Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Radek Sikorski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Radek Sikorski. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 stycznia 2023

Kronika zapowiedzianej śmierci

 

      Nie chcę się chwalić, ale opierając się na bardzo pobieżnej kwerendzie, nie mogę nie zauważyć, że Radosław Sikorski na tym blogu od samego początku jego istnienia zajmuje miejsce honorowe, ciesząc się niemal czterdziestoma unikalnymi notkami, a diabeł jeden wie, ile razy on tu został wspomniany ot tak, przy okazji. Czemu uważam ów wynik za swój sukces? Otóż z tej prostej przyczyny, że jeśli dziś cała Polska zastanawia się, czy fakt że Sikorski robi to co  robi, mówi co mówi, i zachowuje się jak zachowuje, stanowi wynik jego alkoholizmu, uzależnienia od narkotyków, czy którejś z wielu opisanych w naukowych czasopismach chorób psychicznych, to wiem, że ja akurat zawsze trzymałem się przekonania, że Sikorski to człowiek, jak najbardziej przytomny, i choć cwany tak jak większość osób odbywających dziś wyroki w nie tylko polskich więzieniach, to zwyczajnie intelektualnie wybitnie ograniczony, a więc, jak to niektórzy z nas lubią określać – głupi.

      Przyznaję, że jest jedna rzecz, której, gdy chodzi o Radka Sikorskiego, nie rozgryzłem. Nie mam bladego pojęcia jak to się stało, że jakoś tam przecież ustawiona żydowska rodzina robiąca jakąś tam karierę w Stanach Zjednoczonych zdecydowała się wydać swoją jedyną córkę za Polaka, katolika i konserwatystę, w dodatku bez grosza przy duszy. Tego akurat nie wiem i nie podejrzewam, bym się miał tego zanim odejdę z tego świata dowiedzieć. Wiem natomiast, że gdy chodzi o samego Sikorskiego, kariera jaką ten przez lata realizował nie jest wynikiem ani jego osobistych zasług, czy talentów, ale wyłącznie wcześniej wspomnianego cwaniactwa. Ale wiem też, że podobnie jak w przypadku owych sukcesów, które są wynikiem wyłącznie jego cwaniactwa, tak samo dzisiejszy upadek, który ja dziś tu zapowiadam, a którego różnego rodzaju zapowiedzi mamy okazję akurat od pewnego czasu to tu to tam obserwować, jest wynikiem jego całkowitej bezbronności. Radosław Sikorski – wierzę w to głęboko – nie jest ani pijakiem, ani narkomanem, ani wariatem w klasycznym tego słowa rozumieniu. W moim rozumieniu, Sikorski jest człowiekiem do tego stopnia głupim, że korzystając ze swojego cwaniactwa zapędził sie tak głęboko, że nagle nawet on musiał zauważyć, że dalej jest już tylko ściana i gdziekolwiek się obróci zobaczy wyłącznie śmierć. Właśnie tak – śmierć.

      I nie chodzi mi o to, że on zobaczył kogoś, kto czyha na niego z kawałkiem sznura, czy nie daj Boże, jak śp. prezydent Adamowicz, kolejnego wariata z nożem. Nie, on prawdopodobnie zrozumiał, że jeśli nagle coś się jakimś cudem nagle nie zmieni, to jemu nie pozostanie nic innego jak tę całą tak wydawałoby się fantastycznie przygotowaną przygodę zakończyć jednym ponurym gestem. I oto ledwie co wczoraj, Radosław Sikorski udzielił wywiadu Radiu Zet – swoją drogą ciekawy jestem, czy to że oni go tam wciąż zapraszają i zachęcają do gadania, nie stanowi też części jakiegoś bardzo perfidnego planu – podczas którego wyraził przekonanie, że w momencie gdy Rosja zaatakowała militarnie Ukrainę, rząd Prawa i Sprawiedliwości uznał, że oto otworzyła się szansa zrobienia z Putinem odpowiedniego dealu i w ten sposób odzyskania utraconego po II Wojnie Światowej Lwowa i pozostałych zagrabionych przez tak zwany „wiatr dziejów” terenów i przyczajony, oczekiwał cierpliwie rozwoju sytuacji. Tak dokładnie wyraził się Radosław Sikorski w wypowiedzi dla Radia Zet i dziś wielu z nas się zastanawia, czy kiedy on rozmawiał z red. Rymanowskim, to był pijany, czy pod wpływem narkotyków, czy rzecz się ma tak, że jest on zwyczajnie psychicznie chory.

       A ja uważam, że problem jest zupełnie inny. Sikorski jest tak przytomny jak nie był nigdy w swoim nędznym życiu. On wie, że koniec zbliża się bardzo szybkimi krokami, i znikąd ratunku. Sikorski musi wiedzieć znacznie lepiej niż każdy z nas, co on takiego za sobą ciągnie, co w pierwszym zamierzeniu miało mu dać władzę, fortunę i miejsce w historii, a ostatecznie oznacza dramatyczny upadek. On to wie i stąd te jego występy, do których go w dodatku zachęcają ludzie żli i podstępni.

       A ja nagle sobie pomyśłałem, że jeśli ta skromna notka zechce stanowić zapowiedź śmierci, to wówczas wszystko będzie na swoim miejscu.



środa, 19 października 2022

Knur, czyli jak Radek Sikorski uzyskał średnie wykształcenie?

 

    Uznawszy najwyraźniej że polska opozycja w swoich staraniach o powrót do władzy goni w przysłowiową piętkę i wymaga niezwłocznej pomocy, do akcji przystąpili Niemcy i na łamach swojego „Newsweeka” zamówili tekst dowodzący rzekomo tego, że kiedy w roku 2015 zostały opublikowane taśmy z zapisami rozmów w restauracji „Sowa i Przyjaciele”, to za samym ujawnieniem, jak i zapewne też za wcześniejszą akcją, stały kremlowskie służby. Dalsze wnioski z owego sensacyjnego jak najbardziej odkrycia były już oczywiste: to Rosjanie przygotowali całą tę prowokację, a ich celem było odsunięcie od władzy proeuropejskiej kolalicji Platformy Obywatelskiej oraz PSL-u i zastąpienie jej faszystowskim rządem Prawa i Sprawiedliwości. Jak wiemy dziś, rosyjski plan udał się znakomicie i w ten sposób w roku 2015 władzę w Polsce objął proputinowski rząd Prawa i Sprawiedliwości.

Tyle „Newsweek”, ciekawsze natomiast jest to, co nastąpiło później. Otóż wśród typowego internetowego zgiełku, głos na Twitterze zabrał sam kierownik sali Donald Tusk i zażądał natychmiastowego powołania specjalnej komisji, która wyjaśni, jak to w roku 2015 doszło do zainstalowania w Polsce ruskiej agentury, i zapowiedział w tej sprawie konferencję prasową. Ponieważ swoje wystąpienie zakończył on bon motem o „scenariuszu napisanym dla Kaczyńskiego obcym alfabetem”, na ów idiotyzm zareagował minister Maciej Wąsik i zachęcił Tuska, by ten na wspomnianą konferencję zaprosił Radka Sikorskiego, tak by ten mógł podzielić się z dziennikarzami swoją wiedzą na temat „obcego alfabetu”.

   Pewnie cała sprawa zakończyłaby swoją krótką, i nie szczególnie ciekawą przecież, egzystencję, gdyby nie fakt, że zupełnie ni stąd ni z owąd owa uwaga na temat Sikorskiego i owych bukw, w samym Sikorskim wywołała tak niesłychaną wściekłość, że ów nie potrafił zareagować inaczej, jak nazwywając Wąsika „knurem”. Właśnie tak. Nie kłamcą, nie faszystą, nie durniem nawet, ale knurem. Przepraszam bardzo, ale od tego chyba słabsze byłoby powiedzieć Wąsikowi, że jemu śmierdzi spod pach.

Wygląda jednak na to, że powinniśmy się postarać Sikorskiego zrozumieć. Wprawdzie głosy dotyczące ewentualnej współpracy Sikorskiego z niegdyś sowieckimi, a potem już rosyjskimi służbami pojawiają się z niepokojącą regularnością i w żaden sposób nie chcą się uciszyć, i mógłby się już on do nich jakoś przyzwyczaić, a co więcej, przygotować odpowiednio skuteczną reakcję, z drugiej strony jednak – jeśli rzeczywiście jest winny – jego sytuacja jest niegodna pozazdroszczenia: kiedy bowiem człowiek każdego wieczora kładzie się spać i nie ma pojęcia, czym go zaskoczy kolejny dzień, to w końcu musi przyjść moment, gdy wszystko nagle eksploduje i z tego obłoku nagle wyskakuje taki „knur”.

   Dla mnie zatem – choć oczywiście mogę się mylić, bo nawet gdybym siedział w głowie tego nieszczęśnika, to i tak nie potrafiłbym się tam odnaleźć – ów „knurowy” wybuch może stanowić dowód na to, że w Sikorskim wreszcie coś pękło i sprawy w najbliższym czasie mogą bardzo przyspieszyć, zwłaszcza że jak wiemy, minister Ziobro obiecał ujawnić wszystkie informacje ze śledztwa w sprawie taśm z „Sowy i Przyjaciół”.

    W tej zatem sytuacji może, chciałbym Radkowi Sikorskiemu – a jeśli on nabierze wody w usta, to odpowiednim służbom – zadać bardzo podstawowe pytanie: gdzie, kiedy i w jaki sposób Radek Sikorski zdał maturę. Gdy chodzi o mnie, to odpowiedź na to pytanie w całości mi wystarczy.



piątek, 7 października 2022

Czy Anne Applebaum była dzieckiem specjalnej troski?

 

      Żona Radosława Sikorskiego, Anne Applebaum, zabrała głos na Twitterze i oświadczyła co następuje:

Kiedy Europa skupia się na najgorszym kryzysie dyplomatycznym i militarnym od dziesięcioleci, polski rząd koncentruje się... na tworzeniu nowego kryzysu z Niemcami, domagając się absurdalnych reparacji za II wojnę światową”.

      Tylko tyle, ale, jak chyba wszyscy tu rozumiemy, aż tyle, a ja, zanim przejdę do sedna, chciałbym się podzielić pewną refleksją. Otóż, tak się złozyło, że wśród swoich znajomych mam pewnego jak najbardziej prawdziwego Hindusa, który wprawdzie aktualnie pracuje w Polsce, ale całym sercem i duszą tkwi w rodzinnych Indiach, ma tam bliskich, a Indie uważa za swój dom. W związku z tym też każdy wolny od pracy czas wykorzystuje na to, by lecieć do Indii i tam się spotykać z rodziną i przyjaciółmi. Ostatnio jednak poinformował mnie on, że ostatnie jego podróże do Indii mają wymiar szczególny, bo poza rodzicami i braćmi, ma on tam cztery siostry, które zgodnie z tradycją należy jak najszybciej wydać za mąż, a skoro za mąż, to trzeba też dla nich znaleźć odpowiedniego męża, odpowiednio go opłacić, no i doprowadzić do ostatecznego ślubu. Podstawowym jednak dziś problemem jaki ma mój znajomy jest taki, że jedna z jego sióstr jest – tu nie wiem dokładnie w czym konkretnie rzecz – niepełnosprawna i w tej sytuacji ona jest przeznaczona na odstrzał i to na odstrzał w sensie dosłownym. A ponieważ rodzina, trzymając coś takiego w domu, będzie w konsekwencji skazana na publiczną niesławę, jedynym dla nich wyjściem jest ją albo otruć, albo zwyczajnie zabić. I to ów mój znajomy, będzie się musiał tą kwestią zająć. Przez to też on tam wciąż wsiada w samolot w Polsce i leci tam gdzieś do swojego Pendżubu, czy diabli wiedzą gdzie i stara się ogarnąć sytuację.

      Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to co akurat napisałem robi wrażenie potężne. Ja sam, kiedy on mi to opowiedział – swoją drogą, z zupełnie spokojną, jak zawsze sympatycznie uśmiechniętą twarzą – też zadrżałem. Z tego jednak co mi wiadomo, dla niego, dzień w którym mi swoje zmartwienia opisał, był zaledwie jeszcze jednym z całej serii dni, gdzie tego dnia trzeba załatwić to, a drugiego co innego, a poza tym business as usual. Taki jest ten świat i nam nic do tego.

       Ktoś mniej domyślny zapyta mnie, co ta historia ma wspólnego z Anne Appelbaum, a ja w tym momencie, zamiast organizować swoisty konkurs, przejdę do wyjaśnień. Najpierw jednak proszę, byśmy się zapoznali z tym, kim to mianowicie jest owa Anne Applebaum. Wkipedia podaje:

Urodziła się w amerykańskiej rodzinie pochodzenia żydowskiego, jako córka ustosunkowanego prawnika Harveya M. i Elizabeth Applebaumów. Ukończyła studia z wyróżnieniem na Uniwersytecie Yale’a, gdzie w 1986 uzyskała licencjat z historii i literatury. Uzyskała również tytuł magistra stosunków międzynarodowych na London School of Economics w 1987. Studiowała także w St Antony’s College na Uniwersytecie Oksfordzkim”.

        Ja rozumiem, że powyższa informacja może na kimś mniej zorientowanym zrobić wrażenie, ale z tego wszystkiego tak naprawdę pozostaje tylko Harvey M., ów licencjat w Yale, no i słynna nagroda Pulitzera, o której wartości najlepiej świadczy lista z każdym rokiem coraz bardziej zabawnych laureatów. A cala reszta to już jest kompletne nic: London School of Economics to szkoła, którą potrafił ukończyć nawet ktoś taki jak Mick Jagger, a studiami w którymś z oxfordzkich college’ów może się pochwalić nawet jej mąż-idiota. Problemem więc dla nas jest to, że nie mamy bladego pojęcia, jak to się stało, że lata temu do ustosunkowanego prawnika” nazwiskiem Applebaum, uderza jakieś byle co z Polski, przedstawiające się jako katolik i narodowiec, a ci mu mówią mu: „Bierz ją pan i wypierdalaj”.

          No a dziś, kompletnie oszołomieni, stoimy wobec tej dziwnej parki i nie potrafimy przestać myśleć, co to za cholera? Kim jest ten cały Siskorski, który w roku 1981, z tej trzeciej klasy liceum w Bydgoszczy, przeskoczył na poziom gdzie popisuje się do dziś, no i ta kobieta, której rodzice, ambitni amerykańscy Żydzi któregoś dni zobaczyli Sikorskiego i oddali mu swoją córkę, jak parę starych kaloszy.

        Na wszystkie te pytania odpowiedzi dziś jeszcze nie uzyskamy, ja natomiast jestem gotów zaryzykować podejrzenie, że gdy idzie o Anne Applebaum stary Applebaum uznał, że z niej w gruncie rzeczy i tak nic nie będzie, i już tylko wyczekiwali tego myszegene, który ją zechce. Pojawił się Radek Sikorski i wziął ją jak swoją. Gdy natomiast chodzi o całą resztę, to, sądząc po twitterowym wpisie Anne Applebaum, podejrzewam że całe jej szczęście sprowadza się do tego, że Żydzi, w odróżnieniu od Hindusów, mają jakieś ludzkie odruchy, no i że po świecie chodzą jeszcze tacy nieudacznicy jak Radosław Sikorski.

 


      

 

 

        

czwartek, 21 października 2021

Herr Lord, czyli w poszukiwaniu zaginionego przedziałka

 

W napiętej bardzo sytuacji, kiedy to z jednej strony prezes Kaczyński jeździ po wszelkiego rodzaju redakcjach, udzielając sezonowych wywiadów, w których informuje krótko i zwięźle o tym jak się mają sprawy, a z drugiej zjednoczona reakcja desperacko probuje odzyskać władzę w Kraju, pojawiła się informacja, że znany nam powszechnie jako „Radek” Radosław Sikorski publicznie zwymyślał swoją koleżankę z Europarlamentu Beatę Kempę, zachęcając ją do tego, by ta „walnęła się w swój tłusty łeb”. Opublikowanie, na Twitterze oczywiście, wystąpienie Sikorskiego wywołało dwojaką reakcje. Oto u części komentatorów wzbudziło ono autentyczny entuzjazm, gdzie, jeden przez drugiego, wszyscy zaczęli się prześcigać w rzucaniu w stronę Kempy coraz to bardziej wulgarnych obelg, z drugiej natomiast strony pojawiła się cała seria komentarzy, których autorzy wyrażają zdziwienie, ktoś taki jak Sikorski, a więc „angielski gentleman”, a wręcz „oxfordczyk” mógł się aż tak bardzo stoczyć.  Ja tu akurat staram się jak zawsze zachować neutralność i ani nie twierdzę, że posłanka Beata Kempa posiada bardziej tłusty „łeb” od takiego Sikorskiego, ani też nigdy nie widziałem w Sikorskim ani angielskiego, ani żadnego innego gentlemana, a tym bardziej oxfordczyka. To natomiast co mnie w tym wypadku interesuje najbardziej to kwestia, jak to możliwe, że przez tyle już lat wydziały narkotykowe Polskiej Policji nie zbadały w jaki sposób i skąd Radosław Sikorski bierze towar. Ja wiem, że nie jest łatwo, gdy wokół sami bandyci, no ale bez przesady. Tu wszystko mamy jak na dłoni, a przecież Radosław Sikorski to zaledwie jeden z wielu. Czy naprawdę musimy czekać aż on któregoś dnia zejdzie i się zrobi ogólnopolska afera?

         No ale cóż my tu małe myszki możemy, kiedy na świecie huragan? W tej sytuacji, nie pozostaje mi nic innego jak pociągnąć wątek wspomnianego „Oxfordu” i przypomnieć swój bardzo już dawny tekst o tym, jak to tak naprawdę wyglądało. Tekst jest, jak mówię, bardzo stary, ale czy to moja wina, ze od tego czasu pies z kulawą nogą się nim nie zainteresował i wciąż wszyscy coś pieprzą o „angielskich gentlemenach”?

 

 

 

      Minister Spraw Zagranicznych Radek Sikorski poleciał do Tunezji, i wracając do Polski zabrał na pokład swojego samolotu 16 uchodźców z Afryki – prześladowanych u siebie w kraju czarnych chrześcijan. Sam lot, podobnie zresztą jak przyjęcie na lotnisku w Warszawie, zostało należycie sfilmowane przez ekipę telewizyjną i odpowiednio zrelacjonowane. A więc wszyscy mogliśmy zobaczyć eleganckie wnętrze rządowego samolotu, a w nim grupkę przestraszonych, czy może tylko speszonych mężczyzn, kobiet i małych dzieci, którzy dzięki serdeczności i – oczywiście! – empatii naszych przywódców fruną ku wolności.

       Kiedy skończyła się sekwencja w samolocie, zobaczyliśmy ponownie ową gromadkę i samego pana ministra, który powiedział co następuje (cytat dosłowny!):

Polska dba o prawa chrześcijan na całym świecie. To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Polsce. Jestem wzruszony, bo sam byłem uciekinierem”.

      I ta właśnie wypowiedź, przy całym moim szacunku dla sytuacji, w której 16 biednych, udręczonych naszych braci w wierze znajduje ratunek w Polsce, tworzy całość symboliki tego zdarzenia, pod kątem roli, jaką w tym przedsięwzięciu odegrał rząd Platformy Obywatelskiej. Chodzi o dwie rzeczy. Najpierw pierwsza z nich. Otóż mam tu na uwadze samego Radka Sikorskiego, który patrzy na te twarze, na te oczy, na te czarne wynędzniałe sylwetki, i ma czelność kłamać im w żywe – nomen omen – oczy mówiąc, jak to on się wzruszył, ponieważ kiedyś dzielił z nimi ich los.

      Dla rozjaśnienia sprawy, przypomnijmy fakty, z czasów, kiedy nie było jeszcze Radka, lecz zwykły Radosław. Otóż Radosław Sikorski, jak czytamy w Wikipedii, w marcu 1981 roku był uczniem przedmaturalnej klasy jednego z bydgoskich liceów ogólnokształcących, a jednocześnie przewodniczącym komitetu strajkowego. W czerwcu tego samego roku, jak rozumiem w dowód uznania dla swojego bohaterstwa podczas szkolnego strajku, otrzymał paszport i wyjechał do Wielkiej Brytanii, aby podszlifować język angielski. Z jakiegoś powodu, kiedy nadszedł wrzesień, zamiast wrócić do szkoły, młody Sikorski dalej szlifował język, a kiedy już w Polsce został wprowadzony stan wojenny, zwrócił się do brytyjskich władz o azyl polityczny i go otrzymał. Nie wiemy, w jaki sposób i gdzie Radosław Sikorski zdał maturę, bo o tym Wikipedia akurat milczy, natomiast wiadomo, że w pewnym momencie został przyjęty na studia w Oxfordzie, gdzie został członkiem czegoś co się nazywa Klubem Bullingtona, a co, jak również podaje Wikipedia, stanowi „ekskluzywne stowarzyszenie zrzeszające studentów-mężczyzn z rodzin angielskiej prawicy”. Dalsze dzieje Radosława Sikorskiego, z naszego akurat punktu widzenia, są tu nieistotne, ale dla porządku jeszcze tylko dodam, że po trzech latach studiów, uzyskał Sikorski tak zwany licencjat, a później – kiedy to miało miejsce, tego niestety również Wikipedia nie podaje – na swój specjalny wniosek otrzymał jeszcze tytuł magistra. Już bez konieczności studiowania i zdawania jakichkolwiek egzaminów. Podobno na Oxfordzie takie zwyczaje są tradycją. Rozdawanie tytułów magistra na pisemny wniosek.

      I dziś Radek Sikorski, minister w rządzie Donalda Tuska, zabiera z Afryki grupę czarnych uchodźców, sadza ich przed kamerą i bez jednego marnego mrugnięcia okiem, oświadcza, że oto w jego zyciu nastąpił prawdziwie wzruszający moment, bo kiedy zobaczył tych biedaków, stanęła mu przed oczyma jego własna młodość i ciężkie życie w ponurych czasach PRL-u, kiedy to on „sam był uciekinierem”. Kiedy i on cierpiał prześladowania. Rozumiem że również za wiarę w Jezusa Ukrzyżowanego.

      Wszyscy znamy Radka Sikorskiego bardzo dobrze. Czasem być może aż za dobrze. I wydawałoby się, że nie ma takiej rzeczy, która by nas potrafiła w nim zadziwić. Nie ma też takich słów pogardy, które choćby sama jego milcząca obecność nie byłaby w stanie w nas wywołać. Jednak jego widok na tle tych czarnych chrześcijan – jego, z tą tak bardzo niejasną, a z drugiej strony tak wystarczająco jasną historią w tle – robi wrażenie szczególne. Stoi oto ten bufon i roni łzy nad wspólnym, swoim i tych biedaków, losem. Brat w męce, jasna cholera! Przepraszam najmocniej, ale niech go wreszcie jasny szlag trafi!

       Ale jest coś jeszcze niezwykle interesującego i jeszcze może bardziej symbolicznego, co znaleźć możemy w tej wypowiedzi. Osobiście bardzo nie lubię czepiać się ludzi, których nie lubię, za ich zwykłe, ludzkie pomyłki, a tym bardziej przejęzyczenia. W tym jednak wypadku nie mogę się powstrzymać, zwłaszcza że tu akurat owo przejęzyczenie jest bardzo znamienne. Mam tu na myśli fragment, na który już pewnie wiele osób czytających zamieszczony wyżej cytat z Sikorskiego zauważyło: „To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Polsce”.

       Mam zatem do Radka Sikorskiego w tej chwili już tylko jedną sprawę. Niech on się ze mną i z moimi braćmi chrześcijanami nie solidaryzuje. Niech on się, wraz ze swoimi partyjnymi kolegami, od nas, polskich chrześcijan odpieprzy. Niech da nam święty spokój. Szczególnie zwłaszcza, gdy napotka nas na Krakowskim Przedmieściu. Bo mogę mu obiecać, że gdy jego solidarna obecność stanie się zbyt natarczywa, pokażemy mu jak wygląda prawdziwa jesień średniowiecza. I wtedy dopiero zobaczy też, jak potrafi wyglądać prawdziwe chrześcijaństwo, kiedy jest prześladowane przez lewych czarusiów z Klubu Bullingtona.

PS. A ja już na sam koniec stawiam pytanie, czemu Radek Sikorski od lat zaczesuje się zamiennie to na prawą to na lewą stronę? Coś mi chodzi po głowie, że to nie jest kwestia niestotna.




 

czwartek, 14 czerwca 2018

Zed's dead, baby. Zed's dead.


      Wczoraj i przedwczoraj, na naszym, jak by nie było, portalu www.szkolanawigatorow.pl przetoczyła się nadzwyczaj emocjonalna debata na temat, jakże inaczej, adhortacji papieża Franciszka „Amoris Laetitia”, którą to debatę zdominowało, jak się należało spodziewać, coś co osobiście lubię określać mianem „pysznej pobożności”. Debata była długa, brało w niej udział stosunkowo wielu komentatorów, kto wie, czy nie z dziesięciu, a jej główny przekaz był jeden: wieczne potępienie rozwodnikom. Nawet nie papieżowi Franciszkowi, ale tym krwiopijcom – rozwodnikom.
      Nie będę oczywiście wymieniał konkretnych nazwisk, czy choćby i nicków, ale tu przez ten blog, przewinęło się przez minione 10 lat więcej ludzi, którym zdarzyło się po rozwodzie założyć nowe rodziny, a którzy po tej kolejnej próbie prowadzą szczęśliwie życie, o jakim wielu z nas nawet nie jest w stanie marzyć, niż miałem okazję spotkać przez te wszystkie lata, które mam za sobą. Znam ich osobiście, bardzo ich szanuję, mocno ubolewam, że przez ten jeden błąd, jaki zdarzyło im się w życiu popełnić, dziś są oni w pewnym sensie poza Kościołem i bardzo im kibicuję, by zanim umrą, mogli jeszcze choć raz, wspólnie ze swoimi dziećmi przyjąć Komunię Świętą. Póki co, jak wiemy, wbrew proroctwom rozsiewanym przez wspomnianych „pysznych pobożnych”, to jest zwyczajnie niemożliwe. Nawet „ten Żyd i mason Franciszek”, póki co, nic w tej kwestii nie zmienił.
       Tak naprawdę jednak, wbrew złym plotkom, debata się toczy w sprawie jak najdalej niezwiązanej, czy to z rozwodami, czy też z cierpliwym znoszeniem towarzystwa „tej idiotki”, czy „tego gamonia”, a mianowicie Bożego Miłosierdzia, na które wielu z nas, kiedy tylko ono zaczyna dominować na Bożą Sprawiedliwością, zaczyna kręcić nosem. To jest coś absolutnie nie do uwierzenia, ale daję słowo, że prześledziłem niemal całą dyskusję na temat wspomnianej adhortacji i mam wrażenie, że minionej nocy wielu z nas zwyczajnie nie zasnęło w spokoju, jeśli tylko nie usłyszało zapewnienia, że kiedy przyjdzie Czas, rozwodnicy będą odpowiednio potępieni.
      W tej sytuacji zachęcam do kupowania mojej książki pod tytułem „Palimy licho, czyli o TymKtóryNieOpuszczaŻadnej Okazji” i na zachętę przedstawiam kolejny z jej rozdziałów.


      Oto minął nam dzień beatyfikacji Ojca Świętego, a jednocześnie Święto Bożego Miłosierdzia i kiedy wielu z nas było w nastroju i podniosłym i pełnym gotowości do wybaczania, miłowania i broń Boże rzucania kamieniami, jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że oto amerykańscy żołnierze zabili Osamę Bin Ladena. Ja oczywiście rozumiem sytuację z każdej strony. Przede wszystkim, wcale nie wykluczam, że jego można było już zabić dawno temu, tyle że dopiero dziś Obama uznał, że ten ruch go może jakoś uratuje przed ostatecznym upadkiem, no i decyzja została podjęta. Ale już niezależnie od tych politycznych zawiłości, mamy wojnę z terroryzmem, Bin Laden to terrorysta główny, postać wręcz symboliczna, człowiek uważany powszechnie za tego, który zorganizował atak na World Trade Center, a zatem ta śmierć nad nim wisiała już od dziesięciu lat. Jak to mówią niektórzy, dostał co chciał. Ja natomiast nastawiam uszu, otwieram szeroko oczy i wszystko, co słyszę i widzę, to wręcz histeryczna radość z tego, że sprawiedliwości stało się zadość, że słodki jest smak zemsty… no i że zdechł. Że wreszcie zdechł!
      Ale to też rozumiem. Wiem świetnie, że wśród nas jest wielu takich, którzy żyją tylko nienawiścią. Dla których słowa „prawo” i „sprawiedliwość” stanowią jedynie najbardziej wulgarne usprawiedliwienie dla ich nieumiejętności kochania i przebaczania. Dla ich pogardy odnośnie pierwszego przykazania Jezusa o miłości bliźniego. Wiem to, znam tych ludzi i wiem też, że sam nie jestem tu bez winy. Tyle że w momencie, gdy dręczony wyrzutami sumienia, pod wpływem napomnień ze strony tych, co kochać potrafią, i wzruszony widokiem rozmodlonych tłumów na Placu Świętego Piotra, zrozumiałem swą podłość i w geście dobrej woli nawet biskupa Pieronka potraktowałem jak bliźniego swego i siebie samego, nagle widzę, że tak zwane „życzenie śmierci” tryumfuje, i to w dodatku tam, gdzie tego tryumfu dotychczas próżno było szukać.
      Zaglądam do Onetu, a tam od razu tytuł: „Obudziliśmy się w bezpiecznym świecie”. I kto to tak dziwnie mówi? Przewodniczący Buzek! Czy to możliwe? Oczom nie wierzę. A dalej „Sikorski: YES THEY DID!” No nie! To nie może być. Czy to naprawdę ten Sikorski? Nie uwierzyłbym, gdyby nie ta jego szczególna angielszczyzna. „Yes they did”? To mógł być tylko Sikorski. I dalej Sikorski: „Bin Laden to największy zbir stulecia”. Ja rozumiem, że od Stalina i Hitlera większy. No ale i od Kaczyńskiego? Skąd ta nienawiść? Doprawdy, tego już nie pojmuję. Po ministrze Sikorskim przychodzi jakiś Tyszkiewicz – jak się okazuje, nie z PiS-u, tylko z Platformy Obywatelskiej – i ogłasza, że on „zwyczajnie i po ludzku z tego co się stało się cieszy”. Cieszy się, że umarł człowiek? No naprawdę! Brakuje słów.
      Wchodzę na Wirtualną Polskę, a tu mnie od razu ustawia wielki tytuł: „Wyszli na ulicę świętować jego śmierć”. I to, jak się okazuje, wyszli nie w Krakowie, Warszawie i Poznaniu, ale w samej Ameryce. Są nawet zdjęcia. Prawdziwy entuzjazm. I któż to tak się cieszy? Czy to możliwe, że akurat w Ameryce przebywa poseł Macierewicz z minister Fotygą i to oni urządzają te demonstracje tryumfującej nienawiści? Chyba jednak nie. To prawdziwi Amerykanie się tak cieszą. To oni demonstrują owo „death wish”. Ja rozumiem, że Amerykanie są głupi i podli. Mają to swoje Hollywood, obżerają się hamburgerami i nawet nie wiedzą, co to znaczy „bigosować”. No ale już bez przesady. Jak można się cieszyć, że umarł człowiek? Aż mnie dreszcz przechodzi po plecach, kiedy pomyślę, że oni mogli się o tę śmierć modlić.
      Ktoś mi powie, żebym przestał głupio ironizować, bo to co piszę, to czysta demagogia. Że Bin Laden stanowił zagrożenie dla świata, przez jego aktywność codziennie ginęli niewinni ludzie, że on był jak odbezpieczony granat i że jego trzeba było zabić. Po to, by świat stał się bezpieczniejszy. I to właśnie to ma na myśli przewodniczący Buzek, kiedy z takim rozrzewnieniem wspomina swój dzisiejszy ranek, kiedy się budził i do pierwszej kawy dostał tę dobrą nowinę. A ja sobie myślę, że wcale nie. Przez to, że Osama Bin Laden został zabity, świat w żaden sposób nie jest bezpieczniejszy. Niewykluczone, że jest wręcz przeciwnie. Jest bardzo możliwe, że dopiero teraz całe setki najbardziej zaczadzonych nienawiścią Arabów pokażą, na co ich stać. Przez ostatnie lata zresztą, to chyba jednak nie Bin Laden, ale właśnie oni – całe tabuny drobnych terrorystów, uzbrojonych w noże, karabiny i bomby, pustoszyły nasz świat. Nie ma takiej możliwości, żeby ci wszyscy Amerykanie szalejący z radości na wieść o tej śmierci, ale też i minister Sikorski i przewodniczący Buzek i ten jakiś Tyszkiewicz się tak cieszyli, bo poczuli się bezpieczniejsi. Powodów tej radości może być wiele, ale z całą pewnością nie należy do nich to, że oni wszyscy poczuli się bezpieczniej. I oczywiście też nie to, że, jak dziś majaczy Radek Sikorski, Bin Laden był najgorszy. Bo to jest oczywista brednia. I akurat ten bałwan musi to wiedzieć bardzo dobrze.
       Czemu więc się cieszą? Jeśli idzie o tych naszych pajacyków, nie mam do końca pewności, i szczerze powiem, że nie bardzo też mnie ich czarne dusze obchodzą. Może być oczywiście tak, że za tą ich reakcją stoi faktycznie ta zwykła ludzka satysfakcja z powodu tego, że sprawiedliwości stało się zadość. Ale nie sądzę. Akurat oni trzej sprawiedliwość, prawo i w ogóle człowieczeństwo mają w głębokiej pogardzie. Myślę, że tu mamy bardziej do czynienia z odruchową reakcją na ogólny trend. Należy się cieszyć, bo cieszy się świat, a więc i oni się cieszą. Natomiast nas bardziej interesuje odpowiedź na pytanie, dlaczego należy się cieszyć? Otóż najlepiej nam to wyjaśniają oczywiście Amerykanie, tak bardzo dziś rozentuzjazmowani. Ta Amerykanka, cytowana przez Wirtualną Polskę, jak mówi: „To świetnie, że Bin Laden nie żyje”. Należy się z tego cieszyć, bo Osama zasłużył na śmierć i tę śmierć dostał. Bo zwyciężyło prawo i sprawiedliwość. Bo tak naprawdę, jeśli przez te dziesięć lat tylu ludzi czekało na tę śmierć i tak bardzo jej Bin Ladenowi życzyło, to w żadnym wypadku ze względów praktycznych, lecz z naturalnego, ludzkiego pragnienia zemsty. Z tego, niekiedy – przyznaję, że niestety – dla zwykłych, prostych ludzi jedynego dostępnego pragnienia, by zobaczyć jak zdycha.
      Bo tak to już jest, że każdy normalny człowiek, o ile ma w sobie jeszcze jakieś wyższe pragnienia i emocje, a więc pragnienie prawdy, prawa i sprawiedliwości, i jakiegoś choćby podstawowego ładu, a nie żyje już tylko tym, by w odpowiednim momencie trafić pod opiekuńcze skrzydła „szpiclów, katów i tchórzy”, bo to oni wygrają, cieszy się gdy widzi, że dobro tryumfuje. Zwyczajnie. Zło dostaje w łeb, a dobro powstaje i krzyczy z radości. A Jezusowe przykazanie miłości bliźniego nie ma tu nic do rzeczy. Na tym polega porządek świata i przez to właśnie ten świat trwa i w tym trwaniu radzi sobie całkiem nienajgorzej. Bo tak to jest, że życzenie prawa, prawdy, ładu i sprawiedliwości, jest nieuchronnie związane z życzeniem śmierci dla tych, którzy przeciwko temu prawu, tej prawdzie i tej sprawiedliwości walczą. By zdechli. Po prostu. By zdechli. Bo czasem jest tak, że – jak już tu kiedyś wspominaliśmy – niektórych tylko śmierć potrafi wyprostować.
      A więc cieszmy się z tego, że Osama Bin Laden nie żyje. I że jego szczątki zostały wrzucone gdzieś do oceanu. Cieszmy się i radujmy. A jak już nam ta radość trochę przejdzie, będziemy mogli się może i pomodlić za jego duszę. W końcu, jak by nie patrzeć, to akurat jemu się od nas zawsze należało i należy. Nie tylko jemu. Nie tylko jemu.

      I to tyle wspomnień. Na koniec zagadka dla fanów jezyka angielskiego. Radek Sikorski, jak mieliśmy okazję zauważyć nieco wyżej, na swoim Twitterze skomentował egzekucję Bin Ladena słowami „Yes, we did”. W tej krótkiej sekwencji znajdują się dwa gramatyczne błędy. Kto je wskaże jako pierwszy, dostanie ode mnie w prezencie książkę, z której pochodzi powyższy tekst. Kto nie zgadnie, może sobie ją zawsze zamówić, albo w księgarni pod adresem www.basnjakniedziwedz.pl, albo bezpośrednio u mnie: k.osiejuk@gmail.com.


sobota, 20 maja 2017

O małym Radku, jego rodzicach i czarnych czasach PRL-u

Dziś może poczytajmy sobie mój felieton z najnowszego numery „Warszawskiej Gazety”. Mimo że jego bohaterem jest ni z gruszki niż pietruszki były minister Radek Sikorski, zapewniam, że trochę zabawy powinno być.


Być może czytelnicy „Warszawskiej” jeszcze to pamiętają, jednak na wszelki wypadek przypomnę. Swego czasu – przy jakiej okazji, niestety akurat powiedzieć nie umiem – powróciła do nas kwestia tajemniczego wyjazdu, wówczas jeszcze zaledwie ucznia 3 klasy Liceum Ogólnokształcącego w Bydgoszczy, a dziś byłego ministra, Radka Sikorskiego, do Wielkiej Brytanii. A było tak, że mieliśmy lato roku 1981, w Polsce szalała solidarnościowa rewolucja, w zaciszu komunistycznych gabinetów szykowano już stan wojenny, a tymczasem wspomniany Radek Sikorski szykował się do wyjazdu na letni kurs języka angielskiego. Kim był wówczas Radek Sikorski? Z tego co wiemy, kończył właśnie 3 klasę liceum, szykował się do zbliżającej się szybkimi krokami matury, no ale przede wszystkim znany był lokalnie, jako przywódca szkolnego strajku solidarności.
Mamy więc owego Radka, który tuż po wiosennych strajkach, których – przypomnijmy – był przywódcą, dostaje paszport i wyjeżdża do Anglii na wakacje. Pomijając oczywiście ów paszport, nie wiem, ile w roku 1981 trzeba było zapłacić za kurs angielskiego na miejscu, natomiast wiem, że dziś to jest jakieś 6 tysięcy złotych za dwa tygodnie, a więc nie mało. Radek dostał ten paszport, poleciał samolotem do Londynu i, jak już wszyscy wiemy, nie wrócił ze względu na stan wojenny. Wprawdzie, gdy jego klasa szykowała się do nowego roku szkolnego i do matury, do 13 grudnia było jeszcze parę dobrych miesięcy, no ale Radek nie wrócił i, jak wiemy, rozpoczynał właśnie swoją niezwykłą karierę.
Zastanawialiśmy się tu przed laty, jak to się stało, że 18-letni Radek Sikorski, mając w dodatku na koncie przewodzenie temu strajkowi, otrzymał w ogóle paszport, no ale jest coś jeszcze, moim zdaniem nie mniej intrygującego, a mianowicie owa zagadka pod tytułem „Rodzice”. To jest bowiem temat: kim byli rodzice Radka Sikorskiego, by w roku 1981 mogli sobie pozwolić na ową fanaberię – a to musiała być fanaberia – by wysłać swoje dziecko do Anglii na letni kurs języka angielskiego.
I proszę sobie wyobrazić, że w tych dniach udało mi się wreszcie dotrzeć do owej informacji. Otóż, gdy chodzi o mamę, wiadomości nie mamy, natomiast ojciec Radka był skromnym projektantem w miejscowym biurze projektów, a jednocześnie przewodniczącym zakładowej Solidarności. To on w roku 1981 swojemu dziecku zorganizował ów wyjazd, to on go sfinansował, to on wreszcie załatwił mu paszport.
Ale mało tego. Otóż okazuje się, że ów skromny projektant mógł sobie pozwolić na luksusy znacznie większe. Jak się właśnie dowiadujemy, to on, już na zasłużonej emeryturze, w roku 1989 kupił tak dziś słynną posiadłość w Chobielinie, tę samą, o której niedawno wspomniał sam Radek Sikorski, ironizując, że jeśli tylko otrzyma odpowiednie finansowe wsparcie, postawi tam pomnik Lechowi Kaczyńskiemu z inskrypcją „Terrain ahead. Pull up”.
Miał rację stary Shakespeare. Doprawdy, są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom.


A skoro już jesteśmy przy Shakespearze, to miło jest mi poinformować, że wczoraj z samego rana moja starsza córka uczyniła mnie pełną gębą dziadkiem. Byłem, widziałem, potwierdzam, tam tych dzieci był taki tłum, że co do tego, że program 500+ działa i działać nie przestanie, nie może być już jakichkolwiek wątpliwości. Jeszcze tylko załatwimy sprawę Sikorskiego i paru jego kumpli i zamiast więzień przyjdzie nam budować oddziały porodowe. A tu dowód na to, że zmiana jest bardzo dobra.



środa, 23 września 2015

Czy Radek Sikorski zasłużył na świnię?

Oczywiście każdy dzień przynosi wystarczająco dużo nowinek, byśmy się mieli przejmować każdą z nich, wśród nich pojawiła się jedna, która mnie akurat zainteresowała w sposób szczególny. Oto mój ulubiony portal tvn24 poinformował, że w Wielkiej Brytanii ukazała się biografia premiera Camerona, autorstwa człowieka przedstawiającego się jako Lord Ashcroft pod tytułem „Mów mi Dave”, i tam są przedstawione informacje sugerujące, jakoby ów pan premier, podczas nauki najpierw w elitarnej szkole Eaton, a następnie na studiach w Oxfordzie prowadził się wyjątkowo paskudnie, z punktem kulminacyjnym w postaci uprawiania oralnego seksu ze zdechłą świnią. Właśnie tak.
Ktoś w tym momencie naturalnie może powiedzieć, że to jest jakiś absurd. Możemy wszak uznać, że imperialna tradycja rejonów Eeaton czy Oxfordu może dopuszczać regularne używanie marihuany, czy nawet kokainy, czy nawet – o grozo – korzystania z usług prostytutek, jednak seks ze zdechłą świnią stanowi wstrząsającą wręcz przesadę. Ja jednak, mimo tego, że, owszem, jestem w pewnym sensie w tym momencie pod wrażeniem, uważam, że gdy chodzi o Brytyjskie Imperium, powyższy opis jest jak najbardziej realny. Przy całym moim szacunku do, że tak się wyrażę, turystycznych walorów Wielkiej Brytanii, nie ulega dla mnie najmniejszych wątpliwości, że Wielka Brytania to jest miejsce, gdzie wszelki awans – zgodnie z odwieczną tradycją – uwarunkowany jest odbyciem oralnego stosunku ze zdechłą świnią. Taka to, jak to mówią nasze dzieci, karma.
A zatem, nie mam najmniejszego powodu, by podane przez lorda Ashforda informacje o tym, jak to premier Wielkiej Brytanii – ten, poprzedni, i jeszcze poprzedni – aby osiągnąć odpowiedni stopień awansu, musiał odbyć oralny stosunek ze zdechłą świnią, kwestionować. Powiedziałbym wręcz, że gdybym miał bardziej wyostrzoną wyobraźnię, ja bym ów numer ze świnią sam wymyślił już lata temu. Czemu? Bo obserwuję Imperium od lat na wszelkich możliwych płaszczyznach i nie sądzę, by oni się nawet kiedykolwiek jakoś szczególnie ukrywali.
I oto nagle, we wspomnianym kontekście, wśród najszczerszych patriotów, pojawiło się podejrzenie, że skoro taki David Cameron, jako szanowany dziś absolwent Oxfordu, aby odnieść towarzyski, akademicki, a ostatecznie i polityczny sukces, musiał odbyć stosunek oralny ze zdechłą świnią, to można się spodziewać, że tym bardziej tego typu gest musiał być wymuszony na naszym Radku Sikorskim. Jeśli tam na tym Oxfordzie dochodzi do tego typu testów i podlegają im osoby z papierami z Eaton, tym bardziej wykazać się muszą jacyś ponurzy „foreigners”. Otóż, moim zdaniem, to nie jest tak. Ów seks ze zdechłą świnią – nawet w towarzystwie porządnego bucha – to nie jest jakiś szczeniacki rytuał, lecz bardzo poważny gest, do którego dopuszczani są wyłącznie najlepsi. A w tej sytuacji, nie sądzę, by Radek Sikorski miał tu jakiekolwiek szanse. Jeśli on faktycznie, jak głosi plotka, był tam lubiany i szanowany, w najlepszym wypadku moim zdaniem, mógł zostać dopuszczony do tego, by sobie przez dziurkę od klucza popatrzeć, jak się koledzy bawią.
A w tej sytuacji, przepraszam bardzo, ale oddajmy mu przynajmniej to. Polska górą.

Zachęcam do kupowania książek najlepszych: www.coryllus.pl.

środa, 22 października 2014

O tym, jak prezydent Putin zaznaczył swój teren

Oczywiście mam świadomość, że w sytuacji gdy przez parę dni nie umiałem znalazłeźć w sobie siły, by cokolwiek tu napisać, nagle się pojawiam i piszę tekst o Radku Sikorskim, tego rodzaju zachowanie musi zostać potraktowane co najmniej ze zdziwieniem. Z drugiej strony jednak musimy się chyba wszyscy zgodzić co do tego, że wśród całego szeregu skandali, jakich przez te wszystkie lata rządów Platformy Obywatelskiej mieliśmy okazję doświadczać, to czego dokonał właśnie wspomniany Radek Sikorski, dziś już nawet nie skromny minister, ale sam Marszałek Sejmu, a więc wedle zapisów Konstytucji, druga osoba w państwie, robi wrażenie i wymaga pewnego komentarza.
Ja wiem, że zdecydowana większość z czytających ten tekst doskonale wie, w czym rzecz, jednak i ze względu na interes tych paru, co akurat tego nie wiedzą, no i też nie ukrywam wymagania, jakie przed autorem stawia tego typu tekst, gdzie wszystko powinno być w miarę jasne w sposób obiektywny, dosłownie parę zdań poświęcę na objaśnienie zdarzenia. Otóż w wypowiedzi dla któregoś z amerykańskich mediów ów Sikorski powiedział, że kilka lat temu, jeszcze w czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego, Donald Tusk spotkał się z Władimirem Putinem, podczas którego Putin naszemu premierowi zaproponował rozbiór Ukrainy i odzyskanie przez Polskę Lwowa, jednak ponieważ Tusk bardzo przebiegle przewidział, że rozmowa może być rejestrowana, tematu nie podjął. Ponieważ informacja ta natychmiast wywołała burzę, i to przez swoją podstawowa treść, ale też przez fakt, że owa treść została utajniona nie tylko przed Prezydentem RP, ale – zakładając nawet, ze teń dureń Kaczyński nie zasługiwał na to by być elementem polskiej i europejskiej polityki – i przed polskimi sojusznikami w Europie, środowiska związane z władzą wpadły w pewną histerię, która ostatecznie skończyła się na tym, że Sikorski poinformował, że jemu się wszystko pomyliło, a nowy szef polskiej dyplomacji Grzegorz Schetyna ogłosił, że tym samym sprawa zostaje zamknięta.
A my tu mamy kilka możliwości. Pierwsza to taka, by uznać, że faktycznie Radek Sikorski jest notorycznie zaćpanym półgłówkiem, który nie wie, co robi i co mówi, a każdy jego gest i każde jego słowo jest wyłącznie wynikiem jakichś wdrukowanych w jego mózg odruchów, i zająć się sprawami ważniejszymi, niż jakieś absurdalne płody jego umysłu. Druga to taka, by jednak przyjąć, że wprawdzie Radek Sikorski w istocie rzeczy jest notorycznie zaćpanym półgłówkiem, ale to właśnie z tego powodu zdarzyło mu się ujawnić coś, co stanowiło dotychczas absolutnie najwyższej rangi tajemnicę, a zrobił to dlatego, bo uznał, że jeśli on opowie, jak to jego pryncypał Donald Tusk był czujny podczas rozmowy z samym Wodzem, i on i Donald Tusk natychmiast zyskają dodatkowe poparcie w społeczeństwie. Istnieje też inna ewentualność, taka mianowicie, że Radek Sikorski ma do Donalda Tuska pretensje za to, ze ten nie dał mu obiecanego stanowiska w Brukseli, a ponieważ jest notorycznie zaćpanym półgłówkiem, uznał, że on w ten sposób wyrządzi Tuskowi szkodę, a sam zostanie… no właśnie tego, kim zostanie, już nie wiem, choćby z tego względu, że nie mam tak naprawdę pojęcia, jaki ma wpływ na ludzkie przeżywanie kokaina.
Pierwszą z tych opcji odrzucam, jako nieprawdopodobna nawet w przypadku kogoś takiego, jak Sikorski. Ja zwyczajnie nie widzę takiej możliwości, by jemu się aż tak pomyliły daty i spotkania. Oczywiście, gdyby chodziło o jakiś drobiazg, czy dyplomatyczna ploteczkę, to owszem – mogłoby się tak zdarzyć, że Sikorski coś pokręcił. Nie jednak jeśli chodzi o Ukrainę, Rosję, Polskę, Putina i Tuska i kwestię rozbioru wielkiego europejskiego państwa. Tego typu pomyłka na tym poziomie po prostu nie wchodzi w grę. Sikorski musiał wiedzieć co mówi. Mógł nie wiedzieć, po co to mówi; mógł sobie snuć różne, choćby najbardziej chore, z tym związane plany; mógł wreszcie z jakiegoś powodu się, kiedy to powiedział, zwyczajnie nie kontrolować – jednak to jest pewne. On wiedział, co mówi i najprawdopodobniej nie kłamał. A zatem musimy brać poważnie pod uwagę, że już niezależnie od tego, jakie marszałek Sikorski miał tu intencje, do spotkania między Tuskiem a Putinem, na którym Putin Tuskowi zaproponował Lwów doszło. I ja w związku z tym chciałbym teraz się skoncentrować na czymś, na co, o ile się orientuję, akurat żaden z komentatorów nie zwrócił uwagi, a mianowicie na to, skąd Putinowi przyszło do głowy, by uderzać z czymś takim do Tuska. Przecież jeśli się nad tym zastanowić, to jest kompletny absurd. Czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że Putin z tego typu propozycją zwraca się do jakiegokolwiek choćby tylko pozornie poważnego polskiego polityka, pomijając tych już kompletnie obłąkanych narodowców, patrzących na Rosję jako na jedynego, historycznie i geograficznie prawdziwego sojusznika Polski? Czy jest możliwe, by Putin uznałby za dobry pomysł zaproponowanie odzyskania Lwowa Kwaśniewskiemu, Millerowi, Pawlakowi, a nawet Giertychowi, czy nawet Palikotowi? Czy jest możliwe, że taki Putin uznałby wychodzenie z takimi propozycjami do któregokolwiek z nich za na tyle bezpieczne, by się nie przejmować tego typu szczerości skutkami? Otóż nie: to jest absolutnie niemożliwe. On natomiast musiał doskonale wiedzieć, że Donald Tusk to człowiek tak pod pewnymi względami szczególny, że on nie dość, że ową propozycję zachowa w swojej dyskrecji, to nie wykluczone, że ją przyjmie. Nie dlatego, że jemu tak bardzo zależy na Lwowie, ale dlatego, że on może ten plan potraktować, jako bardzo dobry start dla swojej absolutnie już wyjątkowej kariery człowieka, który z Polski uczynił pierwszą obok Rosji wschodnioeuropejską potęgę. Uważam, że Władimir Putin tak właśnie musiał sobie o Tusku myśleć i miał ku temu powody specjalne. Nie przewidział tylko, że ten nieszczęśnik nagle się wystraszy, że to jest jakaś prowokacja, że Putin go nagra, a później tę taśmę ujawni i będzie wstyd. Czy ktoś z nas jeszcze pamięta, jak to wtedy właśnie, kiedy wedle relacji Radka Sikorskiego, Donald Tusk wrócił ze spotkania z Putinem do Polski, rosyjska prasa w kółko powtarzała opinię, że polski premier to ich człowiek w Polsce, a ten z kolei, poproszony o komentarz, odpowiedział, że jemu jest bardzo miło i oświadczył, że Putin jest naszym człowiekiem w Rosji? Pamiętamy to?
Czy mając to wszystko na uwadze, możemy się jeszcze zastanawiać, jak mogło dojść do tej strasznej katastrofy w Smoleńsku i do śmierci polskiego prezydenta? Czy tu w ogóle pozostają nam do rosstrzgnięcia jakiekolwiek dylematy? Otóż sprawa polega na tym, że bohaterem tych ostatnich wydarzeń wcale nie jest Sikorski, który moim zdaniem w ciągu najbliższych miesięcy nas opuści i to niewykluczone, że na dobre. Tu tematem jest tylko i wyłącznie Donald Tusk, a więc ktoś kogo na pewnym bardzo szczególnym etapie naszych polsko-rosyjskich relacji Władimir Putin uznał za swojego człowieka w Polsce, i to człowieka nie byle jakiego.
Ja wiem, że, pomijając tę naszą drobną satysfakcję, to moje pisanie jest jak psu na budę. Wiem, że już za parę dni, po tym co się stało nie pozostanie nawet wspomnienie, bo każde wypowiedziane przez nich i przez nas słowo zostanie przykryte tysiącami nowych, tak naprawdę dla większości znacznie ciekawszych, a co ważniejsze, znacznie bardziej zrozumiałych. I nie łudźmy się. Prawda jest taka, że w gruncie rzeczy, to co się stało, interesuje tylko nas, a już jakikolwiek problem stanowi zaledwie dla części z nas. Wszyscy pozostali, jeśli w ogóle słyszą, jak my tu sobie rozmawiamy, nawet jeśli się z nas nie śmieją, to patrzą na nas z politowaniem. I tak to się wszystko zawsze kończy. A ja jednak wciąż piszę i jakimś niebywałym cudem, mam wrażenie, że warto.

Jeśli ktoś mieszka w Krakowie, lub okolicach, albo akurat planuje spędzić tam najbliższy weekend, pragnę go zaprosić na targi książki, które się będą odbywać w Nowej Hucie od jutra do niedzieli. Gabriel Maciejewski, czyli Coryllus, będzie tam siedział przez cały czas z naszymi książkami, natomiast ja pragnę mu towarzyszyć od piątku do niedzieli, od rana do wieczora i wszystkim służyć tym co mam. Oczywiście, dotychczasowy adres księgarni www.coryllus.pl pozostaje bez zmian, więc wszystkich, którzy akurat są od Krakowa zbyt daleko, lub nie mają jechać do Nowej Huty, zachęcam do kupowania wszystkich moich książek właśnie tam. Jednocześnie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję za wszelkie gesty.

niedziela, 31 sierpnia 2014

O tym jak Radek Sikorski został sołtysem

Piękny niedzielny ranek, Donald Tusk po pierwszej z wielu kolejnych nieprzespanych nocy, z każdego kąta dobiega szyderczy śmiech, czytajmy więc najświeższy felieton z „Warszawskiej Gazety”.

Gdyby sprawa, którą chciałbym dziś opisać, wydarzyła się, powiedzmy, w roku 2006, jestem pewien, że temat dzisiejszego felietonu byłby zupełnie inny. Po co bowiem zajmować się czymś, co zarówno media, politycy, popularna kultura, ale też i niezależna opinia publiczna, omówili już na wszelkie sposoby, a główny bohater owej debaty, wśród szyderstw i okrutnego rechotu, został już dawno zmieciony ze sceny politycznej? Tak by to było w roku 2006, a ponieważ dziś jesteśmy już znacznie bardziej zaawansowani zarówno w czasie, jak i w politycznym obyczaju, no a przede wszystkim przez to, że nasz bohater jest dziś pierwszym przedstawicielem elit, które tworzą wszelką opinię i de facto decydują, kiedy rżymy, kiedy uśmiechamy się szyderczo, a kiedy kiwamy w zamyśleniu głową, powinniśmy tu wrzucić swoje cenne grosze.
A poszło o to, że minister Radek Sikorski, zamieszkały w wiosce o pięknej nazwie Chobielin na Kujawach, nie mogąc już dłużej znieść sytuacji, gdzie najwięksi politycy tego świata, koronowane głowy i prezydenci, chcąc do niego trafić z wizytą, muszą się błąkać po okolicznej dziczy, narażać się na kontakty z lokalną hołotą i cierpieć niezasłużone upokorzenia, zwrócił się do lokalnych władz o postawienie specjalnego znaku informacyjnego o treści „Dwór Chobielin”. Ponieważ ze względów prawno-administracyjnych tego typu rozwiązanie było niemożliwe do wyegzekwowania – drogowskazy w Polsce nie mogą kierować wędrowców pod prywatne adresy, ale co najwyżej do miejscowości i punktów o statusie kulturalno-turystycznym – minister Sikorski postanowił, że on ów drogowskaz otrzyma, uzyskawszy wcześniej dla swojego gospodarstwa status miejscowości o nazwie Chobielin Dwór – miejscowości skromnej, niewielkiej, z zaledwie czterema mieszkańcami, ale jednak osobnej miejscowości. Podzwonił więc to tu, to tam, przekonsultował sprawy z odpowiednimi urzędnikami, poprzekonywał wątpiących, oświecił nieprzekonanych i ostatecznie Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji zadecydowało, że ze wsi Chobielin zostanie wykrojony kawałek zamieszkały przez obywatela Radosława Sikorskiego, jego małżonkę Anne Appplebaum, oraz dwoje nieletnich o imionach Aleksander i Tadeusz i teren ów uzyska rangę sołectwa, którego sołtysem będzie oczywiście sam Radosław Sikorski, wybrany na to stanowisko jednogłośnie przez całą wieś.
Pewien mój znajomy, dowiedziawszy się o tym, że tam w kręgach nadzorowanych przez jego ulubione środowisko polityczne dochodzi do tego typu wynaturzeń i że owe wynaturzenia są to tu to tam narażone na szyderstwa ze strony politycznej opozycji, zadeklarował, że jego nienawiść do Prawa i Sprawiedliwości i wszystkiego co owa partia reprezentuje jest już tak wielka, że gdyby on wygrał na loterii milion złotych, za parę tysięcy kupiłby sobie telewizor, a cała resztę przekazał na dobro fundacji, która by mu zagwarantowała niszczenie PiS-u. Tu i ówdzie jestem krytykowany za to, że w swoich refleksjach podpieram się niepotrzebnie cytatami z Psalmów. Niestety to jest jedyne, co mi czasem przychodzi do głowy, może zwłaszcza dziś:
Wytrać ich w gniewie, wytrać, by już ich nie było”.

Przypominam, że nasze książki, jak zawsze, są do nabycia na stronie www.coryllus.pl i wszystkich przyjaciół tego bloga proszę o wsparcie pod podaym numerem konta. Dziękuję.

wtorek, 19 sierpnia 2014

O lewych czarusiach z Ministerstwa Prawdy (repryza)

Ponieważ do dyskusji na temat rzekomego oxfordzkiego wykształcenia Radka Sikorskiego włączają się coraz szersze kręgi różnej maści kibiców, pomyślałem sobie, że może przypomnę tu swój stary już bardzo, bo jeszcze z roku 2011, tekst, dotyczący właśnie tej niezwykłej kariery. Ci, co go już mieli okazję czytać, pewne kwestie sobie poprzypominają, a ci, co są tu dopiero od niedawna, możliwe, że wzbudzą w sobie pewne refleksje. I kiedy mówię o refleksjach, to nawet niekoniecznie sięgam aż tak wysoko, jak do Oxfordu. Mnie chodzi wyłącznie o maturę w skromnym liceum gdzieś w Bydgoszczy. A zresztą, co ja tu będę zanudzał? Czytajmy.

Minister Spraw Zagranicznych Radek Sikorski poleciał do Tunezji, i wracając do Polski zabrał na pokład swojego samolotu 16 uchodźców z Afryki – prześladowanych u siebie w kraju czarnych chrześcijan. Sam lot, podobnie zresztą jak przyjęcie na lotnisku w Warszawie, zostało należycie sfilmowane przez ekipę telewizyjną i odpowiednio zrelacjonowane. A więc wszyscy mogliśmy zobaczyć eleganckie wnętrze rządowego samolotu, a w nim grupkę przestraszonych, czy może tylko speszonych mężczyzn, kobiet i małych dzieci, jak dzięki serdeczności i – oczywiście! – empatii naszych przywódców fruną ku wolności.
Kiedy skończyła się sekwencja w samolocie, zobaczyliśmy ponownie ową gromadkę i samego pana ministra, który powiedział co następuje (cytat dosłowny!:
Polska dba o prawa chrześcijan na całym świecie. To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Polsce. Jestem wzruszony, bo sam byłem uciekinierem”.
I ta właśnie wypowiedź, przy całym moim szacunku dla sytuacji, w której 16 biednych, udręczonych naszych braci w wierze znajduje ratunek w Polsce, tworzy całość symboliki tego zdarzenia, pod kątem roli, jaką w tym przedsięwzięciu odegrał rząd Platformy Obywatelskiej. Chodzi o dwie rzeczy. Najpierw pierwsza z nich. Otóż mam tu na uwadze samego Radka Sikorskiego, który patrzy na te twarze, na te oczy, na te czarne wynędzniałe sylwetki, i ma czelność kłamać im w żywe – nomen omen – oczy mówiąc, jak to on się wzruszył, ponieważ kiedyś dzielił z nimi ich los.
Dla rozjaśnienia sprawy, przypomnijmy fakty, z czasów, kiedy nie było jeszcze Radka, lecz zwykły Radosław. Otóż Radosław Sikorski, jak czytamy w Wikipedii, w marcu 1981 roku był uczniem przedmaturalnej klasy jednego z bydgoskich liceów ogólnokształcących, a jednocześnie przewodniczącym komitetu strajkowego. W czerwcu tego samego roku, jak rozumiem w dowód uznania dla swojego bohaterstwa podczas szkolnego strajku, otrzymał paszport i wyjechał do Wielkiej Brytanii, aby podszlifować język angielski. Z jakiegoś powodu, kiedy nadszedł wrzesień, zamiast wrócić do szkoły, młody Sikorski dalej szlifował język, a kiedy już w Polsce został wprowadzony stan wojenny, zwrócił się do brytyjskich władz o azyl polityczny i go otrzymał. Nie wiemy, w jaki sposób i gdzie Radosław Sikorski zdał maturę, bo o tym Wikipedia akurat milczy, natomiast wiadomo, że w pewnym momencie został przyjęty na studia w Oxfordzie, gdzie został członkiem czegoś co się nazywa Klubem Bullingtona, a co, jak również podaje Wikipedia, stanowi „ekskluzywne stowarzyszenie zrzeszające studentów-mężczyzn z rodzin angielskiej prawicy”. Dalsze dzieje Radosława Sikorskiego, z naszego akurat punktu widzenia, są tu nieistotne, ale dla porządku jeszcze tylko dodam, że po trzech latach studiów, uzyskał Sikorski tak zwany licencjat, a później – kiedy to miało miejsce, tego niestety również Wikipedia nie podaje – na swój specjalny wniosek otrzymał jeszcze tytuł magistra. Już bez konieczności studiowania i zdawania jakichkolwiek egzaminów. Podobno na Oxfordzie takie zwyczaje są tradycją. Rozdawanie tytułów magistra na pisemny wniosek.
I dziś Radek Sikorski, minister w rządzie Donalda Tuska, zabiera z Afryki grupę czarnych uchodźców, sadza ich przed kamerą i bez jednego marnego mrugnięcia okiem, oświadcza, że oto w jego życiu nastąpił prawdziwie wzruszający moment, bo kiedy zobaczył tych biedaków, stanęła mu przed oczyma jego własna młodość i ciężkie życie w ponurych czasach PRL-u, kiedy to on „sam był uciekinierem”. Kiedy i on cierpiał prześladowania. Rozumiem że również za wiarę w Jezusa Ukrzyżowanego.
Wszyscy znamy Radka Sikorskiego bardzo dobrze. Czasem być może aż za dobrze. I wydawałoby się, że nie ma takiej rzeczy, która by nas potrafiła w nim zadziwić. Nie ma też takich słów pogardy, które choćby sama jego milcząca obecność nie byłaby w stanie w nas wywołać. Jednak jego widok na tle tych czarnych chrześcijan – jego, z tą tak bardzo niejasną, a z drugiej strony tak wystarczająco jasną historią w tle – robi wrażenie szczególne. Stoi oto ten bufon i roni łzy nad wspólnym, swoim i tych biedaków, losem. Brat w męce, jasna cholera! Przepraszam najmocniej, ale niech go wreszcie jasny szlag trafi!
Ale jest coś jeszcze niezwykle interesującego i jeszcze może bardziej symbolicznego, co znaleźć możemy w tej wypowiedzi. Osobiście bardzo nie lubię czepiać się ludzi, których nie lubię, za ich zwykłe, ludzkie pomyłki, a tym bardziej przejęzyczenia. W tym jednak wypadku nie mogę się powstrzymać, zwłaszcza że tu akurat owo przejęzyczenie jest bardzo znamienne. Mam tu na myśli fragment, na który już pewnie wiele osób czytających zamieszczony wyżej cytat z Sikorskiego zauważyło: „To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi chrześcijanami w Polsce”.
Mam zatem do Radka Sikorskiego w tej chwili już tylko jedną sprawę. Niech on się ze mną i z moimi braćmi chrześcijanami nie solidaryzuje. Niech on się, wraz ze swoimi partyjnymi kolegami, od nas, polskich chrześcijan odpieprzy. Niech da nam święty spokój. Szczególnie zwłaszcza, gdy napotka nas na Krakowskim Przedmieściu. Bo mogę mu obiecać, że gdy jego solidarna obecność stanie się zbyt natarczywa, pokażemy mu jak wygląda prawdziwa jesień średniowiecza. I wtedy dopiero zobaczy też, jak potrafi wyglądać prawdziwe chrześcijaństwo, kiedy jest prześladowane przez lewych czarusiów z Klubu Bullingtona.

Wszystkich tych, którym powyższy tekst się spodobał zapraszam na stronę www.coryllus.pl, gdzie można kupić wszystkich pięć moich książek, w tym dwie pierwsze, już prawie na wyczerpaniu, po bardzo atrakcyjnej cenie.Jednocześnie, naprawdę bardzo serdeecznie i desperacko proszę o wsparcie dla tego bloga. To jest okres wyjątkowo trudny i bez Waszej pomocy, leżymy.

piątek, 14 marca 2014

Viva Hate!

Nasz człowiek w Leeds (owszem, mamy swoich ludzi na całym świecie) podesłał mi link do króciutkiego wywiadu, jakiego telewizji BBC udzielił minister Sikorski, prosząc, bym ocenił jego angielski, bo jemu osobiście wydaje się, że z Sikorskim i jego językową sprawnością jest coś nie tak. Ponieważ ja, jak już zdołaliśmy wszyscy zauważyć, jestem wręcz obsesyjnie zapalony do tego, by Sikorskiego dręczyć przy każdej nadarzającej się okazji, poświęciłem całe dwie minuty z hakiem na obserwowanie owej zdemolowanej nikczemnością i kłamstwem twarzy, oraz wsłuchiwanie się w wypełzające z niej słowa, i muszę przyznać, że nie mam dobrych wiadomości. Tym razem, o ile czegoś nie przegapiłem, Sikorski do tego występu przygotował się starannie i nie zaliczył ani jednego głupstwa. Jego wypowiedź była do tego stopnia poprawna, że gdyby jakieś dziecko zdawało na tym poziomie ustną maturę, panie nauczycielki byłyby zachwycone. Oczywiście, mając na względzie tło, na jakim Sikorskiemu przyszło się prezentować, a mam tu na myśli obecność angielskiego dziennikarza, który siłą rzeczy niekiedy też się odzywał, i musiał dla Sikorskiego stanowić jakieś tam tło, nawet zupełny laik musiałby zauważyć, że z tym jego Oxfordem jest coś nie tak. No ale jak mówię, w tej formie on by maturę zdał na szóstkę.
Ja jednak zwróciłem uwagę na coś innego. Otóż Radek Sikorski wprawdzie po pierwszych paru dniach pajacowania zdjął z siebie ten idiotyczny zielony garnitur i założył to co nosi od dwudziestu już lat, natomiast, owszem, zachował ową białoczerwoną szachownicę, przy pomocy której w odpowiedzi na sławny już bardzo gest Stocha postanowił nam wszystkim pokazać, co on sobie o nas myśli. Patrzyłem na Sikorskiego, jak brytyjskiemu dziennikarzowi przedstawia swoją diagnozę sytuacji między Ukraina a Rosją, jak robi te strasznie mądre miny, jak marszczy czoło, jak starannie dobiera słowa, by to co mówi brzmiało poważnie i zdecydowanie, jak wreszcie się stara by ten jego akcent nie brzmiał zbyt obco, a tymczasem w klapie ma wpiętą tę nieszczęsną szachownicę.
Pamiętam jak pracowałem w szkole i większość uczniów, z którymi miałem do czynienia, to były dzieci może niezbyt starające się, nie bardzo też mądre, czasem mocno rozchuliganione, jednak każde z nich miało w sobie tę szczególną zdolność rozpoznawania czegoś, co oni określali wówczas jako obciach. Ile razy więc któryś z nich był świadkiem, lub tylko usłyszał o zachowaniu, które uznał za krępujące, reagował na to słowami: „Jeeee, co za ciuul!”. To „Jeeee, co za ciuul!” było z mojego punktu widzenia czymś tak przykrym, tak okropnie szyderczym i pełnym pogardy, że ja byłem gotów na wiele, nawet na to, by oni mnie sklęli, lub mi na łeb założyli kosz, bylebym tylko nie doczekał dnia, kiedy któryś z nich uzna za stosowne spojrzeć na mnie i krzyknąć: „Jeeee, co za ciuul!”. I z dumą stwierdzam, że przez te niemal dziesięć lat udało mi się zawsze ze wszelkich starć wyjść z tarczą.
Otóż ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby im pokazać Sikorskiego w BBC z tą szachownicą i wyjaśnić im skąd ona się tam wzięła, oni musieliby znaleźć na tę okazję coś kompletnie nowego. Gdyby im powiedzieć, że ten człowiek jest szefem polskiej dyplomacji i że on sobie wpiął w klapę tę szachownicę po to by w ten sposób wyszydzić wszystkich tych, którzy noszą tę szachownicę dla zademonstrowania swojego patriotyzmu, że tę szachownicę, która od pewnego czasu jest również symbolem protestu przeciwko zdradzie, której uosobieniem jest między innymi i on sam, on nosi po to, by tym wszystkim, którymi gardzi, pokazać, jak bardzo ma ich emocje w nosie, nie skończyłoby się na tym „ciulu”. A śmiech, który by temu szyderstwu towarzyszył dopadłby Sikorskiego na końcu świata.
Kamil Stoch, jadąc na zimowe igrzyska do Soczi, postanowił, że wystąpi w specjalnym lotniczym kasku z białoczerwoną szachownicą, by w ten sposób zademonstrować swój szacunek dla polskiego lotnictwa i polskich pilotów. Ponieważ ta szachownica, jak wiemy, od czterech już niemal lat jest oczywistym symbolem tego, co się stało pamiętnego poranka w Smoleńsku, w sposób całkowicie naturalny wielu polskich partriotów – możliwe, że mocno na wyrost – uznało, że Stoch to człowiek, dla którego świadomość 10 kwietnia jest czymś równie żywym, jak dla nich. Czy mieli prawo tak sądzić? Oczywiście że mieli. W końcu dlaczego mieli zakładać, że Stoch to wiejski głupek, który świat ogląda wyłącznie przez gogle, które zakłada przed każdym skokiem? Jest tak strasznie dużo ludzi w Polsce, dla których białoczerwona szachownica już do końca życia będzie przypominała o Smoleńsku, że naprawdę nie ma żadnego powodu, by Stocha spośród nich z automatu wykluczać. I na to przychodzi Sikorski, a więc człowiek, który dla tych samych ludzi już do końca ich dni będzie jednym z faktycznych sprawców tamtej tragedii, i też sobie każe przykleić tę szachownicę, a potem się z nią dumnie obnosi, chichocząc: „Widzicie, durnie, ile te wasze głupie symbole są warte?”
Rozmowę z Sikorskim dla BBC obejrzałem dziś rano i od rana mam w głowie tę tak szczególną twarz i ten białoczerwony znaczek w klapie jego marynarki. I od rana też chodzi mi po głowie myśl, że ten człowiek zasługuje na coś specjalnego. I dalej czuję już kompletną pustkę. I myślę sobie, że może to i dobrze. On zdaje się nie bardzo lubi być obiektem szczególnie ekstrawaganckiego traktowania, a diabli wiedzą, co mu może wpaść do łba, gdy mu się z niego skutecznie zmaże ów uśmiech.

Minął tydzień, a książki nie ma. Miejmy nadzieję, że w tym tygodniu już jednak nam ją wydrukują. Przypominam, że wciąż zbieramy pieniądze, które pokryją koszta jej wydania. Jednocześnie, ponieważ życia nas nie rozpieszcza, bardzo proszę o zwykłe wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

sobota, 1 marca 2014

Gdy dragi przestały działać

Ktoś powie, że zbyt częste zajmowanie się osobą Radka Sikorskiego może być przyczyna wielu groźnych chorób, ja jednak lubię ryzyko, zwłaszcza gdy za nim idzie prawdziwe przekonanie, że każde złe słowo rzucone w kierunku tego człowieka, może okazać się warte nawet dużych zagrożeń, jeśli tylko przyczyni się do dalszego niszczenia jego reputacji. Oto więc mój najnowszy felieton dla "Warszawskiej Gazety". Zapraszam:

Plan był prosty – realizacja szybka. Kiedy tak zwana „Ukraińska Rewolucja” stanęła na progu zwycięstwa, Unia Europejska wysłała do Kijowa emisariuszy z Radkiem Sikorskim na czele, by namówili obie strony, czyli z jednej strony reżim, a z drugiej Ukrainę, do podania sobie rąk i zakończenia walk. Oczywiście nam tu jest bardzo trudno zgadywać, jak to wszystko dokładnie przebiegało, można jednak przypuszczać, że prezydent Janukowycz, widząc co się kroi, zgodził się – po to choćby, żeby zyskać na czasie – na wszystko, co mu zaproponowano, przedstawiciele narodu, uznając że zwyciężyli, również przyjęli europejskie warunki, no i wtedy to właśnie nasz minister Sikorski spojrzał kłębiącemu się na zewnątrz ludowi w oczy i przybierając pozę bohaterów starych westernów wysączył coś w rodzaju: „Yer all gonna fuckin’ die”.
I tu, podobnie jak wcześniej, trudno jest nam wejść w umysł tego dziwnego człowieka, i zgadnąć, co mu się w tym momencie kotłowało we łbie, z tego jednak co on nam na swój temat przez te wszystkie lata zdążył powiedzieć, zgaduję, że Radek Sikorski w tym momencie nie myślał o niczym innym, jak tylko właśnie o owym „gonna fuckin’ die”. Moim zdaniem, on, z jednej strony widząc to wszystko, co się wokół dzieje, a z drugiej rozrywany na wszystkie strony przez swoje nieustannie puchnące ego, chciał się najzwyczajniej w świecie popisać. On najprawdopodobniej uznał, że skoro w tym momencie wszystko się skończyło, to on tym swoim „lengłydżem” postawi na Ukrainie historyczną pieczęć, a kto wie, czy nie zapiszę się w historii obu państw jako taki właśnie Dirty Harry, Rambo, Rocky i Chuck Norris w jednym.
No i nagle okazało się, że ci na których on wychodząc z tego pałacu wpadł nie mają nic przeciwko temu by umrzeć, bo dla nich strach przed śmiercią – czego umysł takiego Sikorskiego nie ogarnia – nie ma żadnej wagi, o ile wybór pozostaje jeden: umrzeć, albo się na zawsze skompromitować. No więc wszystko skończyło się tak, że Sikorski powiedział co powiedzieć potrzebował, szybko popędził do pokoju hotelowego, żeby się już tylko lansować na Twitterze, a Ukraińcy wrócili na Majdan i dokończyli roboty. Po prostu.
Co nam zostało? Otóż Ukraina żyje swoim życiem, jeśli w ogóle myśli o Polsce, to prawdopodobnie tylko o tych z nas, którzy w tych szczególnych dniach o niej dobrze myśleli, dobrze jej życzyli, a co oni z całą pewnością zobaczyli i właściwie ocenili, natomiast minister Sikorski, czując że z tych chorych marzeń o wielkości został mu już tylko wstyd i ludzka nienawiść, ogłasza nagle, że to że Ukraina znajduje się tu gdzie ją dziś możemy z satysfakcją oglądać, to wyłącznie jego zasługa. No bo czyż nie jest faktem, że gdyby on wtedy nie wezwał do kapitualcji, to dziś mielibyśmy tam piekło.
Czyżby kokaina się skiepściła?

Serdecznie prosze o wspieranie tego bloga pod podanym numerem konta. Dziś zbieramy juz nie tylko na życie, ale również na sfinansowanie druku ksiązki o uczeniu. Dziękuje za każdy gest.

środa, 26 lutego 2014

Trzy historie na koniec czasów

Niedawno wpadłem na informację, że znany krakowski publicysta i intelektualista Marcin Król dokonał swoistego coming-outu i przyznał, że on i jego koledzy zrobili błąd wybierając na początku lat 90-tych liberalizm, jako swoją religię. Z perspektywy czasu on bowiem zauważa, że liberalizm jednak ma swoje wady, i że te wady są tak liczne i tak decydujące, że jemu sumienie być dłużej liberałem nie pozwala. Jednak on tym bardziej jest dziś przekonany, że jego i każdego patriotycznie myślącego Polaka pierwszym zadaniem jest walczyć z Jarosławem Kaczyńskim i tym, co on szykuje dla Polski. W tej sytuacji chciałem opowiedzieć parę, moim zdaniem, bardzo ciekawych historii.
Otóż ponieważ z tego pisania udało się w ostatnich dniach nieco nazbierać, w drodze na zakupy, postanowiłem wstąpić do banku, w którym mam kredyt, aby zapłacić resztę aktualnej raty. Kiedy wszedłem do środka, podeszło do mnie jakieś dziewczę na szpilkach i zapytało, czym może służyć, ja powiedziałem, że przyszedłem z pieniędzmi, ona na to mnie poprosiła, żebym chwilę poczekał, no więc ja odpaliłem telefon i zacząłem czytać tekst Gabriela.
Z dwóch dostępnych dla klientów banku stanowisk, jedno było, jak to się ładnie mówi, nieobsadzone, przy drugim ładna blondynka podpisywała z pewną starszą panią umowę kredytową, a ponieważ ona wciąż ową straszą panią namawiała na dodatkowe produkty, cała procedura się przedłużała. Przez te pół godziny, kiedy tam stałem, przyszły do banku dwie inne osoby: samotna pani i pewien pan ze staruszką, do której zwracał się „babciu”. Do nich też owa maitre d’desk zwróciła się z zapytaniem, czego sobie życzą, a po tym, jak jedno po drugim poprosiło o kredyt, oboje plus babcia zostali poproszeni na zaplecze. Ja tam jeszcze bez sensu postałem paręnaście minut, i ostatecznie poszedłem zrealizować zamówienie, które pani Toyahowa z samego rana przedstawiła mi na specjalnej kartce.
Historia jak historia. Z mojego punktu widzenia mocno inspirująca, ale biorę pod uwagę, że ktoś może potrzebować wrażeń na wyższym poziomie. Proszę więc bardzo. Otóż jakiś czas temu zdarzyło mi się poznać pewną panią. Zwykła pani w wieku nieomal średnim – mąż, córka, samochód, telewizor, jeśli czas pozwoli, parę kolejnych stron „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Z powodów, w które tu nie musimy wnikać, owej pani, która prawdę powiedziawszy zupełnie spokojnie mogłaby być urzędniczką w Urzędzie Miejskim, lub przedszkolanką, trafiło się pracować jako osoba obsługująca różnego rodzaju imprezy pod względem tak zwanej „wyżerki”, a więc przygotowująca jedzenie dla owych bali uczestników, no i oczywiście podająca to jedzenie do stołu. Zatrudniona jest moja znajoma przez, jak mi sama mówi, przez jakiegoś starego esbeka, który dziś jest właścicielem całej sieci ekskluzywnych hoteli, no i w tych hotelach praktycznie codziennie urządzane są jakieś uroczystości, które ona, wraz z innymi paniami, przygotowuje.
Otóż opowiada mi moja znajoma, że to jest praca pod wieloma względami straszna. Przede wszystkim trzeba być cały czas, a więc od samego przygotowania imprezy do jej zakończenia i posprzątania po niej, na nogach, w dodatku szef to jest taki typ, który uważa, że te panie, które dla niego pracują może traktować jak szmaty, no i wreszcie sami uczestnicy zabaw – oni bardzo często są absolutnie najgorsi. No i sprawa być może tu podstawowa. Za tę robotę ona dostaje 7 złotych za godzinę, a jeśli jest tak zwana właśnie „impreza”, a więc okazja do bardziej intensywnego zarobkowania, nieco mniej. Dlaczego mniej? No bo per saldo to są większe pieniądze.
Jak to wygląda w praktyce? Ona musi się stawić na miejscu o godzinie 13.00, żeby zacząć przygotowywać salę, stoły no i jedzenie. Goście przychodzą późnym popołudniem, no i bawią się do późnej nocy. Kiedy już wszyscy sobie pójdą, ona zaczyna sprzątać stoły, no i robić ogólny porządek. Tak do 6 rano.
Właśnie tak. Niczego nie pomyliłem. Po 17 godzinach ona może iść do domu, zarobiwszy… tak, tak – 80 złotych. To jest stała stawka za coś, co ona nazywa „imprezą”. Tyle „prezes” płaci swoim pracownicom.
A nie zawsze tak było. Jeszcze parę miesięcy temu ona za „imprezę” dostawała 120 złotych, jednak ostatnio „prezes” oświadczył, że one za dużo, kurwa, zarabiają, więc muszą się trochę posunąć.
I to jest już chyba wszystko. No może prawie wszystko. Brakuje nam jakiegoś zabawnego zakończenia, a ja powiem, że myślę, myślę, myślę, i nic mi nie przychodzi do głowy. W pierwszej chwili chciałem opowiedzieć, jak to, po tych wszystkich godzinach, kiedy one zaczynają sprzątać te stoły, są tak strasznie głodne, że zaczynają to wszystko to, co i tak trzeba wyrzucić, podjadać, przez co ona czuje, że ta praca ją zwyczajnie wykańcza, no ale co będę pisał o trzymaniu diety? Ja?
Wciąż za to mam w głowie tę informacje podaną dziś przez Gabriela, że Radek Sikorski przebrał się za kask lotniczy, przyczepił do klapy białoczerwoną szachownicę i coś tam powiedział. Co to ma do rzeczy? Jaki jest związek tej jego błazenady z tymi hotelami, by już nie wspomnieć o bankach? Osobiście mam wrażenie, że jakiś jednak ma, ale nie bardzo umiem te swoje podejrzenia odpowiednio sformułować. No ale w końcu od czegoś Was mam, czyż nie?

Proszę bardzo wspierać ten blog. Bez Was nie damy rady. Dziękuję.

sobota, 22 lutego 2014

Radek Sikorski - człowiek któremu w ego pękła żyłka

Normalnie, nie jestem zbyt chętny do tego, by pisać tu o języku angielskim, a już na pewno nie w taki sposób, by się kogokolwiek czepiać, ponieważ jednak już w marcu planujemy wydanie mojej piątej już książki, i to właśnie o nauczenia języka, jestem bardziej niż zwykle w odpowiednim nastroju. Ale pewnie i to by nie było wystarczającym powodem, bym się miał tu na tym polu jakoś szczególnie angażować, gdyby nie to, że w miniony piątek tak zwane psy Systemu ogłosiły kandydaturę do tegorocznej pokojowej Nagrody Nobla w osobie ministra Radka Sikorskiego, a on sam – czy to w reakcji na te doniesienia, czy może sam z siebie – wywąchał tę szansę i zaktywizował się, jak chyba nigdy dotąd. Wprawdzie, czerpiąc garściami ze swojego znanego powszechnie bałwaństwa, nie mógł się powstrzymać i wypowiedział w stronę Ukraińców słynne już na cały świat słowa „wszyscy zginiecie”, niemniej ten dzień wciąż należał do niego, a on sam nie omieszkał kilkakrotnie ten fakt podkreślić.
Sikorskiemu poświęciłem dotychczas, o ile czegoś nie przegapiłem, trzy wpisy. Jeden po tym, jak on, jeszcze za życia prezydenta Kaczyńskiego, podczas jednej ze wspólnych konferencji prasowych, ile razy zabierał głos Prezydent, wyciągał Donalda Tuska na bezmyślne paplanie, w do tego stopnia ostentacyjny sposób, że ten nie miał innego wyjścia, jak obu publicznie upomnieć, drugi w odpowiedzi na panoszące się w przestrzeni publicznej plotki o Sikorskiego rzekomym oxfordzkim wykształceniu, a trzeci w reakcji na równie głupie i pełne wręcz nieznośnych kompleksów przekonanie o tym, że on zna język, jak prawdziwy Anglik.
No i kiedy wydawało się, że z tą akurat ofiarą losu mamy święty spokój, on został przez niejaką Ashton wysłany do Kijowa, by odegrać ów żałosny cyrk, i tak się wczuł w rolę, że nie dał mi zwyczajnie wyboru. O tym nieszczęsnym „wszyscy zginiecie” już wspomniałem. Ale mamy coś niemal równie dobrego. Oto on sam, tak bardzo zapewne podekscytowany ledwo co odniesionym „sukcesem”, na tym swoim nieszczęsnym Twitterze opublikował swoje dwa zdjęcia, w tym jedno pod zniszczonym pomnikiem Lenina, a obok następujący wpis: „Na deser, pod cokołem bez Lenina. 3 kolejne dzisiaj padły”, a obok jego bardzo zawodowe tłumaczenie: „For desert, under pediment without Lenin. 3 more gone today”.
I tu muszę poczynić dwie dygresje. Pierwsza, bardziej uniwersalna, to taka, że ja zawsze wyznawałem zasadę, którą zresztą traktuję jako motto nowej książki, że nikt nie jest tak dobry, jak mu się wydaje, ale również nikt nie jest tak kiepski, jak mógłby w swojej skromności sądzić. Druga dotyczy dość już starego felietonu, kiedyś komunistycznego sekretarza, a dziś prawicowego bojownika o polską wolność, Marka Króla, gdzie ten w owym tekście, swoją drogą poświęconym kpieniu z Polaków, którzy nie znają języka angielskiego, zrobił trzy błędy na poziomie gramatyki i idiomu. Dziś mamy coś znacznie ciekawszego. Otóż Radek Sikorski nie zrobił trzech błędów w jednym felietonie, natomiast, owszem, zrobił trzy błędy w jednym zdaniu, a dla mnie radość świadomości, że ów czek korzysta z gogle translatora jest nie do zastąpienia.
Popatrzmy w skupieniu. Oto Radek Sikorski, absolwent Oxfordu i pierwszy intelektualista w rządzie Donalda Tuska, postanowił, że polskie „na deser” dobrze będzie przetłumaczyć dosłownie, czyli „for dessert”, a więc zbliżył się bardzo niebezpiecznie do poziomu, gdzie niektóre, te mniej intelektualnie sprawne dzieci, chcąc zacząć list od „droga Aniu”, piszą „Road Aniu”. Mało tego. On nawet nie wie, że „deser” po angielsku to „dessert”, natomiast „desert” oznacza oczywiście pustynię. No ale bądźmy dla ministra Sikorskiego dobrzy, i przyjmijmy, że to była zwykła literówka i tego błędu mu nie liczmy. Jednak dalej pojawia się coś, czego wytłumaczyć już nie ma sposobu. Oto wymyślił sobie nasz wybitny oxfordczyk, że cokół to „pediment”, podczas gdy faktem jest, iż ów „pediment” to nie cokół, lecz – znany nam pewnie z różnych zdjęć – trójkątny, umieszczany nad wejściem do pewnego typu budowli, fronton, czyli coś co architekci określają dziwną nazwą „dach naczółkowy”.
W efekcie – zakładając, że tacy w ogóle istnieją – anglojęzyczni czytelnicy Twittera, na którym się lansuje minister Sikorski najpierw dostali do podziwiania jego zdjęcie pod czymś, co podobno przedstawia zniszczony pomnik, plus informację: „Na pustynię: pod dachem przyczółkowym bez Lenina. Dziś poszły kolejne trzy”.
A ja już tylko chcę widzieć to zdziwienie: Czyżby nasz pan minister z tej radości na wieść o tym, że dostanie Nobla, zwariował?
Tego samego wieczora rzuciłem okiem na TVN24, a tam oczywiście Sikorski i zakochana w nim po pachy Kolenda-Zaleska. Opowiada nasz dzielny minister, jak to on wynegocjował dla Ukrainy porozumienie, i jak to teraz opozycja powinna natychmiast ustąpić i przyjąć przedstawione przez Sikorskiego z Janukowyczem warunki, a Kolenda – z tym swoim bardzo szczególnym wyrazem twarzy – pyta: „To znaczy, że pan i Unia jesteście gwarantami tego porozumienia?” „Ależ skąd! Gdzie tam! My niczego nie możemy gwarantować. Będzie jak będzie”, odpowiada Sikorski. I to jest coś, co mnie autentycznie zachwyca. To jest właśnie to, co Unii Europejskiej dała Polska pod rządami Donalda Tuska. Radosław Sikorski – oxfordczyk-dyplomata i wybitny językoznawca. Osobiście mam nadzieję, że kiedy on tam następnym razem przyjedzie, to Ukraińcy poszczują go psami. Przynajmniej ci nasi, ze Lwowa.

Proszę o wsparcie dla tego bloga. Bez Waszej pomocy nie byłoby nic. Dziękuję.

czwartek, 1 grudnia 2011

O prawo do skromnego miejsca gdzieś w Oceanii

Nie wiem tak całkiem do końca, jak na wypowiedzi osób duchownych reagują ci, którzy ich zasadniczo nienawidzą, ale z tego co obserwuję, wygląda mi na to, że reakcja ta może być dwojakiego rodzaju. A zatem jej wyrazem będzie albo rozżarzona wściekłość, albo zimna satysfakcja. Wściekłość, jeśli ten ksiądz, biskup, czy zakonnik powie coś mądrego, z czym akurat dany komentator się nie zgadza, a satysfakcja, jeżeli któryś z nich powie coś wyjątkowo, i przy tym w sposób oczywisty, głupiego. Tak czy inaczej – i to akurat też nie jest żadna moja wiedza, lecz zaledwie wynikające z wieloletniej obserwacji podejrzenie – w każdym wypadku, reakcja owa jest następstwem wcześniejszych oczekiwań. A oczekiwania są zawsze tego samego rodzaju: niech on się tylko skompromituje. Niech zrobi z siebie idiotą. Niech okaże się łajzą, ofermą i durniem.
Ja do osob duchownych mam wręcz histeryczny szacunek, o którym zresztą pisałem tu już niejednokrotnie. I jeśli mówię o tym szacunku, to muszę podkreślić, że jest on całkowicie bezwarunkowy i dotyczy absolutnie wszystkich duchownych. Oczywiście, w takiej sytuacji jak ta, ja mogę sobie przeciwko niektórym z nich pobrykać, natomiast nie ma takiej możliwości, bym, spotykając się z jednym czy z drugim twarzą w twarz i pierś w pierś, pozwolił sobie na jakikolwiek przejaw wzgardy, czy choćby nonszalancji. Dlatego też, kiedy zaglądam choćby do Salonu24 i widzę, jak tam robi z siebie bałwana niejaki Krzysztof Mendel – jezuita, a na to bałwaństwo któryś z zaczadziałych już raczej nieodwołalnie komentatorów spod znaku sierpa i młota zwraca się do niego per „Panie Mendel” – i to niezależnie od tego, czy jemu słowa księdza Mendela pasują, czy nie – to ja ten rodzaj chamstwa znoszę wyjątkowo źle.
A Bóg mi świadkiem, że nie jest łatwo. Bo zwłaszcza ostatnio, a więc w czasach, gdy całe zło tego świata swoją agresję skierowało przeciwko Chrześcijaństwu, a zwłaszcza Kościołowi Rzymskiemu, i pod naporem tego ataku wielu duchownych nie wytrzymało i postanowiło się temu złu podporządkować, postępowanie najróżniejszych księży, biskupów i zakonników, w ludziach wiernych Kościołowi budzi żal, który naprawdę jest trudno znieść. Wspomniałem księdza Mendela nie bez powodu. On to bowiem stanowi jeden z powodów, dla którego w ogóle piszę ten tekst. Nas początku tego wszystkiego jednak nie stoi ów ksiądz, lecz sam nasz pan minister Radek Sikorski. Jak prawdopodobnie wszyscy czytający ten tekst wiedzą, 28 listopada, a więc dopiero co, minister Sikorski poleciał do Berlina na jakąś niemiecką konferencję, i w swoim jak najbardziej oficjalnym wystąpieniu, wystąpił do Niemców, by w związku z rozszerzającym się globalnie kryzysem, zechcieli wziąć Polskę pod swój protektorat, bo polski rząd, jako byt suwerenny, nie będzie w stanie zapanować nad sytuacją. Po prostu. Radek Sikorski, minister w rządzie Donalda Tuska o to właśnie zwrócił się do Niemców, i tego faktu nie zmienią żadne zaklęcia.
Ja znam ludzi, i to znam ich niezwykle dobrze, dla których słowa Sikorskiego i jego apel o niemiecką opiekę, nie dość że nie stanowią problemu, to są wręcz odpowiedzią na ich wieloletnie oczekiwania. Że „ten kraj” wreszcie uzna swoje miejsce w Europie i w świecie, i – konsekwentnie – pojmie, że w pewnych okolicznościach, i w przypadku niektórych bytów, niewola może się okazać wyłącznie zbawieniem. Weźmy takiego psa. Dopóki on nie był psem, lecz wilkiem, najczęściej jakoś sobie w tym świecie radził. Kiedy jednak został podporządkowany człowiekowi, bez opieki swojego pana nie jest już wręcz w stanie przeżyć. W Polsce jeszcze może jakoś się odnajdzie, ale, jak wiemy, na takiej już Ukrainie, jest już bez szans. Podobnie, z punktu widzenia Radka Sikorskiego i – to trzeba za każdym razem przyznawać – wielu, bardzo wielu osób całkowicie bezinteresownych, jest z Polską, i z nami Polakami. Jesteśmy jak te psy, czekające aż ktoś je przygarnie i nastawi dłoń do polizania.
Ze strony tych, którzy, mając w świadomości choćby groby tych, którzy dla samego imienia tej naszej udręczonej Ojczyzny, gotowi byli oddać życie, nadeszła dziś do nas informacja, że, wedle wszelkich poszlak, tekst wystąpienia ministra Sikorskiego został napisany nie przez niego samego, ale przez niejakiego Charlesa Crawforda, byłego ambasadora Wielkiej Brytanii w Polsce, a przez Sikorskiego wyłącznie odczytany. Pojawia się wręcz takie nawet podejrzenie, że Crawford nie pisał tego tekstu na zamówienie Sikorskiego, bo ten akurat był tu wyłącznie lektorem, lecz, zwyczajnie, na zamówienie tych, którzy płacą. Dodatkowo – a moim zdaniem uwaga ta jest niemal tak samo znacząca, jak sama treść owego apelu – dziennikarka Joanna Mieszko-Wiórkiewicz zwróciła uwagę na w istocie rzeczy przecież szokujący fakt, że, minister Sikorski swoje wystąpienie wygłosił w jezyku angielskim. Mam nadzieję, ze to jest dobrze zrozumiane. Przemawiając w Berlinie, jako minister polskiego rządu, Sikorski mówił po angielsku. Ale i tu, jestem przekonany, ci wszyscy, którzy dziś wspierają ministra Sikorskiego, jak idzie o samą treść wystąpienia, są też zwyczajnie dumni, że on to wszystko potrafił powiedzieć w obcym języku. I to tak płynnie. I z takim pięknym akcentem.
Pora przejść do księdza Mendela. Otóż w odpowiedzi na informacje o pierwszorzędnym udziale Crawforda w pisaniu przemówienia dla Sikorskiego, stwierdził ów ksiądz, że on zarówno Crawforda, jak i jego poglądy – z którymi się oczywiście zresztą nie utożsamia – zna osobiście, i wie niemal z całkowitą pewnością, że Crawford tego co w imieniu Polski zostało wygłoszone w Berlinie, napisać nie mógł. A więc, tę wybitną mowę napisał sam pan minister Radosław Sikorski, a sam Crawford, jeśli miał tu coś do powiedzenia, to wyłącznie działał na Sikorskiego zamówienie. W pierwszej chwili, kiedy przeczytałem komentarz ojca Mendela, pomyślałem sobie, że chciałbym bardzo wiedzieć, dlaczego on to robi? Co stoi za tego typu zdradą i zaprzaństwem w przypadku człowieka, który, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, musi jednak przedstawiać pewien typ łaski? Dlaczego w momencie, gdy Sikorski głosi to co głosi, a ludzie czujni i spostrzegawczy dostarczają niemal żywego dowodu na to, że za tym jego czynem stoi obca ręka, ów święty mąż dokonuje tak drastycznego gwałtu na swoim sumieniu? Czy to możliwe, że chodziło tu wyłącznie o coś tak trywialnego i bez znaczenia, jak pochwalenie się osobistą znajomością z byłym ambasadorem Wielkiej Brytanii w Polsce? Może.
Ale to była moja pierwsza reakcja. Już jednak chwilę potem, zajrzałem na blog prowadzony właśnie przez wspomnianego Charlesa Crawforda, i ku mojemu zdumieniu znalazłem dwa wpisy, Jeden z 28, a drugi z 30 listopada, w których Crawford najpierw bezwstydnie zachwala mowę Radka Sikorskiego w Berlinie, jako najwybitniejsze wystąpienie w całej polskiej historii – adekwatnie zresztą tytułując ten swój wpis – a później stara się udowodnić, że to nie on był owej mowy autorem, lecz sam Sikorski. I gdybym był tak powierzchowny, jak to się ostatnio przyjęło w naszej publicystyce, wybuchnąłbym w tym momencie pełnym satysfakcji śmiechem i powiedział, że w tej sytuacji jest tak, że to albo ksiądz Krzysztof Mendel jednak nie zna poglądów swojego kumpla Crawforda, albo je zna, tylko nie potrafi wciąż przyjąć, że znaleźliśmy się w czasach, gdzie poglądy tracą jakiekolwiek znaczenie. A zwłaszcza gdy w grę wchodzą już nawet nie pieniądze, ale zwykłe panowanie nad światem. Ja jednak bardzo nie chcę być powierzchowny. Całe to moje pisanie w dużym stopniu sprowadza się do tego, by broń Boże nie być powierzchownym. A więc i tu chcę bardzo zwrócić uwagę na to, że zmierzamy prostą drogą do świata opisanego w jego wielkiej powieści przez Orwella, gdzie mamy już tylko trzy, będące w stanie permanentnej wojny, państwa, i ludzi, którzy ani nic nie mają, ani nic nie wiedzą, ani też nic już wiedzieć i mieć nie potrzebują. I to wcale nie jest ani moja obsesja ani moje szaleństwo. O tym, że taki właśnie został wytyczony kierunek, mówi się już dziś niemal oficjalnie. Ledwo co przecież usłyszałem w telewizorze jakiegoś uczepionego władzy eksperta, który stwierdził, że choćby wobec rosnącej roli Chin, Europa prędzej czy później będzie musiała utworzyć jedno, wielkie, wspólne państwo. Więc nie ma co się stawiać. A ja świetnie rozumiem, co za tym zapewnieniem stoi: Oceania, Eurasia, Eastasia. I tyle.
W Roku 1984 jest taka scena, kiedy to Winston przypomina sobie – ale i przez upływ czasu i przez tę nieustanną propagandę, która każe się skupiać wyłącznie na teraźniejszości, to jego wspomnienie jest jak mgła – że kiedyś chyba słyszał dzwony kościołów. No ale ostatecznie nie jest w stanie stwierdzić, czy to jest coś realnego, czy tylko rodzaj jakiegoś omamu. Mam bardzo bolesne wrażenie, że ci którzy są w pewnym sensie depozytariuszami tych dzwonów, poddali się jako jedni z pierwszych. Dla kogoś, kto uważa, że jest ludzką hańbą zwracać się do osoby duchownej per „proszę pana”, jest to wrażenie naprawdę bolesne.
W tych dniach głos zabrał jeszcze jeden ksiądz. Tym razem aż biskup – Tadeusz Pieronek, i zakomunikował mi, że nie mam prawa nazywać się katolikiem. A ja sobie myślę, że jedyne w tym wszystkim pocieszające jest to, że cokolwiek się stanie, zarówno on jak i ja nie dożyjemy czasów, kiedy nie będziemy mogli sobie przypomnieć, jak naprawdę brzmiały dzwony kościołów. Co innego ksiądz Krzysztof Mendel. Przed nim jeszcze wiele świetnych okazji do nowoczesnej, europejskiej refleksji.

Jak już pewnie część z nas zauważyła, zarzuciłem, zapewnie bardzo honorowy, zwyczaj comiesięcznego zamieszczania tu listy tych osób, które uprzejmie zasilają nas finansowo, i tym samym pozwalają nam w miarę bezpiecznie przechodzić z jednego miesiąca w miesiąc kolejny. Zrobiłem to jednak, ponieważ uznałem, że te podziękowania bardziej są potrzebne mnie samemu, niż tym, do których sa adresowane. A więc tym razem chciałbym tylko jeszcze raz podziękować wszystkim tym, którzy są wciąż ze mną, a szczególnie może wszystkim tym, którzy dopiero od niedawna dają o sobie znać. Bardzo jestem wszystkim Wam wdzięczny. No a przy okazji przypominam o konieczności zadbania o to, by nasi bliscy dostali coś ładnego pod choinkę. Książka, której okładka czeka tuż obok, by w nia kliknąć, byłaby z całą pewnością prezentem idealnym.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...