Pokazywanie postów oznaczonych etykietą informacja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą informacja. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 czerwca 2020

Jeszcze raz o tym czego nigdy nie będzie nam wolno wiedzieć


      Muszę przyznać, że kiedy pisałem wczorajszy tekst o kontrolowaniu przepływu informacji, byłem niemal pewien, że to nie jest koniec tematu i że będę musiał do tej kwestii już za chwilę wrócić. Z dwóch powodów. Przede wszystkim, byłem przekonany, że wielu z nas nie zrozumie powagi sytuacji i ów tekst zwyczajnie zlekceważy, a ponadto mocno się obawiałem – jak się okazuje, bardzo słusznie – że sprawa owej niemieckiej państwowej pedofilii sprzed lat będzie przez kolejne dni wałkowana przez wszystkie media, z każdą chwilą z coraz większym przekonaniem, że oto właśnie ujawniana jest wielka, dotychczas całkowicie nieznana tajemnica. O co chodzi? Otóż, o czym od lat informuje choćby głupia Wikipedia, przez całe lata 70. pewien słynny niemiecki psycholog nazwiskiem Helmut Kentler prowadził pod państwowym patronatem swój autorski eksperyment, w ramach którego zgarnięte z ulic Berlina patologiczne dzieci przekazywał pod opiekę notorycznym pedofilom, chcąc udowodnić doświadczalnie, czy stosunki seksualne między dziećmi a dorosłymi mogą wpływać pozytywnie nie tylko na dorosłych, ale również na owe dzieci. I oto nagle dziś, kiedy ów Kentler szczęśliwie zdechł, a jego wyczyny w międzyczasie zdążyły już się stać historią, nasze – ale przecież nie tylko nasze – media ni stąd ni zowąd ogłaszają owe zdarzenia sprzed lat, jako rzekomo właśnie odkrytą sensację. Słuchałem wczoraj informacji nadchodzących z różnych mediów i tam nikt – dosłownie nikt – nie zająknął się, że sprawa tego Kentlera i jego eksperymentu to pieśń ponurej bardzo przeszłości, a jeśli ktoś się zapyta, dlaczego, to ja mam na to odpowiedź jedną: żeby broń Boże nikt nie zapytał, dlaczego, skoro to było coś aż tak dużego, myśmy o tym nie mieli okazji się w odpowiednim czasie dowiedzieć? No i jakie interesy nagle stoją za tym, by właśnie dziś zapadła decyzja, że należy nas o tym zboczeńcu poinformować? I to z takim hukiem.
        Otóż, nie po raz pierwszy zresztą w ogóle, ale i również na tym blogu, dochodzę do wniosku, że system reglamentacji informacji jest tak skonstruowany, że są rzeczy o których powinniśmy się dowiadywać albo natychmiast, ewentualnie z odpowiednim opóźnieniem, albo wreszcie nigdy, i że przypadek owego Niemca i jego zboczonych obsesji nie jest wcale pierwszym, ale też niestety nie ostatnim. Jestem pewien, że przed nami jest jeszcze cała kupa podobnych rewelacji, które staną się rewelacjami wyłącznie dlatego, że w odpowiednim czasie komuś bardzo zależało, żeby jeszcze przez jakiś czas one pozostały w możliwie starannym ukryciu.
      Ja bym jednak chciał wspomnieć o dwóch kwestiach, które w pewnym momencie zaistniały wyłącznie na tym blogu, a ich faktyczny czas pewnie dopiero nadejdzie. Oto stali czytelnicy wciąż pamiętają, jak opublikowałem tu tekst o tym, że w Bangladeszu zawalił się gmach w którym współcześni niewolnicy produkowali towar dla wielkich globalnych sieci odzieżowych, skutkiem czego zginęło blisko 2 tysiące osób. O owym zdarzeniu, wbrew pozorom, wcale nie dowiedziałem się z popularnych mediów, które akurat w tej sprawie solidarnie milczały, ale informację na ten temat wytropiłem dzięki nadzwyczajnemu przypadkowi. Zamieściłem więc na ten temat tekst i trzeba było jeszcze kolejnego tygodnia, by wiadomość o tej tragedii zaczęła się pojawiać w mediach głównego nurtu  inna sprawa, że maksymalnie ostrożnie  zarówno tu, jak i na szerokim świecie. Czemu tak to się stało, właściwie rozumiem. W tanią produkcję odzieży w rejonach reprezentowanych w tym wypadku przez ów nieszczęsny Bangladesz zaangażowane są tak wielkie pieniądze i tak wielkie kariery, że ci idioci prawdopodobnie faktycznie uwierzyli, że te 2 tys. ofiar skutecznie uda się przykryć medialnym wrzaskiem, a kiedy okazało się, że chyba nie do końca, to coś tam na ten temat wspomnieli, a dziś i tak świat nie ma bladego pojęcia o być może najbardziej tragicznej katastrofie budowlanej w historii współczesnego świata.
        Jest jednak jeszcze coś, o skali moim zdaniem znacznie przekraczającej nie tylko ów Bangladesz, ale praktycznie wszystko, co dziś pozostaje praktycznie zapomniane, a mianowicie tak zwany „indyjski żywopłot”. Niektórzy – znów niestety głównie stali czytelnicy tego bloga – wiedzą, że w w XIX wieku stacjonujący w Indiach Brytyjczycy, w celu zablokowania nielegalnego przemytu soli ze wschodu kraju na zachód, posadzili złożony z najbardziej trujących krzewów autentyczny żywopłot o długości niemal 3 tys. kilometrów, wysoki i szeroki na cztery metry, przedzielający Indie z północy na południe. Ówczesne kroniki wskazują, że ów żywopłot, na którym poniosło okrutną śmierć tysiące Hindusów, funkcjonował przez kilkadziesiąt lat i tworzył konstrukcję, którą swoją wielkością można porównać wyłącznie z Wielkim Murem Chińskim.
       Dziś po nim nie ma śladu, każdy najdrobniejszy kolec został z indyjskiej ziemi starannie usunięty, ale to co najbardziej nas dziś interesujące to fakt, że dziś ów jak najbardziej historyczny fakt jest opisany wyłącznie w trzech miejscach: w książce Roya Moxhama, człowieka, który ową niezwykłą prawdę prawdę odkrył i opisał, w Wikipedii oczywiście, no i w mojej książce o Brytyjskim Imperium, o której tu od pewnego czasu wspominam i zachęcam do jej kupowania.
        Czemu zatem jest tak, że coś tak autentycznie dużego pozostaje całkowicie zapomniane, i to zapomniane jak najbardziej celowo? Co sprawia, że Brytyjczycy, znani z tego, że się nie wstydzą niczego, nawet swoich największych występków, w szczerym przekonaniu, że wszystko co pomagało budować Imperium zasługuje nie tylko na pełne wybaczenie, ale też na wszelkie zaszczyty, o tym żywopłocie rozmawiać nie pozwalają? Powody mogą być różne, ale, szczerze powiedziawszy, one mnie aż tak bardzo nie interesują. O wiele bardziej ciekawi mnie to, że pewnie któregoś dnia – kto wie, czy nie dopiero po mojej śmierci –  światowe media podadzą informację, że oto właśnie brytyjscy historycy znaleźli dowody na to, że w połowie XIX wieku na terenie Indii został posadzony żywopłot, którego potęga – gdyby ówczesna technika na to pozwalała – byłby widoczny z Kosmosu, a którego jedynym celem było wymordowanie tak wielu jak to tylko możliwe tubylców, którzy odważyli się wystąpić przeciwko brytyjskim interesom w tej części świata. I nikomu nie przyjdzie do głowy się zastanawiać nad tym, że wiele lat temu, pewien brytyjski bibliotekarz, a za nim pewien polski bloger postanowili o tym w swoim własnym skromnym gronie opowiedzieć.

Zachęcam więc wszystkich do kupowania książki, w której to wszystko jest odpowiednio przedstawione. „Imperium, czyli gdzie pada cień na SS Mantola”, moja ostatnia książka, do nabycia tu u mnie pod adresem k.osiejuk@gmail.com. 




niedziela, 22 października 2017

O wolności do informacji i jej zabójczej mocy

      Jak wiemy, do dziś do końca niezidentyfikowane osoby przyprowadziły parę dni temu pod warszawski Pałac Kultury pewnego człowieka, kazały mu się podpalić, a następnie wrzuciły do Internetu list, jaki on wcześniej rzekomo napisał, w którym przedstawił w punktach wszystkie powody swojego tak desperackiego czynu, a które obejmują cały zestaw propagowanych przez telewizję TVN24 oraz „Gazetę Wyborczą” zarzutów pod adresem Prawa i Sprawiedliwości, poczynając od niszczenia polskiej pozycji w Europie, poprzez szarganie dobrego imienia prezydenta Lecha Wałęsy, po wycinkę Puszczy Białowieskiej. To co mnie w tym co się stało poruszyło może najbardziej, to akurat nie ów dziwny gest – w końcu ludzie próbują popełniać samobójstwa codziennie i to w przeróżny sposób i z najróżniejszych powodów – ale to, że ów jak by nie było gest protestu, pozostał przez media niemal niezauważony. Owszem, nieco późno, ale jednak, coś tam o tym wspomniano w TVN24 i w „Gazecie Wyborczej”, jednak dziś choćby, na temat tego, co słychać u organizatorów owej demonstracji i jej głównego aktora, panuje niemal kompletna cisza.
       Piszę „niemal”, bo, owszem, zabrał na ten temat głos prof. Jan Hartman i oświadczył, że gdyby ktoś zapytał, czy on życzy temu człowiekowi, by przeżył, czy żeby umarł, on nie umiałby odpowiedzieć, bo z jednej strony, lepiej jest jak ludzie nie umierają, a z drugiej szkoda tracić taką szansę. Jak już jednak wspomniałem, wygląda na to, że to co sobie na ten temat myśli Jan Hartman, nie ma większego znaczenia, bo jak widać, dla rezedrganej bieżącymi wydarzeniami Polski, podobnie nie ma najmniejszego znaczenia to, czy ów biedny człowiek żyje czy nie. Liczy się wyłącznie bieżąca, tak zwana brzydko, „napierdalanka”.
      W tej sytuacji, pragnę oświadczyć, że i ja nie jestem już dłużej zainteresowany tym, co tam słychać w szykującym nam ostatnio „totalną propozycję” obozie, a zamiast tego postanowiłem sięgnąć do wydarzeń sprzed pięciu już dziś lat, a zwłaszcza ich pokłosia. Może szczególnie owego pokłosia. I proponuję się zadumać, czy to nie jest tak, że wraz z upływem lat schodzimy coraz niżej? Ąby owe refleksje odpowiednio zainspirować, przypominam swój tekst jeszcze z wiosny 2012 roku, równie długi, za to ze znacznie bardziej aktualnym tytułem.

       Parę dni temu, podczas dyskusji pod jednym z wpisów u nas na blogu, nasz kolega redpill wrzucił niezwykle ciekawą moim zdaniem myśl, którą bym tu chciał dziś bardzo konstruktywnie rozwinąć, że problem jaki mamy z naszymi mediami sprowadza się do tego, że praktycznie wszystkie one zajmują się dokładnie tym samym, z tą różnicą, że jedni mają takie poglądy na sprawę, a drudzy – inne. Ów stan rzeczy prowadzi do tego, że społeczeństwo jest w swoich zainteresowaniach w zorganizowany i bardzo skuteczny sposób ograniczane. Istnieje cała gama tematów, które stanowią przedmiot publicznej debaty i praktycznie nie ma możliwości, by ta debata została choćby w minimalnym stopniu poszerzona, czy choćby tylko pogłębiona, bo każda próba zajrzenia w głąb, musi prowadzić do jej poszerzenia, a tego przecież oczywiście nie chcemy.
       Co z tego wynika? Przede wszystkim to, że bardzo pieczołowicie chronione jest status quo. Z jednej strony mamy zwolenników Platformy Obywatelskiej, z drugiej wyborców Prawa i Sprawiedliwości, gdzieś tam pomiędzy nimi kręcą się jacyś ekscentrycy w postaci sympatyków radykalnej lewicy spod znaku Palikota, czy Millera, lub mieszkańców wsi związanych zawodowo, czy rodzinnie z PSL-em, a poza tym jest już tylko ów tłum konsumentów, nie zainteresowanych niczym szczególnym, poza tym, żeby jakoś przecierpieć do przyszłego tygodnia. A debata? Debata, owszem, jest, tyle że ona dotyczy wyłącznie tego, czy w Smoleńsku doszło do zamachu, czy do błędu pilotów, czy media kłamią, czy informują, czy rząd Donalda Tuska jest zły, czy dobry, i czy Jarosław Kaczyński jest wybitnym politykiem, czy wybitnym sukinsynem. I tu, każdy może powiedziec dokładnie wszystko, co mu przyjdzie do głowy. A jeśli ma odpowiednie koneksje, to co ma do powiedzenia może opublikować w przestrzeni jak najbardziej publicznej.
      Niedawno wyraziłem oburzenie sugestią, jaką w rozmowie z Janem Dworakiem przedstawił któryś z redaktorów Karnowskich, że media w Polsce nie są wolne i że o tę wolność dziennikarze tacy jak on muszą walczyć. Chodziło mi o to, że, moim zdaniem, mówiąc to co mówi, Karnowski plecie zwykłe banialuki, bo problemem polskich mediów wcale nie jest brak wolności, lecz umysłowe lenistwo dziennikarzy i ich lęk przed zrobieniem tego jednego kroku poza ten krąg, który ich otacza. Jeśli ktoś cierpi na brak wolności, to raczej społeczeństwo, które jest skazane na to, co mu się poda, natomiast jesli idzie o media – to tam panuje niczym wręcz niezakłócona anarchia.
      Spójrzmy może bardziej dokładnie na tygodnik „Uważam Rze”. Wedle informacji, jaką dziś podały właśnie media, jest to jeden z trzech najchętniej czytanych tygodników w Polsce. Na pierwszym miejscu jest katolicki „Gość Niedzielny”, za „Gościem” idzie peerelowska „Polityka”, a za nimi tuż tuż prawicowo-konserwatywne „Uważam Rze”. I oczywiście można by się cieszyć z tego, że zarówno „Newsweek”, jak i „Wprost”, nie mówiąc już o „Przekroju”, lecą na łeb na szyję, i że prawica jest górą, tyle że dobrze się jest przy tym zastanowić, jaką to korzyść mamy my, prawicowa opinia publiczna, z czytania tego, co tam jest zamieszczane? Mam przed sobą ostatni numer „Uważam Rze” i co tam znajduję? Przede wszystkim jest bardzo dużo materiału na temat tego, że jednak są dowody na to, że Wałęsa nie był bohaterem. Jest wywiad z Krzysztofem Wyszkowskim, że kłamstwo na temat Wałęsy jest fundamentem na którym spoczywa dzisiejsza Polska. Jest duży artykuł Piotra Semki o tym, że Robert Krasowski napisał książkę o Wałęsie i że to tekst bardzo nieuczciwy. Jest też tekst red. Feusette o tym, że Tusk musi odejść, bo jest zwyczajnie beznadziejny. Jest też duży tekst Piotra Gursztyna o tym, że Stefan Niesiołowski to osoba wyjątkowo podła i że wszyscy to wiedzą. Jest dość duży tekst żony prof. Biniendy o tym, że oficjalne informacje na temat przyczyn smoleńskiej katastrofy to celowe kłamstwa. No i jest duży tekst poświęcony osobie Andrzeja Żydka – człowieka, który jesienią zeszłego roku podpalił się pod Kancelarią Premiera, w którym jego autor opowiada nam o tym, kim tak naprawdę jest ten biedny człowiek, i jak to reżimowa propaganda i będące na jej usługach media, postanowiły jego historię zakłamać. Jest też wreszcie artykuł Macieja Pawlickiego o najnowszym filmie Małgorzaty Szumowskiej „Sponsoring”, gdzie autor sugeruje, że film ów jest „płaski i pretensjonalny”.
      O Wałęsie nie ma co tu więcej wspominać. Podobnie o Tusku. Myślę, że nikomu nie są potrzebne moje mądrości, by miał świadomość, że choćby w Polsce ukazało się nagle 50 nowych tygodników, i pięć nowych kanałów informacyjnych o czysto prawicowym nastawieniu, które by całkowicie poświęciły się wbijaniu społeczeństwu do głowy, że Wałęsa to „Bolek”, a Tusk to ruski jełop, z tych informacji i z tej wolności do informacji nie wyniknie jakakolwiek nowa jakość. Najwyżej my się ucieszymy, że znowu ktoś publicznie powiedział prawdę, a oni dostaną cholery, że prawica znów obraża bohatera. I tyle wszystkiego. Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na dwa z wymienionych wyżej tekstów. Pierwszy to ten o Andrzeju Żydku. Niby wszystko jest w porządku. Marek Pyza dzielnie informuje nas, że człowiek ten wcale nie był jakimś prowincjonalnym nieudacznikiem, ale byłym policjantem o niezwykle barwnej i imponującej historii, że przekręty, jakie on wykrył w warszawskim Urzędzie Skarbowym przekraczały swoją skalą wszystko, co możemy sobie wyobrazić, że za tę determinację w ujawnianiu patologii polskie państwo doprowadziło do ruiny jego i jego rodzinę, i że bardzo aktywnie ową nagonkę wspierały media. Jest nawet duże kolorowe zdjęcie Andrzeja Żydka, z którego możemy się już na sto procent przekonać, że to w istocie jest nie byle kto. I fantastycznie! I świetnie! Oto dziennikarstwo najwyższej próby.
     Niestety, kiedy się zadumać nad samym tym tekstem i tym że on został nagle ni z gruszki ni z pietruszki opublikowany, nie ma sposobu, by nie dojść nagle do wniosku, że ani jedna informacja w nim podana nie jest nowa. Każdy kto miał choćby minimalnie oczy, uszy i serce otwarte w dniach, kiedy sprawa tego podpalenia była wciąż jeszcze newsem, doskonale to wszystko już od dawna wiedział. Więcej. Ktoś kto tę sprawę obserwował baczniej, wie też coś, czego akurat red. Pyza nie napisał. Co tak naprawdę red. Pyza wręcz, intencjonalnie, czy nie – bez znaczenia – ukrył. Chodzi mianowicie o to, że wbrew temu, co napisane jest w tekście Pyzy, 23 września, około południa „we wszystkich serwisach” NIE pojawiła się informacja o tym, że w Warszawie podpalił się człowiek. Prawda jest taka – i na tym blogu mieliśmy już okazję o tym rozmawiać już wtedy – że owa informacja „we wszystkich serwisach” pojawiła się dopiero po godzinie 14, a więc jakieś trzy godziny po tym strasznym wydarzeniu. Że przez te 3 godziny „wszystkie serwisy” bardzo cierpliwie czekały na instrukcje, jak się wobec tej wiadomości zachować. A więc tego tam nie ma. Podobnie jak nie ma nawet próby zadania pytania: dlaczego, i udzielenia choćby najbardziej skromnej odpowiedzi – dlaczego. Redakcja „Uważam Rze” publikuje ten kompletnie bezużyteczny tekst, ozdabia go fantastycznie wzruszającym tytułem „Niewygodne płomienie”, bardzo efektownym nadtytułem „To opowieść o uczciwości, determinacji, miłości i desperacji. O państwie, które zawiodło, i mediach które nie stanęły na wysokości zadania” i wszystko praktycznie zostawia w tym miejscu. W miejscu, gdzie ci, którzy sprawę znają i się nią w ogóle przejmują, w najlepszym wypadku pokiwają głowami i powtórzą po raz setny: „Wszystko przez tego rudego Niemca”, a ci co mają to całe podpalenie głęboko w nosie, oburzą się, że co to za bezczelność! Państwo zawiodło? Co to za pisobolszewickie chamstwo!
      Otóż to. Przed nami stoi człowiek, który, widząc, że dochodzi do oszustw na skalę wręcz niespotykaną, informuje o tym odpowiednie osoby i niemal w jednej chwili, w majestacie prawa, pod okiem najbardziej oficjalnych służb, zostaje przez te właśnie osoby doprowadzony do ruiny. To że wciąż jeszcze żyje, jest zasługą pewnie tylko jakiegoś niezbadanego cudu… i w tym momencie, zarówno państwo, jak i wysługujące się mu media wraz z dziennikarzami, którzy – wbrew temu co zdaje się sugerować Pyza – są bytami jak najbardziej realnymi i mają nawet swoje nazwiska, z najczystszym wyrachowaniem, metodycznie, robią wszystko by go skompromitować i jego pamięć ośmieszyć, a „Uważam Rze” – dzielnie i bezkompromisowo – informuje nas, że „media nie stanęły na wysokości zadania”, a państwo „zawiodło”. Przepraszam bardzo, ale czy to może o to chodzi w tej słynnej już walce o wolność słowa? O prawo do swobodnego informowania, że media nie stanęły na wysokości zadania?
      Zapyta mnie pewnie ktoś, że a cóż więcej może na to wszystko zrobić redakcja „Uważam Rze” i sam Marek Pyza? Przedstawić listę swoich kolegów dziennikarzy, którzy wzięli udział w tej strasznej nagonce? Zbadać, kto do kogo i w jakiej sprawie, w interesującym nas momencie dzwonił? A czemu nie? Na początek byłoby to zdecydowanie bardziej skuteczne niż jakieś popisywanie się pustą retoryką nie wiadomo do kogo adresowaną. Ale przecież rozwiązań jest znacznie więcej. Mogliby nasi bojownicy o prawdę wziąć przykład właśnie z tych swoich kolegów i się zwyczajnie zaangażować w sprawę. Przejąć się nią, i choć odrobinę się dla niej poświęcić. Mogliby choćby, zamiast wypełniać 14 stron prowadzącym do niczego powtarzaniem imienia Bolek, choć parę z nich oddać sprawie wyjaśnienia tej jednej kwestii – jak to się dzieje, że w Polsce dochodzi do takich wydarzeń, jak ta związana z przypadkiem Andrzeja Żydka. Rozpętać tak zwaną medialną akcję na rzecz wytropienia reżimowych oprawców tego człowieka. Zamiast informować opinię publiczną o tym, że Małgorzata Szumowska nakręciła beznadziejny film, zwrócić się do wszystkich zainteresowanych sprawą, z apelem, by się wytłumaczyli z próby doprowadzenia do śmierci, najpierw faktycznej, a później cywilnej, niewinnego człowieka. A później spróbować wszystkim durniom wyjaśnić, dlaczego to wszystko jest takie ważne. Na przykład.
      Niestety, zamiast tego mamy recenzję filmu Szumowskiej. I tu wszystko powtarza się dokładnie wedle tej samej metody, co w przypadku historii Andrzeja Żydka. Szumowska kręci film na takim samym poziomie jak 99 procent współczesnych polskich filmow, opowiadający sytuację całkowicie wymyśloną i sztuczną, tak sztuczną i wymyśloną, że nie dającą nawet szansy na to, by ja potraktować jako jakąś alegorię, czy artystycznie motywowaną przestrogę. Przed nami najbardziej typowa polska produkcja filmowa, której celem jest, z jednej strony, przedstawienie widzowi stanu umysłu i wyobrażeń klasycznego przedstawiciela krakowsko-warszawskiego artystycznego establishmentu odnośnie tego, czym jest Polska, a z drugiej, ostateczne zdemoralizowanie przeciętnie ogłupiałego obywatela, tak by wiedział, że to co mu się dotychczas wydawało, że jest życiem, życiem wcale nie jest, a on sam jest nieznierozumiejącym baranem z prowincji. Oto cała postać i sens filmu Szumowskiej. I w tym własnie momencie, przychodzi do nas Maciej Pawlicki, człowiek od którego, wydawałoby się, możnaby wymagać, podstawowej orientacji w przedmiocie, i zamiast wyśmiać Szumowską za to, że jest głupia i nie ma pojęcia o świecie, kieruje do niej pretensje, że przedstawiła bardzo poważny problem społeczny i opisała go na zimno, zamiast się zaangażować moralnie. No i że on ma wrażenie, że ona zamiast potępić to panoszące się po Polsce zło, robi wrażenie, jakby nas tym chciała epatować. A więc, że zamiast moralitetu, mamy bulwar.
      Mam nadzieje, że jestem właściwie rozumiany. Rzecz w tym, że podobnie jak problem dziewczynek prostytuujących się po galeriach handlowych, opisany przez niejaką Rosłaniec w jej filmowym debiucie, czy zidiociałych nauczycieli uczących się angielskiego na kiblu, pokazany przez Koterskiego w „Dniu świra”, te dzisiejsze kobiety ze swoimi sponsorami, to kompletna fikcja, istniejąca jedynie w głowach szukających okazji do złapania jakiejś fuchy warszawskich psychologów i paru artystów, którzy coś tam posłyszeli i uznali, że to jest fascynujący temat. Problemem nie są bowiem ani te dzieci, ani te niby-bizneswomen, które obszczywają jacyś biznesmeni, ani ci odmóżdżeni nauczyciele, ale ci, którzy z pojedynczych przypadków starają się robić ogólnospołeczny problem. Ja świetnie sobie przypominam – pisałem o tym zresztą parokrotnie na blogu – te wszystkie pojawiające się regularnie sensacyjne reportaże w ogólnopolskich magazynach ilustrowanych o ekskluzywnych prostytutkach, o warszawskich biznesmenach, którzy korzystają z ich usług podczas przerwy na lunch, o małżeńskich trójkątach i kwadratach, o zwykłych, skromnych studentkach, które zarabiają na życie świadcząc seksualne usługi na wysokim poziomie, a wszystko to podlane sosem rzekomej powszechności, które ociera się już wręcz o modę. Po co to wszystko? Na pewno tego, oczywiście, nie wiem, ale mogę się domyślać, że może po to, by przeciętny człowiek zrozumiał, jak bardzo został z tyłu za współczesnym światem.
      I teraz, ta cała antycywilizacyjna propaganda, zgodnie z leninowskim przekonaniem, że film to klucz do duszy narodu, nasi reżyserzy biorą się kolejno za te wszystkie tematy i robią z nich filmy, tak by ten właśnie naród się zastanawiał, dokąd to ten świat zmierza? Wydawałoby się, że jest to idealna okazja do kontrataku. Do zareagowania na to kłamstwo i pokazanie, że to jest właśnie nic więcej jak kłamstwo, mające na celu zdemoralizować Bogu ducha winnego człowieka. I kto to może – wydawałoby się – zrobić lepiej, niż właśnie ci z nas, którzy wiedzą, co jest dobro, a co jest zło, i mają przy tym dostęp do szerokiej opinii? Tymczasem nic z tego. Oni przyjęli zaproponowany temat debaty i mówią nam, co oni sądzą na temat tego wielkiego społecznego problemu, jakim jest sponsoring. Dokładnie tak.
      Powtórzę jeszcze raz. System prowadzi swój atak w sposób bardzo precyzyjnie zamierzony. Najpierw wprowadza temat debaty, a następnie prowadzi ją tak, by, posiadając wszystkie, znane nam przecież tak świetnie, możliwości wpływania na opinię publiczną, udowodnić, że nasza narracja jest do niczego. W tej sytuacji, to co do nas dociera, to zmasowana propaganda, której nie jesteśmy się w stanie oprzeć. I w tej dyskusji – co jest absolutnie porażające – możemy powiedzieć wszystko co chcemy, możemy oprzeć się na najbardziej podstawowym rozsądku i najbardziej oczywistej logice, a i tak nie mamy wobec tego kłamstwa żadnej szansy, bo dyskutujemy na tematy, które oni wybrali. I w tej sytuacji, moglibyśmy bardzo łatwo zmienić temat na zdecydowanie mniej im pasujący, tyle że tego nie robimy. Dlaczego? Właśnie nie wiem. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że dlatego, że jesteśmy beznadziejnie głupi. Ale, jak mówię, nie wiem.
      O Andrzeju Żydku i jego dręczycielach nie chce mi się już nawet myśleć, ale trzymajmy się tej Szumowskiej. To że ten jej nowy film jest beznadziejnie słaby, jest dla każdego średnio obeznanego we współczesnej polskiej kinematografii sprawą oczywistą. Wiemy też, że opisana przez nią sytuacja jest z gruntu nieprawdziwa, a to, że ona w ogóle się za to zabrała, świadczy tylko o stanie tych umysłów. I na to wszystko przychodzi Maciej Pawlicki i chce z Szumowską dyskutować, czy ten sponsoring to coś z czym trzeba walczyć, czy się może temu podporządkować. A przecież w ogóle możnaby o tym filmie nie gadać. Wystarczyłoby sobie przeczytać, kto to taki ta Szumowska. Kim był jej ojciec, kim jej mama, kim jest jej siostra, kim brat, a jako ilustracje tego, co ta niezwykle uzdolniona rodzina potrafi, przytoczyć którąś ze złotych myśli spłodzonych przez wybitny umysł jej świętej już dziś pamięci mamy. Choćby tę:
      „Wiedza jest wtedy, gdy o czymś nie tylko wiesz, lecz możesz to zobaczyć, opisać, zdefiniować, a nawet dotknąć. A wiara, gdy nie widzisz, nie zobaczysz, nie dotkniesz, a mimo to jesteś pewien, że jest”.
      No, geniusz! Po prostu, geniusz! To są właśnie te elity. I robią z nami dokładnie to co chcą. Co za ból!

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie można kupować nasze książki. Serdecznie zachęcam.




piątek, 5 lutego 2016

Chcecie mieć telewizję - wygrajcie wybory

Publicznej telewizji, w każdym zresztą wydaniu, nie oglądałem praktycznie w ogóle przez 10 lat, czyli mniej więcej od czasu, gdy pojawiła się telewizja TVN24 i w jej towarzystwie było mi bardzo dobrze. Ostatnio jednak, po tym, jak za sprawy publiczne wzięło się Prawo i Sprawiedliwość, bez fałszywej skromności postanowiłem rzucić okiem na to, co tam słychać. Przeleciałem zatem wzrokiem przez to, co tam się aktualnie dzieję i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Okazuje się, że determinacja, z jaką Prawo i Sprawiedliwość postanowiło wyjąć państwo z rąk mafii, przeniosła się na państwowe media, no i nagle mamy to co mamy, a więc telewizję ściśle rządową, i w odróżnieniu od tego, cośmy mieli wcześniej, nie udającą nawet, że tu ma miejsce jakaś dyskusja. Tam rzędzą nasi, a reszta, jeśli jest zainteresowana, może się ustawić w kolejce.
Przyznaję, że tuż po kolejnych, wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość, wyborach bardzo się bałem tego, do czego to dojdzie, kiedy tak zwani „nasi” przejmą państwowe media, jednak faktem jest, że z każdym kolejnym dniem nabierałem przekonania, że tu akurat nie ma innego wyjścia. Każdy bowiem krok wstecz, czy choćby zaledwie zwolnienie tempa, musi oznaczać porażkę.
Nie wiem, jak inni, ja natomiast bardzo dobrze pamiętam, jak to w roku 2005 Prawo i Sprawiedliwość odniosło podwójne zwycięstwo, powołało koalicyjny rząd i pierwszy, cały praktycznie, wysiłek włożyło w to, by realizować ów mandat w taki sposób, by nikomu, broń Boże, nie przyszło do głowy sądzić, że grozi nam jakakolwiek rewolucja. Zaczynając na nieszczęsnym Marcinkiewiczu, a kończąc na wspomnianych wcześniej mediach, władze partii uznały, że samo zwycięstwo gwarantuje jakiś tam sukces, a dalej już tylko pozostaje dbać o reputację, no i oczywiście, niemal natychmiast okazało się, że zamiast choćby pozornego porozumienia, zainicjowany został proces, który ostatecznie doprowadził do smoleńskiej masakry.
Tak się zatem 10 lat temu skończyły próby stworzenia czegoś na kształt cywilizowanej politycznej rywalizacji. Okazało się bowiem, że rywalizacja, owszem, jest możliwa, ale wyłącznie na zasadach ustalonych znacznie wcześniej i diabli wiedzą gdzie. A jak się to komuś nie podoba, niech się modli, by nie trafił na tak zwaną kosę.
No i wczoraj nagle włączam telewizor, by obejrzeć sobie, co się tam dzieje na odcinku prostej propagandy i okazuje się, że dzieje się dobrze. Telewizja Polska realizuje zadania przedstawione przez rząd, na ekranie szyku zadają Tomasz Sakiewicz i Samuel Pereira, jakaś biedna komunistka z portalu lewica24.pl, która liczyła pewnie na to, że będzie mogła się pokazać i odpowiednio awansować choćby w połowie tak, jak swego czasu niejaki Zandberg, dowiaduje się, że ma siedzieć cicho do czasu aż się ją zawoła, a ja sobie myślę, że, przy wszystkich moich wcześniejszych zastrzeżeniach, tak jak jest, jest bardzo dobrze i nie może być inaczej. Gdybyśmy bowiem ustąpili choćby na centymetr, oni by nas zwyczajnie złapali za gardło i zatłukli na śmierć.
Powołany został do życia kolejny już zespół, tym razem, jako „podzespół” do spraw wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy, i pierwszym widocznym tego efektem stało się to, że telewizja TVN24 mogła wygrzebać z medialnego niebytu Michała Fiszera i wszystkich pozostałych ekspertów, którzy niemal już 6 lat temu tłumaczyli z telewizora nam, jak to pijany prezydent Kaczyński kazał pijanemu gen. Błasikowi, by ten, niewykluczone, że również pijanemu, kapitanowi Prostasiukowi kazał lądować we mgle, by oni dziś swoje rewelacje powtórzyli raz jeszcze, tyle że z uwzględnieniem naturalnych przesunięć. Patrzyłem przez jakiś czas w ten TVN i nagle sobie uświadomiłem, że tam się przez minione lata nikt nie – przepraszam za język – opieprzał. Ani TVN24, ani „Gazeta Wyborcza”, ani „Newsweek”, ani „Polityka” nawet nie próbowali nas przekonywać, że oni stoją z boku. To co od nich otrzymywaliśmy, to wyłącznie najbardziej brutalna propaganda, oparta na kłamstwie i tylko na kłamstwie. I dziś, kiedy minister Macierewicz przedstawia nowy zupełnie zespół mający pracować nad wyjaśnieniem przyczyn smoleńskiego nieszczęścia, telewizja TVN24 przez cały boży dzień nie jest w stanie zaprosić do studia jednej osoby, która by spróbowała chociaż udawać, że bronić tezy o zamachu w Smoleńsku. Jedyne co dostajemy, to ten grubas i jego kumple po fachu.
W tej sytuacji, przepraszam bardzo, ale ja nie widzę najmniejszego powodu, by przejęta przez PiS telewizja publiczna miała od rana do wieczora nie nadawać wypowiedzi Samuela Pereiry i całej tej bandy prawicowych żurnalistów, zwłaszcza że, wbrew moim bardzo błędnym obawom, poza tym, że on wygląda jak wygląda, wspomniany Pereira jest naprawdę całkiem sprawny. A że w tej sytuacji media stają się kpiną? Przepraszam bardzo, ale to nie myśmy to narysowali.

Oczywiście w księgarni pod adresem www.coryllus.pl nic się nie zmieniło i książki czekają. Zapraszam.

czwartek, 6 grudnia 2012

O Informacji pisanej dużą literą

Osobiście spodziewałem się, że to potrwa nieco dłużej. Czas jednak pędzi tak szybko, a rynek informacji stawia przed wszystkim tak pilne zadania, że już nawet, jak wiele na to wskazuje, przechodzi do historii sprawa tak by się wydawało świeża, jak seria planowanych zabójstw przedstawicieli reżimu, a co dopiero oficjalny komunikat Prokuratury Wojskowej, że wbrew oszczerczym kłamstwom opozycji, w rozbitym w drobny mak nad Smoleńskiem tupolewie, nie znaleziono śladu trotylu. Aż dziw bierze, że jakimś cudem udało się zachować w popularnej pamięci sam fakt katastrofy, sprzed jak by nie było trzech już blisko lat.
A więc wydawało mi się, że zanim prokuratorzy ogłoszą, że jednak trotyl był, minie trochę więcej czasu. Tymczasem człowiek ani się obejrzał, a tu cała Polska poderwana na równe nogi – niemal w tym samym stopniu co na wieść, że mama Madzi jeszcze nie zdążyła ponownie się ukryć, a już została ujęta – oświadczeniem prokuratorów, że trotyl oczywiście jak najbardziej był. Pierwsi oczywiście zareagowali nasi komentatorzy, formułując już swoje własne już oświadczenie, że skoro okazało się, że w Smoleńsku jednak był zamach, to prokurator Szeliga i jego mocodawcy są ostatecznie skompromitowani, i my od dziś będziemy się z nich już tylko śmiać.
Ze szczerą przykrością stwierdzam, że dotychczasowy ton tej notki jest zupełnie nieadekwatnie ironiczny. Zupełnie tak, jakbyśmy sobie tu rozprawiali o jakiś drobnych idiotyzmach. Ja oczywiście wiem, czemu tak się stało; czemu ja się nie mogę powstrzymać przed tym szyderstwem. Naiwność bowiem z jaką większość obserwatorów naszej sceny politycznej przyjmuje wszystko to co ona nam szczodrze przynosi jest tak porażająca, że trudno w pewnym momencie nie zacząć się śmiać. Z drugiej jednak strony sprawa jest jak najbardziej poważna. Powiedziałbym że wręcz trupio poważna. Wszystko bowiem wskazuje na to, że to na przykład co wciąż nam z uporem maniaka powtarza nasz kolega Coryllus, a więc że wszystko jest już pozamiatane, to najprawdziwsza prawda. Wszystko jest już dokładnie pozamiatane, a my się mamy na tym świeżo wysprzątanym parkiecie tylko już pląsać do dźwięków, które to tu to tam ktoś nam zagra.
Proszę łaskawie zwrócić uwagę na to, że te dwa, czy trzy tygodnie … może miesiąc temu – kto by ten dziwny czas zliczył – kiedy po raz pierwszy gruchnęła wiadomość, że w Smoleńsku jednak doszło do zamachu, przez te parę godzin – do czasu gdy prokurator Szeliga wszystko oficjalnie zdementował, a odpowiedzialni za to sianie nienawiści przykładnie ukarani – Polska znalazła się nieomal w oku cyklonu. Przez parę godzin atmosfera zrobiła się – oczywiście przy zachowaniu proporcji – niemal taka jak pamiętnej soboty. Co mamy z tego dziś? Dziś, kiedy informacja sprzed miesiąca została zwyczajnie, tyle że już oficjalnie, powtórzona. Nic. Dokładnie nic. Jeśli oczywiście na chwilę zapomnimy o tych żałosnych wybuchach zwycięskiej i starej jak świat satysfakcji i nowych zupełnie szyderstw, głównie ze strony paru blogerów. No tak. Jest jeszcze człowiek nazwiskiem Deresz, który chwilę zanim System uznał, że właściwie można już bezpiecznie wrócić do wersji z trotylem, ogłosił, że ta katastrofa to od początku do końca robota Jarosława Kaczyńskiego, a dziś wzywa tego samego Jarosława Kaczyńskiego do tego, by mu powiedział, kto mu zamordował żonę.
A ja już tylko czekam aż media przeprowadzą kolejną już sondę, tym razem jednak nie z pytaniem, czy Jarosław Kaczyński jest odpowiedzialny za ów nieszczęśliwy wypadek w Smoleńsku, lecz czy powinien on ujawnić nazwisko mordercy żony Pawła Deresza. No i oczywiście, co mu należy zrobić, jeśli nie ujawni?
Jak mówię, sytuacja jest dramatyczna aż do bólu serca. Wszystko bowiem wskazuje na to, że wspomniana na początku Informacja – Informacja pisana, jak widzimy, z dużej litery, i oznaczająca już wyłącznie taki sam towar jak cała pieprzona reszta – stanowi ten już ostatni gwóźdź do naszej trumny. To jest to, czego nie udało się całym pokoleniom, z tymi ich wszystkim systemami zniewalania człowieka. Udało się wreszcie osiągnąć to, że cokolwiek się stanie, cokolwiek zostanie ogłoszone – wszystko to zostanie przez nas w jednej chwili przyjęte, zaakceptowane, przeżute i wyplute.
Czytam dziś te idiotyczne komentarze, z jednej zresztą i z drugiej strony. A wśród nich też ten blogera Starego, jak by nie było przedstawiciela Systemu w blogosferze. Na wiadomość o tym, że to co miesiąc temu mówiło się o trotylu to jednak prawda – tym razem, jak twierdzą prokuratorzy, prawda w stu procentach – że to całe gadanie o tym, że urządzenia wykrywające materiały wybuchowe, czym bardziej czułe, tym bardziej zawodne, i że tak naprawdę minie co najmniej pół roku, zanim czegoś tam się może dowiemy, to była wyłącznie medialna akcja propagandowa, Stary zaczyna chichotać, że patrzcie no państwo patrzcie – prawacy znów mają o czym pisać w tych swoich mediach. I niech mi nikt nie mówi, że Stary to kretyn i to co on gada jest bez znaczenia. Fakt jest bowiem taki, że jego gadanie wcale nie jest bardziej bez znaczenia niż to co my tu sobie poopowiadamy. Fakt jest bowiem taki, że świat nowoczesnej informacji tak nas fatalnie ustawił, że kiedy wreszcie któregoś dnia wszystkie dzienniki i wszystkie media podadzą informacje, że oto się okazało, że w Smoleńsku doszło jednak do zamachu i że, zarówno w Polsce jak i w Rosji, są już pierwsze aresztowania, jedni zakrzykną: „Wreszcie!”, a drudzy ze zdziwioną buzią spytają: „Co wreszcie?”
A następnie i jedni i drudzy udadzą się do najbliższego kiosku „Ruchu”, by kupić swoje ulubione tygodniki. A każdy z nich z niemal identyczną okładką. Będzie na niej wrak polskiego samolotu i wielki tytuł: „Zamach”. Albo „Morderstwo”. To już zależnie od opcji.
Na sam koniec trzeba nam jednak zapytać, co z nami? A co my? My, jak zawsze. My mamy robić to co dotychczas. Stać bez ruchu, z jedną podniesiona nogą, gotowi do skoku. Cały czas gotowi do skoku. Tyle wystarczy.

Przy okazji, tak jak co dzień, wszystkich którzy po przeczytaniu ego tekstu poczuli się choćby minimalnie pełniejsi, proszę o wspieranie tego bloga – i przez kupowanie książek, ale też przesyłanie tego co tam komu może zbywa na podany obok numer konta. Bez tego, jest już po nas. Dziękuję.

piątek, 11 grudnia 2009

Leszek Miller kupił sobie nową plazmę

Człowiek- Liczba, mój salonowy kolega znany jako 2,718, pozostawił tu wczoraj komentarz, który mnie postawił na równe nogi. Napisał mianowicie tak: „No proszę - kilka lat temu myślałem, że współczesne apogeum buty i manipulacji mamy za sobą. Teraz jednak próbuję sobie wyobrazić Leszka Millera oglądającego jakiś aktualny serwis informacyjny. Widzę go jak oczarowany wpatruje się w ekran - wargi bezwiednie powtarzają słowa jego mistrzów. Czasami się roześmieje, odruchowo klepnie w uda lub z niedowierzaniem pokręci głową.Na zakończenie audycji westchnie”
Mimo że zajęty byłem akurat rozważaniem kolejnego ataku trolli na ten blog, i ani mi w głowie był Leszek Miller, szczególnie Leszek Miller klepiący się po udach, zamurowało mnie. Po prostu mnie zamurowało. Wiedziałem oczywiście świetnie, o czym 2,718 mówi, sam tu wielokrotnie zwracałem uwagę na niezwykły profesjonalizm tak zwanej „nowej polityki informacyjnej” i też nie raz i nie dwa załamywałem tu ręce nad sytuacją, kiedy to, w sposób całkowicie rewolucyjny, i demokracja i wolność słowa i wolność wyboru i w ogóle wolność zostały użyte na rzecz totalnej represji i zniewolenia. Jednak ten obraz, wyobrażenie Leszka Millera siedzącego przed telewizorem i kręcącego z niedowierzaniem głową na każde słowo i każdą migawkę wypuszczane w stronę biednego telewidza, to – przyznaję – było przeżycie. Pomyślałem więc sobie, że taki Leszek Miller, oglądający TVN24 mógłby w sposób najbardziej pełny symbolizować istotę tego, do czego doszła dziś polityka medialna, czy – szerzej jeszcze – polityka społeczna. Kiedy ów Miller wkraczał na scenę polityczną, był jeszcze stosunkowo młodym komunistycznym działaczem, miał przed sobą wszelkie słodkie perspektywy, które trochę już widział, a też trochę znał z opowiadań starszych kolegów, a jednocześnie sam PRLchylił się ku upadkowi. I, oczywiście, nie mógł wiedzieć młody, komunistyczny działacz, Leszek Miller, że to co nastąpi już za kilka lat, nie dość, że zatrzyma mu dech w piersiach, to jeszcze przyniesie mu i sławę i pieniądze i zwyczajnie – piękne życie. Ale nie mógł tez wiedzieć, że po nim przyjdą inni, wprawdzie już nie jego koledzy, ale ludzie z innej, wyższej półki, którzy pokażą i jemu i wszystkim, jak się prowadzi prawdziwą politykę. A przede wszystkim, co można zrobić z człowiekiem, kiedy ten się niczego nie spodziewa.
Więc za podpowiedzią 2,718, próbuję sobie wyobrazić tego Leszka Millera, jak siedzi przed telewizorem, kręci głową z podziwem i myśli sobie – „Job twoju mać! Tyle straconych wiosen, tyle niepotrzebnego trudu, tyle nerwów. A to takie proste. Po kiego czorta było nam zagłuszać to radio, wysyłać w teren pisarzy i poetów, tę nikomu niepotrzebną cenzurę trzymać? Jak to wszystko takie proste. A kto wie, czy przez tę całą podejrzliwość, nie narobiliśmy sobie tylko większego pasztetu? Że co my im zabrali, to oni – dawaj! – szukać po swojemu. Co my im zakazali, to oni dalej patrzeć jak złodziej jaki. A to przecież, gdyby my się tak nie kryli, to i tego stanu wojennego może i robić nie było po co. A jakby i już my go zrobili, to i przecież cały naród by nas poparł, a może by i nawet niczego nie zauważył”.
Wyobrażam sobie tego Leszka Millera, jak patrzy z otwartą gębą w ekran swojej plazmy i „czasami się roześmieje, odruchowo klepnie w uda lub z niedowierzaniem pokręci głową” i przypomina mi się Aleksander Kwaśniewski i jego ostatnia wypowiedź na temat Jaruzelskiego i jego zasług dla Polski. I myślę sobie, że to jest dopiero hit! To jest news! Wcześniej nawet mi to do głowy nie przyszło, ale dziś już wiem, że to co tak oburza nawet – a kto wie, czy nie przede wszystkim – pracowników stacji TVN-24, to nie jest jakiś pijacki wybryk skołowanego umysłu, ale czysta, szczera i niezwykle celna analiza. Może i Kwaśniewski powiedział za dużo, może był zbyt otwarty, ale dla niego – niewykluczone – to co dziś mamy to faktycznie i autentycznie bezpośrednie dziedzictwo tego, co 13 grudnia 1981 zdecydował się zrobić Wojciech Jaruzelski. Może z punktu widzenia Kwaśniewskiego – a nie ulega wątpliwości, że co by o nim nie powiedzieć, to nie jest jakiś płytki baran – właśnie wtedy, kiedy Jaruzelski ze swoimi generałami wziął za pysk ten biedny naród, to był właśnie początek tego co mamy dziś. Zwróćmy przecież uwagę, że kiedy on mówił o tym, jaki piękny i nowoczesny jest ten budynek TVN-u, jaka śliczna i elegancka i fachowa jest pani redaktor Pohanke, jak cudownie to wszystko działa i jak gładko się kręci, to przecież on ani nie kpił, ani nawet nie żartował. Kiedy on niemal krzyczał, że gdzie byśmy dziś byli, gdyby nie Generał i jego mądry i odważny gest sprzed lat, to on musiał to widzieć właśnie w ten sposób. Przecież to nie jest tak, że Kwaśniewski kocha PRL z Jaruzelskim i z tym całym stanem wojennym, a III RP nienawidzi. On III RP podziwia i szanuje, on patrząc na III RP spuszcza skromnie oczy ze wstydu, on wie, że III RP to jest coś, czemu on może wyłącznie dziękować, on się na III RP nie może napatrzeć, on przy III RP robi się taaaaki malutki. Lecz właśnie tym bardziej dlatego, jemu jest przykro, kiedy ktoś nie chce nawet przyznać, że na początku tego sukcesu stał właśnie Generał ze swoim stanem wojennym.
To właśnie wtedy, z początku trochę na ślepo, trochę nieświadomie, ale jednak to wtedy właśnie rozpoczęła się ta długa, mozolna droga, pełna prób i błędów do Polski, którą mamy dziś. Polski pięknych supermarketów, fantastycznych błyszczących samochodów, cudownych pałaców, w których mieszkają piękni, wykształceni ludzie. No i wreszcie tych różnorakich gazet, kanałów telewizyjnych i tej informacji – pełnej, kompletnej, starannie przygotowanej informacji dla tych wszystkich, którzy interesują się światem i polityką i których w ogóle ciekawi to co się wokół dzieje. Polski demokratycznej, Polski obfitej, Polski będącą wreszcie częścią Europy.
Tak to dziś sobie myślę, musiał widzieć sprawy Aleksander Kwaśniewski, kiedy słyszał jak różni tacy źle mówią o Wojciechu Jaruzelskim. I prawdopodobnie to właśnie – wraz z całą stojącą za jego słowami intencją, całą tą filozofią, całym tym bagażem doświadczeń – sprawiło, że TVN24, dostał na jego słowa cholery, i nie ma dnia, żeby gdzieś ktoś od pana Waltera nie darł mordy na Kwaśniewskiego i jego nikomu niepotrzebne przemyślenia. Bo ludzie oczywiście gówno wiedzą, ale za to my wiemy i to wystarczy, żeby czuć niepokój i żeby dmuchać na zimne. Jeśli wszystko zostało tak starannie przygotowane, a następnie zapięte na ostatni guzik i jest przez całe lata poddawane nieustannej i jakże troskliwej obróbce, to nie po to, by jakiś komuch nam tu wyskakiwał z głupimi uwagami. I psuł robotę.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...