedzieli można było wszędzie słyszeć głosy o tym, jak to w tej Europie, jeśli tylko ktoś pragnie działać i działać uczciwie, może to robić bez większego wysiłku. Oczywiście, jak wszędzie, i tam są kombinatorzy i obiboki, ale jest tyle wspaniałych ludzi i tyle ważnych prac do zrobienia, ze dla każdego starczy miejsca. I tak dalej w tym stylu. Oczywiście, nikt ani przez moment nie wspomniał o tym, że są głosy kwestionujące te teorie. Nie ma mowy o jakimkolwiek odczarowywaniu rzeczywistości. Czysta, uczciwa informacja. I tak to leci jeszcze dziś. Oglądamy więc tego niedomytego komunistę Siwca, jak stoi na tle jakiegoś szklanego budynku i tłumaczy wszystkim, którzy niechcąco mogli się za bardzo pochylić nad czarnymi słowami Marka Migalskiego o tym, że się dzieje, oj dzieje, a najlepsze i tak przed nami.
Po co w ogóle o tym piszę? Czy dlatego, ze stało się własnie coś szokującego? Czy może dlatego, ze oto na polskim rynku medialnym nastąpiło jakieś ciężkie załamanie? Oczywiście że nie. Nie stało się w gruncie rzeczy nic. Wszystko się dzieje na znanym nam wszystkim dobrze poziomie. I albo to wszystko któregoś dnia się zawali, albo będzie trwało jeszcze przez jakiś czas, a nam wszystkim nic do tego. Piszę jednak te słowa z bardzo błahego powodu. Właśnie się dowiedziałem, że poseł PSL-u Łuczak, o którym tu niedawno napisałem cały tekst, żeby uhonorować pojawienie się czegoś, co można nazwać pierwszym głupstwem obecnego parlamentu, zrezygnował uroczyście z prac w tzw. komisji do spraw nacisków, bo już ma dość przebywania wśród pajaców, czy jakoś tak. Jasne, prawda? Ten pajac zaprotestował, bo nie mógł znieść pajacowania. Oczywiście, tym samym, poseł Łuczak w jednym momencie posel Łuczak stał się bohaterem medialnej krucjaty przeciwko debilizmowi naszej polskiej polityki. Ale – jakżeby inaczej! – pierwsza moralną ofiarą tego, co z tą własnie polityką uczynili politycy Prawa i Sprawiedliwości. Właśnie gadają o tym w telewizji. Sprawa Europy została na razie załatwiona. Można wrócić do spraw bieżących. Nawet mamy nowe sondaże. Platformę – jak się okazuje – popiera ponad 50% badanych, czyli tyle samo ile uważa, że rząd Platformy jest do bani. Przynajmniej ci wszyscy, którzy wyszli z poznańskiego koncertu Pere Ububędą mogli odetchnąć od nadmiaru abstrakcji.
No więc ja też pozwolę sobie podreptać do centrum. Sprawy sztuki mamy załatwione. Wracamy na ring.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...