Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jan Pietrzak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jan Pietrzak. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 sierpnia 2016

Jan Pietrzak, człowiek z ukrytą kamerką

Zdaję sobie naturalnie sprawę z tego, że czytelnicy mojego prywatnego bloga toyah.pl, którzy w znacznej swojej większości nie zaliczają się do tak zwanej „społeczności internetowej”, mogą nie wiedzieć o kim mówię, ale tak się stało, że zadzwonił do mnie wczoraj mój serdeczny kolega, a jednocześnie wydawca, Coryllus, i poinformował, że blogerka Eska napisała tekst, w którym oświadczyła, że wszystkich tych, którzy szydzą dziś z patriotycznych żartów satyryka Jana Pietrzaka, ona niezmiennie kojarzy z „nieboszczką PZPR, tudzież siecią agentów i SB-ków na tajnych etatach”, a to w takim oto sensie – gdyby ktoś jeszcze nie zrozumiał – że ktokolwiek dziś kpi z Pietrzaka działa w interesie Złego.
Pod notką Eski, przypomnijmy, że wybitnej polskiej patriotki i kobiety w sposób oczywisty doświadczonej, pojawił się szereg informacji, z których najciekawszą być może dla nas była ta, że Jan Pietrzak to „lato 1968 roku, po marcu a przed inwazją Czechosłowacji, oraz 31-letni socjolog po Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR, wychowanek Korpusu Kadetów im. gen. Karola Świerczewskiego, członek PZPR i były oficer Ludowego Wojska Polskiego, chłoszczący w państwowej telewizji biczem satyry zgniłych kosmopolitów, którym za ciasno w PRL”, a obok tego piosenka, którą można dziś wysłuchać na youtubie:



I jeśli ktoś teraz uważa, że oto pojawił się argument, który dla nas, ludzi prawdziwie zaangażowanych, sprawę ostatecznie wyjaśnia i daje nam wreszcie odpowiednią perspektywę, z przykrością muszę go rozczarować. Rzecz w tym, że powszechna reakcja na ową, przyznajmy, że rewelacyjną, informację, mogłaby znaleźć swój symbol w wyjaśnieniu, że „sam Pietrzak nigdy tego nie ukrywał i wyraźnie o tym mówił”, a zatem, w domyśle, jest czysty. A zatem, odpieprzmy się od bohaterów, bo w końcu, ilu ich tak naprawdę mamy?
A ja sobie myślę, że w pewnym sensie ową postawę można próbować usprawiedliwić. W końcu, rok 1968 to czas wybitnie skomplikowany i przecież niełatwy, a poza tym jednak bardzo odległy od tego wszystkiego, czym żyjemy dziś. Jak można wypominać komuś tak zasłużonemu, jak Jan Pietrzak, błędy durnej młodości? Ja jednak, jako ktoś nie aż na tyle stary, by ów czas naprawdę świadomie pamiętać, wolę wspominać lata późniejsze, w tym oczywiście te, wyznaczające koniec PRL-u. A skoro tak, to, owszem, bardzo dobrze pamiętam telewizyjną transmisję z występu kabaretu „Pod Egidą”, gdzie oczywiście od początku do końca leciały dowcipy o „ruskich pierogach”, a na sali, przy eleganckich, okrągłych stolikach siedzieli najbardziej znamienici goście, a wśród nich – to pamiętam bardzo wyraźnie – Barbara Pietkiewicz i Jerzy Urban, zarykujący się z popisów głównego maestro, czyli wspomnianego Jana Pietrzaka.
Nie umiem dokładnie powiedzieć, który to był rok, ale jakikolwiek byśmy wskazali, to był ten właśnie rok. Mieliśmy przed sobą bowiem jakąś bardzo elegancką bankietową salę, na niej rozstawione wielkie okrągłe stoliki, przy stolikach ówczesną śmietankę najbardziej przerażającego PRL-u, na scenie występ słynnego kabaretu Jana Pietrzaka „Pod Egidą”, no a przy jednym ze stolików rozbawioną twarz Jerzego Urbana.
Dziś Jan Pietrzak dobija osiemdziesiątki. W roku 1968 jednak ledwie skończył 30 rok życia, a zatem można go w dobroci naszych serc uznać za osobę wówczas żyjącą po części nieświadomie. Lata 70. jednak, czy może jeszcze bardziej czas stanu wojennego, to Pietrzak jako człowiek w pełni dojrzały. Ja tamten występ oczywiście pamiętam i pamiętać nie przestanę, choć, jak mówię, trudno mi jest dziś powiedzieć, który to był rok. Myślę jednak, że możemy uczciwie przyjąć, że kiedy Jan Pietrzak rozbawiał swoimi żartami Jerzego Urbana, miał już zarówno swoje lata, jak i świadomość, która mu pozwalała orientować się, na czym ta gra polega. A jeśli on się nie zorientował, albo zorientował się, tyle że miał to wszystko w nosie, to tu nie może być jakiegokolwiek usprawiedliwienia.
Jednak nie dajmy się oszukać. Nam dziś nie chodzi ani o Urbana, ani o tamten smutny czas, ani nawet o tego nieszczęsnego Pietrzaka, po którym już niedługo nie pozostanie nawet wspomnienie. My dziś potrzebujemy się zadumać nad tymi z nas, którzy tak bardzo stracili wiarę w potęgę nieśmiertelnej Prawdy, że gotowi są zupełnie świadomie podjąć współpracę z kłamstwem, w owym, równie nieśmiertelnym, przekonaniu, że my tu jesteśmy zaledwie nicnieznaczącym pyłkiem, nie tylko bez prawa głosu, ale również prawa do choćby minimalnie niezależnej myśli.
Nie jest dobrze.

Przypominam, że moje książki kupujemy w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

środa, 26 czerwca 2013

O prawicy w wypożyczonych ray-banach

Przyznam, że czuję się trochę niezręcznie, po raz kolejny już przychodząc tu jak ta cholerna Kasandra, ale przede wszystkim daję słowo, że nie mam wyjścia, widząc jak wszystko – dokładnie wszystko – wskazuje na to, że szykuje się ciężki, kto wie, czy nie najcięższy z dotychczasowych, przekręt, i to dosłownie w świetle reflektorów. Po drugie, byłoby mi jeszcze bardziej głupio, gdyby miało się okazać, że ja się tu niemal codziennie wymądrzam, a tu niemal z dnia na dzień okazuje się, że o najważniejszym nie powiedziałem; że najważniejsze przegapiłem; że coś, co w pewnym sensie kwestionuje całą naszą walkę, zlekceważyłem. Oczywiście jest możliwe, że nie mam racji; że to, co obserwuję wręcz z przerażeniem, to nie jest znak niczego specjalnie istotnego, a zaledwie dowód na to, że część z tak zwanych „naszych” z jakichś nieznanych nam powodów czuje, że się mogą nie załapać, i dostają histerii, która niekiedy może wyglądać jak szyderstwo. Może i tak jest, ja jednak przede wszystkim obawiam się jednak, że tym razem to się dzieje naprawdę, a poza tym, wolę dmuchać na zimne. To nigdy nie zaszkodziło.
Proszę więc sobie wyobrazić, że w najnowszym numerze tygodnika „Do Rzeczy”, który, co byśmy nie powiedzieli – zwłaszcza w ostatnich tygodniach – wciąż, jak by nie było, uchodzi za bardzo ważne pismo konserwatywnej prawicy, i który za jakoś tam zaprzyjaźniony uważa sam Jarosław Kaczyński, ukazał się wywiad, jaki z Moniką Jaruzelską – tak, tą samą Jaruzelską, która swego czasu popisywała się w TVN Style piękną skórzaną kurtką, którą „tatuś przywiózł w 1956 z Węgier” i jej, kiedy już była duża, podarował - przeprowadził Rafał Ziemkiewicz, o którym również można by wiele – zwłaszcza ostatnio – ale który wciąż to tu to tam uchodzi za główny autorytet po tej stronie politycznej sceny. Nie będę tu dokładnie omawiał tej niezwykłej rozmowy, natomiast powiem, jak do niej doszło, i bardzo ogólnie, na czym polega jej istota. Otóż z tego, co się zdążyłem zorientować, było tak, że Rafał Ziemkiewicz – od zawsze kumpel Jaruzelskiej – przeczytał książkę, jaką ta niedawno wydała, książka owa go tak zachwyciła, że napisał do niej na Twitterze, czy jakimś innym Facebooku, uściskał ją i poprosił, by do niego zadzwoniła. Jaruzelska się z Ziemkiewiczem skontaktowała, no i w wyniku tego spotkania po latach dostaliśmy ową, pięknie zilustrowaną przez „Do Rzeczy” sesją zdjęciową, rozmowę.
O czym ta rozmowa? Myślę, że więcej na ten temat napisze jutro mój kumpel Coryllus, z którym dziś sobie trochę w tej sprawie pogadaliśmy, ja dziś bardzo krótko i (nomen omen) do rzeczy. Otóż chodzi o to, że Ziemkiewicz i Jaruzelska chodzili najpierw do jednej klasy, później razem studiowali, i mimo różnic politycznych jakoś się tam zawsze szanowali. A więc ona w popularnej opinii oczywiście była komunistyczną księżniczką, on faszystowską świnią, ale oboje wiedzieli, że to tak do końca nie jest; że tak naprawdę w ogóle tak nie jest. Więcej. Oboje bardzo mocno czuli, że tak, Bogiem a prawdą, bycie czy to aniołem, czy zbirem to propagandowa fikcja wrzucana nam przez pilitykę. Weźmy takiego tatę Jaruzelskiej. Tak łatwo jest nam go oceniać, tymczasem, jeśli się dobrze zastanowić, to jest postać bardzo niejednoznaczna. Sam Ziemkiewicz przyznaje, że on kiedyś czytał jakiś stenogram z wystąpienia Jaruzelskiego, kiedy on „miotał gromy, że to zgnilizna, hańba, dno” pod adresem lokalnych komunistów, i był w tym naprawdę szczery. Albo popatrzmy na Urbana, o którym Jaruzelska mówi „Jerzy”. Niektórzy go nie lubią – może i słusznie, nie ma co wnikać – ale Jaruzelska na przykład bardzo się lubi z jego żoną – zupełnie tak samo, jak lubiła Marię Kaczyńską – i często u Urbanów bywa. No a poza tym, po co ta zapiekłość? Ona wie, że na Jerzego mówią „Goebbels stanu wojennego”, ale też wie, że na Ziemkiewicza mówią z kolei „Goebbels IV RP”. Komu to potrzebne?
Taka to jest rozmowa. Od początku do końca. Rozmowa dwojga przyjaciół, których los porzucił po obu stronach politycznej barykady, a oni, biedactwa, tam zostali ze swoją uczciwością i sercem, otoczeni przez ludzi tak samo dobrych i uczciwych, jak oni, tyle że zniszczonych przez politykę.
Co mnie w tej rozmowie najbardziej porusza? Oczywiście ani paplanie Jaruzelskiej, ani mądrości Ziemkiewicza. Prawdę powiedziawszy, to, co oni tam mówią nie ma najmniejszego znaczenia. To, co się liczy, to fakt, że do tego spotkania w ogóle doszło i że redakcja „Do Rzeczy” uznała za stosowne ją nam przedstawić z tą jedną sugestią: jeśli tylko zechcemy, możemy się wszyscy pogodzić. Tak jak pogodził się Terlikowski z Hołownią i z Wanat, a teraz Jaruzelska z Ziemkiewiczem. Bo jeśli tylko postaramy się zrozumieć wybory dokonane przez innych, wszystko już pójdzie prostą drogą. To co się liczy – po tym, jak Ziemkiewicz z Monika Jaruzelską ostatecznie się zgodzili co do tego, że nie ma co drzeć kotów nad naszymi wspólnymi grzechami – to fakt, że w tej chwili, jeśli w kolejnym wydaniu tygodnika „Do Rzeczy” ukaże się rozmowa Terlikowskiego z żoną Jerzego Urbana o patriotyzmie i religii – w końcu Monika Jaruzelska im jest w stanie to bez problemu załatwić – będziemy mogli już tylko wzruszyć ramionami.
No i jest jeszcze coś – i tu już zmierzam do sedna. Dotychczasowy przebieg zdarzeń, moim zdaniem, wskazuje przede wszystkim na to, że Prawo i Sprawiedliwość przejmuje w Polsce władzę, niewykluczone, że z konstytucyjną większością. To po pierwsze. Po drugie, owo przejęcie władzy odbędzie się w sposób cywilizowany w tym sensie, że nikt nikogo nie będzie dręczył. Do dwa. Trzecia kwestia natomiast jest taka, że będziemy ciąć po skrzydłach, a do skrzydeł zostaną zaliczeni ci, którzy nie zechcą się pogodzić. A zatem prawdziwi komuniści i prawdziwi faszyści. A ponieważ, co, jak właśnie zostało nam to pięknie pokazane przez Monikę Jaruzelską i Rafała Ziemkiewicza, nawet ktoś taki, jak Wojciech Jaruzelski tak naprawdę komunistą nigdy nie był, pozostają tylko faszyści. A więc my.
Powinienem jakoś zakończyć te refleksje, i daję słowo, że nie wiem jak. Może więc zajrzyjmy do drugiego, bardzo nam bliskiego tygodnika o prawicowo-konserwatywnym obliczu, a tam na samej już okładce anonsowany jest wywiad już ani nie z Monika Jaruzelską, ani z żoną Urbana, ani ze Stanisławem Kanią, ani nawet z Czesławem Kiszczakiem, ale z samym Janem Pietrzakiem. Mamy więc tego Pietrzaka w pełnej okazałości, na tle wielkiego białego orła, w wypasionych ray-banach i z równie wypasioną, super fantazyjnie wymodelowaną, elektryczną gitarą, na której palce jego lewej ręki łapią odpowiedni chwyt, a palce drugiej pokazują znak zwycięstwa, i tytuł: „Polska będzie Polską wbrew Tuskowi”. Jak kto jest zainteresowany, może zajrzeć do samej rozmowy, i tam zobaczy Pietrzaka raz jeszcze, tyle że już bez znaku wiktorii, ale za to w pełnej pozie gitarzysty… i informację: „Podziękowania dla Salonu Muzycznego RIFF (pl. Konstytucji 5 w W-wie) za wypożyczenie gitary marki B.C. Rich Warlock oraz dla salonu Optique (pl. Trzech Krzyży 18 w W-wie) za wypożyczenie okularów marki Ray-Ban Aviator”.
Ci przynajmniej nie ukrywają, że jadą na pożyczonym. I tym optymistycznym akcentem zamknę ten dzień.

Jakoś ciągniemy, ale nie ulega wątpliwości, że tylko dzięki Waszemu wsparciu. Bez niego, nie ma nic. Bardzo proszę o nas nie zapominać. Dziekuję

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...