Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Beatles. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Beatles. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 15 lipca 2019

Let's sing along with John, Paul, George and Ringo


      Są dwa powody, dla których zdecydowałem się dziś nie dzielić świeżymi refleksjami, ale przedstawić Państwu jeden z rodziałów z mojej książki o cieniach na SS Mantola.  Pierwszy jest taki, że z powodu różnych zajęć, faktycznie nie dałbym rady napisać nic nowego, a drugi, że słuchałem ostatnio różnych piosenek Roda Stewarta i pomyślałem sobie, że poza Beatlesami nie ma nikogo o tak wielkim dorobku, gdy chodzi o liczbę popularnych przebojów. Nikt poza tymi dwoma nie jest w stanie tak bogato wypełnić porządnej playlisty, w taki sposób by starczyło na kilka godzin, i żeby to jednocześnie były melodie, które da się zwyczajnie śpiewać. Przypomniałem więc sobie, przy okazji tego Stewarta, Beatlesów, a wraz z nimi rozdział z mojej książki o języku Imperium. No a zatem zapraszam do czytania, no i oczywiście zachęcam do tego, by tę książkę kupować i czytać. Najprościej będzie napisać do mnie na adres k.osiejuk@gmail.com. Naprawdę warto.

       Znałem w życiu dwie osoby, które nauczyły się płynnie posługiwać językiem angielskim i w mowie i w piśmie, ucząc się całkowicie samodzielnie i w praktyce nie korzystając z jakichkolwiek lekcji. Pierwszą z nich był kolega ze studiów, który nie miał języka angielskiego ani w szkole, ani nie uczył się na kursach, ani prywatnie, a wszystko czego się na jego temat dowiedział, to oglądając filmy, słuchając piosenek, a przede wszystkim czytając brytyjską prasę, która wbrew pozorom była w tamtych czasach jak najbardziej dostępna w tak zwanych Klubach Międzynarodowej Prasy i Książki, czyli krótko mówiąc dzisiejszych Empikach. A więc, jak nam sam opowiadał, czytał on jak opętany te gazety, tłumaczył sobie z nich każde słowo, no i w końcu uzyskał taki poziom, że został przyjęty na filologię angielską tu niedaleko w Sosnowcu, a trzeba wiedzieć, że w tamtych latach była to sztuka  wymiarze wyznaczanym przez studia medyczne.  Druga ze wspomnianych osób, to moja młodsza córka, która wprawdzie miała angielski w szkole, jednak na poziomie takim, że równie dobrze moglibyśmy o tym nie wspominać. Co ciekawe, nie uczyła się angielskiego w domu, raz że ja osobiście nigdy nie widziałem możliwości, by uczyć własne dziecko, a dwa, że, wbrew temu, co niektórzy sądzą, my tu po angielsku ani nie rozmawiamy ani w ogóle ten temat w życiu rodzinnym aż tak często się nie pojawia. Jak to więc się stało, że ona dziś z angielskiego jest naprawdę dobra? Otóż w jej akurat wypadku zadziałało wyłącznie słuchanie piosenek i uczenie się na pamięć tych tekstów. Oczywiście, ona musi mieć bardzo szczególne językowe ucho, oraz pamięć, niemniej fakt jest faktem: to co ona dziś niewątpliwie uzyskała, zawdzięcza niemal wyłącznie tym piosenkom.
      Kiedy myślę o tych kilku pozaakademickich sposobach uczenia się języka, a więc czytaniu gazet, oglądaniu filmów, oraz słuchaniu piosenek, odnoszę wrażenie, że dziś już właściwie pozostaje nam tylko ten film. Czemu tak? Sprawa jest prosta: gazety są tak stare jak tamten świat, który już jest dawno za nami, a więc nie jesteśmy nawet sobie w stanie wyobrazić, by któreś z naszych dzieci, czy nawet my sami, nagle kupowali „Daily Mirror”, czy „International Herald Tribune” - a to się wówczas najczęściej czytało - by potem ślęczeć nad tymi zdaniami ze słownikiem. Podobnie niestety jest z piosenką. Wprawdzie ich jest wokół cała masa, niemal wszystkie, nawet jeśli wykonywane przez Duńczyków, czy Belgów w języku angielskim, w swojej znacznej większości w najmniejszym stopniu nie spełniają swojej edukacyjnej roli. Wiąże się to głównie z tym, że akurat tam śpiewany tekst był od zawsze zaledwie  pretekstem do tego, by publiczność mogła się słuchając i tańcząc, również wesoło bawić, podśpiewując sobie w rytm melodii. W efekcie, teksty, których moglibyśmy się nawet nauczyć na pamięć, to często nie są nawet pełne zdania, lecz jakieś skrawki luźnych obrazów bez treści. I niech się nam nie wydaje, że ta prawda dotyczy tylko sztuki z naszego punktu widzenia niższej. Proszę choćby rzucić okiem na znakomitą przecież i w jak najbardziej znakomitym wydaniu piosenkę, przy której w dodatku możemy się znakomicie bawić, a mianowicie „Sweet Dreams” zespołu Eurythmics:
Sweet dreams are made of this
Who am I to disagree?
I travel the world
And the seven seas,
Everybody's looking for something.
Some of them want to use you
Some of them want to get used by you
Some of them want to abuse you
Some of them want to be abused.
      A dalej? Dalej jest już tylko gorzej:
Hold your head up
Keep your head up, movin' on
Hold your head up, movin' on
Keep your head up, movin' on
Hold your head up
Keep your head up, movin' on
Hold your head up, movin' on
Keep your head up, movin' on
      Przepraszam wszystkich bardzo, ale to od tego już lepsza jest “Autobiografia” Perfectu. Przynajmniej gdy chodzi o naukę języka. I to jest bardzo wielka szkoda, bo kiedy sobie przypominam choćby to jak ja sam znałem na pamięć piosenki Beatlesów, Roda Stewarta, Genesis, Dylana, czy, dużo później już The Smiths, to dziś wiem, że ten pociąg już odjechał, a następnego już nie będzie. Popatrzmy choćby na Beatlesów i zauważmy, że tu nie tylko są porządne zdania, ale najbardziej podstawowa gramatyka:
When I get older losing my hair
Many years from now
Will you still be sending me a Valentine
Birthday greetings bottle of wine
If I'd been out till quarter to three
Would you lock the door
Will you still need me, will you still feed me
When I'm sixty-four
You'll be older too
And if you say the word
I could stay with you
I could be handy, mending a fuse
When your lights have gone
You can knit a sweater by the fireside
Sunday mornings go for a ride
Doing the garden, digging the weeds
Who could ask for more
Will you still need me, will you still feed me
When I'm sixty-four
Every summer we can rent a cottage
In the Isle of Wight, if it's not too dear
We shall scrimp and save
Grandchildren on your knee
Vera, Chuck and Dave
Send me a postcard, drop me a line
Stating point of view
Indicate precisely what you mean to say
Yours sincerely, wasting away
Give me your answer, fill in a form
Mine for evermore
Will you still need me, will you still feed me
When I'm sixty-four
      Czemu wybrałem akurat tę piosenkę? Otóż dlatego, że tu jest praktycznie wszystko. I zdania warunkowe, i konstrukcje imiesłowowe, i czasowniki modalne, i Present Perfect i Past perfect, no i - last but not least - tak nieprawdopodobnie bogate słownictwo. Proszę sobie więc wyobrazić teraz ucznia, który słuchając tej piosenki wielokrotnie, w końcu zna ją na pamięć i w efekcie nie jest wręcz w stanie zrobić tak powszechnie występującego błędu jak na przykład „When I will have sixty four years”, a już jako czysty zysk zna na pamięć zwroty takie jak „Who could ask for more?”, „Drop me a line”, czy „If it’s not too dear”.
       A przecież to jest zaledwie jedna z setek podobnie pożytecznych piosenek, nie tylko zresztą Beatlesów.
      Ja wiem oczywiście, że to co tu piszę, jest zarówno nauczycielom, jak i uczniom jak psu na budę, więc te uwagi mogą wyłącznie służyć jako być może ciekawa refleksja na temat świata, któryśmy znacznie przegonili, ale popatrzmy jeszcze na coś, co nie jest tak stare jak Beatlesi, ale i tak należy do świata który minął. Fragment piosenki REM „Losing My Religion”:
That's me in the corner
That's me in the spotlight
Losing my religion
Trying to keep up with you
And I don't know if I can do it
Oh no, I've said too much
I haven't said enough
I thought that I heard you laughing
I thought that I heard you sing
I think I thought I saw you try
Every whisper
Of every waking hour
I'm choosing my confessions
Trying to keep an eye on you
Like a hurt lost and blinded fool, fool
Oh no, I've said too much
I set it up

       Tu oczywiście nie ma zbyt wiele rzucającego się w oczy sensu, o który warto by się było bić, jednak spójrzmy, ile tu konstrukcji, które jeśli zapadną nam w pamięć, potrafią się naprawdę przydać. Choćby to „I heard you laughing” i chwilę później „I heard you sing”. Daję słowo, że na empikowych kursach tego nas nikt nie nauczy. Dlaczego? Bo ci którzy tam uczą, w najlepszym wypadku słuchają Moniki Brodki. W najlepszym.


            .

niedziela, 13 stycznia 2013

O przemożnej potrzebie bycia psem

Tekst jaki tu zamieściłem wczoraj, a dotyczący w głównej mierze czegoś, co tradycyjnie już nosi nazwę Lasu Smoleńskiego, został przyjęty nad podziw dobrze, choć jednocześnie wzbudził cały łańcuch bardzo ciężkich nieporozumień. Doszło wręcz do tego, że pewien bloger postanowił poświęcić mu osobny wpis, w którym zaatakował mnie za szydzenie z pamięci pomordowanych w Smoleńsku osób.
I to jest coś fantastycznego. Ja piszę tekst, który w swoim zamierzeniu ma uhonorować poległych w Smoleńsku ludzi, w tym przede wszystkim tych z nich, którzy swego czasu, jak choćby Grzegorz Dolniak i Sebestian Karpiniuk, pod każdym możliwym względem, byli mi co najmniej obcy, a na to przychodzi grupa komentatorów i krzyczy z oburzenia, że ja obrażam pamięć ludzi. Ja piszę tekst, w którym, zamiast – jak mi nakazuje serce i rozum – rozprawić się bez cienia litości z inicjatywą pod nazwą Smoleński Las, zachwycam się ich determinacją i składam im podziękowanie za to, że oni, już chyba jako ostatni, nie pozwalają nam zapomnieć, że tam zginęło nie pięć, nie dziesięć, nie dwadzieścia, ale 96 osób; że oni, chyba już jako jedyni, nie czynią jakiegokolwiek rozróżnienia między śmiercią prezydenta Kaczyńskiego, a któregoś z podrzędnych polityków Platformy Obywatelskiej, czy działaczki feministycznej; że stoją w ciemnościach, na tym wietrze i zimnie, i czytają te nazwiska – wszystkie, jedno po drugim. Piszę to wszystko, a tu słyszę, że przeze mnie przemawia pogarda dla zmarłych. Jak mówię, to jest coś fantastycznego!
A więc – niezrozumienie. Jak zawsze. Można się jednak przyzwyczaić. I myślę, że to owo przyzwyczajenie pozwala mi na podzielenie się jeszcze jedną refleksją, jaka przyszła mi do głowy, kiedy tak stałem w ten ponury wieczór pod tym Pałacem już niestety bez Prezydenta. Jak wiemy, miasto Londyn ma kilka swoich specjalnych punktów, które wystarczy, że nam migną przed oczami, a my już wiemy, że tak, to był Londyn. Tradycyjnie, należą do nich oczywiście budynek Parlamentu, Big Ben, Tower Bridge, może trochę Buckingham Palace, a ostatnio, jak już chyba wszyscy zauważyliśmy, tak zwane London Eye.
Co to jest to London Eye? Myślę, że gdyby zrobić na ten temat jakąś ankietę, większość pytanych odpowiedziałaby, że to jest to wielkie koło nad Tamizą w Londynie, które czasem widać w telewizji. Nie sądzę natomiast, by ktoś wpadł na pomysł, by odpowiedzieć, że London Eye, to taka wielka karuzela. Nic ponad to. Karuzela i tyle wszystkiego. I słusznie, bo w publicznej świadomości London Eye to nie jest żadna karuzela, ale symbol, znak, dokument brytyjskiej potęgi i panowania. Widzimy więc tę karuzelę, i od razu myślimy o Królowej, o Jamesie Bondzie, o Rolling Stonesach, a jak kto bardziej światowy, to jeszcze pewnie sobie przypomni dorsza z frytkami.
Pamiętam jak to „oko” powstało. Pierwsze reakcje, a potem jeszcze cała seria komentarzy, które po niej nastąpiły, ograniczały się najpierw do tego, że to jest kompletna porażka, że ta karuzela zniszczy wizerunek miasta, że ona wreszcie, umieszczona w tak dystyngowanym towarzystwie tej rzeki, tego parlamentu, tej katedry, tego mostu, to ohydztwo pierwszego gatunku, no a potem do nieskrywanej nadziei, że ona, przez jakieś błędy konstrukcyjne, się zawali, i będzie spokój. Dziś to wszystko jest już tylko historią. Dziś London Eye, to, jak mówię, symbol brytyjskiej potęgi i urody Londynu. To James Bond i Mick Jagger w jednym. London Eye to miejsce, wokół którego, i na miejscu i przed telewizorami, każdego roku gromadzą się miliardy ludzi z całego świata, by patrzeć na ten pokaz sztucznych ogni, i świętować nadejście Nowego Roku. Karuzela.
Dużo jest tych szczególnych miejsc w Londynie. Weźmy takie Abbey Road. Wszyscy wiemy, co to takiego, prawda? Beatlesi wydali tę płytę przed nieudanym kompletnie Let It Be, ale podobno to ona stanowi ich ostatni gest – gest z całą pewnością świadczący o ich muzycznej wielkości. A zatem, owszem, „Abbey Road” to płyta wybitna, natomiast nie wydaje się, by ona była wybitniejsza od „Rubber Soul”, „Magical Mystery Tour”, „Pieprza”, czy oczywiście „Revolvera”. Okładka? Nic specjalnego. Beatlesi przechodzą po przejściu dla pieszych przez ulicę, która się właśnie nazywa Abbey Rd. To jest trochę tak jakby Nosowska nagrała płytę pod tytułem „Plac Konstytucji”, a okładka przedstawiałaby ją, plus muzyków z zespołu Hej, jak przechodzą gdzieś tam po pasach na zielonym, a niechby nawet i na czerwonym świetle.
Proszę sobie o dowolnej porze dnia i nocy odwiedzić stronę www.abbeyroad.com/crossing i zobaczyć, co się tam dzieje. To jest owe, znane z okładki tej płyty, przejście, obok którego umieszczona jest kamera, która 24 godziny na dobę transmituje to co się tam dzieje. Proszę sobie tam wejść i zobaczyć. Ulica, zebra, muzyczny zespół, płyta, okładka. Niedługo minie 50 lat od czasu jak to ktoś sfotografował i sprzedał.
Do czego zmierzam? Rzecz w tym mianowicie, że to nie chodzi ani o pieniądze, ani o organizację, ani o układy. Wszystko zaczyna się od szacunku do siebie i na owym szacunku się kończy. I to niezależnie od tego, czy mamy na myśli tego psychopatę Henryka VIII, czy tego biedaka Guya Fawkesa, czy wspomnianego wcześniej Jamesa Bonda, Beatlesów, czy wreszcie tę karuzelę. Oczywiście, jak mówi owo piękne polskie powiedzenie, i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu – ja to wszystko wiem – natomiast ja dziś nie mówię ani o owsie, ani o ryżu. Ja mówię wyłącznie o karuzeli i głoszonej z pełną determinacją dumie narodowej. A jak ktoś tego nie rozumie, to jeszcze do tej kolekcji dorzucam morderców, wariatów i osoby w najbardziej okrutny sposób zamęczone.
Jeszcze niezbyt jasno? Proszę bardzo. Czy wszystkim nam wiadomo, że kiedy angielski Król Edward I wydalił z Anglii wszystkich Żydów, oni udali się przede wszystkim do Polski, a do Anglii wrócili dopiero po 350 latach? A czy ktoś może zna tę historię, jak to w ramach owej „przeprowadzki” pewien kapitan statku zapakował na pokład swojego statku całą kupę Żydów, a następnie, korzystając z chwilowego odpływu, wysadził ich na dno Tamizy, i tam zostawił, apelując, by modlili się do swego Boga, to się fale rozstąpią?
Ja oczywiście nie mówię, że ów kapitan jest dziś angielskim bohaterem, natomiast nie wydaje mi się, by Anglicy się go wstydzili w połowie tak bardzo, jak my się wstydzimy siebie samych za to, cośmy, choćby przez nasze zaniedbania i strach, uczynili naszym braciom w wierze. A poza tym, jeszcze raz – ja dziś gadam niemal wyłącznie o pewnej karuzeli.
Ale nie tylko. Mamy to Krakowskie Przedmieście, i powiem szczerze, rzygać mi się już chce, jak słyszę, że to co się tam wyprawia – ten namiot, te balony, ci wariaci z krzyżami – to wstyd na cały świat. Że co sobie o nas myślą zagraniczni turyści? Chce mi się rzygać, a jednocześnie mam ochotę wrzeszczeć. I bić po pyskach. Po tych zaszczutych kolonialną propagandą psykach ludzi, którzy uznali, że najlepiej jest być psem.
Kiedy przedwczoraj stałem tam na tym ziąbie i w tym deszczu, z jednej strony stała ta grupka z balonikami, a z drugiej dwie, może trzy osoby – nie wiem, co oni tak naprawdę robili – składali, czy może rozkładali Namiot Solidarnych. Obok mnie w pewnym momencie pojawił się Sikh w turbanie, i już tak został do końca. Nie wiem, czy on coś z tego co się tam dziej rozumiał, ale ani się nie śmiał, ani nie robił min, ani nie gadał, ani nawet nie robił zdjęć. Po prostu stał z nami i milczał, podczas gdy ten zziębnięty człowiek odczytywał kolejne nazwiska.
Trzeba się, proszę państwa, szanować. Na tym się buduje wielkość narodu i pozycję w świecie. Na szacunku do siebie i swojej historii. Całej. Mamy ten fragment ulicy przed Pałacem bez Prezydenta. Mamy ten namiot, mamy te balony, no i mamy to puste miejsce po krzyżu, no i mamy te marsze. I nagle wielu z nas uznało, że to nie to. Że Pałac Kultury nam wystarczy. No a z tym „Żaglem” tuż obok, zwłaszcza od dnia, gdy on się zaludni najlepszymi z najlepszych, to już nawet prosić o więcej nie wypada.
Trzeba jakoś zakończyć ten tekst. Jestem jednak w takim nastroju, że nie przychodzi mi nic do głowy, jak powtórzyć ostatni akapit z notki, jaką, również wczoraj, zamieściłem na tym blogu wcześniej.
Przepraszam. Rozmarzyłem się. Ale już więcej nic nie powiem, bo ledwo wczoraj straciłem parę stów na to by świadczyć w obcej sprawie, i nie mam za bardzo ochoty, by już za chwilę zeznawać w swojej”.

Zachęcam do kupowania mojej najnowszej książki pod fantastycznym wręcz tytułem: „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”. Gabriel sprzedaje ją u siebie pod adresem www.coryllus.pl po specjalnej promocyjnej cenie. A ja jestem pewien, że nawet i bez tej promocji ona jest wartego każdej wydanej na nią złotówki. Przy okazji, oczywiście, proszę wszystkich o bezpośrednie wsparcie na umieszczony tu obok numer konta. To jest sprawa naprawdę dziś podstawowa. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...