Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Martin Scorsese. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Martin Scorsese. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 stycznia 2018

Czy japońscy szogunowie pójdą do nieba?

       Ja wiem, że jest już na to trochę późno, ale tak się stało, że dopiero teraz miałem okazję obejrzeć najnowszy film film Martina Scorsese „Milczenie”. Ponieważ jednak mam bardzo ponure wrażenie, że Scorsese – reżyser wybitny i zasłużony – nie mogąc sobie poradzić ze swoją wiarą, po raz kolejny po „Ostatnim kuszeniu Chrystusa” próbuje zamieszać nam w głowie, czuję, że powinienem powiedzieć na temat owego filmu parę słów. A daję słowo, że nie jest mi łatwo. Przede wszystkim, trzeba przyznać, że sam film o męczeństwie katolików w XVII-wiecznej Japonii stanowi wartość zdecydowanie dodaną. Jestem bowiem przekonany, że wciąż jest wokół nas zbyt wiele osób, dla których hasło „japońscy męczennincy” stanowi taką samą egzotykę, jaką pozostaje dla większości z nas sama ta cholerna Japonia, i, moim zdaniem, to, że ktoś taki jak Scorsese właśnie postanowił zwrócić uwagę na owo męczeństwo, to gest nie byle jaki.
      Drugie co uważam tu za istotne, to fakt, że ten akurat film – niemal na pewno głównie ze względu na swoją treść – już dziś jest traktowany przez światową krytykę jako nawet jeśli nie artystyczna porażka wielkiego reżysera, to dzieło kompletnie pozbawione znaczenia. A to jest oczywiście wyjątkowa niesprawiedliwość, bo film Scorsesego to kawał bardzo dobrego kina, fantastycznie sfilmowany, świętnie zagrany i przed wszystkim bardzo poruszajacy.
      A teraz, skoro powiedziane zostało to, co powiedzine być musiało, czas na coś, co tym bardziej się nam powiedzieś należy. Otóż trudno sobie wyobrazić coś tak, zarówno historycznie, jak i moralnie, załganego. Mamy więc ową Japonię z jej setkami tysięcy świeżo nawróconych przez hiszpańskich i portugalskich misjonarzy chrześcijan, którzy dotychczas w żaden sposób nikomu, a zwłaszcza japońskim szogunom, w najmniejszym stopniu nie przeszkadzali, gdy oto nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego, rusza cała fala najbardziej okrutnych prześladowań, gdzie chrześcijanie giną jak muchy, a wszystko to rzekomo w imię obrony przed obcą religią. I nie łudźmy się, że z filmu Scorsesego dowiemy się cokolwiek ponad to, że tak to się jakoś ułożyło, że szogunowie zwyczajnie już tej obcej agresji nie wytrzymali. Nie ma ani słowa o tym, że owo męczeństwo zostało w pierwszej kolejności zorganizowane i sprowokowane przez angielskich i holenderskich kupców, którzy w ramach pamiętnej handlowej ofensywy Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej postanowili wyprzeć ze wschodnich rynków Hiszpanię i Portugalię właśnie, wraz z ich religią i kulturą, i że metody, jakie zarówno Anglicy jak i Holendrzy stosowali, by przejąć ten rynek, nie znały granic. O tym jednak z filmu Scorsesego nie dowiemy się jednym słowem, wręcz przeciwnie, w pewnym momencie nawet któryś z owych japońskich oprawców jednym tchem wymienia Hiszpanów, Portugalczyków, Holendrow i Anglików, jako agresorów.
      Jeszcze gorzej być może jest, gdy chodzi o kwestie ściśle religijne. Oczywiście, my bardzo dobrze wiemy, że zarówno pobożni Japończycy, jak i katoliccy ojcowie, cierpiący najbardziej okrutne prześladowania pozostają tu od początku do końca całkowicie niewinni, niemniej nad tym wszystkim wciąż rozbrzmiewa kompletnie pozbawiona sensu debata na temat tego, czy naprawdę warto było? Czy warto było przyjeżdżać do tej Japonii i budować tam coś, dla czego tam nigdy nie było miejsca, czy warto było się tak nakręcać i czy wreszcie warto było oddawać życie w tak starasznych męczarniach tylko po to, by dać świadectwo, podczas gdy Jezusowi tak naprawdę żadne swiadectwa nie są potrzebne, bo On i tak najlepiej zna nasze serca? I ja oczywiście rozumiem sens tego typu debaty, pod jednym wszakże warunkiem: że ona nie została wymuszona podczas niewyobrażalnych wręcz torur. A tu jest tak, że siedzą naprzeciwko siebie Rodrigues i Ferreira, jeden strasznie pewny swego, bo ma za sobą piekło prawdziwego bólu, a drugi pełen wątpliwości, bo owo piekło ma dopiero przed sobą, strasznie mądrze debatują na strasznie mądre kwestie życia i śmierci, i żadnemu z nich Scorsese nawet nie pozwoli wspomnieć, że cała ta rozmowa nie miałaby miejsca, gdyby nad tym wszystkim nie zawieszono strachu przed bólem i śmiercią.
      Z tego co słyszę, wielu z nas jest szczególnie oburzonych rzekomymi słowami Jezusa, jakie zdaje się słyszeć podczas swojej dramatycznej modlitwy Rodrigues, kiedy to Jezus właśnie tłumaczy mu, że męczeństwo nie ma sensu, bo liczy się tylko to, co jest w sercu, że nawet jeśli człowiek się Go zaprze, to zawsze może uzyskać wybaczenie. Otóż to akurat mnie się bardzo podoba. To akurat dla mnie stanowi wartość filmu Scorsesego. Gdybym miał określić, co tak naprawdę stanowi to co w nim jest cenne, to bym powiedział, że jest to owa afirmacja Bożego Miłosierdzia. Nawet gdyby jego pierwszą demonstrację stanowił wątek owego wciąż na zmianę grzeszącego i błagajacego o przebaczenie człowieka, o którym do końca nie wiemy, czy on tak naprawdę był zły, czy dobry. I tu akurat, jako niezwykle znamienną, odczytuję reakcję na film Scorsesego ze strony liberalnej krytyki. Oni z jednej strony obłudnie chwalą Scorsesego za to, że stworzył film, który pokazuje, że tak naprawdę nie ma znaczenia, czy człowiek Imię Jezusa będzie wymawiał ‘Son’, czy ‘Sun’, bo ważne jest tylko to, czy wierzy... a z drugiej jednak, tak na na wszelki wypadek, wolą o nim jak najszybciej zapomnieć.
      Tak. To zdecydowanie jest coś, co daje nadzieję, choć z drugiej strony, jak wiemy, obok Dobrego Boga i Miłosiernego Jezusa, jest jeszcze  Duch Święty, który, jak wiemy źle znosi zuchwale ufających. Pamiętajmy o tym, oglądając jak najbardziej religijny film Martina Scorsese.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.basnjakniedziwedz.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Serdecznie polecam.


Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...