wtorek, 31 maja 2022

Wojciech Fibak czyli o nie wychodzeniu przed szereg

 

      Kiedy parę dni temu dotarłl do mnie informacja, że na ostatniej konwencji Platformy Obywatelskiej, jako gwiazda eventu wystąpił niesławny poseł Franek Sterczewski, pomyśłałem sobie że oto został przebity kolejny sufit żenady. Chwilę potem jednak usłyszeliśmy wszyscy, że ów Sterczewski został wprowadzony przez Donalda Tuska w taki oto sposób i nastąpił szok:

Franek, pamiętasz nasze pierwsze, dłuższe spotkanie po moim powrocie. Poznaliśmy się wtedy i ja trochę wyłysiałem i posiwiałem, bo nie spodziewałem się, że będą aż tak zadziorne postaci i o takim politycznym temperamencie, ale też nauczyłem się, przepraszam za to sformułowanie, nauczyłem się Ciebie i tego typu postaw”.

      I oto te słowa sprawiły, że w moim najszczerszym przekonaniu doszliśmy do ostatniej już ściany, czy, jeśli kto woli, przebiliśmy ostatni już sufit, i w tym momencie owa przedziwna historia ludzkiego skretynienia ostatecznie dobiegła końca.

     Nie zdążył jednak opaść ten czarny kurz, gdy na portalu sport.pl przeczytałem bardzo obszerny wywiad z Wojciechem Fibakiem i autentycznie osłupiałem. Myślę że większość ze starszych wielkiem czytelników tego bloga, pamięta kim jest, a raczej kim kiedyś był, Wojciech Fibak, ale na wszelki wypadek przypomnę, zwłaszcza że tu pewności mieć wcale nie mogę. Otóż w czarnych czasach PRL-u, w samej końcówce lat 70., Fibak był jedynym polskim tenisistą występującym w turniejach ATP, przez co stał się tu w kraju gwiazdą najwyższej jasności. Oczywiście, w tamtym czasie osiągane przez niego sukcesy były traktowane u nas jako coś bardzo specjalnego, co jednak nie zmienia faktu, że obiektywnie rzecz biorąc były one takie sobie. Najwyższą pozycją jaką Fibak zajął w rankingu zawodowego tenisa było miejsce 10 z roku 1977, największym sukcesem był awans do finału Masters w roku 1976, a poza tym mógł sobie Fibak na koncie zapisać 15 wygranych turniejów w całej karierze, osiągając maksymalnie ćwierćfinały w którymkolwiek z Wielkich Szlemów. Gdy zorientował się, że z tej kariery nic już nie będzie, machnął Wojciech Fibak ręką na ten cały sport i postanowił zaangażować się w handel sztuką.

       Z czasów, kiedy Fibak odgrywał jako taką rolę w światowym tenisie w jego historii pozostało wiele nazwisk, takich jak McEnroe, Borg, Villas, Becker, Lendl, Sampras, Connors, Agassi... można wymieniać. Fibak pozostał w historii dyscypliny gdzieś na poziomie Okkera, Orantesa, czy Jana Kodesa.

        Przez wiele lat o Fibaku nic nie było słychać aż bodajże do roku 2013, kiedy to tygodnik „Wprost” zarzucił mu, że przez pewien czas trudnił się stręczycielstwem, sprzedając jakimś bogatym starcom, swoim znajomym z branży handlu sztuką młodziutkie dziewczyny. Fibakowi nigdy nic nie udowodniono, natomiast on sam na wszelki wypadek wyjechał z kraju i, jak się nagle okazuje, wrócił i promuje swoją książkę o sobie i swoich rzekomych sportowych i towarzyskich sukcesach. Wywiad dla portalu sport.pl jest, jak wspomniałem, bardzo obszerny, a ja tu tylko zacytuję parę fragmentów doskonale obrazujących z czym mamy do czynienia.

O planach na książkę: „Mnie namawiały nawet największe wydawnictwa z USA. Nie miałem czasu, zawsze pędziłem”;

O Djokovicu: „Jesteśmy na US Open 2013. Jestem praktycznie głównym trenerem Novaka Djokovicia, bo Marian Vajda wezwał mnie na pomoc i dał mi pełną swobodę”; 

Mogłaby to zdradzić tylko Serena Williams, bo z Novakiem rozmawiałem w jej obecności. Serena gimnastykowała się obok nas i przybierała coraz dziwniejsze pozy. W końcu całkiem przestała ćwiczyć i coraz uważniej przysłuchiwała się naszej rozmowie”;

Później zadzwonił jeszcze menedżer Novaka, zaproponował mi klasę biznes w Air France, bo moje ukochane concordy już nie latały. Wie pan, że ja nimi leciałem ponad 100 razy w życiu? W czasie tych lotów ucinałem sobie pogawędki m.in. z prezydentem Richardem Nixonem i z Luciano Pavarottim. Ale obóz Djokovicia przygotował mi świetną ofertę - najlepsze loty, najlepsze hotele i bonusy od nagród wywalczonych przez Novaka na korcie. Proszę uwierzyć, że to były potężne bonusy”;

Około roku 2008, zaprosiłem Novaka na lunch na plaży w Monte Carlo i wytłumaczyłem, że musi grać tenis bardziej ofensywny, że musi prowadzić grę, a nie stosować stylu zachowawczego i nie czekać tylko na błędy przeciwnika. Wtedy nastąpił przełom w jego grze. Narodził się nowy Djoković”; 

O Johnie McEnroe: „Ja i John oczywiście jesteśmy kolegami. Wprowadziłem go w świat sztuki, dzięki mnie został kolekcjonerem. Inwestycje w obrazy, choćby Jean-Michela Basquiata, przyniosły mu potężne miliony”;

O swojej pozycji gwiazdy polskiego sportu: „Gdyby w 1976 roku nie było igrzysk olimpijskich w Montrealu ze wspaniałymi wynikami Polaków, to pewnie bym plebiscyt wygrał. Jacek Wszoła przebił mnie naprawdę minimalną liczbą punktów. I pytany o sportowego idola powiedział, że jest nim Wojtek Fibak, co mnie bardzo wzruszyło. Proszę zauważyć, że za mną znaleźli się złoci medaliści Ślusarski, Pyciak-Peciak, siatkarze. Gdy wracałem do Polski, to celnicy na lotniskach, taksówkarze czy recepcjoniści w hotelach powtarzali: ‘panie Wojtku, dziękuję, że pan pokazał, że Polak potrafi’. Wielkie wrażenie na ludziach wywierało to, że zostałem jednym z najlepszych w świecie zawodowców”.

O Kirku Douglasie: „Manolo chciał zejść z kortu, praktycznie się poddał. Wielki tenisista, zwycięzca US Open 1975, już nie miał ochoty na grę, bo młokos z Polski dawał mu lekcję. Niestety, organizatorzy wpadli na pomysł urozmaicenia sytuacji. W przerwie przy wyniku 4:1 w tej największej na świecie hali wypełnionej kibicami odnaleziony został Kirk Douglas i z aktorską sławą przeprowadzono wywiad transmitowany na wielkich ekranach. Problem w tym, że ja i Orantes to widzieliśmy i słyszeliśmy. ‘The Times’ pisał, że to była największa kontrowersja w historii tenisa. Douglas i jego żona już mi pogratulowali zwycięstwa, a do Orantesa zwrócili się ze słowami pocieszenia. Mówili, że tym razem nie wygrał, ale i tak jest świetny, że pięknie gra w tenisa, a w końcu, że może jednak jeszcze powalczy, bo nigdy się nie poddaje. Manolo na nich spojrzał, uśmiechnął się i zupełnie innym, energicznym krokiem wszedł na kort. Zaczął nieprawdopodobnie walczyć. Z 4:1 szybko zrobiło się 5:5. Przy 5:3 i 30:15 pechowo pękły mi struny w rakiecie. Przegrałem tego seta w tie-breaku. W piątym secie już nie miałem siły walczyć z tak pobudzonym przeciwnikiem. Przegrałem 1:6. Czułem zmęczenie z całego roku”;

O swojej drodze do sławy: „Jeszcze wtedy nie znałem się ani z Kirkiem Douglasem, ani z Robertem De Niro, z którym się później bardzo zaprzyjaźniłem, ani z Erikiem Claptonem, ani z nikim bardzo znanym z tego artystycznego świata. Wtedy byłem bardzo dumny z przyjaźni z artystami i zarazem moimi kibicami Danielem Olbrychskim, Aliną Janowską, Janem Englertem, Wojtkiem Gąsowskim czy Gustawem Holoubkiem. I z Ulą Dudziak, Michałem Urbaniakiem, Januszem Głowackim, Ryszardem Horowitzem, czyli przyjaciółmi z Nowego Jorku. Wielkie światowe gwiazdy odkryły mnie trochę później”;

O Hugh Grancie: „Ze swoją ówczesną partnerką, znaną aktorką Liz Hurley, często bywali moimi gośćmi, a nawet się zdarzało, że do mojego XVIII-wiecznego pałacyku w Lasku Bulońskim [sic!] przyjeżdżali, kiedy byłem w Nowym Jorku. Hugh na moim rowerze jeździł na targ po najlepsze sery, szynki i owoce. Ojciec Liz lubił po cichutku zakradać się na dół po skrzypiących, drewnianych schodach. Stawał przy otwartej lodówce i podjadał”;

O Janie Pawle II: „W rozmowie od razu okazało się, że papież bardzo się interesuje tenisem, że zna wszystkich moich rywali. Nagle zaproponował, żebyśmy poszli zobaczyć kort trawiasty na terenie Watykanu. Okazało się, że jest trochę zaniedbany. Ojciec święty powiedział, że wszystko zostanie doprowadzone do porządku i następnym razem, gdy będę w Rzymie, zagramy. Z typowym dla siebie poczuciem humoru żartował, że chce się sprawdzić z najlepszym Polakiem. Kiedy po powrocie na korty Foro Italico o tym opowiedziałem mediom, to rwetes się zrobił na cały świat. Ta wiadomość była ważniejsza niż regularne doniesienia o wynikach”.

        I tak to opowiada o sobie Wojciech Fibak, zachęcając nas oczywiście do tego, byśmy sobie kupili jego najnowsza książkę, bo tam takich historii, jak zapewnia, będzie dużo, dużo więcej. A jeśli ktoś się zastanawia, po ciężką cholerę, jak się tym dziwnym człowiekiem zjmuję, już tłumaczę. Otóż, jak juz wspomniałem, Wojciech Fibak w historii tenisa to gwiazda na poziomie Czecha Kodesza, czy Holendra Okkera, ale jestem pewien, że żaden z nich w życiu by nie zrobił z siebie idioty opowiadając Czechom czy Holendrom tego typu banialuki. Dlaczego? Bo oni wszyscy mieli szczęście obracać się w towarzystwie, gdzie nikt im nie wmawiał, że są częścią narodu, któremu los przypisał rolę „brzydkiej panny na wydaniu”. Nie wyobrażam sobie, by którykolwiek z nich, czy to Hiszpan Orantes, czy Rumun Nastase, czy Szwed Bjork krztusili się z emocji na wspomnienie tego,  że jakiś aktor odwiedzali ich w jego XVII-wiecznym pałacyku. No ale też nie wydaje mi się by którykolwiek z nich miał też okazję, by rzucić publicznie coś takiego:

Nigdy nie czytam komentarzy na mój temat. I wiem, że nie czytają również moi znajomi, którzy też coś w życiu osiągnęli. Nie czytamy ze względu na krzywdzący, obrzydliwy hejt, który pokazuje się między rzeczowymi opiniami. Powiem tylko tyle, że nawet tygodnik ‘Nie’ Jerzego Urbana odrzucił propozycję opublikowania tego nielegalnego, oczerniającego mnie nagrania ‘Wprostu’. Jedyną motywacją prowokatorek była chęć zysku i sławy. Dziś najbardziej żałuję, że nie oddałem sprawy do sądu”.

      No i jest jeszcze jeden powód. Otóż kiedy w roku 2010, tuż po Katastrofie Smoleńskiej, wokół Bronisława Komorowskiego budowano komitet poparcia, Fibak pojawił się tam jako jedno z głównych nazwisk. Dziś, gdy portal sport.pl pyta go o opinie w sprawie propozycji bojkotu rosyjskich i białoruskich tenisistów podczas zbliżającego sie Wimbledonu, odpowiada tak:

Uważam, że decyzja organizatorów Wimbledonu jest niesprawiedliwa, niepotrzebna i przedwczesna. Nie można tych ludzi wykluczać tylko dlatego, że są Rosjanami. To jest przeciwko pryncypiom ATP. Nie jest to też decyzja w brytyjskim stylu, wyważonym, a wyjście przed szereg. Ofiarą rosyjskiego reżimu są przede wszystkim Ukraińcy, ale na drugim miejscu Rosjanie. I nie mam na myśli oligarchów, tylko zwykłych obywateli Rosji, których tracą pracę lub mają ograniczane prawa obywatelskie”.

       Chętnie bym w tym momencie coś dodał, ale nie wiem, czy to nie byłoby zbyt ryzykowne. W końcu są branże z którymi lepiej nie zadzierać.


 


 

 

 

 

piątek, 27 maja 2022

O tym jak Niemcy budowali przyszłość wolnego i demokratycznego świata (część ostatnia)

 Dziś już ostatni fragment artykułu z niemieckiego „Der Spiegela" na temat niesławnej Ostpolitik.

      W roku 1991 Kohl brał zupełnie serio pod uwagę możliwość, że ów straszny nacjonalizm, który wystąpił we Wschodniej Europie po I Wojnie Światowej, może pojawić się ponownie. Wierzył też zatem, że gdyby tak się stało że kraje bałtyckie uzyskają niepodległość „znów dojdzie do starcia z Polską”, tak jak to miało miejsce między Polską a Litwą w roku 1920. W tej sytuacji, jedyną konkluzją jaką z owego przekonania mógł Kanclerz wysnuć była ta, że „rozpad Związku Sowieckiego absolutnie nie może być w interesie Niemiec”.

      Ostatecznie jednak, kraje bałtyckie niepodległość uzyskały i dziś najprawdopodobniej nie da się już ustalić z całą pewnością, czy to owo rozumowanie Kohla było błędne, czy też po prostu Łotysze i Litwini mieli to szczęście, że ich droga do niepodległości przeszła tak spokojnie.

      Tak czy inaczej, wiele państw Zachodu, analizując sytuację na własną rękę, raczej wspierało w tej kwestii Niemcy. Francuski prezydent Mitterrand osobiście narzekał na Bałtów, tłumacząc im, że „nie mogą ryzykować wszystkiego co udało im się osiągnąć dzięki Moskwie, tylko po to by pomagać krajom, które tak naprawdę nie cieszyły się samodzielnym bytem od 400 lat”. Nawet prezydent George Bush, skądinąd chłodny realista, nie omieszkał wygłosić parę cierpkich słów pod adresem polityków z krajów bałtyckich i ich dążeniu do niezależności.  

        Gdy chodzi natomiast o Kohla, jego przyjazne realacje z Moskwą pozwoliły mu posunąć się do tego, by przy pewnej okazji udawać że nie zauważył swoieckich działań ściśle przestępczych. 13 stycznia 1991 roku stacjonujące w Wilnie sowieckie siły specjalne zaatakowały obywatelski ruch niepodległościowy, szturmując miejską stację telewizyjną i inne budynki. Śmierć poniosło 14 nieuzbrojonych cywilów, a setki innych odniosło rany. Reakcja Bonn była, i to w najlepszym wypadku, letnia. Kilka dni po owej agresji Kohl odbył telefoniczną rozmowę z Gorbaczowem. Będący jej świadkiem niemiecki dyplomata zapisał w swojej notatce, że obaj panowie „wymienili między sobą serdeczności”. Gorbaczow narzekał, że nie ma możliwości, by posuwać się do przodu „nie podejmując niekiedy bardziej surowych kroków”, co zostało odczytane jako aluzja do tego co się stało w Wilnie. Reakcja Kohla była szokująca: „W polityce, wszyscy musimy być otwarci na to, że są momenty, gdy trzeba wybrać drogę okrężną. Liczy się natomiast przede wszystkim to, by nie stracić z oczu celu podstawowego”.

       Gorbaczow zakończył wymianę uprzejmości zapewnieniem, że „bardzo sobie ceni” przyjętą przez Kanclerza pozycję. Wedle tego co znalazło się w notatce, słowo „Litwa” podczas owej rozmowy nie padło ani razu.

      Rola, jaką w owej zbrodni odegrał osobiście Gorbaczow, do dziś nie została wyjaśniona. 


 

 

 

czwartek, 26 maja 2022

O tym jak Niemcy budowali przyszłość wolnego i demokratycznego świata (część 3)

 

Dziś kontynuujemy relację niemieckiego Der Spiegla”  na temat polityki prowadzonej przez Niemcy w stosunku do Związku Sowieckiego i tego co po nim zostało.      


      I w tej oto sytuacji Genscher postanowił niejako „przekierować” marzenia krajów Europy Wschodniej i Środkowej o przystąpieniu do NATO i poszukać rozwiązań alternatywnych, które mogły by być „akceptowalne” dla Związku Sowieckiego. Wtedy też wpadł na pomysł utworzenia Rady Partnerstwa Euro-Atlantyckiego, a więc ciała w ramach którego kraje Europy Wschodniej i Środkowej uzyskałyby prawo do zabrania głosu. 

      Choć początkowo, dawne kraje Paktu Warszawskiego liczyły na możliwość uzyskania członkowstwa w NATO”,mówił Genscher, „to w trakcie poufnych dyskusji zostały one skutecznie do tego zniechęcone”.

       Przez pewien czas, Niemcy dążyły do tego, by NATO wyszło z oficjalną deklaracją, że nie rozszerzy się na wschód. Jednak po tym jak Genscher w maju 1991 roku złożył wizytę w Waszyngtonie i usłyszał od Amerykanów, że „w przyszłości rozszerzenia wykluczyć nie można”, szybko zmienił front i ogłosił, że nigdy nie był za tym by składać „ostateczne deklaracje”. Faktycznie jednak, wydaje się że w dalszym ciągu bardzo chciał uniknąć rozszerzenia.

      Tymczasem w Bonn, pierwszej stolicy świeżo powstałego nowego państwa niemieckiego, trwał nastrój bardzo pewnego siebie optymizmu. Zimna wojna się skończyła, Niemcy były zjednoczone, a Kohl wraz z Genscherem naciskali na konsolidację w stronę Unii Europejskiej. Sam kanclerz jednocześnie również nie potrafił przestać szukać historycznych okazji do rozwiązań na rzecz wzmocnienia relacji ze Związkiem Sowieckim. „Być może teraz uda nam się naprawić to co w bieżącym stuleciu poszło źle”, mówił. Po II Wojnie Światowej, z milionami jej ofiar i tragicznym podziałem Niemiec, który nastąił w jej wyniku, miał Kohl nadzieję na otwarcie nowego rozdziału w relacjach z Moskwą.

       W owym czasie przywódcą Związku Sowieckiego był Michaił Gorbaczow, ideowy, choć mówiący o reformach, komunista. Gorbaczowa, z wdzięczoności za to, że zgodził się na likwidację NRD, Niemcy uwielbiali. „Jeśli Niemcy są dziś gotowe wspierać Związek Sowiecki,  to głównie z wdzięczności za rolę jaką odegrał Gorbaczow w kwestii zjednoczenia Niemiec”, tak opisywał sytuację Kohl. To natomiast że Gorbaczow całym sercem był przeciwko rozszerzaniu NATO, gdy chodziło o szacunek jakim się cieszył w Niemczech, nie miało najmniejszego znaczenia.   

      Później zresztą sam kanclerz mówił publicznie, że z radością wziął na siebie rolę „pierwszego adwokata” Gorbaczowa. Obaj liderzy pozostawali cały czas w kontaktach ściśle osobistych, przesyłali swoim małżonkom okolicznościowe pozdrowienia i bardzo często gawędzili przez telefon.

      Kohl używał wszystkich swoich wpływów, jakimi się cieszył na świecie, by organizować poparcie dla „Miszy” i jego polityki. Osobiście sprawił, że sowiecki przywódca otrzymał zaproszenie na szczyt G-7, a Moskwa nigdy od nikogo nie uzyskała zagranicznej pomocy takiej jak ta od Niemiec pod przywództwem Kohla.

      Wielką troską Kohla było przy tym to, że przeciwnicy Gorbaczowa w sowieckiej armii, tajnych służbach, oraz w aparacie państwowym  mogą spiskować na rzecz odsunięcia go od władzy. Zaledwie chwilę wcześniej, w sierpniu 1991 roku udało się odeprzeć tzw. pucz Janajewa, ówczesnego wiceprezydenta. Janajew wraz z grupą swoich zwolenników umieścił Gorbaczowa w areszcie domowym, jednak masowe demonstracje oraz powszechna odmowa wykonywania rozkazów przez  wojsko, ale również bardzo aktywna postawa óczesnego prezydenta Republiki Rosyjskiej, Jelcyna sprawiły że Gorbaczow władzę zachował.  

       Dziś możemy sobie oczywiście wyobrażać, co by się mogło stać, gdyby pucz odniósł sukces, a armia sowiecka trafiła pod rozkazy Janajewa, w czasie gdy setki tysięcy wojsk sowieckich wciąż jeszcze stacjonowało na wschodnich terenach Niemiec, a dodatkowe jednostki czekały w gotowości w Polsce i w Czechosłowacji. Dokumenty niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych wskazują jednoznacznie, że wycofanie wojsk stanowiło priorytet niemieckiej polityki, a jednocześnie nie można było choć przez chwilę zapomnieć o około 30 tysiącach głowic nuklearnych, stanowiących oczywiste i bardzo znaczące zagrożenie. „Nuklearne bezpieczeństwo terytorium Związku Sowieckiego powinno stanowić absolutny priorytet dla reszty świata”, głosił komunikat płynący z Bonn

      Z tej perspektywy, dopuszczenie do jakiegokolwiek osłabienia Gorbaczowa było poza dyskusją, i to samo dotyczyło Związku Sowieckiego jako całości, który Gorbaczow próbował utrzymać za wszelką cenę.

      Kohl z Genscherem wyznawali tu swoistą teorię domina, która kazała im wierzyć że jeśli państwa bałtyckie uniezależnią się od Związku Sowieckiego, Ukraina zrobi to samo, po czym Związek Sowiecki upadnie, a wraz z nim upadnie też Gorbaczow. I tak to mniej więcej się debatowało przez cały rok 1991. Kohl jednak przy tym miał swoje wątpliwości, czy przede wszystkim tego typu rozpad będzie miał szanse na pokojowy koniec. Wierzył głeboko, że w efekcie tego co się stanie, może dojść do „wojny domowej”, podobnej do tej, która już niedługo miała wybuchnąć w Jugosławi. Wieloletni minster spraw zagranicznych Gorbaczowa, Edward Szewardnadze, pozwolił sobie nawet na to, by skierować pod adresem Niemiec swoiste ostrzeżenie. W trakcie wizyty Genschera w Moskwie w październiku 1991 roku, który w tym czasie swoją drogą już był zaledwie byłym ministrem, ostrzegał, że jeśli Związek Sowiecki się rozpadnie, przywództwo w Moskwie przejmie „faszysta”, który pierwsze co zrobi to zażąda zwrotu Krymu. Jak wiemy, dwadzieścia lat później aneksji Krymu dokonał Putin.



środa, 25 maja 2022

O tym jak Niemcy budowali przyszłość wolnego i demokratycznego świata (część druga)

 Przed nami kolejna część refleksji na temat polityki Niemiec wobec krajów Europy Wschodniej i Środkowej, zamieszczonych w kwietniowym wydaniu magazynu Der Spiegel”.

      Polityka Niemiec wobec Europy Wschodniej i Środkowej  prowokuje jednak też pytania. W roku 1991 przestał istnieć Pakt Warszawski, co sprawiło że Genscher zaczął szukać coraz to zręczniejszych sposobów, by krajom takim jak Polska, Węgry i Rumunia uniemożliwić wstąpienie do NATO. Powód owych akcji był wciąż ten sam – troska o samopoczucie Związku Sowieckiego. Jak informował jeszcze w lutym 1991 roku niemiecki ambasador w Moskwie, wyraźne przyspieszenie działań krajów Wschodniej i Środkowej Europy w kwestii wesjścia do NATO, budowało w Moskwie „atmosferę z jednej strony lęku przed zagrożeniem militarnym, z drugiej obawy przed izolacją, ale też frustracji z powodu niewdzięczności ze strony jeszcze do niedawna zaprzyjaźnionych przecież krajów”. Genscher był wyraźnie zaniepokojony sposobem w jaki sytuacja się rozwijała. Członkowstwo krajów Wschodniej i Środkowej Europy „nie leży w niemieckim interesie”, mówił. Kraje te, dodawał, mają oczywiście prawo by przystąpić do sojuszu państw Zachodu, my powinniśmy się jednak skupiać na tym, by „korzystanie z owego prawa im uniemożliwić”.

        Czy stanowisko to było wynikiem szczególnie pojętej roztropności i pragnienia utrzymania pokoju w Europie? A może czymś co całkiem niedawno poseł SPD Michael Roth określił jako potrzebę zachowania dobrych stosunków z Moskwą „kosztem innych krajów Wschodniej Europy”? Roth, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych w Bundestagu, poparł niedawno pomysł powołania specjalnej komisji śledczej do zbadania błędów jakie w swojej polityce wschodniej popełniła jego własna partia. Twierdzi on, że Niemcy „de facto zakwestionowały suwerenność sąsiednich krajów”. Roth ma tu akurat na myśli zachowanie Niemiec w ostatnich latach, ale czy nie warto by było sięgnąć refleksjami głębiej w historię? Konkretnie do czasów Kohla i Genschera?

      Widzimy dziś wszyscy jak niemiecka Ostpolitik – zarówno w okresie tuż przed zjednoczeniem, jak i w latach późniejszych – stała się dziś celem krytyki niemal ze wszystkich stron. Co ciekawe jednak, nawet i Rosja kieruje pod adresem Niemiec swoje osobiste pretensje, oskarżając Niemcy o złamanie danego słowa w kwestii ekspansji NATO na wschód. Niektóre z owych niedawno ujawnionych dokumentów mogą wkrótce wręcz zostać wykorzystane przez Putina i jego otoczenie jako ciężka broń w toczącej się wojnie propagandowej, a to z tego powodu, że w kilku przypadkach Genscher i jego czołowi dyplomaci wspominają wyraźnie o wyraźnej obietnicy, że NATO nie będzie się rozszerzać się na wschód, którą Niemcy złożyły w trakcie znanych pod nazwą Dwa Plus Cztery negocjacji, a dotyczących zjednoczenia obu niemieckich państw. W dodatku, rosyjscy politycy zapewniają, że owo zapewnienie nie było jednorazowe, ale obowiązywało niezmiennie od dzisięcioleci. Sam Putin przecież bardzo chętnie używał tego argumentu próbując usprawiedliwić swoją inwazję na Ukrainę, nawet jeśli w Akcie Założycielskim NATO-Rosja z roku 1997, choćby i bardzo niechętnie, Moskwa ów kierunek jednak zaakceptowała.

     Wiele z ujawnionych dokumentów zdaje się jednak wspierać rosyjski punkt widzenia:

      . 1 marca 1999 roku Genscher poinformował Stany Zjednoczone, że Niemcy sprzeciwiają się rozszerzeniu NATO w kierunku wschodnim, z takim właśnie wyjaśnieniem, że „podczas negocjacji Dwa Plus Cztery obiecano Sowietom, że nie ma mowy o ekspansji na wschód”.

     . Sześć dni później, wysoki urzędnik w niemieckim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, Jürgen Chrobog, podczas spotkania z dyplomatami z Wielkiej Brytanii, Francji i Stanów Zjednoczonych wspomniał o tym, że podczas negocjacji Dwa Plus Cztery „istniało pełne zrozumienie co do tego, że wycofanie wojsk sowieckich nie będzie wykorzystywane dla osiągnięcia przez nas jakichkolwiek korzyści”.

      . 18 kwietnia Genscher w rozmowie ze swoim greckim odpowiednikiem przyznał, że poinformował Rosjan, że „Niemcy pozostaną członkiem NATO nawet po zjednoczeniu, ale w zamian za zgodę Rosji, nie dojdzie do ekspansji na wschód...”.

      . 11 października Genscher spotkał się z odpowiednimi ministrami z Francji i Hiszpanii, Rolandem Dumasem i Francisco Fernándezem Ordóñezem. Notatka z owego spotkania wskazuje, że odnośnie przyszłości krajów Wschodniej i Środkowej Europy zostało stwierdzone: „Nie możemy zaakceptować członkowstwa [owych krajów] w NATO (zarówno ze względu na możliwą sowiecką reakcję, oraz fakt obietnicy złożonej podczas negocjacji 2+4, że NATO nie będzie rozszerzało się na wschód). Każdy krok na rzecz zachowania stabilizacji między Krajami Europy Wschodniej i Środkowej i Związkiem Sowieckim jest nadzwyczaj istotny”.


CDN

wtorek, 24 maja 2022

O tym jak Niemcy budowali przyszłość wolnego i demokratycznego świata (część 1)

 

Oto, proszę sobie wyobrazić, dotarła do mnie informacja, że w kwietniowym wydaniu niemieckiego „Der Spiegela” ukazał się artykuł o tak porażającej treści, że najpierw z pomocą przyjaciół na internetowej stronie „Spiegel International”, trafiłem na jego angielską wersję a następnie postanowiłem go dla dobra wspólnego przetłumaczyć i zamieścić tu na naszym blogu w kilku odcinkach.

Już wyjaśniam w czym rzecz. Otóż już na samym wstępie, autor wspomnianego tekstu pisze tak:

      „Zwykle jest tak, że jedynie eksperci podnoszą głowę na wiadomość, że oto Niemiecki Instytut Historii Współczesnej Liebnitza opublikował kolejny tom tzw. ‘Dokumentów na temat polityki zagranicznej Federalnej Republiki Niemiec’. Powodem tego braku emocji jest fakt, że zazwyczaj mamy tam do czynienia z nieznośnie opasłą kolekcją dokumentów Ministerstwa Spraw Zagranicznych Niemiec i niemal nie zdarza się, by można tam było znaleźć coś szczególnie ciekawego dla czytelnika.

       Tym razem jednak, wydaje się że stanęliśmy wobec czegoś zupełnie wyjątkowego. Oto najnowszy tom ujawnionych dokumentów jeszcze z roku 1991 i lat kolejnych, zawiera zapiski, notatki i listy z wcześniej nieznanymi szczegółami na temat wschodniej ekspansji NATO, upadku Związku Sowieckiego, oraz niepodległości Ukrainy. I już od samego początku możemy przewidzieć, że ujawnione dokumenty mogą nadać przyspieszenia debacie dotyczącej polityki Niemiec wobec Związku Sowieckiego i Rosji przez te wszystkie lata aż do dnia dzisiejszego”.

Tak to „Der Spiegel” zapowiada swój niezwykły artykuł, by już chwilę później przejść do szczegółów. Proszę uważać, bo będzie się paliło:

        „W samym sercu niemieckiej polityki wobec Europy Wschodniej oraz Związku Sowieckiego – powszechnie znanej jako ‘Ostpolitik’ – znajdowało się dwóch gigantów powojennej historii Niemiec: przez 16 lat pełniący urząd kanclerza Niemiec, Helmut Kohl, oraz Hans-Dietrich Genscher,  z politycznie zaprzyjaźnionej Partii Wolnych Demokratów (FDP), Minister Spraw Zagranicznych i wicekanclerz w rządzie Kohla. Zarówno jeden jak i drugi mieli zaledwie nieco ponad 60 lat, a przy okazji tak zwanego „nosa” do władzy. A po zjednoczeniu Niemiec międzynarodowa pozycja obu osiągnęła szczyty.

        W roku 1991, wciąż jeszcze, mimo że wiele państw wchodzących w skład Związku Sowieckiego zaczęło wstawać z kolan przed Moskwą, państwo komunistyczne trzymało się bardzo mocno. W tym czasie Kohl, jak wskazują ujawnione dokumenty, uważał, że upadek państwa sowieckiego będzie oznaczać „katastrofę”, a każdy kto tego pragnie, jest „durniem”. W konsekwencji, nieustannie naciskał na kraje Zachodu by sprzeciwiały się ogłoszeniu przez Ukrainę oraz kraje bałtyckie niepodległości.

      Estonia, Łotwa i Litwa zostały anektowane przez Stalina w roku 1940, i Niemcy od tego czasu oficjalnie aneksji nie uznały. Teraz jednak, gdy Kohl stanął wobec dążenia owych krajów do uwolnienia się spod wpływów Moskwy i wyjście ze Związku Sowieckiego, podczas wizyty w Paryżu na początku roku 1991, w rozmowie z francuskim prezydentem Mitterrandem, wyraził opinię, że to „bardzo zła droga”. W kwestii zjednoczenia Niemiec, Kohl działał nadzwyczaj szybko, co do Łotwy, Estonii i Litwy jednak, mocno zachęcał by wszystkie trzy państwa zachowały „cierpliwość” odnośnie ewentualnej niezależności. Stwierdzał ponadto, że do owej zmiany nie powinno dojść wcześniej niż za 10 lat, a nawet wtedy, twierdził Kohl, wspomniane kraje „wzorem Finlandii” powinny zachować nautralność i w żadnej mierze nie dążyć do członkowstwa ani w NATO ani w Unii Europejskiej.

      Co do Ukrainy, uważał Kohl że powinna ona pozostać częścią Związku Sowieckiego, tak by nie narażać na niebezpieczeństwo istnienia sowieckiego państwa. Kiedy jednak stało się już jasne, że Związek Sowiecki upadnie, Niemcy nalegały by Kijów wraz z pozostałymi republikami utworzyły z Moskwą coś na kształt konfederacji. Jak wynika z notatki z rozmowy jaką Kohl prowadził z Jelcynem podczas podróży Jelcyna do Bonn w listopadzie 1991 roku, obiecał Kohl  sowieckiemu prezydentowi, że będzie „naciskał na ukraińskich przywódców”, by zgodzili się na powołanie tego rodzaju wspólnoty. Niemiecka dyplomacja była wówczas przekonana, że Kijów „wykazuje tendencję w kierunku stworzenia państwa autorytarno-nacjonalistycznego”.

        Dopiero gdy ponad 90% obywateli Ukrainy w powszechnym referendum wypowiedziało się za pełną niepodległością, Kohl z Genscherem zmienili kurs i Niemcy jako pierwszy kraj Unii Europejskiej uznały niepodległość Ukrainy.

        Mimo to, ujawnione materiały, w sytuacji dzisiejszej agresji Rosji na Ukrainę, mogą powodować w Kijowie przynajmniej uniesienie brwi”.



cdn

 

sobota, 21 maja 2022

O neofitach spod znaku sztucznej szczęki i niedźwiedzia Miszy

 

        Jestem pewien że mało kto z nas nie zauważył –  zwłaszcza mam tu na myśli tych co mniej więcej orientują się w rozkładzie sił na takich internetowych profilach jak Facebook czy Twitter – że pojawiło się ostatnio całe mnóstwo komentatorów, którzy przez długie lata głosili trudną przyjaźń polsko-rosyjską, o Putinie pisali z niewzruszonym podziwem, jako o despocie wprawdzie, ale jednocześnie człowieku inteligentnym, o niezwykłych politycznych talentach, i co nie najmniej istotne, wysportowanym i przystojnym, Rosję i Rosjan traktowali jako zarówno gospodarczą i wojskową, ale też na swój szczególny sposób kulturową i cywilizacyjną potęgę, a dziś się zachowują jakby sami osobiście nie marzyli o niczym innym jak o tym, by z najwyższą radością ową Rosję i wszystko co się z nią kojarzy zetrzeć z powierzchni ziemi.  I nie mam tu oczywiście na myśli polityków, czy dziennikarzy – ci w swojej gromadzie nigdy nie mieli jakichkolwiek własnych poglądów i po świecie poruszali się wyłącznie psim swędem patrząc przede wszystkim na to, gdzie i ile płacą. Chodzi mi o zwykłych komentatorów, często ludzi nam znajomych, a nawet bliskich. Ludzi, którzy na każde nasze wspomnienie o tym, że Rosja i wszystko co się do niej przez wieki przylepiało, to antyludzka dzicz, pogardliwie odwracali się do nas plecami, a dziś o Putinie mówią że to okrutny morderca, a swoje okna, samochody i marynarki dekorują ukraińskimi flagami.

         No właśnie – Ukraina. Mam tu też na myśli ludzi, którzy jeszcze niedawno o Ukrainie myśleli jako o sklepie z tanimi dziwkami, kobietami do sprzątania i tępymi żylastymi wieśniakami, którzy co najwyżej mogą nam położyć kafelki w łazience. Mało tego – mówię o ludziach, dla których Ukraina to był niezmiennie kraj, do którego wielka Rosja ma jak najbardziej słuszne pretensje, które to pretensje szczęśliwie dla nas gwarantują nam względne bezpieczeństwo wobec owej nacjonalistycznej dziczy spod znaku wideł i siekier. O ludziach, którzy dziś, przeklinając Rosję i wszystko co się z nia kojarzy, gotowi są Ukrainie oddać swoje serca, dusze i nadzieję na szcześliwą przyszłość Europy.

         Oto zatem rozciąga się przed nami ów neoficki antyrosyjski i proukraiński front i mimo że wewnętrznie często bardzo podzielony, to w jednym niezmiennie solidarny i zjednoczony, a mianowicie w nienawiści do Polski i wszystkiego co mu się z Polską kojarzy, a więc przede wszystkim do rządu Prawa i Sprawiedliwości oraz Kościoła. Jak tu powszechnie wiadomo, na Twitterze czy Facebooku spędzam zdecydowanie więcej czasu niż by wypadało, niemniej przy tej okazji za każdym razem gdy zdarza mi się tam zajrzeć trafiam na ludzi owładniętych nieniawiścią do PiS-u na takim poziomie agresji, że nie jestem jej w stanie tu opisać. I niezmiennie też wówczas widzę, jak każdy z nich, w opisie swojego profilu eksponuje flagę Ukrainy. O dziwo, nigdy Rosji.

      I wtedy też przypomina mi się ktoś kto w czasach gdy to swoje blogowanie dopiero zaczynałem, utrzymywał pozyc z którą się nawet nie miałem co porównywać, a mianowicie niejaka Renata Rudecka-Kalinowska, ówczesna gwiazda Salonu24. Otóż owa pani K. w reakcji na wystąpienie prezydenta Kaczyńskiego na wiecu w Tbilisi opublikowała w owym Salonie24, zamieszczony przez administratorów portalu na czołowym miejscu, tekst pod wielce zabawnym tytułem „Gryzienie sztuczną szczęką w dupę rosyjskiego niedźwiedzia”. Do dziś pamiętam, że tekstu pani K. nawet nie przyczytałem, a to z tego względu że przede wszystkim moje wcześniejsze doświadczenia pozwalały mi przewidzieć, co mnie czeka, no a poza tym – sam tytuł mi wystarczył za sto kolejnych refleksji owej dziwnej pani. Pamiętam tamten dzień, pamiętam tamten tytuł, ale też pamiętam panującą wówczas na naszej publicznej scenie atmosferę, która tego typu bon moty z jednej strony w pełni tolerowała, a z drugiej jak najbardziej sama tworzyła. To był bowiem czas – i obawiam się, że gdyby nie dzisiejsza ukraińska tragedia, do dziś niewiele by się w tej mierze zmieniło – gdzie ów „rosyjski niedźwiedź” pozostawał pewnym bardzo szczególnym symbolem, a jednocześnie powszechnie akceptowanym faktem, że Polska to przekleństwo i wieczna nędza. Podobnie jak symbolem i powszechnie uznanym faktem była owa „sztuczna szczęka” prezydenta Kaczyńskiego.

       Ja dziś nie mam bladego pojęcia, co słychać u pani Renaty Rudeckiej-Kalinowskiej – przypominam, że przed 10 laty autentycznej gwiazdy polskiego Internetu, a przy okazji wyraziciela emocji znacznej części naszego społeczeństwa – nie wiem, czy ona nadal pisze swoje teksty dla Salonu24, czy jest może działaczką Komitetu Obrony Demokracji, Obywateli RP, czy może aż krakowską radną Platformy Obywatelskiej, i czy w ogóle jeszcze żyje, ale nie ulega dla mnie najmniejszych wątpliwości, że jeśli tak, to ona jest jednocześnie najbardziej zagorzałym wrogiem Rosji oraz Putina, a z tamtego niedźwiedzia szydzi dokładnie tak samo jak ze sztucznej szczęki, dziś już tylko Jarosława Kaczyńskiego. A wszystko pod sino-żołtym sztandarem.



wtorek, 17 maja 2022

Niezwykła historia o cudownym upodobnieniu się psa do właściciela - repryza

 

      Od dobrych kilku dni możemy zauważyć przyspieszenie, z jakim rządowe media i prawicowa część Internetu z każdej możliwej dziury wygrzebują dowody na to, że od jesieni roku 2007, czyli od czasu gdy Donald Tusk wygłosił swoje słynne expose o miłości, polska polityka została niemal całkowicie pożarta przez Putina i jego ludzi w Warszawie. I ja oczywiście to rozumiem. Pamięć ludzka jest krótka, a gdy w czasie gdy jest bardzo skutecznie kontrolowana przez media, można powiedzieć, że ona w ogóle skarlała i wyschła na wiór, należy przypominać nawet o rzeczach najbardziej oczywistych. Napisałem tu kiedyś tekst, w którym nawiązałem do powieści „Sto lat samotności” Marqueza, gdzie to pewnego dnia Macondo ogarnęła zaraza zapomnienia, tak że ludzie musieli nie dość że nawet najprostsze nazwy najbardziej prostych przedmiotów zapisywać na kartkach, to jeszcze obok pozostawiać instrukcje do czego każdy z nich służy. Kiedy zaraza nagle minęła, tak jak się nagle pojawiła, wszyscy ze wstydem zobaczyli ten swój świat, pełen absurdalnych kartek z jeszcze bardziej absurdalnymi informacjami... i się zawstydzili. Napisałem tamten tekst w nadziei, że i tu u nas, kiedy inna już zaraza minie, wielu z nas również się zorientuje, jak się fatalnie w tym świecie odnaleźli i się zawstydzą. Kiedy patrzę na dzisiejszą Polskę, niestety nie czuję się ani trochę lepiej, bo widzę, że te kartki wciąż są wszędzie zostawiane. W tej sytuacji, chciałbym przypomnieć inny swój tekst, jeszcze z 2008 roku, jak najbardziej w ramach przypomnienia.

 

Najpierw, jak słyszałem, półtoragodzinna telewizyjna transmisja, a późnie już tylko wciąż powtarzane relacje ze spotkania Donalda Tuska z prezesami funduszy, robią oczywiście wrażenie niemal w każdym swoim fragmencie, niemniej mam wrażenie, że wciąż w tym wszystkim umyka nam coś znacznie większego, niż ta niezwykła – to prawda, to prawda – kompromitacja nie tylko przecież samego Tuska. Możliwe nawet, że jeśli wczoraj TVN24 przez cały dzień tak bezlitośnie szydził z tego co nam tam wyszykowano, i to do tego stopnia, że przedstawiono naszego premiera wyłącznie jako naszą skromną odpowiedź na projekt o nazwie ‘Władimir Putin’, to wcale nie po to, by Tuska pogrążyć, ale żeby wyprzedzić atak i nie dopuścić do tego, by opinia publiczna zobaczyła w tym przedstawieniu to coś, co już naprawdę przeraża.

Wszyscy pamiętamy te ruskie obrazki z Putinem przebranym za kowboja na koniu, pędzącego po jakiś wertepach; pamiętamy ów słynny film pokazujący Putina jak zabija groźnego tygrysa; wczoraj nam przypomniano mrożącą krew z żyłach scenę, kiedy to Putin każe jakiejś bandzie lokalnych gangsterów coś podpisywać; również wczoraj mogliśmy zobaczyć tego samego Putina, jak pędzi motorówką po wodach Kamczatki strzelając z kuszy do wielorybów. Dziś widzimy Donalda Tuska, jak grzmi na prezesów OFE, a obok niego Pawła Grasia z miną idioty, który uznał, że poważny urzędnik powinien wyglądać poważnie i groźnie, i tę myśl, ku uciesze publiczności, stara się wcielać w życie, no i samych prezesów jak wiją się przed surową władzą i obiecują poprawę, i czujemy, że oczywiście historia przyspieszyła, ale że jednocześnie, w tym wszystkim jest jeszcze coś. Coś – jak mówię – znacznie większego.

Myślę, że nie ma wśród nas nikogo, kto by sądził, że na pomysł tego cyrku z prezesami wpadł sam Tusk. Chyba nikt nie wierzy w to, że on któregoś dnia zobaczył, jak Putin bierze za mordę tych swoich oligarchów, lub choćby tego tygrysa, i postanowił, że on też tak chce. Że to jest droga i przyszłość. Że oto nowoczesna, skuteczna polityka na miarę wyzwań, jakie przed nami stoją. Aż taki odważny to on nie jest. Jemu ktoś musiał kazać pójść w tym kierunku. Oczywiście, nie możemy zapominać, że Tusk jest tu idealnym wykonawcą tego typu poleceń. Że kto inny aż tak dobrze by się tu nie nadał. Nie należy też wykluczać, że dla Tuska Putin to autentyczny wzór i autorytet i że on, kiedy nikt nie patrzy, staje przed lustrem i ćwiczy odpowiednie miny, odpowiedni krok, odpowiednie oczy. Że to fizyczne podobieństwo, jakie między nimi dwoma staje się coraz bardziej oczywiste, to nie natura – tak jak to się czasem dzieje między psem, a jego właścicielem – lecz efekt intensywnego treningu. Natomiast trzeba nam wszystkim wiedzieć, że z całą pewnością pomysł z prezesami to część szerszej strategii, którą Tuskowi podpowiedzieli jego krawcy. Ktoś musiał uznać, że numer ‘na Putina’ może się wyborcom podobać.

Wczoraj, któryś z tefauenowskich redaktorów powiedział, że to co podczas tego spotkania odstawił Tusk, może dziwić, ale wyłącznie w świecie Zachodu, do którego Polska tak bardzo aspiruje. Tym samym zasugerował, że gdyby z czymś takim wyskoczył Sarkozy, czy nawet Obama, wzbudziłby wyłącznie zażenowanie, a może i wściekłość opinii publicznej. W świecie Wschodu natomiast rządzący świetnie wiedzą, że tu nikt od nich nie oczekuje standardowego umiaru, wdzięku i elegancji, lecz właśnie maksymalnej tandety, przejawiającej się czy to w kopaniu piłki, czy to skakaniu po drzewach z pistoletem, czy choćby zaledwie robieniu komiksowych min. I to jest to co mnie w tym przestawieniu zaniepokoiło. Bo oto zaczynam się obawiać, że piarowskie otoczenie Donalda Tuska idealnie odczytało przeciętny stan polskich umysłów. Oni musieli uznać, że my jesteśmy tak głupi, tak dzicy, tak bardzo oddaleni od wszystkiego co stanowi współczesną europejską cywilizację, że należy nas traktować nie jak nowoczesne społeczeństwo, lecz jak mieszkańców post-sowieckiego folwarku. Że jeśli Donald Tusk będzie się zachowywał jak zwykły Europejczyk ludzie go pomału odstawią na bok. Że on stanie się nieinteresujący, bo jakiś taki… obcy.

Tym samym, oni właściwie przedstawili swoje spojrzenie na Polskę i na to jak Polska ma wyglądać najbliższych latach, tak by im było najlepiej. Że mianowicie miejsce Polski jest w Europie tylko formalnie, natomiast jeśli idzie o społeczny i kulturowy wymiar tego przedsięwzięcia, nasze miejsce jest jak najbardziej słusznie na Wschodzie. I w tym momencie, z prawdziwym przerażeniem nie możemy nie zauważyć, że ta obłąkana myśl idealnie uzupełnia, a może zwyczajnie podąża, lub kto wie, czy nie wyprzedza wszystkiego tego, co możemy od pewnego czasu obserwować w przestrzeni politycznej. W dzisiejszej Rzeczpospolitej prof. Krasnodębski zwraca uwagę na fakt, że o ile za swojego życia, prezydent Lech Kaczyński nazywany był ‘kartoflem’, czy ‘kurduplem’, obecny prezydent coraz częściej funkcjonuje w publicznej świadomości jako „Komoruski’. Wszyscy wiemy o planowanym uczestnictwie ruskiego ministra w dorocznym spotkaniu naszych ambasadorów, wciąż słyszymy te ruskie dźwięki ruskich piosenek z amfiteatru w Zielonej Górze, wciąż pamiętamy sprawę bolszewickiego pomnika w Ossowie, codziennie otrzymujemy nowe informacje na temat tego, co Rosja, za pełnym przyzwoleniem naszych władz, wyprawia z pamięcią ofiar katastrofy smoleńskiej, nie ma dnia, byśmy coraz skuteczniej nie przekonywali się o tym, że władze Platformy Obywatelskiej błyskawicznie odtwarzają naszą starą polityczną podległość w stosunku do Rosji. I oto nagle mamy dowód na to, że dla ludzi, którzy dorwali się do Polski, to co ni robią, opiera się na jak najbardziej teoretycznie uzasadnionych podstawach. Że oni są szczerze przekonani, że miejsce Polski i Polaków jest w sposób naturalny na Wschodzie. I że tak jest dobrze. Nawet jeśli tylko dla nich i ich kochanek.

Wielokrotnie, w sytuacjach różnych politycznych napięć, padały słowa naprawdę ciężkie, włącznie z tymi, że kiedy przyjdzie czas, niektórzy z nich będą musieli stanąć przed sądem. Czy to za smoleńską katastrofę, czy choćby za zwykłe oszczerstwa, jakie dotknęły ludzi uczciwych i czystych. Kiedy patrzę na Donalda Tuska, jak siedzi przed tymi prezesami i cofa nas w stronę jakichś stepów i pustych zamarzniętych przestrzeni, a gdzieś w tle widzę paru ważnych organizatorów tego strasznego projektu, myślę sobie, że jak przyjdzie czas, nikt się nie będzie poprzejmował żadnymi sądami. Ich wszystkich się zwyczajnie odeśle pod Moskwę. Jak? Wszystko jedno jak. Choćby tak, że zbuduje się im tu takie piekło, że oni sami poproszą, żeby im tylko dać bilet na samolot. O, tak! Na samolot. To by było coś.




 

sobota, 14 maja 2022

Grzegorz Przemyk, czyli krótkie słowo o pamięci, symbolach i zapomnieniu (w 39 rocznicę śmierci)

 

Mamy maj w pełnym rozkwicie, a więc poza Komuniami Świętymi także czas matur, a ponieważ dziś akurat mija 39 rocznica pewnej pamiętnej matury, która od początku istnienia tego bloga jest tu w taki czy inny sposób wspominana, chciałbym przepomnieć pewien swój tekst jeszcze z roku 2008. Bardzo proszę.

 

Parę dni temu, jeden z milicjantów, którzy zamordował Grzegorza Przemyka (ten od “Bijcie tak, żeby nie było śladów”) został skazany na 4 lata więzienia. Oglądałem w telewizji transmisję z odczytania wyroku, słuchałem, jak pani sędzia uzasadnia te cztery lata. Po raz nie wiem który od tamtych lat, przed moimi oczyma stanął ten warszawski komisariat i to wszystko, co się zdarzyło w ciągu tych kilku dni, zanim Grzegorz Przemyk zmarł i przyznam, że się po prostu bardzo wzruszyłem.

Wzruszyłem się tak, że postanowiłem znaleźć jakieś ładne zdjęcie maturzysty z tamtych lat i wkleić je do mojego bloga. Żeby tu był i żeby dawał świadectwo.

Wszystko co wiem o Grzegorzu Przemyku to to, że jego matka była działaczką warszawskiego komitetu prymasowskiego, że jakoś tam działała w opozycji, a sam Przemyk chyba również kręcił się w tym ówczesnym opozycyjnym towarzystwie i tyle.

Widziałem jeszcze niedawno jakieś zdjęcie w „Rzeczpospolitej”, gdzie widać Przemyka w większej grupie, obok osób tych bardziej już znanych z opozycji lat osiemdziesiątych. I to już naprawdę wszystko.

Nie wiem, jaki był. Nie wiem, czy był dobrym uczniem, czy był miły, czy był wesoły, czy koledzy go lubili, czy nie. Słyszałem najróżniejsze plotki na jego temat, ale ponieważ większość z nich była rozpowszechniana jeszcze w czasach Większego Kłamstwa, to nie umiem się do nich odnieść.

Ale powtarzam, o Przemyku wiem tylko tyle, że chyba orientował się, co to komuna, że grał na gitarze, że miał ładne spojrzenie... no i że ot tak sobie, bez najmniejszego powodu, został śmiertelnie zakatowany przez milicjantów na warszawskim posterunku.

Pomyślałem sobie również, patrząc na to zdjęcie obok i na inne jeszcze, jak siedzi gdzieś i gra na gitarze, że Grzegorz Przemyk to był bardzo ładny chłopak. I od razu pokazałem to zdjęcie mojej córce, która powiedziała, że jest rzeczywiście ładny i że wygląda, jak perkusista z The Kooks.

I wówczas pomyślałem sobie, że jaka to okropna ironia naszych nowych, polskich czasów, że gdy z jednej strony brakuje nam ludzi-symboli, gdy brakuje nam tego gestu, który pokaże nam, czym jest historia i w co warto wierzyć, a z drugiej strony tak chętnie ulegamy najprzeróżniejszym głupim mitom, a bohaterów odnajdujemy w kompletnie bezsensownych i tak strasznie pustych miejscach, Grzegorz Przemyk nie stał się ikoną dla mojej córki i jej rówieśników.

Powtarzam, nie wiem jaki był Przemyk. Nie wiem, czy gdybym go znał, albo, gdybym go może uczył, nie uważałbym go za jeszcze jednego z tysiąca byle jakich dzieci, którzy jedyne co potrafili to idealnie opanować sztukę irytowania innych.

Wiem natomiast, że z całą swoją historią, z tym jak okropnie umarł, ze swoim ładnym spojrzeniem, z tą gitara, na T-shircie mojej córki wyglądałby wcale nie gorzej niż Jim Morrison.

I pomyślałem jeszcze coś: że tak bardzo dużo jest – bardziej lub mniej zasłużonych – bohaterów tych paskudnych komunistycznych czasów, którzy bardzo dobrze by się prezentowali, jako ikony i przedmiot autentycznego, młodzieżowego kultu.

No ale, jak mówię, pomyślałem sobie to wszystko i tyle.

Dziś, czytając komentarze do mojego porannego wpisu, znalazłem uwagi podpisane przez jednego z komentatorów następującej treści:

Zamieściłeś zdjęcie G. Przemyka. Jest dość ciekawe, że narodził się pewien kult, bo Przemyk jest ofiarą systemu, jednakże w portalu nasza-klasa do klasy zapisały się tylko 4 osoby, podczas gdy równoległe klasy pękają w szwach. Zastanawiam się, ile osób co roku idzie tego dnia na mszę do Św. Krzyża?

Odpisałem mu, że też myślę sobie o tej sytuacji i jest mi, owszem, przykro, że tak to się dzieje. Że uważam iż Grzegorz Przemyk powinien być postacią kultową dla polskich dzieci i młodzieży ze względu na swoją historię i na ten symbol, który niesie. No i oczywiście przez to, że spełnia wszystkie konieczne warunki, jakie można postawić postaci kultowej w świecie kultury popularnej.

No i wtedy zareagował ktoś jeszcze następującym tekstem:

Dlaczego miałby być wzorem dla polskiej młodzieży? to że złapali go i zatłukli na śmierć esbecy to zbrodnia, ale nie powód do kultu.

Przyznam, że zdziwił mnie ten komentarz bardzo, bo w życiu nie pomyślałem, że jeśli idzie o to zdjęcie, o słowa Infidela i w ogóle o problem bohaterów w świecie kultury masowej, może pojawić się tu jakikolwiek dylemat.

No ale rozpocząłem wymianę opinii z tym dziwnym moim kolegą i tłumaczyłem, że nie chodzi o zasługi, nie chodzi o to, kto jaki był, bo to co się naprawdę liczy to symbol, to gest.

Tłumaczyłem, że cały świat, tak czy inaczej czci pamięć Che Guevary, czy Jima Morrisona, niezależnie od tego, czy oni osobiście byli ludźmi wybitnymi, miłymi, szlachetnymi, urokliwymi, ale dlatego, że stanowili symbol naszych tęsknot i ideałów.

Ów mój salonowy kolega wciąż mi odpowiadał, że Guevara i Morrison zdążyli coś zrobić, a Przemyk nie, więc im kultowość przysługuje, a jemu nie.

No i ostatecznie pozostaliśmy niedogadani, a ja na dodatek jeszcze mam ciężki kłopot.

Bo wciąż nie wiem, jaki naprawdę był Grzegorz Przemyk.

Ale tak samo nie wiem, jaki był niejaki Romek Strzałkowski, ani jacyż to wybitni ludzie byli z tych dziewięciu górników z Wujka.

Powiem więcej. Kompletnie nie wiem, czy bohaterka piosenki Boba Dylana, zamordowana z czystej fantazji przez syna bogatego przedsiębiorcy, Hattie Caroll była miłą osobą i czy miała jakieś zasługi.

Nie wiem też, by tak już pozostać przy Dylanie, czy Hollis Brown, farmer, który zastrzelił siebie i swoją rodzinę, bo nie umiał ich wyżywić, był dobrym człowiekiem, czy człowiekiem złym i głupim i czy on też czymś się zasłużył dla ludzkości, choćby tak, jak Che Guevara, albo Kurt Cobein.

Wiem jednak, że i o Hattie Caroll i o Brownie śpiewał nawet Bob Dylan, a o Przemyku śpiewać nagle nie chce nikt.

Powiem więcej, nikt nie chce nawet nosić koszulki z jego wizerunkiem.

Powiem jeszcze więcej. Okazuje się, że pojawiają się ludzie, którzy uważają, że tak jak jest, jest OK.

I to jest dla mnie wiedza porażająca.

I powód, dla którego jednak postanowiłem uczcić osobę Grzegorza Przemyka tym moim skromnym wpisem.

 

P.S.

Między dniem, kiedy napisałem ten tekst o Przemyku, a dniem dzisiejszym dowiedziałem się czegoś nowego. Otóż Grzegorz Przemyk miał przyrodniego brata, wówczas jeszcze dziecko, młodszego o 9 lat. Oto co znalazłem w Internecie:

Michał Przemyk, przyrodni brat Grzegorza, dziś student weterynarii, w maju 1983 roku miał dziesięć lat. Dziś niewiele pamięta, poza tym, że Grzegorz mu imponował, tak jak małemu chłopcu imponuje duży.
Pamięta jeszcze dzień swojej pierwszej komunii: - Grzegorz wbiegł tu z naręczem czerwonych tulipanów i dał je mojej mamie. To jest również twoje święto, ciociu - powiedział.
Michał Przemyk przechowuje pamiętnik. Brat wpisał mu się "na pamiątkę" w Wigilię 1981 roku:
Na razie słuchaj starszych, bo mają więcej lat i mogą Cię często ustrzec od błędów i niebezpieczeństw strasznych. Nie oszukuj i nieożartowywuj nikogo. Nie strasz siostry, a opiekuj się nią. Śmiej się dużo, ale szczerze, nie złośliwie. Nie bądź mazgaj (chyba nie jesteś). Nie bądź sknera i pazerus, bo to nie przystoi. Nie bierz przykładu z brata starszego, dopóki nie stanie się godzien tego

 

Więc idzie o ten wpis. Zakładam, że jest tak, jak relacjonuje Michał Przemyk i jak pisze dziennikarz „Wyborczej”.

Zatem skoro ktoś w wieku 16 lat potrafi się tak wpisać, jest to niewątpliwie ktoś na pewno bardziej wybitny, niż choćby Ty i ja.

I to jest zamknięcie tego mojego przemykowego wpisu.

 


piątek, 13 maja 2022

Dla moich prawicowych znajomych, za co nie lubię Witolda Gadowskiego

 

        Jakieś czas temu, jeszcze w czasie kolejnej fali pandemii, zadzwonił do mnie znajomy i zapytał, dlaczego nie lubię Witolda Gadowskiego. A ja, biedny, jako że przede wszystkim znam pozycję Gadowskiego w szerokich kręgach polskiej prawicy i mam świadomość, że zwłaszcza w obecnych okolicznościach, zdeterminowanych najpierw przez COVID, a dziś już też przez kwestię ukraińską, owa pozycja jest nie do ruszenia, nie mogłem zwyczajnie powiedzieć, że Gadowski to pozer i bałwan. Zacząłem więc coś tam mamrotać na temat jakichś zaszłości i tyle wszystkiego.

     Drugi powód, dla którego nie potrafiłem powiedzieć mojemu koledze, dlaczego nie lubię Gadowskiego, to ten że ja już od wielu lat, czyli od czasu jak on się pokazał na okładce tygodnika „Sieci” przebrany za Rambo, by w środku numeru opowiadać o tym, jak to, jako korespondent wojenny, bierze udział w misjach na całym świecie, nie miałem bladego pojęcia o tym, co on konkretnie robi i co głosi, poza oczywiście ukazywaniem całej prawdy o szczepionkach i terrorze Rządu Światowego.

      I oto, proszę sobie wyobrazić, trafiłem niedawno na tweet Gadowskiego o następującej treści:

Wczoraj podszedłem do wrzeszczących Ukraińców niosących flagę Ukrainy i przypomniałem im, że są w Polsce i tu obowiązuje flaga biało - czerwona i polski język. Przyjęli napomnienie i uspokoili się. Ot takie zdarzenie...o Polskę - zwłaszcza teraz - trzeba dbać”.

      Jako że ta historyjka była równie głupia co kłamliwa, nawet Twitter zareagował uniesieniem brwi, na co Gadowski uznał, że musi doprecyzować:

Opisałem spokojne zdarzenie uspokojenia grupki podpitych, wrzeszczących i przeklinających Ukraińców okrywających się ukraińskimi flagami. I wszystko jak przypuszczałem: zetesempowcy pisu poszczuci ujadają, ‘peowcy’ ujadają, lgbt ujada. A zatem prawidłowo działam”.

       No i wtedy się zaczęło. Twitter rzucił się na Gadowskiego prosząc, żeby się przestał kompromitować, na co ten, zamiast się zamknąć, ruszył do kontrataku. I proszę zobaczyć, co tam mamy:

Poradź to tatusiowi widać zasługuje”;

Ty już to tchórzyku zrobiłeś?”;

Zażyj tabletkę i idź na oddział”;

Ruble dzwonią w twojej kieszeni szmondaczku”;

Za to ty już go masz razem ze swoim tatuniem”;

Pomyliłeś mnie ze swoim tatulkiem”;

Tobie kopa w zad ...i wystarczy”;

Śmierdziuszku...otwórz okno”;

Biedna kobietko...zajmij się makijażem”;

Więc proszę wrócić do szmineczek i kredek”;

Dawno Panią wypuszczono?”;

„Współczuję przypadłości męża”;

„Kop w zad i spełnione twoje marzenie”;

„Współczuję pańskiej żonie ...nie narzeka?”;

Pani wróci do lustra i szmineczek”;

Dzban to imię twojego tatusia?”;

Mówisz do lustra czy do tatusia?”

„A co ty smrodzie możesz wiedzieć?”;

Takich durniów zwykle kijem gonie ciebie jedynie kopnę w zad!”;

Pomyliłeś mnie ze swoją żoną”;

Mówisz o sobie i swoim tatusiu?”;

„To przestańcie chlać z tatusiem”;

Porozmawiaj ze swoim zidiociałym tatuniem”.

       Mógłbym tak jeszcze bardzo długo, bo tego są całe setki. Wydaje się, że Gadowski po całych dniach nic nie robi tylko czyta komentarze pod swoimi tweetami i na każdy odpowiada. Skończę już jednak, natomiast muszę sie pochwalić, że mnie Gadowski również zauważył, tyle że w sposób bardzo szczególny, bo ani nie wspomniał mojego taty, ani mojej żony, ani nawet dzieci, tylko zareagował bardzo merytorycznie. Ciekawe, że ja nawet nie bezpośrednio Gadowskiemu, ale koledze, który się tam troszkę zaangażował, napisałem żeby dał spokój, bo Gadowski całą tę historię wymyślił, by pokazać jaki to z niego patriota i przy okazji poszczuć na Ukrainę. Na to Gadowski zwrócił się do mnie tak:

Na ciebie kompleksiarzu i beztalentny durniu zawsze można liczyć”.

       A ja, jako „kompleksiarz i beztalentny dureń”, moge juz tylko powiedzieć dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że jeśli porównać polską prawicę do lewicy, to podobieństw i rożnic jest bardzo dużo, natomiast jest coś, czego tamci choćby się bardzo starali, nie przeskoczą: oni nie są w stanie chlać na umór, zachowując jednocześnie jakąs tam sprawność przy klawiaturze laptopa. No i jeszcze coś: tamci, choćby ci najgorsi z nich, mają jednak pewne poczucie godności i choćby nie wiadomo co, to do kogoś takiego jak ja się nie odezwą. Prawicowy dziennikarz Witold Gadowski, autentyczny bohater w szerokich kręgach polskiej prawicowej opinii publicznej, to prawdziwy trybun ludowy, syn ziemi czarnej. Można by powiedzieć, że tej najczarniejszej.

       Przepraszam bardzo, ale nie mamy się czym szczycić.



 

wtorek, 10 maja 2022

Za co Diabeł lubi dobroczynność

 

Obejrzałem sobie parę dni temu na Netflixie dokument o pewnym Jimmym Savile i oczywiście natychmiast przypomniałem sobie, że sam kilka dobrych lat temu w ramach swojego cyklu o mordercach pisałem o nim, tyle że tym razem pojawiło się parę nowych informacji, które zrobiły na mnie takie wrażenie, że dreszcz mi przeszedł po plecach. Zanim jednak podzielę się tu pewną nową zupełnie refleksją, przypomnę fragment tamtego tekstu, uzupełniony o to co należało się uzupełnić. Bardzo proszę.

 

 

No i wreszcie pojawia się trzecia z zapowiedzianych na początku tych refleksji gwiazd, które sprzedały swój talent i swoje dusze Diabłu, jednak aby wzmocnić planowany efekt, zacznę od wspomnienia, jakim z brytyjską publicznością podzielił się niedawno w wywiadzie dla popularnego telewizyjnego programu „Life Stories” Piersa Morgana lider słynnego zespołu „Sex Pistols”, John Lydon. Otóż jeszcze w roku 1977 roku, wówczas jeszcze niesławnego Johnnego Rottena, dziennikarz BBC poprosił, by ten publicznie zaprezentował swoją prywatną listę osób, którym życzy śmierci, na co Lydon rzucił nazwisko Jimmy’ego Savile. I to było coś, czego nie jestem w stanie prównać do niczego podobnego ani w Polsce ani nawet w świecie otaczającym nas dziś. Savile, w tamtych, ale również też wielu kolejnych, latach, był nie dość że absolutnie pierwszą gwiazdą BBC, a skoro BBC, to w ogóle pierwszą gwiazdą brytyjskiej sceny popularnej, to przy okazji niekwestionowanym królem dobroczynności na wyspach brytyjskich, człowiekiem przez wielu traktowanym jak Nowy Mesjasz. Pojawił się nie wiadomo skąd, mieszkał nie wiadomo gdzie, był człowiekiem bez rodziny i bez majątku, roztaczał wokół siebie wszystkie kolory tęczy, i jedyne co o nim było wiadomo to to, że cały swój czas, całe swoje życie poświęcał na spełnianie ludzkich życzeń.  

 Chciałbym zabić Jimmy’ego Savile. Uważam go za hipokrytę. Jestem pewien, że on dopuszcza się rzeczy strasznych, o których nam jednak nie wolno mówić. Założę się, że tego nie puścicie”, mówił więc Lydon o Jimmym Savile, wybitnym filantropie, członku Mensy, osobistym przyjacielu Margaret Thatcher, księcia Karola, księżnej Diany, oraz jednym z doradców rodziny królewskiej, kawalerze Orderu Imperium Brytyjskiego; o Jimmym Savile, członku elitarnego klubu Ateneum, do którego został przyjęty z polecenia kardynała Basila Hume’a, który z rąk samego papieża Jana Pawła II, za swoje zasługi na rzecz pomocy ludziom chorym, słabym i umierającym, otrzymał Rycerski Order Św. Grzegorza Wielkiego; o człowieku który w dniu swoich 80-tych urodzin, a więc gdy wedle słów Johna Lydona, wielu wiedziało, kim jest, otrzymał osobiste życzenia od księcia Karola o następującej treści: „Nikt nigdy się nie dowie, jak wiele zrobiłeś dla Kraju, Jimmy. Nie ma sposobu, by Ci za to godnie podziękować”.

 Słowa Lydona z roku 1977, zgodnie z jego przewidywaniami, nie zostały nigdy wyemitowane, on sam otrzymał nieoficjalny zakaz występów dla BBC i musiało upłynąć 40 lat, by dziś mógł to powiedzieć raz jeszcze: „Wszyscy to wiedzieli”. Pora więc i nam wyjaśnić, co wiedzieli? Otóż już po śmierci Sevile’a w roku 2011, prokuratura podjęła śledztwo w sprawie przestępstwa pedofilii, jakiego Savile miał dopuszczać się przez wiele lat. W ramach wspomnianego dochodzenia, stwierdzono, że w latach 1955-2009 Savile dopuścił się 214 (wedle niektórych doniesień, ponad 400) przestępstw seksualnych, w tym 34 gwałtów. Dochodziło do nich w pomieszczeniach BBC, ale również w szpitalach, zakłądach poprawczychm, szkołach, oraz w hospicjach, które Savile odwiedzał i zatrudniał się w nich jako woluntariusz w ramach swej działalności dobroczynnej. W czerwcu 2014 roku ujawniono, że w szpitalach psychiatrycznych, w tym w słynnym Broadmoor, Savile dopuszczał się gwałtów na dziewczynkach, chłopcach i dorosłych pacjentach w wieku od 5 do 75 lat. Według relacji uzyskanych od personelu szpitali, Savile miał się również dopuszczać aktów nekrofilii…

I dość już może tego. Już na sam koniec powtórzmy może tylko słowa Lydona, wokalisty punk rockowego zespołu „Sex Pistols”: „Wszyscy wiedzieli”.

Jimmy Savile zmarł 29 października 2011 roku i został pochowany z wszelkimi możliwymi honorami na cmentarzu w swoim rodzinnym Leeds, a cała Wielka Brytania pogrążyła się w żałobie. Po latach jego grób został zniszczony, a płyta nagrobna wyrzucona do śmieci. Niektórzy mówią, że niebo jest dla mięczaków. Witamy więc na dziewiątym kręgu.

 

Tak to wtedy jeszcze tu pisałem, a dziś myślę sobie, że oto przed nami stoi, jak słyszę, gorliwy katolik, człowiek czyniący dobro wręcz zawodowo, nad kim ktoś taki jak nasz Jerzy Owsiak mógłby co najwyżej rozkładać parasol, by go słońce nie raziło, a na przeciwko niego stoi nasz święty papież Jan Paweł II i udziela mu swojego niezwykłego błogosławieństwa z tego oto tytułu, że ten robi dokładnie to przed czym przestrzegał sam Jezus:

 

Jezus powiedział do swoich uczniów:
„Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie.
Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie”
.

 

Dyskutujemy dziś tu i gdzie indziej dużo na temat rzekomej zdrady jakiej wobec Ukrainy i jednocześnie Kościoła dopuścił się papież Franciszek i staramy się zachować Wierność. Pisałem w innym miejscu niedawno też o tym, że moje pretensje do papieży, a było i jest owych pretensji wiele, nie mają żadnego wpływu na moją Wierność właśnie. I tu się oczywiście nic nie zmienia. Natomiast muszę dziś przyznać, że nigdy tak jak dziś nie czułem tego jakim strasznym i oczywistym złem jest dobroczynność uprawiana poza Kościołem, przy dźwięku trąb i powszechnym wrzasku. No i że jest mi strasznie przykro, kiedy się dowiaduję, że św. Jan Paweł II raz jedyny o tym zapomniał, i to w tak fatalnym momencie; że kiedy przyszedł do niego jeden z tych kardynałów i mu powiedział, że ten Savile to w porządku gość, to Ojciec Święty go nie zapytał: Trąbi? W takim razie on już otrzymał swoją nagrodę". I o to mam żal do papieża Jana Pawła II.

 


piątek, 6 maja 2022

Czy Ukraina to brzydka panna na wydaniu, czyli o machaniu szabelką

 

        Nie wiem ile razy tu o tym pisałem, ale ile by tego nie było, jestem pewien, że wciąż nie tak często, jak się od lat ową kwestią zadręczam w swoich własnych myślach. Jest bowiem tak, że dla kogoś komu zawsze zależało na tym, by Polska triumfowała w każdej dziedzinie życia, fakt że czy to w sztuce, czy w literaturze, czy w muzyce, w filmie, czy nawet w czymś tak niepoważnym jak sport, leżymy na obu łopatkach jest dla mnie czymś nie do zniesienia. Można by było tu omawiać każdą z tych dziedzin naszej porażki osobno, ale wystarczy wspomnieć muzykę rozrywkową. Jak to bowiem jest, że czy to weźmiemy Duńczyków, Australijczyków, Belgów, Islandczyków, Norwegów, Ukraińców, a nawet tak mały i wydawałoby się pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia kraj jak Albania, oni nas muzycznie biją na głowę? Jak to się dzieje, że od lat 60-tych, gdy chodzi o muzykę popularną, nie powstało w Polsce nic co by pozwoliło nam się pokazać nawet nie w szerokim świecie, ale zwyczajnie przed sobą?

         Jak to się dzieje, że nawet dziś, kiedy na naszej scenie pojawił się prawdziwy geniusz muzyczny w osobie gitarzysty Marcina Patrzałka, on pozostaje dla Polski jako narodu i państwa zjawiskiem kompletnie nieznanym, mimo tego nawet że jako prawdopodobnie jedyny z nich wszystkich zagrał w londyńskiej Royal Albert Hall, jego filmy na youtubie rejestrują dziesiątki milionów wyświetleń, dzięki czemu on dziś jest prawdopodobnie polskim artystą o najwyższej warości netto? Co się stało, że na wiadomość o tym, że ów niezwykły artysta podbił świat, nie zareagował choćby minister Gliński, że już nie wspomnę o Wiadomościach TVP?

         Kiedy tak się nad tym wszystkim zastanawiałem, z coraz mniejszą nadzieją, że znajdę dla tej zagadki jakieś sensowne rozwiązanie, trafiłem na ukraiński rockowy zespół pod nieznaną mi kompletnie nazwą Okean Elzy i na koncert jaki się odbył w roku 2014 na Stadionie Olimpijskim w Kijowie z okazji rocznicy odzyskania przez Ukrainę niepodległości. Nie będę tego co zobaczyłem opisywać, bo każdy z nas będzie mógł sobie na własne oczy i uszy obejrzeć choćby fragmenty, powiem tylko że owa demonstracja ukraińskiego patriotyzmu może się już tylko mierzyć z tym co obserwujemy dziś podczas tej strasznej wojny. Ale nie tylko mam na myśli patriotyzm, lecz w ogóle poziom tego wydarzenia pod każdym innym możliwym względem: muzycznym, artystycznym, wykonawczym, no i wreszcie realizacyjnym. Powiem zupełnie szczerze, że pomijając może koncerty Rolling Stonesów, czegoś podobnego w życiu nie widziałem. Więcej, pomijając najlepsze występy Nicka Cave’a, Pearl Jamu, czy bardzo wczesnego U-2, nie słyszałem muzyki bardziej powalającej na kolana. Oglądałem ów występ, przeżywałem nieprawdopodobne zaangażowanie wszystkich jego uczestników, pozostawałem kompletnie ogłuszony eksplozją owego patriotyzmu i nagle sobie uświadomiłem, że to jest właśnie to, czego brakuje nam Polakom. Ukraińcy, Belgowie, Islandczycy, Norwegowie, Hiszpanie, Francuzi, że już nie wspomnę o Brytyjczykach, czy Amerykanach, oni wszyscy mają jeden cel: stworzyć coś absolutnie najlepszego, tak by pokazać się światu jako ktoś absolutnie najlepszy. Czy jest dziedzina sztuki, która tak jak muzyka mogłaby to umożliwić?

      Oglądałem ów występ, a potem mnóstwo innych ich wystąpień dostępnych na Youtubie i uświadomiłem sobie nagle, że to jest właśnie to, na czym nam tu w Polsce nie zależy. Naszym artystom, pisarzom, filmowcom, aktorom w ogóle nie zależy na tym by być najlepszym, by się pokazać, by zrobić wrażenie na kimkolwiek. W końcu zawsze ktoś powie,  że może dajmy sobie spokój, nie wymachujmy tą smutną szabelką, pamiętajmy, że nie jesteśmy nikim więcej jak brzydką panną na wydaniu. Nie pchajmy się tam gdzie nas nie chcą. Trzymajmy się lepiej owej starej, strasznej jak jasna cholera zasady, że wprawdzie helikoptera sobie nie kupimy, ale na rower może starczy. A jak nie na rower, to na flaszkę.

        Oglądałem ów koncert ukraińskiej rockowej kapeli Okean Elzy i pomyślałem sobie, że zarówno oni, jak i zgromadzona publiczność, organizatorzy tego koncertu, ale przede wszystkim może ci, którzy zrealizowali to wydarzenie w taki sposób, by świat oniemiał, mieli na myśli jedno: pokazać im i sobie, że nie wypadli sroce spod ogona i należy im się szacunek. Bo potrafimy być najlepsi. Bo Ukraina jest najpiekniejsza.

         Minął własnie długi weekend, a wraz z nim Święto Flagi oraz rocznica uchwalenia Konstytucji 3 maja. Tuż obok, na mojej ulicy, jedna z nielicznych flag to flaga Unii Europejskiej. Zwróciłem na to coś uwagę na Twitterze, a na mój komentarz zareagował jeden z katowickich radnych Platformy Obywatelskiej, informując mnie, że się bez sensu czepiam, bo przecież mamy rocznicę wstąpienia Polski do Unii Europejskiej, więc niec dziwnego że ktoś postanowił ten dzień uczcić. Koncert zespołu Okean Elzy miał miejsce w roku 2014, czyli tuż po tak zwanym Majdanie, zorganizowanym, jak wiemy, na rzecz wstąpienia Ukrainy do Europy. Oglądam dziś ten koncert ponownie i nie widzę na stadionie ani jednej flagi Unii. Same ukraińskie. A wokół rozbrzmiewa zawołanie „SławaUkrainie, gierojom sława”.

        I jeszcze coś. Byliśmy w minioną sobotę w Krakowie i kiedy już wracaliśmy pociągiem do domu. postanowiłem trochę pozabawiać taką może 10-letnią dziewczynkę z Ukrainy. Na zakończenie podróży, kiedy jej mama podziękowała mi za pomoc, powiedziałęm do niej "Sława Ukrainie", na co ona najpierw zareagowała standardowym "Gierojom sława", a potem dodała: "Sława Polszi". 

        I w tym momencie wpadam w nastrój baaaardzo ponury.



O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...