Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pilot boeinga. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pilot boeinga. Pokaż wszystkie posty

piątek, 23 września 2022

O traktorach, boeingach i nieszczęściu, które nas dusi

         Zmarł Tomasz Wołek, a ponieważ nie mam na jego temat do powiedzenia niczego dobrego, dziś pozwolę sobie więcej jego nazwiska tu wymieniać, natomiast, owszem, bardzo chętnie wspomnę pewne zdarzenie sprzed lat, którego drugim bohaterem był dziś nadzwyczaj aktywnie popularny red. Łukasz Warzecha, a na doczepkę nieskromnie i ja. Oto dawno dawno temu, w telewizji TVN24, wystąpił wspomniany Warzecha, w nadzwyczaj ostrym sporze zachował się jak rozlazłe gówno, które dbało wyłącznie o to, by  robić wrażenie czegoś wykształconego i kulturalnego, a wszystko po to by już w kolejnym dniu ogłosić, że po owym występie on nie może się odgonić od komentarzy, w których różni ludzie gratulują mu nadzwyczaj nieugiętej postawy.

         Był to czas, gdy byliśmy z Warzechą kolegami blogerami w Salonie24, a zatem napisałem mu, że niech się może uprzejmie zamknie, bo sam doskonale wie, że w owej debacie zachował się jak ostatni kretyn, a on mi na to odpisał, że to ja się powinienem zamknąć, bo on jest „pilotem boeinga” podczas gdy ja zaledwie „kierowcą traktora”. Ów traktor zdeptany przez boeinga został wówczas potraktowany jako niemal symbol tego co się działo między świeżo powstającą blogosferą, a dziennikarskim mainstreamem, i już po chwili Warzecha stracił wszystko co miał, albo co mu się wydawało że miał.

        Minęły lata, a ja, choć szczerze powiedziawszy nie wiem, czy Warzecha wciąż jest zapraszany przez TVN24 do komentowania polityki, to tu w Sieci natomiast, z tego co widzę, jest on już wyłącznie przedmiotem najbardziej okrutnych kpin. Gdy chodzi o mnie, to ja akurat o nim dziś już nie wiem prawie nic, natomiast wciąż pamiętam ten czas, kiedy on w Salonie24 zamieścił swój słynny tekst o różnicy między zawodowymi dziennikarzami , a hołotą ,do której oni łaskawie przemawiają. Z tej okazji, no i też przy okazji wspomnianego na początku tego tekstu odejścia, zachęcam do zapoznania się z tym, co Warzecha potrafił kiedyś i porównania z tym, co on ma do zaoferowania dziś.

 

       Jest kategoria ludzi, którą można określić mianem pogromców teleturniejów sprzed telewizora. Osoby takie są niezwykle mocne w każdej dziedzinie, z jakiej padają pytania, pod warunkiem, że siedzą wygodnie w fotelu w swoim przytulnym mieszkanku.

       Wyobraźmy sobie teraz, że trwa teleturniej, w którym zawodnikowi nieźle idzie. Dostaje w pewnej chwili wybór: albo zatrzyma wygrane właśnie 500 tys., albo gra dalej o milion, ryzykując, że straci wszystko. Zawodnik dokonuje racjonalnej kalkulacji i decyduje się poprzestać na pewnym już pół miliona. Dostaje gratulacje, odbiera czek i idzie do domu.

      Wyobraźmy sobie jednak, że spotyka owego pogromcę sprzed telewizora. Osobnik ów, jeśli jest człowiekiem rozsądnym, może mu powiedzieć: „No, panie Stefanie, ja to bym jednak grał dalej, ale rozumiem, że miał pan powody, dla których pan się zatrzymał na tych 500 tysiącach. Tak czy owak, gratuluję”. Możliwe jednak, że mamy do czynienia z emocjonalnie nastawionym maksymalistą, który dopada zawodnika i wrzeszczy na niego: „Ty parszywy tchórzu, jak mogłeś się wycofywać?! Nie wiesz, co to jest honor? Co to jest walka do końca? Ty robaku, nie istniejesz dla mnie!”. Wobec takiego ataku możliwe są dwie postawy. Pierwsza – puknięcie się w głowę i pójście swoją drogą. Druga – narastająca irytacja, o ile mamy pewność, że nie spotkaliśmy się z wariatem. Skoro bowiem nie z wariatem mamy do czynienia, to oczekiwalibyśmy, że ten ktoś zda sobie sprawę, iż: atmosfera i sytuacja w studiu, gdzie rozgrywany jest teleturniej, jest zasadniczo odmienna od tej w pokoju z telewizorem, gdzie zasiada atakująca nas osoba i gdzie jest ona niezwykle mądra; sytuacja gracza może być taka, że bardziej opłaca mu się wziąć 500 tys. niż ryzykować; stacja telewizyjna nie jest głupia i pytanie za milion jest arcytrudne, właściwie nie do pokonania. Z jakiegoś jednak powodu pogromca sprzed telewizora tego wszystkiego nie bierze pod uwagę, za to dużo mówi o konieczności walki do końca i polegnięciu z honorem i pustym portfelem.

      Ja właśnie znalazłem się w sytuacji takiego zawodnika, zaatakowany w sposób wyjątkowo irytujący przez Toyaha (podkreślam słowo „zaatakowany”, choć Toyah zapewne uważa, że on tylko wyraził swoją opinię). Toyah zaprezentował tym samym w sposób modelowy, na czym polega postawa maksymalizmu moralnego (i jej szkodliwość).

       Poszło o mój poprzedni wpis. W wielkim skrócie – Toyah obejrzał program, o którym mowa, i doszedł do wniosku, iż nie spełniłem jego wyśrubowanych standardów, a zatem odznaczyłem się tchórzostwem, małością, miałkością i czym tam jeszcze. Gdyby Toyah nie był moralnym maksymalistą, ale człowiekiem rozsądnym (nie boję się tego słowa, bo choć komuna usiłowała mu nadać specyficzne znaczenie, dziś uważam, że właśnie zdrowego rozsądku najbardziej brakuje, a bojownikami o jego odzyskanie byli ludzie tacy jak Stanisław Bareja czy Maciek Rybiński), skomentowałby sprawę na moim blogu, pisząc coś w rodzaju: „Uważam, że mógł pan pana Wiadro potraktować ostrzej, jak na mój gust był pan za łagodny”. Ale nie – Toyah, siedząc wygodnie przed komputerkiem i klepiąc w klawiaturkę, nie uznaje kompromisu. W związku z czym tworzy sążnisty wpis, którego główną tezą jest, że Warzecha jest konformistą i mięczakiem, ponieważ we wspomnianym programie siedział (taka jest wizja Toyaha, nieco, moim zdaniem, oniryczna) jak mysz pod miotłą, zamiast… No właśnie – nie wiadomo właściwie, zamiast czego, bo tego Toyah nie precyzuje. Najbardziej byłby zapewne szczęśliwy, gdybym dał panu Wiadro w twarz, ewentualnie demonstracyjnie opuścił studio. Ostatecznie mógłby się pogodzić z tym, że poprzestałbym na nazwaniu pana Wiadro ubeckim pachołkiem albo czymś w tym rodzaju.

      (Przy okazji do wpisu Toyaha podłączyło się oczywiście natychmiast wiele osób, które z jakichś tam nieprzeniknionych powodów osobiście mnie nie cierpią i uznały, że mają od właściciela blogu przyzwolenie na poskakanie sobie po Warzesze, ale do tego już przywykłem.)

      Odpowiedziałem Toyahowi, że zachowuje się jak kierowca traktora, który poucza pilota boeinga, jak ma pilotować maszynę, czym on poczuł się oczywiście obrażony. Tymczasem tak jest faktycznie. Pilot boeinga nie ma prawdopodobnie pojęcia o prowadzeniu traktora, ale również na odwrót. Lecący samolotem kierowca traktora może mieć do pilota zasadną pretensję, że trochę rzuca, ale powinien przyjąć, że pilot stara się turbulencje ominąć. Może mu się akurat nie udaje, bo obszar turbulencji jest zbyt rozległy, komunikat nadszedł za późno albo zepsuł się radar meteo w maszynie. Jak jednak nazwać traktorzystę, który z oburzeniem wbiega do kabiny pilotów i woła: „Ty ćwoku, na niczym się nie znasz, jak prowadzisz samolot?! Nie rozumiesz, głąbie, że ma być gładko?!”. Wówczas pilot powinien wstać z fotela i oddać stery traktorzyście. Niech pokaże, jak świetnie sobie radzi.

      Żeby było jasne: sam wiele razy pisałem, że uprawianie danego zawodu nie jest warunkiem, aby móc pod adresem jego przedstawicieli wygłaszać krytykę. Dotyczy to zwłaszcza zawodów kluczowych dla funkcjonowania państwa. Taka postawa prowadzi do absurdów. Czym innym jednak jest krytyka, a czym innym aroganckie i agresywne wymądrzanie się z pozycji własnego fotela. Jeśli część blogerów zarzuciła mi pod wpisem Toyaha pychę, to niech teraz się zastanowią, czy prawdziwym przejawem pychy nie jest przypadkiem jego pouczanie z wyżyn moralnej doskonałości, gdzieś zza klawiaturki w przytulnym mieszkanku. Pouczanie, któremu przyklaskuje grupa innych anonimów, jak rozumiem – także moralnych diamentów i codziennych bojowników o moralną czystość. To drażni, zwłaszcza że nie chodzi o kwestie najwyższej wagi, jak niegdyś decyzja o podjęciu współpracy z SB. W takich wyjątkowych sprawach moralny maksymalizm jest naturalny i nawet pożądany. Ale nie o tym teraz mowa.

      Owszem, Toyah wyprowadził mnie z równowagi, dokładnie na tej zasadzie, na jakiej wyprowadza z równowagi pyszałek, który poucza innych, samemu mając o sprawie znikomą wiedzę. Toyah – jestem tego pewien – nie ma pojęcia o kulisach publicystycznych programów, o ich dramaturgii, a wreszcie nie jest w stanie pojąć, że takich Toyahów przed telewizorami, zwłaszcza w przypadku stacji, o której mowa, siedzi kilka promili. Reszta to ludzie, przyzwyczajeni do innego przekazu. I ci ludzie, słuchając mnie, mają mieć poczucie, że słuchają kogoś spokojnego i rozsądnego, kto jasno i bez przesadnych emocji wykłada swoje racje. Taki jest mój cel.

      I tu jest pies pogrzebany: ja bowiem myślę właśnie o tych widzach i za swoje zwycięstwo uznaję sytuację, gdy jestem w stanie przekonać jakąś część z nich, że pan Wiadro stawia błędne tezy. Toyah, jako moralny maksymalista, ma gdzieś wszelkie kalkulacje, a nawet to, że w ocenie pana Wiadro dokładnie się zgadzamy. Ten sojusz Toyah kompletnie zniweczył swoim atakiem. On mnie rozjedzie za to, że nie zastrzeliłem pana Wiadro na miejscu.

      Ciekawe, czy Toyah zdaje sobie sprawę, iż całe mnóstwo zapewne cenionych przez niego instytucji i przedsięwzięć funkcjonuje tylko dzięki temu, że kierującym nim osobom obcy jest patologiczny maksymalizm moralny w stylu Toyaha. Czy Toyah zdaje sobie np. sprawę, że kiedy na początku tej kadencji Sejmu pojawił się z inicjatywy marszałka Komorowskiego problem zasiadania Jana Ołdakowskiego jednocześnie w Sejmie i na fotelu dyrektora MPW, to Ołdakowski nie wszedł do gabinetu Komorowskiego i nie zwyzywał go od ubeckich szmat (jak zapewne chciałby Toyah), ale normalnie z nim pogadał, wskazując mu pewne pragmatyczne aspekty takiego lub innego wariantu? I dobrze zrobił, bo znacznie ważniejsze od moralnych uwzniośleń Toyaha jest dla mnie ciągłość i trwałość świetnej placówki muzealnej. Czy Toyah pomyślał, że nawet Mariusz Kamiński, pozostając na stanowisku szefa CBA przez dwa lata rządów PO, musiał iść na szereg drobniejszych porozumieć ze swoim szefem? Czy wreszcie Toyah napisał jakiś tekst, potępiający PiS za wejście w układ z SLD w kwestii mediów publicznych? Nie przypominam sobie.

      Sposób myślenia Toyaha jest nie tylko kompletnie nieżyciowy – także w punktu widzenia osiągania ważnych i szlachetnych celów, takich jak choćby wspomniane utrzymanie dobrej dyrekcji MPW – ale wręcz szkodliwy. Posługując się nim, nie sposób zdziałać niczego nigdzie – chyba że urzeczywistni się idealna republika Platona. Ale jest to także postawa kabotyńska, bo bardzo łatwo podniecać się własną moralną doskonałością i wytykać innym, że nie dostają, gdy się siedzi w ciepłym pokoiku za komputerkiem, anonimowo wklejając kolejne teksty o potrzebie moralnego wzmożenia.

 

      I to jest Warzecha. Część młodszych czytelników zastanawia się, o co chodzi z tym wiadrem. W tej sytuacji ja to wyjaśnię jutro, dziś natomiast skupmy się proszę na problemie znacznie szerszym niż ta w sumie strasznie nędzna wymiana, a mianowicie na relacjom między mediami mainstreamowymi i resztą świataa.

 


środa, 3 lutego 2016

Warzecha, czy wiadrem w łeb

Od pewnego czasu, osoby, które trafiły na ten blog dzięki Twitterowi, pytają mnie, o co chodzi z owym „pilotem boeinga”, który pojawia się, ile raz na horyzoncie zauważymy Łukasza Warzechę. No i o co Warzecha się na mnie gniewa. Ponieważ nie mam możliwości odpowiadać wszystkim indywidualnie, pomyślałem, że powtórzę tu dawną już bardzo notkę, która spowodowała właśnie, że Łukasz Warzecha zaapelował do mnie, bym się nie ważył wchodzić z nim w polemikę, bo on jest „pilotem boeinga”, podczas gdy ja zaledwie „kierowcą traktora”. Oto więc tekst przed nami tekst, który doprowadził Warzechę do takiej pasji, że zrobił z siebie durnia na wieki wieków. Ponieważ dodatkowo ten sam Warzecha wczoraj właśnie ogłosił, że politycy Prawa i Sprawiedliwości tępią bogatych, ponieważ nie potrafią znieść, że komuś się lepiej powodzi, pozwolę sobie tę repryzę zadedykować właśnie jemu – Warzesze. Łukaszowi Warzesze.
Może ktoś wie, może nie wie tego nikt – nieważne – fakt jest jednak taki, że od pewnego czasu jestem w dyskretnym konflikcie z Łukaszem Warzechą. Wprawdzie ani na siebie nie bluzgamy (jeśli pominąć sytuację, kiedy to red. Warzecha porównał mnie do Azraela), a przy osobistych spotkaniach zachowujemy wobec siebie chłodną uprzejmość, fakt pozostaje faktem – napięcie istnieje. Z czego się to wzięło? Mam wrażenie – choć oczywiście mogę się mylić – że zacząłem ja, zarzucając Warzesze wykalkulowaną łagodność wobec jego kolegów-dziennikarzy, w sytuacjach kiedy zwykłe poczucie sprawiedliwości wymaga walnięcia pięścią, jeśli nie w nos, to w stół. Poszło mianowicie o to, że któregoś dnia, w telewizji TVN24, Warzecha dyskutował z Żakowskim, który traktował go w sposób tak skandalicznie nieprzyzwoity, że aż się prosiło o interwencję. Tymczasem Warzecha jedyne na co zwracał uwagę, to na to, by chamstwo Żakowskiego broń Boże nie przybrało na sile. Zwróciłem mu na tą jego słabość uwagę na blogu, za co zostałem przez Warzechę skarcony i poinformowany, że on ze mną nie życzy sobie więcej rozmawiać. Sytuacji dodatkowo pewnie nie poprawiła moja odpowiedź, w której wyraziłem nadzieję, że następnym razem, kiedy Warzecha spotka się w telewizyjnym studio z agresją swojego kolegi-dziennikarza, stać go będzie choćby na 10% tej stanowczości, na którą właśnie pozwala sobie wobec skromnego blogera.
Dziś czytam wpis Łukasza Warzechy, zatytułowany Pan Wiadro, w którym Warzecha rozprawia się w szalenie dowcipny, a przy tym bardzo brutalny sposób z Tomaszem Wołkiem http://lukaszwarzecha.salon24.pl/133874,pan-wiadro. Sprawa, krótko mówiąc, polega na tym, że kilka dni temu Warzecha spotkał się z Wołkiem w telewizyjnym studio, odbył z nim rozmowę na temat demonstracji robotników w Poznaniu, i ponieważ wciąż najwidoczniej czuje po tej dyskusji jakiś niedosyt, postanowił opowiedzieć nam dziś o tym, co on mianowicie sądzi o Wołku i tym wszystkim czym Wołek jest. Problem mój natomiast związany jest z tym, że ja oglądałem rzeczoną rozmowę i doskonale wiem, skąd u Warzechy te dzisiejsze niepokoje. I o tym chciałem teraz parę słów.
Każdy kto zna choć trochę Wołka i jego kolegów od mokrej roboty, może się domyślić, co ten dziwny człowiek wyprawiał. Jeśli istnieje jakiś standard zachowań opartych na bezczelnym chamstwie i cynicznym kłamstwie, ten właśnie standard przedstawił Tomasz Wołek. Niestety jednak, jeśli też możemy mówić o jakimś standardzie lękliwości i moralnej bezczynności wobec brutalnej arogancji, to ten z kolei standard pokazał Łukasz Warzecha. Kiedy z coraz większą rozpaczą słuchałem owej dyskusji, oczywiście doskonale wiedziałem, że Warzecha z Wołkiem się zasadniczo nie zgadza, jednak ta moja wiedza wynikała nie z tego, co mówił Warzecha, lecz mimo tego, co on mówił. Nie z jego reakcji, ale mimo jego reakcji. Niestety, taki czujny nie był już prowadzący rozmowę red. Knapik, który już by niemal zakończył ją radosną konstatacją, że jak to jest miło, gdy istnieje taka zgodność między dyskutantami, gdyby nie to, że Warzecha, niemal rzutem na taśmę, zdołał w końcu wydukać, że on się jednak z Wołkiem nie zgadza.
Dziś, Łukasz Warzecha odważnie, pryncypialnie i bezkompromisowo rozprawia się z Wołkiem na swoim blogu. Porównuje go do montypythonowskiego wiadra – bez poglądów, bez argumentów i w końcu bez sumienia – a ja się zastanawiam, czemu dopiero dziś. Czemu kilka dni temu, kiedy miał okazję go ośmieszyć oko w oko, przed szerszą publicznością, jeśli dał jakieś świadectwo, to wyłącznie świadectwo konformizmu i tchórzostwa? I to dodatkowo w sytuacji naprawdę dramatycznej, kiedy nie chodziło o jakieś głupie akademickie dyskusje na temat tego, czy lepszy jest PiS, czy Platforma, ale o Solidarność. O tę SOLIDARNOŚĆ.
Kończy swój okropnie odważny wpis Warzecha następującymi słowami: „Zadzwonił do mnie wczoraj znajomy, który widział wspomniany program. Powiedział, że widać było po mnie, jak bardzo byłem wkurzony. Nie sądziłem, że aż tak rzucało się to w oczy”. I to już jest moment naprawdę dramatyczny. Ja wiem jak jest. Pisałem tu o tym wielokrotnie. Znam i osobiste uwarunkowania ludzi, dla których dziennikarstwo jest pracą i utrzymaniem. Ja wiem, jak ciężko jest pogodzić różne żywioły, kiedy trzeba walczyć i z własnym charakterem i z obowiązkiem i ze świadomością, że się jest cały czas obserwowany. Jednak są granice, których nie tyle nie wolno przekraczać, ale zwyczajnie nie wypada. Nawet jeśli na szali, z jednej strony, stoją dobre koleżeńskie stosunki między dwoma dziennikarzami, z drugiej zwykły wstyd i wyrzuty sumienia, a z trzeciej tak zwana pozycja towarzysko-zawodowa.
Ale najgorzej, wierz mi gruby, gdy sam nie wierzysz w to co mówisz”. To było z Pietrzaka. Jeszcze bardzo starego Pietrzaka. Bardzo starego. I że, cholera, akurat dziś trzeba mi ten wierszyk przypominać.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie mamy wszystkie moje książki i nie tylko.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...