Wczoraj po raz ostatni – chciałbym bardzo, by się okazało, że tylko na razie – pojechałem do Świętochłowic, aby poprowadzić lekcje w miejscowym salezjańskim gimnazjum i liceum. W poniedziałek wraca pani, która uczy tam zwykle angielskiego, i wraz z jej powrotem nic już tam po mnie. Pisałem już troszeczkę o dzieciach, które miałem okazję tam uczyć, a więc o pewnym chłopczyku z Chorzowa, którego siostry bliźniaczki, choć są jak najbardziej identyczne, każdy jest w stanie z miejsca rozróżnić, bo jedna gra na trąbce, a druga na klarnecie. Wspomniałem też o innym dziecku, które nie potrafi kostki Rubika ułożyć szybciej niż w 17 sekund, bo zna tylko 25 algorytmów, ale przy tym nie opowiedziałem też o wielu innych spotkanych tam dzieciach, z których nie jedno przecież miałoby do opowiedzenia historie może nawet jeszcze ciekawsze niż ta o muzykujących siostrach. Nie opowiadałem też choćby o tym, jak te wszystkie dzieci – a ponieważ jest to dobra szkoła, jest ich tam naprawdę bardzo dużo – każdego ranka, dziesięć minut przed rozpoczęciem lekcji, zbierają się by się pomodlić, odśpiewać „Kiedy ranne wstają zorze” i wysłuchać kilkuzdaniowej nauki, czy to z ust jednego z księży, czy któregoś z nauczycieli. A to już jest autentycznie niezwykłe. Ci nauczyciele, którzy każdego ranka stają przed nimi, by powiedzieć im te parę słów o tym jakie to ważne jest być człowiekiem.
Szkoła w której przez ten niecały miesiąc pracowałem, jak już wspomniałem, mieści się w Świętochłowicach. O Świętochłowicach też już tu było. Pewien policjant, pracujący akurat w Siemianowicach, opowiadał mi, że kiedyś pytał swojego kolegę ze Świętochłowic właśnie, jak tam u nich w mieście ma się sytuacja na froncie, a ten mu powiedział, że jest mniej więcej tak jak w Siemianowicach, tyle że jego „podopieczni” nie mają już za co pić. A więc owi Salezjanie działają w Świętochłowicach, i na ile zdążyłem się zorientować, większość uczących się tam dzieci pochodzi albo ze Świętochłowic właśnie, albo z Rudy Śląskiej, ewentualnie z Chorzowa. Wszystkie one, zarówno chłopcy jak i dziewczęta, noszą niezmiennie niebieskie koszule, krawaty ze szkolnym logo, a niekiedy też granatowe sweterki z wydrukowanym imieniem św. Jana Bosko, patrona szkoły. I wyglądają fantastycznie. Naprawdę fantastycznie.
Czy to są tak zwane grzeczne dzieci? Owszem, większość z nich jest stosunkowo grzeczna, przynajmniej w porównaniu do dzieci ze szkół, w których zdarzyło mi się pracować wcześniej, choć muszę przyznać, że dostanie tak zwanego „małpiego rozumu” nie jest dla nich zjawiskiem bardzo egzotycznym, co parę razy zdążyło wyprowadzić nawet mnie z równowagi. Gdybym miał ich porównywać do czegoś nam bliższego, to pomyślałbym przede wszystkim o swoich dzieciach, jako o trzech różnych typach emocji, które w sumie jakoś daje się tolerować. O, właśnie tak. Szkoła w Świętochłowicach, to mniej więcej coś takiego jak moje dzieci. Tyle że pochodzące głównie z Rudy Śląskiej, Świętochłowic i Chorzowa.
Wspomniałem o tym codziennym porannym apelu, kiedy one wszystkie stoją w swoich klasowych grupach i śpiewają pełnymi głosami „Kiedy ranne wstają zorze”. Jestem pewien, że ktoś dla kogo Kościół to z reguły coś co stoi za rogiem, i kiedy zacznie dzwonić, to nie da się oglądać spokojnie telewizji czy słuchać muzyki, ów obraz może szokować w sposób bardzo jednoznaczny. Podejrzewam też, że być może jeszcze bardziej szokujący będzie dla kogoś takiego widok autobusu wypełnionego tymi dziećmi w ich drodze z domu do szkoły, czy ze szkoły do domu, kiedy one, mijając kolejny kościół, niemal wszystkie robią znak krzyża. Ten ktoś może się teraz zacząć zastanawiać, kto te dzieci tak zaprogramował? Kto je tak sterroryzował, że one nawet kiedy są poza szkołą, kiedy nie czują nad sobą przeszywającego wzroku któregoś z księży, czują się w obowiązku robić ów znak krzyża? Czy to mogą być ci księża właśnie?
U Salezjan w Świętochłowicach pracuje dość dużo księży. Powiem szczerze, że nie wiem, czy oni uczą tylko religii, czy może jeszcze czegoś, ale jest ich z całą pewnością znacznie więcej niż w zwykłych szkołach. I znów, ktoś dla kogo ksiądz, to ów specjalny gatunek człowieka, z którego – o ile to nie jest ten jeden, całkowicie wyjątkowy, nasz ksiądz – można wyłącznie szydzić, lub pisać na niego donosy do prokuratury, obraz pokoju nauczycielskiego, czy szkolnego korytarza, po którym kręcą się jacyś panowie w koloratkach i sutannach, może robić wrażenie bardzo negatywnie jednoznaczne. To jednak co uderzyło mnie, to to, że tam nikt na nich nie zwraca jakiejś specjalnej uwagi, a co ciekawe, oni sami o tę uwagę w żaden sposób nie zabiegają. Gdyby nie to, że mają te swoje koloratki, pies z kulawą nogą by na nich nie zwrócił uwagi. Pojawiają się i znikają w drodze z lekcji na przerwę i z powrotem, i są dokładnie tak samo ważni – lub nieważni – jak jakiś nauczyciel, który tam przyszedł na paręnaście dni, by zastąpić chorą nauczycielkę.
Kilka dni temu grupa tych uczennic i uczniów pojechała chyba do Gdańska na coś co się nazwą Olimpiadą Salezjańską, i cześć z nich odniosła tam pewne sportowe sukcesy. Nie mam pojęcia, jak te zawody były zorganizowane, ile trwały i co te dzieci tam robiły poza graniem w piłkę i może bieganiem. Nie wiem, czy tam było z nimi dużo księży, czy dużo nauczycieli WF-u, wiem jednak, że stamtąd wrócili i byli dokładnie tak samo piękni i radośni i zwyczajni, jak przed wyjazdem. Na którymś z rozpoczynających kolejny szkolny dzień apeli, kiedy już wszyscy odmówili modlitwę i zaśpiewali te swoje poranne „Zorze”, zostali poproszeni na środek, ksiądz dyrektor dał im odpowiednie puchary, oni je sobie wzięli, wrócili na swoje miejsca, a potem poszli zwyczajnie na lekcje.
Jak mówię, nie wiem, jak im tam na tej Olimpiadzie w Gdańsku było, podobnie jak nie wiem, jak im jest na innych organizowanych przez Salezjan obozach, wycieczkach, czy tak ostatnio modnych obozach integracyjnych. Jestem jednak wyjątkowo pewien, że jakkolwiek by tam nie było, to co się tam dzieje i zdarzyć może, jeśli w ogóle odstaje od zwykłego ogólnopolskiego standardu, to wyłącznie na korzyść. Wyłącznie. Innej możliwości nie widzę, bo z tego co zaobserwować mi się udało przez te trzy tygodnie, wiem, że Salezjanie świetnie się znają na swojej robocie. I nie tylko Salezjanie. Nasze zgrupowania zakonne znają swoją robotę znakomicie. Benedyktyni siedzą w bibliotekach i studiują księgi, Bonifratrzy robią lekarstwa, Dominikanie duszpasterzują w dużych miastach, a my na własne oczy dziś widzimy, z jak dużym ryzykiem zawodowym owa służba się dla nich łączy, Kamilianie opiekują się narkomanami, Albertyni zajmują się ludźmi chorymi psychicznie, natomiast Pijarzy, czy właśnie Salezjanie uczą dzieci i młodzież. I robią to znakomicie. Najlepiej.
A więc nie wiem, jak było na tej Olimpiadzie, i nie wiem, jak było na ewentualnym obozie integracyjnym organizowanym przez Salezjanów właśnie dla dzieci, które oto rozpoczęły naukę w – niech mi wolno będzie tak powiedzieć – mojej szkole. Ale jestem całkowicie spokojny co do tego, że jeśli którykolwiek z tych księży, z którymi miałem okazję spędzać czas przez minione tygodnie, zachował się jak zwykły nauczyciel, jeden z tych wszystkich nauczycieli, którzy są jego kolegami ze szkoły, to akurat może o nim świadczyć jak najlepiej. I jestem przekonany, że im bardziej on się potrafił zachować jak zwykły nauczyciel, który dla swoich uczniów jest i mistrzem i przyjacielem, tym bardziej jest przez nich szanowany. Bo to oznacza, że on się potrafił fantastycznie dopasować do wymagań, jakie stawia przed nim to co mu przyszło realizować. I jestem też do końca przekonany, że żadnemu z tych dzieci, które miałem okazję spotkać w szkole w Świętochłowicach nawet by nie przyszło do głowy, by się zastanawiać nad kwestiami, które mogą się rodzić wyłącznie w najbardziej durnych i bezbożnych pałach, którzy o Kościele wiedzą akurat tyle, że ponieważ Judasz był rudy, jak kto rudy, to go nie przyjmą do seminarium. I to stąd ta cała pedofilia.
Bo my akurat świetnie wiemy, że nasz Kościół to Skała, której bramy piekielne nie przemogą. I jeśli ktoś nas zechce choćby po raz sześćset sześćdziesiąty szósty zahipnotyzować jakimiś bzdurnymi informacjami o tym, że w naszym Kościele dzieją się rzeczy złe i wstydliwe, to my na to możemy najwyżej wzruszyć ramionami, bo akurat na tym polu mamy znacznie lepsze rozeznanie niż każdy z nich. I wiemy też świetnie, jak sobie z tym naszym rozeznaniem poradzić.
No więc, jak idzie o kolejną szansę, znów utknąłem. W związku z tym, nie mam innej możliwości, jak prosić wszystkich o wspieranie tego bloga w dotychczasowy sposób. Przypominam również, że po targach w Spodku zostało nam dość dużo książek. Gabriel pozwolił mi je sprzedawać na własną rękę, więc proszę bardzo – jeśli ktoś ma ochotę otrzymać „Liścia”, bądź też „Elementarz” z osobistą dedykacją autora, zapraszam. Numer konta jest tuż obok, a cena wynosi 30 złotych za „Elementarz” i 40 złotych za „Liścia”. Dziękuję.