Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seks. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą seks. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 3 grudnia 2024

17 mgnień wiosny, czyli o funkcji dupy i pieniądza w życiu człowieka pobożnego

 

       W ostatnich dniach prawa strona internetu wzburzyła się niezmiernie na wieść, że Tomasz Terlikowski wraz ze swoją małżonką Małgorzatą podpisali deklarację wspierającą Misterstwo Edukacji w jego planach indoktrynowania naszej dzieciarni w kwestii onanizmu, bezpiecznej kopulacji, a jeśli coś nie pójdzie tak jak trzeba, to i równie bezpiecznej aborcji. Ludzie się wzburzyli, a ja sobie pomyślałem, ile lat muszą wyżej wymienieni państwo jeszcze poświęcić na niekończące się ględzenie na temat wartości śluzu i spermy w życiu pobożnej rodziny, zanim przynajmniej część z nas nie zrozumie, że gdy chodzi akurat o tych dwoje, powinniśmy porzucić wszelkie nadzieje i uznać, że mamy do czynienia z klasycznymi opętanymi seksem wariatami i jeśi tam kiedykolwiek dojdzie do jakiejś refleksji, to ona wyprowadzi ich na jeszcze bardziej uświnione tereny.

      Ja siłą rzeczy obserwuję publiczną działalność Terlikowskiego, a od pewnego też czasu, jego żony, od pewnie z 15 już lat i jeśli z owej działalności uznałem za stosowne coś zapamiętać na zawsze, to wspomniany śluz pani Małgosi, spermę pana Tomasza w buteleczce, no i pewne niezwykłe wspomnienie zrelacjonowane w „Gazecie Wyborczej”, jak oni oboje, jeszcze gdy byli dziećmi i wspólnie chodzili w pobożnych pielgrzymkach, któregoś dnia Tomek dostał takiego wzwodu, że nie wytrzymał i rozprawiczył Małgosię. Oni się oczywiście natychmiast z tego wyspowiadali, no ale było jak było i pani Małgosia zechciała nam się owym wspomnieniem podzielić. Przypomniałem sobie tamtą rozmowę, skonfrontowałem ją z dzisiejszą aktywnością Terlikowskich w odniesieniu do zapowiedzi minister Nowackiej wprowadzenia do szkół nowego przedmiotu i pomyślałem sobie,  że może napiszę na ten temat tekst pod tytułem „Czego się Tomek nie nauczył, Tomasz nie będzie wiedział”, o tym jak to braki w edukacji seksualnej doprowadziły jego i jego przyszłą żonę do grzechu nieczystości, i w ten sposób wskażę na to, jak bardzo ich dzisiejszy entuzjazm w stosunku do planów Ministerstwa jest czymś absolutnie naturalnym i w gruncie rzeczy jedynie logiczną kontynuacją dawnych kompleksów i obsesji.

        Już sie miałem za to brać, gdy przypomniałem sobie, że bardzo podobne teksty pisałem jeszcze w dawnych bardzo latach, a ostatnio w roku 2018, no i postanowiłem, że najlepiej będzie go tu powtórzyć w dokłądnym brzmieniu, z apelem o opamiętanie, co ciekawe, nie ich.

 

      Jak słusznie zauważył we wczorajszej notce Coryllus, zajmowanie się małżeństwem Terlikowskich to zajęcie na tyle kłopotliwe, że pomijając sytuacje zupełnie wyjątkowe, lepiej już jest pisać o bieżącej polityce Ministerstwa Kultury. Wygląda jednak na to, że do wspomnianych wyjątkowych sytuacji należy poczyniona przez Tomasz Terlikowskiego uwaga na temat  cudu jakiego na aktorce Figurskiej rzekomo uczynił Sługa Boży Wenanty Katarzyniec, zsyłając na nią deszcz pieniędzy, za który ona i jej mąż mogli sobie kupić większy samochód. Najpierw więc sprawą zająłem się ja, dalej pociągnął ją Coryllus, no a teraz ja czuję, że są jeszcze kwestie, które przed ostatecznym zamknięciem tematu, należy poruszyć.

      Oto pisze Coryllus, że z tekstów Terlikowskiego płynie prosty komunikat: „Jeśli sami udacie się do błogosławionego Wenantego, albo innego jakiegoś świętego i nie dostaniecie pieniędzy od razu, to znaczy, że musicie jeszcze długo nad sobą pracować. Ja nie muszę, bo zbliżam się do doskonałości”. I to, moim zdaniem, jest komunikat, który płynie nie tylko z tekstów Terlikowskiego, ale w ogóle z całej „duszpasterskiej” działalności owego dziwnego małżeństwa. Tomasz Terlikowski, jak się domyślam, dzięki życzliwości zaprzyjaźnionych proboszczów, wydaje po pięć książek rocznie, głównie o sobie i swojej nadzwyczajniej pobożności, podczas gdy Małgorzata Terlikowska opanowała rynek elektronicznych i papierowych mediów, od „Gościa Niedzielnego”, przez TVN, po ‘Wysokie Obcasy”, gdzie od lat już opowiada o tym, jak wygląda życie prawdziwie katolickiej rodziny, ze szczególnym uwzględnieniem problemu masturbacji, seksualnego podniecenia, orgazmu, konsystencji kobiecego śluzu, oraz oralnego seksu. Rozmawialiśmy tu już kiedyś o owym śluzie, odwołując się do wywiadu, jakiego Terlikowska udzieliła wspomnianym „Wysokim Obcasom”, a ja, zainspirowany uwagą Coryllusa na temat owej rzekomej wyjątkowości katolicyzmu u ludzi takich jak Terlikowscy, zajrzałem raz jeszcze do tej rozmowy, przeczytałem ją od deski do deski i proszę popatrzeć, jakie informacje do nas z niej docierają. Kolejno:

1.      Kiedy Małgorzata ma płodny okres, a Tomasz pragnie seksu, to oni siadają na kanapie i się przytulają. Czasem to przytulanie sprawia, że Tomasz dostaje jeszcze większego wzwodu, no ale wtedy oboje tłumaczą sobie, że nie są zwierzętami i jakoś dają radę;

2.      Małgorzata nie chce mieć piątego dziecka, bo i tak już jest zarobiona po łokcie prasowaniem koszul Tomasza, a poza tym nie chce znów się narażać na zaczepki na ulicy, że się nie potrafi zabezpieczać, oraz pytania ze strony nieznajomych: „Czy te wszystkie dzieci były planowane?”

3.      Małgorzata przez lata nie mogła zajść w ciążę, przez co wciąż była molestowana przez znajomych, czy to jest świadoma decyzja, czy wynik bezpłodności (Polacy są tacy niedelikatni), jednak lekarze ustalili, że ma za mało prolatyny, przepisali jej tabletki, ona w ciążę zaszła, tyle że w jej wypadku to nie przez tabletki, ale za sprawą cudu, jakiego dla Terlikowskich uczynił święty ksiądz Escriva;

4.      Choć dla katolika przedmałżeńska czystość to sprawa nadzwyczaj ważna, Terlikowskim nie udało się jej dotrzymać, ale, jak wiemy, człowiek jest człowiekiem, a nie zwierzęciem i kiedy upada, to zawsze powstaje;

5.       Kiedy Małgorzata ma bolesny okres, Tomek jest bardzo opiekuńczy i zawsze pyta, czy ona nie chce odpocząć a czasem nawet zrobi jej kanapkę;

6.      Katolickie małżeństwo różni się od niekatolickiego tym, że wie, iż jest na siebie skazane do śmierci;

7.      Terlikowscy są sobie wierni, bo bardzo się pilnują, by nie skoczyć w bok, i kiedy któreś z nich zauważy, że ma ochotę na kogoś innego, zrywa znajomosć;

8.      Tomasz książkę o Harrym Potterze postawił na najwyższej półce, żeby jego dzieci po nią nie sięgnęły i nie dały się zwieść Złemu;

9.      Terlikowscy wysłali dzieci do szkoły katolickiej, bo do szkół katolickich chodzą wyłącznie dzieci takie jak dzieci Terlikowskich i tam nie ma zagrożeń pedalstwem i satanizmem;

10.  Małgorzata ma ogromny problem z wytłumaczeniem dzieciom, że homoseksualizm jest zły, bo choć on jest faktycznie zły, to jednak wiadomo, że szacunek należy się nawet pedałom i lesbijkom;

11.  Jeśli Marysia zostanie lesbijką, Małgorzata jej powie: „Marysiu, kocham cię jak dotąd, ale nie zgadzam się, byś przychodziła na Wigilię z partnerką”;

12.  Jeśli Marysia zobaczy prezerwatywę i zapyta, co to jest, Małgorzata jej powie, że „chłopak zakłada to na siusiaka, żeby nie mieć dzieci, ale my tego nie akceptujemy”;

13.  Kiedy czteroletni syn Terlikowskich bawił się siusiakiem, Terlikowscy odwracali jego uwagę książeczką;

14.  „Dupa, czyli seksualność, jest integralną sferą życia. Niesamowicie ważną. To nie są głupie szczegóły. To są fundamenty”;

15.  Życie jest ciężkie i pełne wyczerpujących zajęć, jednak mimo to, nie było jeszcze takiego miesiąca, żeby Terlikowscy musieli zrezygnowac z seksu;

16.  Terlikowski jest o Małgorzatę chorobliwie zazdrosny, ale kiedy go za bardzo poniesie, kupuje jej kwiaty i mówi „przepraszam”;

17.  Terlikowski jest chorobliwie zazdrosny, bo jest osobą bardzo znaną i dla niego to byłby wielki kłopot, gdyby się okazało, że w jego małżeństwie nastąpił kryzys.

 

      W swoim wczorajszym tekście Coryllus napisał coś takiego: „Wyobraźmy sobie, że człowiek, który przez całe życie karmił się treściami z GW i TVN, nagle stwierdził, iż są one niekompatybilne z jego codziennym, praktycznym doświadczeniem, a także obserwacjami czynionymi na bardzo podstawowych poziomach. Zrezygnował więc z pochłaniania tych treści i rozpoczął poszukiwanie nowych. Zamyślił się i powiedział sam do siebie – a może w tym całym Kościele mają coś interesującego? No i sięgnął po pierwszą rzecz z zakresu publicystyki katolickiej jaka mu się w sieci nawinęła. Była to recenzja książki Terlikowskiego o Wenantym Katarzyńcu umieszczona na stronach portalu prowadzonego przez Targalskiego, kolejnego tuza myśli prawicowej. Koniec. Nasz hipotetyczny poszukujący prawdy czytelnik, dokończył lekturę, po czym ze spokojem powrócił do GW i TVN, bo uznał, że to jest jednak jakiś poziom, nawet jeśli go oszukują, to czynią to w sposób nie ubliżający zarówno inteligencji, jak i emocjom. No może czasem, ale to jest doprawdy nic, w porównaniu z tym co robi Terlikowski”.

      Moim zdaniem Zarząd Agory ma pełną świadomość słuszności tego, co pisze Coryllus i dlatego właśnie zlecili red. Sroczyńskiemu przeprowadzenie rozmowy z Małgorzatą Terlikowską. Nie oszukujmy się. Oni doskonale wiedzą, że przeciętne polskie katolickie małżeństwo, starannie praktykujące swoją wiarę, modlące się wspólnie z dziećmi przed zaśnięciem, chroniące dzieci przed tym co złe i wychowujące je na ludzi uczciwych i porządnych, tą są dokładnie tacy sami ludzie jak oni, tylko znacznie, znacznie lepsi, a przede wszystkim szczęśliwsi i w najmniejszym stopniu nie przypominające tej parki freaków. I oni zrobią wszystko, by świat się tej prawdy nie poznał. I dlatego do skutecznej realizacji tego swojego poplątanego planu potrzebują kogoś, kto ten styl życia skutecznie światu obrzydzi, a do tego potrzebują ludzi takich jak Terlikowscy, którzy dostarczą mu zaledwie dwóch informacji. Pierwszej takiej, że typowy polski katolik modli się głównie o to, by Bóg im zesłał pieniądze na nowy samochód, ewentulanie większy telewizor, a kiedy już się to uda załatwić, żeby pozwolił mu na czysto rozwiązać dylematy związane z integralną i jakże fundamentalną sferą życia, jaką jest dupa. Wystarczy.




 

piątek, 24 czerwca 2022

O świętych Rui, Poróbstwie i zmianach na skórze

     Przyznaję, że kiedy pierwszy raz o tym usłyszałem, sprawę praktycznie zlekceważyłem. Trochę dlatego, że lekarz który mi o tym opowiedział był bardzo zwięzły i przy tym za bardzo jak na mnie chaotyczny w swojej opowieści. Rzecz natomiast sprowadzała się do tego, że on, jako doświadczony laryngolog, przyjmuje ostatnio zaskakująco dużo pacjentów – zwłaszcza bardzo młodych – którzy skarżą się na dolegliwości będące wynikiem uprawiania przez nich seksu, którzy oni sami uważają za nowoczesny, a który jednak jednocześnie im najwyraźniej szkodzi. Mimo jednak, że, jak wspomniałem, słów owego lekarza jakoś szczególnie nie przeżyłem, to z nich zapamiętałem coś, co mam w głowie do dziś: „Ja nie wiem, jak im mam mówić, że oni zapewne wkrótce umrą”.

     Zlekceważyłem więc ową informację, jednak jakiś czas potem rozmawiałem z zaprzyjaźnionym kuzynem ginekologiem, któremu wspomniałem o tamtej wcześniej rozmowie i poprosiłem, by mi wyjaśnił, o co mogło tam chodzić, a on mi powiedział, że problem polega na tym, że o ile kiedyś były trzy czy cztery rozpoznane choroby weneryczne, dziś są ich grube dziesiątki, a większość z nich nawet nie opisana. No i też część z nich zabójcza. Ponieważ jednak rozmowa nasza była krótka i nie wyszła poza tę parę słów – z lekarzami często tak jest, że oni to czym się zajmują traktują z czymś co może wyglądać na lekceważenie, ale tak naprawdę jest zwykłą rutyną – i to w jakiś sposób zlekceważyłem, a następnie wyparłem z pamięci przez inne, bardziej może doraźne, tematy.

     I oto, proszę sobie wyobrazić, po wielu latach przerwy, zajrzałem do mojej lekarki, pewnej pani dermatolog, która z niewiadomego powodu mnie bardzo lubi i nawet, jak mi powiedziała, czasem się zastanawiała, co u mnie słychać, a więc sobie porozmawialiśmy. Nie wiem czemu tak – choć się oczywiście domyślam – jedną z pierwszych rzeczy o jakiej zaczęła mi ona opowiadać, to było to, że w ostatnich latach ona ma strasznie dużo, „wielokrotnie więcej niż kiedykolwiek”, pacjentów – najczęściej bardzo młodych ludzi spod znaku LGBT. Są to albo zwykli homoseksualiści, czy lesbijki, albo, coraz częściej osoby w trakcie lub po zmianie płci, ale czasem też osoby heteroseksualne o szczególnie rozwiniętych tak zwanych „potrzebach” i wszyscy oni przychodzą prosząc o radę w kwestii różnego rodzaju przypadłości, które ich dopadły. Skąd ona wie, jakie są ich seksualne upodobania? O tym też mi powiedziała. Otóż oni wszyscy, niemal bez wyjątku, opowiadają o nich bez cienia zawstydzenia, a wręcz z przedziwną otwartością. Pytałem ją czemu jej zdaniem oni wszyscy są tacy wyluzowani, a ona mi odpowiedziała, że prawdopodobnie większość z nich jedzie na prochach. Przyszła oto do niej dziewczyna, cała w tatuażach i kolczykach i poprosiła o radę, bo, jak powiedziała, ma ona aktualnie pięciu partnerów, z czego wszyscy się zabezpieczają, a jeden stanowczo odmawia, i ona chciała by sprawdzić, czy to co u siebie zauważyła to coś poważnego, czy może nic takiego. Opowiedziała jej o tym z takim spokojem jakby rozmawiały o pogodzie. 

     Ale to tylko taka anegdota. Dalej było znacznie poważniej. Oto opowiedziała mi moja pani dermatolog, że wszyscy ci chłopcy i dziewczyny, ewentualnie niby-chłopcy i niby-dziewczyny, a jak sama twierdzi, jest ich więcej niż kiedykolwiek, zgłaszają się do niej z problemami, na które ona często nawet nie ma odpowiedzi. Jak mi powiedziała, to co ona ogląda, to często coś, czego ona nie jest w stanie zdiagnozować, a o czym wie, że jest czymś śmiertelnie poważnym. Mówi mi moja pani dermatolog – spróbuję jej słowa sparafrazować – „Wie pan, człowiek ma w sobie pełno dziur i oni w te dziury wkładają wszystko co im przyjdzie do głowy. W dodatku często mają partnerów z jakichś egzotycznych krajów, którzy przenoszą choroby jakich my tu nie znamy i nie mamy nawet pojęcia jak je leczyć. Ale nie tylko to. Przychodzą do mnie kobiety, które usunęły sobie piersi i chcą być mężczyznami, oraz mężczyźni, którzy uznali że są dziewczynami i oni też się boją, że z ich skórą dzieje się coś bardzo niedobrego. A ja nie wiem, jak mam im pomóc”.

     Byłem u mojej dermatolog ostatnio dwa razy i, jak mówię, ona już za pierwszym razem sama z siebie zupełnie zaczęła mi opowiadać o tych sytuacjach, a ponieważ tego było tak dużo i jednocześnie tak gęsto, że gdy zjawiłem się tam na drugi dzień (tak szczęśliwie wyszło), zapytałem, czy to wszystko rzeczywiście tak się ma, jak mi ona opowiedziała i ona mi wszystko bardzo dokładnie powtórzyła. A jednocześnie powtórzyła mi to, co mi powiedziała wspomniana na początku pani laryngolog: wielu z nich niedługo prawdopodobnie umrze.

      Jeśli w miarę uważnie obserwujemy rozkład sił na naszej dzisiejszej scenie społeczno-politycznej, zapewne zauważyliśmy, jak często środowiska LGBT skarżą się, że wiele z osób występujących pod ową tęczową flagą popełnia samobójstwa, nie mogą znieść prześladowań, jakie je spotykają ze strony polskich faszystów. Osobiście nie ma dnia bym nie widział tu w okolicy chłopców prowadzających się za rękę, czy dziewcząt całujących sie na ławkach w parku i nigdy nie zauważyłem, by ktokolwiek, nawet nie że ich zaatakował, ale choćby spojrzał w ich kierunku. Sam, ile razy trafiam na tego typu scenkę, dyskretnie odwracam wzrok. Myślę jednak, że kiedy oni sami są tak strasznie szczęśliwi w tym swoim miłosnym uniesieniu, to jednocześnie drżą ze strachu przed śmiercią, a co może gorsza, przed sytuacją gdy nie będą już nawet wiedzieli, kim są i czego są, a nienawiść zewnętrznego, nietolerancyjnego świata jest już dla nich tylko kiepską wymówką.

      


       

    

niedziela, 24 maja 2020

Sjesta, czyli miłość w czasach zarazy


       Dzisiejszy tekst jest wynikiem dwóch okoliczności. Przede wszystkim oczywiście, okazało się że w momencie krytycznym nie przyszło mi nic nowego do głowy, czym mógłbym się tu skutecznie podzielić, no ale jednocześnie pomyślałem sobie, że w związku z całą serią afer pedofilskich, i to na scenach kompletnie różnych, dobrze byłoby powiedzieć coś interesującego, a gdy o to idzie, jak zawsze okazuje się, że nie ma nic lepszego jak któryś z moich starszych tekstów. W tym też momencie przyszło mi do głowy, że w owym zakłamaniu – pozwolę sobie powtórzyć, że po obu stronach sceny – być może najbardziej sensowną rzeczą będzie przypomnienie mojego tekstu jeszcze z roku 2011, gdzie moim zdaniem wszystko to czym się dziś interesujemy zostało podane na tacy, i od tego czasu tak naprawdę nikt z nas nie ma już nic sensownego do dodania.
      Zanim jednak przejdę do rzeczy, opowiem pewną historię. Otóż rozmawiałem sobie z moją córką o o osobach homoseksualnych funkcjonujących publicznie i co chwilę, w ramach jakichś politycznych pojedynków, ujawniających swoje obsesje, i moje dziecko poinformowało mnie, że ono ma ma głęboko w nosie, kto jest gejem i jak w ramach owego gejostwa spędza swój czas, bo dla niej jest czymś zupełnie oczywistym że wśród osób heteroseksualnych jest nie wiele mniej zboczeńców niż w tamtym towarzystwie, i gdybyśmy tylko wzięli ich wszystkich pod obserwację, moglibyśmy się dowiedzieć wielu znacznie ciekawszych rzeczy niż to, że gdzieś tam ktoś woli od tyłu.
        No i oczywiście w tym samym momencie przypomniał mi się mój wcześniej wspomniany tekst na temat osoby jak najbardziej heteroseksualnej, w dodatku, jak sądzę, nie bardziej moralnie podejrzanej niż niejaki Marcin z sopockiej Zatoki Sztuki, czy jeśli już się trzymać tematu pedalstwa, kandydat Biedroń, a mianowicie niejakiego – kto go dziś jeszcze pamięta – Marcina Kydryńskiego. A wraz z tym wspomnieniem, pojawiły się kolejne refleksje co do tego, do jakiego stopnia nasze moralne oburzenie w jakiejkolwiek sprawie ma jakiekolwiek znaczenie, gdy tak naprawdę mamy już do czynienia wyłącznie bandą zboków. Czytajmy więc.

       Rozdano Oscary i nagrodę za najlepszy film otrzymała wspaniała brytyjska produkcja o jąkającym się królu. Dziś już więc prawdopodobnie duża część osób czytających te słowa wie, kim był Jerzy VII, Edward VIII, i mniej więcej, jak to w tuż przedwojennej Anglii się działo. Pisałem troszkę parę tygodni temu o tym filmie, ale może przede wszystkim o samej tej niezwykłej historii, na swoim blogu, jednak bez większego efektu. No bo co jednak prawdziwy pop, to prawdziwy pop. I wcale tu nie ironizuję.
      Dziś ów film jest już świetnie znany, choć pierwsze ślady tej sławy pojawiły się już jakiś czas temu, w momencie gdy trafił on do polskich kin i zrobił na wszystkich odpowiednie wrażenie. Ja na przykład przypominam sobie, jak parę tygodni temu wracałem samochodem z pewnego miasteczka w północno-zachodniej Polsce i trafiłem na odpowiednie informacje w Radiu Zet, które tamtej niedzieli grało nam cały czas i, tak jak tylko ono potrafi, przyprawiało mnie o mdłości.
      Otóż, jak wspomniałem, była to niedziela, a nadchodzący poniedziałek niósł imieniny Walentego, a więc tak zwane ‘Walentynki’. W związku z tą datą, prowadzący program dziennikarze Radia Zet dostali odpowiedniego obłędu, i postanowili wiodącym tematem dnia uczynić tak zwaną „miłosną historię króla Edwarda”. Gdyby wciąż ktoś nie wiedział, o czym mówię, krotko przedstawię sprawę. Otóż Król Edward VIII był bohaterem opisywanych w filmie wydarzeń wyłącznie jako poboczny bohater negatywny – laluś, lowelas i kompletnie durny brat Jerzego. Przy całej swojej beznadziejności został jednak na ułamek chwili królem, a to z tej prostej przyczyny, że był najstarszym synem zmarłego króla Jerzego V i tym samym naturalnym kandydatem do tronu. Problem z Edwardem był dwojakiego rodzaju. Pierwszy był taki, że został on uwiedziony przez jakąś bardzo podejrzaną Amerykankę, dwukrotnie zamężną, wciąż z jakimś swoim amerykańskim mężem, i w konsekwencji całkowicie stracił dla niej głowę. Drugi – już najbardziej istotny – to ten, że zbliżała się niemiecka agresja na Europę, a zarówno on jak i ta lala byli całkowicie pod urokiem Hitlera i jego planów dla świata. Jest cała masa spekulacji na temat tego związku, wiele z nich pozostających do dziś tylko spekulacjami, ale wśród nich pojawiają się i takie, że oboje funkcjonowali jako hitlerowscy szpiedzy, a to, że ona Edwarda w ogóle uwiodła, to też był wynik bardzo starannych wcześniejszych przygotowań z wielu stron.
      Tak czy inaczej, jak idzie o filmową historię, to co łączy tych dwoje to żadna miłość, tylko zwykła szajba – a niewykluczone, że jakaś dużo grubsza afera – która już nie tylko dla Anglii, ale i dla całej Europy, stanowi śmiertelne zagrożenie. A w momencie gdy on wreszcie zostaje skutecznie pozbawiony korony, i razem z nią zostaje przepędzony z interesu, wiemy że jest dobrze i możemy się skupić już tylko na walce o to, by Jerzy przestał się wreszcie jąkać. Tymczasem dziennikarze Radia Zet w najlepsze rozpływają się nad romantyczną przygodą pary, dla której miłość była ważniejsza od kariery, no i nad tym nieszczęśnikiem, który rzekomo tak kochał, że dla niego nawet korona strąciła wartość. I naturalnie zastanawiają się przy okazji, dlaczego to w dzisiejszych czasach polityka stała się tak brudna i bezideowa, że nawet nie można sobie wyobrazić czegoś tak pięknego i prawdziwego.
      Słuchałem tego radia i tych idiotycznych, pełnych wzruszenia lamentów nad upadkiem cywilizacji miłości, i przyszło mi nagle do głowy, że kto wie, czy dziennikarze Radia Zet nie są aż tak ciemni, żeby nie złapać tego akurat fragmentu filmowej opowieści, i wiedzą doskonale, że za tym wszystkim stała zwykła zdrada stanu, i możliwe, że bardzo brudny spisek. W końcu w ostatnich latach mieliśmy już niejednokrotnie okazję przekonać się, że dla pewnego typu ludzi, którzy często na nasze nieszczęście, kierują naszymi myślami na bardzo popularnym poziomie, nie ma nic ważniejszego, jak parę lewych dreszczy o najbardziej tandetnym francuskim wymiarze. Co tam zbrodnia? Co tam interes kraju? Co tam naród? Czym wreszcie jest prawda, a czym kłamstwo, jeśli przed nami rozciąga się tak cudna miłosna baśń? Oczywiście nie wolno nam rezygnować z proporcji, niemniej ten obłęd w pewnym sensie może nam przypomnieć choćby tę, w pewnym momencie wspominaną to tu to tam, miłosną przygodę pewnego harcerza i pewnej harcerki z tak różnych stron świata. I co nam tu ktoś będzie gadać o jakimś Dziadzi, gdy liczy się miłość? W końcu żyjemy w świecie, który już trochę trwa. I który wcale się nie zaczął w dniach, gdy Służby uprowadziły córkę marszałka Kerna, a całą Polskę zalały łzy wzruszenia. A zatem znów stajemy przed tą straszną wieścią, że to z czym mamy do czynienia, to wcale nie chwilowe zawirowania, lecz najbardziej podstawowe kwestie cywilizacyjne.
       Przed kilkoma dniami, też na swoim blogu, opisałem bardzo zabawną sytuację, jaką miałem okazję zaobserwować w porannym programie telewizji TVN, gdzie jakaś w większości kompletnie mi nieznana, zgromadzona w studio ekipa, pod kierunkiem dziennikarza Żakowskiego i telewizyjnej celebrytki Jolanty Pieńkowskiej, zachwycali się nad szerokimi możliwościami, jakie daje spragnionym prawdziwej miłości Polkom i Polakom szansa wyjazdu do Afryki, czy w jakieś równie egzotyczne miejsce, i zakosztowania seksu z, jak to wdzięcznie określiła Pieńkowska, „tubylcami”. Oczywiście, nawet gdyby Pieńkowska na myśl o przygodzie erotycznej z jakimś Arabem, nie straciła głowy i nie użyła tego zabawnego określenia, news byłby i tak. No bo jest niewątpliwym newsem informacja, że oto, zupełnie oficjalnie, w jak najbardziej publicznej przestrzeni medialnej, lansuje się zwykłe kurestwo, usprawiedliwione wyłącznie tym, że to jest kurestwo egzotyczne, i że jeśli ktoś się przy okazji zarumienia, to wyłącznie z tak zwanej chcicy.
       Opisałem tę telewizyjną historię i natychmiast przysłano mi link do informacji, podobno gdzieniegdzie już dość skutecznie obdyskutowanej, że Marcin Kydryński – celebryta, podróżnik i miłośnik jazziku ze szklaneczką piwa przed ryjem – opublikował swego czasu jakąś książkę o swoich afrykańskich przygodach, której szczęśliwie dla niego przez całe lata nikt nie czytał, aż wreszcie wpadła w jakieś bardziej uważne ręce i… się wszystko rozlało. O co poszło. Otóż, jak wiele na to wskazuje, Kydryński, zapewne z paroma kumplami, pojechał do tej Afryki i spędzał czas gapieniu się na małe dziewczynki. Jeśli ktoś myśli, że przesadzam, lub zwyczajnie fantazjuję – proszę uprzejmie. Oto relacja na gorąco:

O Afrykankach:
Czarne dziewczęta w Afryce są prawie zawsze dzikie. Jest to wynik wychowania w społeczeństwie zbudowanym na męskim przywódcy stada. Tak jak lwy, goryle, tak żyją plemiona Czarnej Afryki. Ich dziewczęta mają wpisaną genetycznie nieufność. Są płochliwe jak małe antylopy, choć urodę dziedziczą po wielkich kotach. Nie nadają się do oswojenia. Mówią innym językiem nawet wtedy, gdy używają tych samych co my słów. Najczęściej jednak nie mówią w obecności mężczyzn. Łaszą się. Albo polują, jak lwice. Takim polowaniem jest afrykańska prostytucja. Seks dla większości Afrykanek to jedyna radość życia. Używają go w sposób równie naturalny i spontaniczny jak zwierzęta. Jeśli nie pracują i nie kochają się - nuda je zabija. Często więc łączą te zajęcia. Ich prostytucja nie jest konsekwentna. Biorą pieniądze wtedy, kiedy ich potrzebują. Czasem proszą jedynie o śniadanie. Częstokroć proszą tylko o to, by je wziąć. A są nie do wyobrażenia piękne. Nie sądzę, żeby znalazł się zdrowy mężczyzna, który umie oprzeć się ich urokowi. Nie jest to bowiem wdzięk ludzki, do którego przywykliśmy, ale zwierzęcy. Te dziewczyny proszą, żeby je pokryć. Zaczynają wtedy pachnieć inaczej, nagle, jak rozkrojone owoce. Wszystko w nich gada o zbliżeniu, oczy, usta, dłonie. Wreszcie mówią wprost tak jak formułowałyby to kocie samice, gdyby potrafiły mówić. Takie dziewczyny spotkałem później w klubie Florida 2000 w Nairobi i na ulicach Mombasy i wielokrotnie w Ugandzie. Uciekły ze swoich plemion do większych miast lub urodziły się już w miastach i chcą żyć w rytmie, w jakim pulsuje ich organizm”.

O Arabkach:
Prawdę mówiąc od pierwszej mojej wyprawy do północnej Afryki mam pewną słabość do małych Arabek. ‘Czarodziejki’... - powiedział o nich Adam rano przy promie, kiedy dziewczynka może dwunastoletnia, z figlarnie opartą na biodrze ręką patrzyła na niego z żarem, przed którym nie ma ucieczki. To dobre słowo, czarodziejki. W Dajr al-Madinie odnalazłem wśród oblepiających mnie dzieci takie śliczne małe zwierzątka. Miałem w portfelu kilka banknotów. Może trzy funty. W hotelu dwudziestopięciofuntówki. Je uszczęśliwia funt, nawet dwadzieścia pięć piastrów. Przychodziły mi do głowy myśli występne, że za dwudziestkę mógłbym taką pachnącą miodem, śniadą dziewczynkę wziąć do swojego hotelu i pieścić przez wiele godzin. Świństwo, ale potworną miałem na to wówczas ochotę. Tymczasem były te trzy funty, a dzieci zostało siedmioro. Dać im czy nie dać? Nie mam nic innego, one popiskują o pieniądze, a dziś Wigilia...

       Powiem szczerze, że kiedy pisze ten tekst, nie mam pojęcia, co słychać u Marcina Kydryńskiego. Czy on został wyrzucony poza swoje dotychczasowe towarzystwo? Czy może nic mu się nie stało i dalej kasuje pieniądze za swoje afrykańskie wspomnienia i reklamę Pilznera? A może pojechał znów do Afryki poszukać sobie jakichś małych dzieci, by je schrupać jak „rozkrojony owoc” i nagle trafił na jakiegoś czarnego byka, który schrupał jego i z nim już mamy święty spokój? Nie wiem tego wszystkiego i szczerze powiem, mało mnie to interesuje. To co mnie tu autentycznie zastanawia, to fakt, ze z tego co czytam wynika bardzo jednoznacznie, że pretensje do Kydryńskiego nie są o to, że on dostaje wzwodu na widok biednego czarnego dziecka i na samą myśl, by je „pokryć” oblewa go mokry pot, ani nawet o to, że on się tym swoim zbydlęceniem autentycznie chwali, lecz o to zaledwie, że on o tych dzieciach myśli jak o zwierzętach. I też nawet nie w tym kontekście, że w ten sposób wychodzi z niego zwykła zoofilia – bo przecież wiadomo, że człowiek jest wolny i może robić co chce, szczególnie jeśli idzie o seks – ale, że to jest takie rasistowskie. Podejrzewam, że gdyby Kydryński pojechał do Afryki i sobie do tyłka wpuszczał węże, a później to pięknie opisywał, cywilizowany świat nawet by jednego słowa przeciwko niemu siebie nie wypuścił. Wąż to wąż, a hobby to hobby.
      To co mnie z jednej strony bawi, a z drugiej autentycznie przeraża, to świadomość mianowicie, że gdyby Kydryński już nawet i pozostał przy tych dzieciach, tyle że nie nazywałby ich zwierzętami, podejrzewam, że to też by zostało mu darowane. Wprawdzie pedofilia jest karana, ale przecież nie z pominięciem różnic kulturowych. Czyż nie? A różnice kulturowe, to czynnik niezwykle tutaj istotny. W końcu nie ma żadnego powodu, żeby kultura chrześcijańska wpychała się ze swoimi brudnymi zapisami w piękno wolnego i różnobarwnego świata. A zatem, gdyby nie ta wpadka ze zwierzętami, myślę, że Kydryńskiemu wszystko by uszło na sucho. I to jest ów straszny, wręcz szatański obraz naszego świata. Bo najważniejsze by zawsze zwyciężała miłość. A wtedy, gdyby Marcin Kydryński tylko potrafił udowodnić, że autentycznie potrafi kochać, niewykluczone, że w nadchodzących wyborach trafiłby jakieś dobre miejsce na przykład na listach Platformy Obywatelskiej.
      Ale przecież nie koniecznie Platformy. Nie oszukujmy się. Tu nie chodzi przecież tylko o Platformę. Mówimy przecież o świecie. I jesteśmy już w tej chwili i tak wystarczająco przerażeni, by bez kolejnych obaw zauważyć, że dla takich jak on miejsce znajdzie się wszędzie. Na niego – co całkiem przecież, ale to całkiem możliwe – czekają w różnych częściach naszego życia publicznego. Ludzie znani, wygadani, ładni; dobrze ubrani politycy, artyści, dziennikarze; celebryci, umęczeni swoją codzienną służbą, z pieniędzmi, które w końcu i tak na coś muszą wydać. A gdy ktoś jest człowiekiem i światowym, i słucha dobrego jazzu, no i – last but not least –wykazuje bardzo postępowy szacunek dla kulturowej odmienności, i lubi sobie przy tym dyskretnie podupczyć, a może i coś jeszcze, to tym lepiej. W nagrodę może od razu trafić na okładkę błyszczącego kolorowego pisma, może i z piękną żoną i równie pięknymi dziećmi w pięknych wnętrzach, a Jolanta Pieńkowska zrobi z nim ładny wywiad, gdzie będzie wszystko – i przygoda, i emocje i tajemnica… no a przede wszystkim prawdziwa miłość.


       Jak już zaznaczyłem w powyższym tekście, pisząc go nie miałem pojęcia co aktualnie porabia Marcin Kydryński. Co on porabia, nie miałem zresztą pojęcia przez kolejne 9 lat. I oto w tych dniach dowiedziałem się, że on przez cały ten czas zadawał szyku w tak zwanej Trójce, prowadząc program pod tytułem „Sjesta”. Oczywiście, z naszego punktu widzenia znacznie lepszy tytuł byłby „Sjesta w tropikach”, lub „Sjesta z tobą”, no ale niech będzie, że pewna dyskrecja obowiązuje. A zatem, pracował Kydryński w tej Trójce i właśnie z hukiem z niej odszedł w proteście przeciwko pisowskiej cenzurze. Powiedzmy więc, że mam i trzeci powód, dla którego dziś zdecydowałem się przypomnieć tamtą notkę sprzed lat: powiedzieć publicznie, że ta cenzura to rzeczywiście wielki skandal. Żeby przez dziesięć lat pary z mikrofonu nie puścić. No, no...




czwartek, 12 września 2019

Co to tak syczy?


Nie napisałem wczoraj żadnego tekstu z tego prostego powodu, że albo nie umiałem znaleźć odpowiednio interesującego tematu, albo, owszem, takich tematów znalazłem parę, jednak nie umiałem znaleźć odpowiedniego środka, by z tematu powstał tekst na poziomie, do którego się tu przyzwyczailiśmy. Zrobiłem więc sobie tę przerwę i kiedy przyszedł kolejny dzień, przeżyłem dokładnie tę samą pustkę. Ponieważ jednak nie mam sumienia, by sprawiać zawód tym z Państwa, dla których ten blog stanowi coś, co uważają w pewnym sensie za zagwarantowane, uznałem, że zamiast znów pozostawić tu puste miejsce, przypomnę któryś ze swoich bardzo stary teksów, licząc na to, że większość Czytelników, albo go nie pamięta, albo zwyczajnie nie miało okazji czytać.
Szukałem więc w tym swoim toyahowym archiwum i nagle wpadłem na coś, co dało mi powód do pewnej wręcz dumy. Okazuje się bowiem, że już w roku 2009 przedstawiłem tu tekst, który bardzo mocno zapowiadał nadejście czegoś, co w końcu nadeszło pod symboliczną nazwą #MeToo. Przedstawiam tu więc tamtą notkę, a przy okazji mam jeszcze pewną refleksję a propos tego, jak oni wszyscy potrafią być daleko, daleko spóźnieni. Oto niedawno trafiłem gdzieś na informację, że naukowcy na jednym z uniwersytetów w Irlandii, studiując problem tak zwanych fake newsów, doszli do wniosku, że to jest problem jeszcze większy niż się dotychczas wydawało, a to z tego względu – i oni to potwierdzili naukowo – że owe fake newsy nie tylko oszukują naszą bieżącą świadomość, ale również nasze wspomnienia. Irlandzcy naukowcy naukowo zbadali, że człowiek, któremu pewnego dnia wdrukowano w mózg jakieś kłamstwo, może nawet po latach być przekonany co do owego kłamstwa realności.
Kto by pomyślał, prawda? A teraz już właściwy tekst i nadzieja, że może jutro uda mi się napisać coś nowego.

      Z jednej strony z przykrością, a z drugiej, tylko ze zdziwieniem, stwierdziłem fakt, że cała seria ostatnich wpisów na tym blogu nie dotyczy już polityki. Z przykrością dlatego, że może to świadczyć o tym wprawdzie, że – jakoś tam podświadomie – uznałem, że w polityce sprawy idą w dobrym kierunku, ale też, może być i tak, że wręcz przeciwnie, nie ma już o czym gadać. Bo przyznać tu muszę, że kolejne tematy nie są wynikiem mojej przemyślanej decyzji. One pojawiają się dokładnie według wzoru, w jaki układają się moje codzienne myśli (i to jest właśnie kwestia tego zdziwienia). A, ostatnio, tak się jakoś dzieje, że ja o polityce zwyczajnie nie myślę. I, gdyby miało się okazać, że ze zwykłej rezygnacji, i zupełnie podświadomie, wyparłem z siebie wszelkie kwestie związane z moim pragnieniem, by ostatecznie ujrzeć Donalda Tuska i jego jedenastkę, na peryferiach polskiej polityki, to byłoby mi bardzo przykro.
      Polityka więc wisi gdzieś w najdalszej perspektywie, a ja patrzę przede wszystkim na to, co z takim poczuciem bólu przedstawiłem w obu tekstach na temat projektu zatytułowanego ‘Alicja Tysiąc’, czyli w efekcie czegoś co niechybnie przypomina koniec czasów. Co widzę dziś? Otóż widzę to przede wszystkim, że amerykański system wymiaru sprawiedliwości wreszcie znalazł sposób, by wyegzekwować swoje pretensje do osoby Romana Polańskiego. No i jednocześnie, niestety, widzę, jak kulturowa i cywilizacyjna dostojność tego wydarzenia zostaje, najpierw z pełnym wyrachowaniem, a później już tylko na zasadzie odtwarzania głosu tzw. autorytetów, przykryta przez powszechny krzyk w obronie tego, co wydarzyło się już ponad 30 lat temu.
      Zanim przejdę do rzeczy, bardzo proszę posłuchać pewnej historii, którą zaczerpnąłem z powieści, a jednocześnie z filmu, który dla mnie zawsze stanowił jedno z pierwszych źródeł pewnej szczególnej wiedzy moralnej. Mam na myśli Ojca Chrzestnego. Z całą pewnością w książce, a również – o ile pamiętam – w telewizyjnej, bardzo poszerzonej, wersji filmu Coppoli, tradycyjnie znana scena wizyty Hagena w Hollywood została poszerzona o jeden niezwykły epizod. Sytuacja w każdym razie jest taka, że Hagen przybywa do Hollywood, żeby się spotkać z Woltzem, słynnym filmowym producentem, by poprosić go o rolę dla Johnnego Fontane. Kiedy czeka na niego w recepcji, widzi przed sobą, na kanapie „najpiękniejsze dziecko, jakie Hagen widział kiedykolwiek. Dziewczynka ta miała nie więcej, niż jedenaście, czy dwanaście lat, była ubrana bardzo kosztownie, ale prosto, jak dorosła kobieta. Miała niewiarygodnie złote włosy, ogromne, niebieskie jak morze oczy i świeże, malinowe usta. Towarzyszyła jej kobieta będąca najwyraźniej jej matką…
      Po jakimś czasie, kiedy już wiadomo, że Woltz – człowiek, w oczywisty sposób, zły i zepsuty – nie da roli Johnnemu i Hagen musi wracać do Nowego Jorku, by przekazać złe wieści Donowi, opuszczając, tym razem już prywatną, posiadłość Woltza, widzi jeszcze raz tę dziewczynkę. I tak tę (fikcyjną absolutnie przecież) scenę opisuje Puzo, w tłumaczeniu Bronisława Zielińskiego: „Czekając pod oświetloną kolumnadą na samochód, Hagen zobaczył dwie kobiety wsiadające do długiej limuzyny, która już stała na podjeździe. Była to owa piękna, dwunastoletnia złotowłosa dziewczynka i jej matka, które widział rano w biurze Woltza. Teraz jednakże prześlicznie wykrojone usta dziewczynki były jakby rozmazane w obrzmiałą, różową masę. Błękitne oczy miała zamglone, a kiedy schodziła po schodach do samochodu, jej długie nogi chwiały się jak nogi okulawionego źrebięcia. Matka podtrzymywała dziewczynkę, pomagała jej wsiąść, sykała jej do ucha rozkazy. Obróciła głowę, by rzucić Hagerowi krótkie, ukradkowe spojrzenie, i dostrzegł w jej oczach płonący, jastrzębi tryumf. A potem i ona zniknęła we wnętrzu limuzyny”.
      Jeśli ktoś nie zna Ojca Chrzestnego i całej filozofii, która stanowi oczywisty przekaz tej historii, powinien mieć świadomość, że brutalność tej sceny przekracza wszelkie pozostałe opisy gwałtu i mafijnej przemocy, jakie tam znajdujemy. Z punktu widzenia ludzi mafii, wszystko to, co oni robili, było oczywiście złe, było czymś za co każdy z nich miał najprawdopodobniej trafić do piekła, ale utrzymywało się zawsze w ramach jakiejś – dziwnej i perwersyjnej – ale jednak, etyki. Hagen wiedział, że w momencie kiedy oni wszyscy przybyli do Ameryki i zdecydowali o swoim przyszłym życiu, tym samym podpisali na siebie cyrograf. Wiedziała to też pani Corleone, codziennie modląc się za duszę, wciąż jeszcze przecież, żyjącego męża. Kiedy jednak patrzył na to dziecko, wyprowadzane nad ranem z apartamentów Woltza, wiedział choćby to, że Johnny Fontane ostatecznie dostanie swoją rolę. Z tej prostej przyczyny, że Woltz to człowiek, który nie ma honoru. A zatem, jego da się zmusić do wszystkiego.
      Obawiam się, że gdyby Mario Puzo pisał swoją książkę dziś, musiałby stanowczo tę scenę albo wyciąć, albo przedstawić ją – w najgorszym wypadku – jako część tamtego świata, jako tamtego świata kontekst, by nikt nie miał poczucia zbyt dokuczliwego dysonansu. Gdyby pisał tę książkę dziś, musiałby, na przykład, dać do zrozumienia, że na tym własnie polega Hollywood, a za nim i cały nasz świat, i że nawet jeśli to co się tam dzieje nazwiemy złem, to będzie to jedynie takie samo zło jak każde inne, a więc w rezultacie nasze, zaprzyjaźnione, dobrze nam znane zło. No a już z całą pewnością nie sugerowałby, że z punktu widzenia kogoś takiego jak Don Vito Corleone i jego zbrodnicze otoczenie, to co zrobił Woltz, wołało o pomstę do nieba, lub choćby tylko wywoływało rumieniec wstydu na twarzy.
      Roman Polański, ponad już trzydzieści lat temu, na jednym z przyjęć zgwałcił trzynastoletnią dziewczynkę. A amerykańskie prawo, a za nim ja, używa słowa ‘zgwałcił’, bo prawdopodobnie w języku, wymierającej, ale jednak wciąż współczesnej cywilizacji, nie ma innego określenia dla tego, co tam się wówczas stało. Wprawdzie dziś, banda zepsutych, całkowicie zdemoralizowanych łajdaków, tłumaczy nam, że to nie był gwałt, bo to dziecko wyglądało jak dorosła kobieta, i przede wszystkim samo bardzo chciało zaspokoić zwierzęce instynkty Romana Polańskiego i jego ustosunkowanych przyjaciół. Jednak fakt pozostaje faktem. Ktoś tę dziewczynkę tam przyprowadził i nie zrobił tego po to, by te zwierzęta mogły zaczerpnąć intelektualnej inspiracji z jej obecności. Ja nie mam pojęcia, jak wyglądają przyjęcia w Hollywood i co trzeba zrobić, żeby się na nich znaleźć. Ale tyle, to się mogę domyśleć, że tam nie wchodzi się ot tak sobie. A jeśli na tych przyjęciach pojawiają się alkohol, narkotyki, czy małe dzieci, to nie na zasadzie magicznej sztuczki, tylko dlatego, że ktoś złożył odpowiednie zamówienie.
      Może i jestem naiwny i głupi, ale nie na tyle z pewnością, by uwierzyć w te wszystkie bzdury, próbujące zracjonalizować ówczesne pojawienie się tego dziecka obok Romana Polańskiego. Widzę dziś tę dziewczynkę, już trzydzieści lat starszą, typową spasioną Amerykankę, która, Bóg jeden wie, co zyskała na tym, że kiedy zaczynała swoje życie, znalazła się wśród tych wilków. Z całą pewnością, ani Polański, ani jego kumpel Jack Nicholson, ani nikt inny z tego chorego towarzystwa, nie załatwił jej aktorskiej kariery. Domyślam się, że za ten jednorazowy gest, dostała jakieś ciężkie pieniądze, dzięki którym ona i jej opiekunowie przeżyli swoje dotychczasowe życie. To mnie jednak bardzo mało obchodzi. Czym się dziś zadręczam, to wspomnianym na samym początku tego tekstu załamaniem i – obawiam się – ostatecznym krachem tego co znaliśmy pod pojęciem nowoczesnej chrześcijańskiej cywilizacji. A co z tak przerażającą wyrazistości obserwuję w wypowiedziach najprzeróżniejszych obłąkańców, którzy apelują o objęcie tego odrażającego czynu amnestią, by nie powiedzieć – zrozumieniem.
      Bo – nie oszukujmy się – to są zapowiedziane znaki. Matka, otoczona przez tabuny najbardziej czarnych doradców, wyciągająca serię odszkodowań od najprzeróżniejszych instytucji za to, że zmuszono ją do urodzenia dziecka. Dziecka, które żyje, chodzi do szkoły, ogląda otaczający je świat i pewnie marzy o tym, że kiedyś stanie się coś, co będzie dobre i piękne. Sędzia niezawisłego sądu, z bezwzględną surowością potępiająca tych, którzy pokazali zło palcem. Ekskluzywne prostytutki zostające prezesami państwowych firm. Zaczadzeni ludzie, z wykrzywionymi złością twarzami, wołającymi o śmierć. I wreszcie „płonący jastrzębim tryumfem” świat. Drżący z emocji na widok nadchodzącego końca.
      Panie, zmiłuj się nad nami!




sobota, 8 czerwca 2019

Gdzie się podziały tamte prywatki?


Powiem uczciwie, że nie wiem dlaczego nagle w przestrzeni publicznej odżyła kwestia relacji między płciowością, a językiem ją opisującym. I wcale nie chodzi mi o to, że nie ma w naszym języku odpowiednich słów, które by nadały znaczenie przedmiotom, czy zjawiskom, związanym z seksem, a które nie brzmiałyby ani zbyt wulgarnie, ani też zbyt nienaturalnie. Dziś mam na myśli wyłącznie coś tak prostego i codziennego jak definiowanie przy pomocy języka dziewczynki i chłopczyka takimi jacy oni są.
Oglądałem niedawno w TVPInfo rozmowę prof. Legutki z jakąś nieznaną mi panią o terrorze politycznej poprawności, który każe językowi ewoluować w taki sposób, by ostatecznie wszelka różnica między kobietą, a mężczyzną została zlikwidowana. Rozmowa była oczywiście zabawna i w swej zabawności ciekawa, to natomiast co mnie zaniepokoiło, to to, że ani wspomniana pani, ani tym bardziej Ryszard Legutko, że już nie wspomnę o prowadzącym spotkanie Bronisławie Wildsteinie, nie zechcieli wyjść poza stare do porzygania żarty na temat tego, jak to gdzieś w Wielkiej Brytanii ktoś zamiast angielskich zaimków „he” i „she” proponuje stosować wspólny dla obu zaimek „they”, a u nas w Polsce proponuje zapisanie w słownikach formy „polityczka” i przedstawić choćby ślad diagnozy. Mało tego: oni nawet nie zechcieli zwrócić uwagi na ową kompletnie niedorzeczną sprzeczność w polityce lewicowych środowisk, które z jednej strony walczą o likwidację podziału między kobietą, a mężczyzną, a z drugiej, z równą determinacją, postulują wprowadzanie do słownika coraz to nowszych form żeńskich.
Jak mówię, nie wiem, skąd się nagle pojawił ten temat, choćby z tego względu, że już ponad sześć lat temu sprawa została ostatecznie załatwiona tu na blogu. Proszę więc bardzo, rzućmy okiem na tamten tekst sprzed lat.  
 
      Jak się dowiadujemy, oto właśnie – a może wcale nie właśnie, tylko dawno temu, ale my akurat dojrzeliśmy na tyle, żeby nam o tym opowiedzieć – w Szwecji ukazała się książeczka dla dzieci, gdzie autor posługuje się wymyślonym zaimkiem osobowym stworzonym ze słów „on” i „ona”, mającym określać coś na kształt trzeciej płci. Autor owej książeczki, jakiś Jesper Lundkvist, twierdzi, że używając wymyślonego przez siebie zaimka, stara się skutecznie walczyć z przesądami, jakie niechybnie wynikają z tradycyjnego przypisywania ludziom określonej płci. Zdaniem tego Lundkvista, ale też, jak się nagle okazuje, przeróżnych intelektualistów z tamtejszych uniwersytetów, dzięki tego typu zabiegowi, dziecko może się skupić na tym, kim jest człowiek, a nie jakaś dziewczynka, czy jakiś chłopiec.
      Niejaka Karin Milles, specjalistka ds. mediów i komunikacji z Uniwersytetu Södertörn skomentowała sprawę następująco: „Obsesyjne zwracanie uwagi na płeć ma negatywne konsekwencje dla jednostki i społeczeństwa. Edukacja najmłodszych powinna zostać wyzwolona z indoktrynacji narzucającej dzieciom role płciowe”.
      Dla nas oczywiście tego typu ekscesy wciąż pozostają egzotyką, i pewnie moglibyśmy na nie machnąć ręką, gdyby nie fakt, że wielokrotnie mogliśmy już zauważyć – a dziś, jeśli tylko się odpowiednio uważnie rozejrzymy, możemy to obserwować wręcz na naszych oczach – że sprawy ostatnio dzieją się naprawdę szybko, i często zupełnie niepostrzeżenie. Kto jeszcze parę lat temu mógł przypuszczać, że jednym z naszych posłów – a przy okazji jednym z największych politycznych celebrytów – będzie jakieś monstrum udające kobietę? Kto jeszcze parę lat temu mógł przypuszczać, że już za rogiem czają się takie słowa jak „ministerka”, czy może „ministra”, czy „polityczka” – nie dla określenia jakiejś byle jakiej polityki, lecz kobiety uprawiającej zawód polityka? A więc ja osobiście byłbym za tym, by mieć oko na wszystko co się wokół nas czai, byśmy nie musieli pewnego dnia obudzić się z krzykiem.
     Tak się stało, i wspominałem tu już o tym nie raz, że przez wiele lat, właściwie tak długo jak sięgnę pamięcią, grupę zawodową, której nie ufałem wręcz obsesyjnie, stanowili przede wszystkim psycholodzy, a wraz z nimi, niejako w pakiecie, seksuolodzy. Dziś widzę, i zaczynam ten obraz coraz wyraźniej rozpoznawać, że o ile psycholodzy radzą sobie wciąż świetnie i nawet mają przed sobą świetlaną przyszłość, seksuolodzy już wkrótce mogą stanowić gatunek wymarły, grupę istniejącą już wyłącznie we wspomnieniach. A kiedy czytam informacje takie jak ta napływająca do nas ze Szwecji, jestem tego nadchodzącego do nas kataklizmu już niemal pewien.
      Wziąłem do ręki któryś z ostatnich numerów tygodnika „Uważam Rze”, znalazłem tam wywiad ze słynnym polskim seksuologiem Lwem Starowiczem – a więc człowiekiem, którego dotychczas wręcz pasjami nie znosiłem, i – przyznać muszę – poczułem najpierw szok, a potem już tylko zachwyt. Opowiem.
      Rozmowa ze Starowiczem, jak najbardziej na temat płci i seksualności, jest tak niezwykła, że właściwie powinienem ją tu w całości przekleić. Od wczoraj zastanawiam się, jak mogę w skrócie opowiedzieć to co on mówi, i wciąż czuję, że nie ma takiego sposobu, by to wszystko przekazać odpowiednio krótko i dobitnie. No ale muszę spróbować, bo dzieją się rzeczy ważne. Dla czystości narracji, będę się starał unikać zbyt wielu cytatów, jednak proszę traktować znaczną część tego co poniżej jako jak najbardziej cytat. W czym rzecz? Kobieta, która rozmawia ze Starowiczem zaczyna ostro, a mianowicie od pytania: „Kiedyś ideałem był mężczyzna, który polował, rąbał drzewo i potrafił się bić. Dziś panowie używają kosmetyków, noszą spodnie w kwiatki i różowe japonki. Co jest tego przyczyną?” I od tego momentu Starowicz zaczyna snuć swoją opowieść o nowej cywilizacji, a każdy choćby minimalnie wrażliwy czytelnik nie ma innego wyjścia, jak tę opowieść chłonąć z coraz większym przerażeniem.
      A więc tak. To prawda. Duża część mężczyzn niewieścieje. Są tacy, co łączą w sobie cechy męskie i kobiece, podczas gdy inni zupełnie upodabniają się do kobiet. W znacznym stopniu jest to wynikiem bezstresowego wychowania, bardzo często realizowanego wyłącznie przez matki. Ojciec coraz rzadziej stanowi wzór do naśladowania dla synów. Nowy mężczyzna skupia się nie na świecie zewnętrznym, który zawsze przecież stanowił jakieś wyzwanie, ale na sobie, na swoim wyglądzie, na każdej kolejnej zmarszczce na twarzy, na każdej nowej fałdce na ciele. A więc problemem jest współczesna rodzina. Ale są też inne przyczyny. Dzisiejsi chłopcy wychowują się w szkołach koedukacyjnych, co oznacza, że przez cały okres burzliwego dojrzewania przebywają z dziewczynkami. A dziewczynki, jak wiadomo, dojrzewają szybciej od chłopców. W rezultacie męskość jest temperowana, łagodzona. Nie ma wyrazistych wzorców męskich także wśród nauczycieli, który to zawód obecnie niezwykle sfeminizowany. Również harcerstwo – które pobudza rozwój klasycznych męskich cech – nie jest obecnie tak popularne jak niegdyś. Nie ma wreszcie już obowiązkowej służby wojskowej. Tradycyjny świat mężczyzn powoli zanika.
      Tak mówi Lew Starowicz. I znów wraca do rodziny. Kiedyś ojciec był niekwestionowaną głową rodziny, która oczywiście była znacznie większa niż obecnie. Miało się wielu braci, wujów i stryjów, a więc było dużo mężczyzn i męskich wzorców. Teraz bardzo często rodziny są zatomizowane. Małżeństwa mają tylko jedno dziecko, relacje z dalszą rodziną nie są utrzymywane. Kolejna rzecz – współczesne kobiety oczekują od mężczyzny partnerstwa. Mówią: „bądź także moją przyjaciółką, staraj się myśleć tak jak ja". Bardzo często wysyłają tego typu komunikaty, żeby znaleźć partnera o podobnych co one cechach. Chcą, żeby płakał, kiedy one płaczą, razem z nimi wzruszał się, oglądając romantyczne komedie.
      Dziennikarka pyta: „Zniewieścienie to także kwestia wyglądu. Tacy mężczyźni fizycznie upodabniają się do kobiet. Nie jest tajemnicą, że większość kreatorów mody to homoseksualiści. Może to oni kreują takie trendy?” A Starowicz i tu nie pozostawia złudzeń: „Tak, występuje tu pewna prawidłowość. Zarówno kolorystyka modnych obecnie strojów męskich, jak i ich krój są coraz bardziej kobiece. Klasyczny strój męski zaczyna być w zasadzie marginesem w dzisiejszej modzie. Taki strój, czyli koszula i krawat, tak jak kiedyś mundur wojskowy, narzucał mężczyźnie pewien sposób poruszania się, określony chód. Dzisiejszy męski strój – miękkie, kolorowe tkaniny, spodnie opadające do kolan – jest zaś trochę bezpłciowy”. Czy to się dziewczynom podoba? Ależ skąd! Mężczyźni się tak noszą nie po to, by się podobać dziewczynom, ale dlatego, że taka jest moda. Moda jest zaś zjawiskiem niewiarygodnie silnym. Zarówno dziewczyny, jak i chłopcy chcą wyglądać modnie, i kompletnie ich nie interesuje to, że określony strój czy styl nie pasuje ani do osobowości, ani do figury. Moda unisex właściwie została mężczyznom narzucona. Dobrze się w tym czują, bo chcą być modni. A to, jak w tym wyglądają, to już nieważne. Tyle że kobiety traktują ich w sposób pobłażliwy, choćby dlatego, że one również przecież ulegają trendom lansowanym przez środki masowego przekazu. Pewnie nawet czasami kupują swoim partnerom fioletowe spodnie czy inne fikuśne pantalony, bo chcą, żeby ich partner wyglądał trendy. To się dla nich liczy, są z tego dumne. Ale czy kobieta, patrząc na swojego mężczyznę i widząc go ubranego w kolorowe, pstre ubranie, w którym wygląda jak inna kobieta, jest w głębi duszy naprawdę zachwycona? Czy naprawdę czuje do niego pociąg seksualny? Kobiety, które przychodzą do gabinetu Starowicza, często skarżą się, że ich partnerzy przestali już być dla nich atrakcyjni. Są niemęscy, za bardzo delikatni i uczuciowi, podczas gdy one tak bardzo by chciały, by oni jednak byli mężczyznami. A więc kobiety znalazły się w pułapce. Z jednej strony chcą ciepłego i wzruszającego się na każde zawołanie mężczyzny, który będzie uczestniczył przy porodzie i przejmował dużo obowiązków domowych, a z drugiej strony instynkt podpowiada im, że potrzebują partnera z prawdziwego zdarzenia, który nie będzie stanowił emanacji ich własnych cech, ale kogoś, kto się nimi zaopiekuje i będzie wzbudzał w nich pożądanie.
      I wreszcie dochodzi do momentu, który moim zdaniem stanowi najważniejszy i najbardziej szokujący moment całej rozmowy, a może raczej wykładu, i który tworzy znakomity punkt wyjścia do refleksji bardziej ogólnych. Pyta dziennikarka: „A co by było, gdyby nagle wybuchła wojna? Czy mężczyźni, o których mówimy – dbający o paznokcie i wklepujący kremy przeciwzmarszczkowe – potrafiliby walczyć za ojczyznę?” I odpowiedź:
      Dobre pytanie. Na pewno bitni są kibice piłkarscy – ci na pewno by sobie poradzili na wojnie. Natomiast czy zniewieściali mężczyźni, o których mówimy, wytrzymaliby w okopach? Obawiam się, że byłoby z nimi krucho. Byłoby im niezwykle trudno odnaleźć się w wojennej rzeczywistości. Chyba że byłaby to wojna supernowoczesna. Wtedy można siedzieć przed komputerem z maseczką na twarzy i bawić się w wojnę, naciskając guziki. Ale, jak wiemy, wojna nadal wiąże się ze strzelaniem i walką. Wymaga olbrzymiej wytrzymałości, odwagi i twardości charakteru. W jej brutalnych realiach taki zniewieściały mężczyzna z warszawskiego Nowego Światu raczej by się nie odnalazł.
      I nie ma co liczyć na to, że im więcej łagodnych mężczyzn, tym większy na świecie pokój: „Zagrożenia mogą przecież przyjść spoza Unii Europejskiej. Z krajów, w których trendy cywilizacyjne, o jakich mowa, nie występują. Tam mężczyźni są nadal mężczyznami. Nie byłbym więc tak optymistycznie nastawiony. Zresztą przyczyną wybuchu I i II wojny światowej nie była wcale nadmiernie rozbudowana męskość, tylko szaleństwo. A szaleństwo może pojawić się w każdym mężczyźnie”. Czy też w tych zniewieściałych? Owszem. Tyle że zniewieściały szaleniec raczej nikomu nic złego nie zrobi. Tak opowiada Lew Starowicz.
      Oczywiście uwaga zrobiona przez Starowicza odnośnie potencjalnej wojny i kibiców piłkarskich jako być może ostatnich już żołnierzy nowoczesnego świata, budzi pewien dreszcz. I to dreszcz wcale nie tak dla nas obojętny. Jednak ja wpadłem w naprawdę minorowy nastrój nie przez to, że Starowicz wskazał tak bardzo wyraźnie swym palcem seksuologa na to w właśnie zagrożenie. Ja akurat pomyślałem sobie o tym, co się dzieje pod naszymi nosami, a mianowicie o Polsce – właśnie o Polsce – dzisiejszej. Otóż jest tak, że mam troje dzieci, w tym dwie córki i o ile o niego jestem dość spokojny, to jak idzie o nie, wydaje mi się, że mam powody do zmartwień. Czytam to co opowiada Starowicz, przy okazji oczywiście mam w głowie to wszystko co stanowi wynik moich już osobistych obserwacji i doświadczeń, chodzą mi po wspomnianej głowie rozmowy z ludźmi, których znam, i trochę żałuję, że dziennikarka „Uważam Rze” nie spytała Starowicza o to, jak wyglądają statystyki jak idzie o liczbę zawieranych małżeństw i liczbę małżeństw rozpadających się po roku, czy po dwóch. Ja wiem, że w takiej Anglii na przykład, tak zwane stałe małżeństwa praktycznie już przestały istnieć. Natomiast chciałbym wiedzieć, jak to wygląda w Polsce. I znów, czy młodzi ludzie się jeszcze żenią, czy zakładają rodziny, i czy jeśli już te rodziny zakładają, czy są w stanie je utrzymać dłużej niż przez chwilę? I obawiam się, że możemy tu mieć do czynienia z nie byle jakim kryzysem. Jeśli nawet nie realnym, to na poziomie tak zwanej tendencji, jak najbardziej jednoznacznym.
      Bo o co chodzi? Mianowicie o rodzinę. Jeśli jest tak jak opowiada Lew Starowicz – a nikt kto żyje na tym świecie i ma oczy otwarte, nie ma najmniejszego powodu, by jego słowa kwestionować – to znaczy, że jesteśmy na prostej drodze, by coś takiego jak rodzina przestało w końcu istnieć. A stanie się tak z tego prostego powodu, że te wszystkie ciamajdy w japonkach i „miękkich, kolorowych tkaninach i opadających do kolan spodniach” do tego stopnia będą się skupiały na sobie i na tym by spędzać miło czas w towarzystwie podobnych do siebie znajomych, że kiedy nagle pojawi się propozycja założenia rodziny i jakiejś stabilizacji, to one się zwyczajnie pobeczą ze strachu. Już tak jest. Ja co chwilę słyszę opowieści o dziewczynach, które mają tych swoich chłopaków, których udało im się jakimś cudem poderwać pięć czy więcej lat temu, i które płaczą po nocach, bo wiedzą, że z tego prawdopodobnie już nic nie będzie, a czas na szukanie kogoś innego albo już dawno minął, albo robienie jakichkolwiek ruchów jest już zwyczajnie za duże.
      Więc trochę mi brakuje w tej rozmowie tego elementu. Ale jest jeszcze coś. Starowicz praktycznie w ogóle nie porusza spraw związanych z tym co go kiedyś wydawało się interesować przede wszystkim. A więc z seksem. A ja bym był ciekawy się dowiedzieć, jaką rolę w życiu współczesnego młodego mężczyzny, kandydata na to by stworzyć rodzinę i utrzymać przy okazji gatunek, odgrywa seks jako taki? Pamiętam, czytałem kiedyś amerykański tekst o dzieciach z galerii handlowych, snujących się przez cały tydzień wśród tych świateł, by weekendy spędzać na tak zwanych „imprezach”. Bob Greene, autor tego reportażu, przeprowadził wśród amerykańskich imprezowiczów sondę na temat tego, co oni robią, kiedy balują I okazało się, że tak – owszem – jest alkohol, czasem narkotyki, wszelkie możliwe ekscesy, natomiast seksu jako takiego raczej nie ma. Wygląda na to, że współczesna młodzież seksem się nie interesuje. Czy tak jest? Nie wiem. I dlatego chętnie bym coś na ten temat usłyszał od niewątpliwego specjalisty. Bo jeśli to prawda, to trzeba się tu też zastanowić, dlaczego? Czy za tym stoją przyczyny psychologiczne, czy może już fizyczne? Czy jest może tak, że choćby przez tę powszechną dostępność pornografii, wielu z nich stało się impotentami. Bezpłciowymi, pozbawionymi rozumu i serca impotentami. Na przykład. Nie wiem. I tego mi w tej rozmowie brakowało. Ale, jak wiemy, nasze problemy zaczynają się tam, gdzie dla nich się już dawno skończyły. I może dobrze. Najgorsza byłaby panika.





Wyjątkowo długi ten tekst, no ale przed nami cały weekend, więc można go sobie nawet podzielić na kawałki. Kto tego nie zrobił, niech się cieszy, lub żałuje do wyboru. A ja tymczasem, jak zawsze zachęcam do kupowania moich książek. One są tuż obok, wystarczy kliknąć.


czwartek, 18 października 2018

Za co Diabeł lubi ludzi bezgrzesznych?


       Na fali iście kosmicznego ataku, jaki został skierowany przeciwko Kościołowi z tytułu plagi sodomii, jaka rzekomo ogarnęła poszczególne Jego struktury, głos w sprawie zabrali już chyba wszyscy, zaczynając od artysty estradowego Nergala, a kończąc oczywiście na mnie. Wśród całego tego zgiełku największe chyba wrażenie zrobiła jednak wypowiedź Stanisława Michalkiewicza w sprawie miliona złotych, jakie Kościół został zmuszony zapłacić pewnej kobiecie z tego powodu, że w dzieciństwie została ona – jak to się ostatnio przyjęło mówić – wykorzystana seksualnie przez któregoś z księży. Michalkiewicz, na dokładnie takim poziomie, z jakiego go znamy i do którego zdołał nas przyzwyczaić, komentując ów wyrok  wyraził opinię, że biorąc pod uwagę wysokość owego odszkodowania, owo wówczas 13-letnie dziecko, a dziś już młoda kobieta, może powiedzieć, że tamten czy to gwałt, czy zaledwie niefortunny zbieg okoliczności, wcale nie był aż taki niefortunny, jak by się mogło w pierwszej chwili wydawać. Nie wspominając już o całym szeregu zawodowych prostytutek, które przez całe swoje życie zawodowe nie zarobiły nawet drobnej części tego miliona.
     Zapytał mnie mój syn, co sądze o Michalkiewiczu i jego mądrościach, a ja mu odpowiedziałem, że moje zdanie na temat tego dziwnego człowieka nie zmienia się od kilkunastu dobrych lat, a moim zdaniem jego główny grzech polega nie na tym, że on nie ma racji w tym co głosi, ale na tym, że nawet jeśli jakimś cudem wyczuwa prawdę, to jest tak zapatrzony w siebie, że zanim zdoła ją opisać, to z owej prawdy zostają wyłącznie funta kłaków warte idiotyzmy. I tak też było w przypadku historii tego nieszczęsnego dziecka, oraz owego niegodziwego księdza, który to dziecko postanowił pewnego dnia na swoją zgubę przygarnąć. Michalkiewicz oczywiście, jako człowiek było nie było inteligentny, wiedział że sprawa nie jest tak prosta jakby się mogło wydawać, ale, jak mówię, zbrakło mu odrobiny skromności, by się zreflektować zanim palnął to głupstwo.
      A zatem mamy tę tragedię, związaną z jednej strony z losem jaki połączył tego księdza i tamtą dziewczynkę, a z drugiej ten kompletnie idiotyczny wyrok sądu, którego zapewne jedyną intencją było dokuczyć Kościołowi, ale przy tym też ów wciąż nie opisany do końca problem związany z tym, co seks potrafi robić z ludźmi i roli, jaką w tej zarazie odgrywają tak zwani „inni szatani”. A przecież wydawałoby się, że nie ma nic prostszego jak wskazać palcem na tak oczywistego winowajcę tego stanu rzeczy, jakim jest współczesna kultura, moda, rozrywka, czy wreszcie media, które, gdyby tylko mogły, karmiłyby społeczeństwa wyłącznie wspomnianym seksem, no ale też – paradoksalnie, dzięki stałemu sprzeciwowi chrześcijańskiej cywilizacji – nie mogą.
      Piszę ten tekst i – nie po raz pierwszy zresztą – ogarnia mnie owa niedparta świadomość, że to o czym chciałbym napisać jest tak oczywiste, że aż wstyd jest wychodzić z argumentami tak dziecinnie trywialnymi, a jednocześnie zwyczajnie zawstydzającymi. Czy naprawdę mamy skończyć na tym, że będziemy rozmawiać o owej modzie, która każe kobietom paradować w poszarpanej i potarganej odzieży, a może o tych hostessach w telewizyjnym programie Kuby Wojewódzkiego, które regularnie podsuwają mu pod nos swoje gołe pupy, a on udaje, że dostał kolejnego wzwodu? Przecież nie.
       No ale trzeba coś powiedzieć. Otóż pozwolę sobie może w tej sytuacji nieco przesunąć poziom argumentacji na coś, o czym tu chyba dotychczas nie rozmawialiśmy, a mam na myśli przestrzeń, gdzie jakimś cudem kampania #MeToo i nie dociera i już nie dotrze. Oto znany nam tu trochę amerykański felietonista Bob Greene swego czasu opisał przygody, jakich zaznał będąc jeszcze młodym dziennkarzem, zajmującym się relacjonowaniem wielkich wydarzeń rockowych tu i tam. Proszę posłuchać:
     Stosunek zespołów do kobiet był taki, jakby stanowiły one jedno z zamawianych do pokoju dań. Było ich zawsze mnóstwo, o każdej porze, a więc, o czym tu myśleć? Pewnego wiosennego wieczoru znalazłem się w hotelowym pokoju z Faces, ówczesnym zespołem Roda Stewarta. Pewna dziewczyna, kręcąca się przy zespole od dłuższego już czasu, pokazywała jasno, że jest chętna pójść do łóżka z każdym, kto tylko ją zechce. Dla chłopaków w zespole to było jednak rozwiązanie zbyt konwencjonalne. Zamiast się z nią kochać, rozebrali ją, położyli na podłodze, a następnie, metodycznie, zaczęli wkładać w nią różne przedmioty. Kostki mydła z łazienki, klucze do pokoju, banana, skórkę od banana – pokładali się przy tym ze śmiechu. A dziewczyna śmiała się również. Leżała z szeroko rozłożonymi nogami i wesoło rozmawiała z muzykami. Faces byli wówczas jedną z największych muzycznych atrakcji na świecie, a więc dziewczyna czuła się jednoznacznie zaszczycona.
[…]
      Pewnego wieczoru, po koncercie  zespołu Alice Coopera, wrócilismy do hotelu, gdzie czekały już na nas dziesiątki miejscowych nastolatek. Pięknie wyszykowane, wymalowane, stały cierpliwie przed hotelem i posłusznie szły do pokoju każdego kto kiwnął na nie palcem. Nigdy nie udało mi się odkryć, w jaki sposób tyle tak młodych dziewcząt potrafiło tak często spędzać noce poza domem, ale one rzeczywiście tam przychodziły i zostawały. Nad ranem członkowie zespołu schodzili na parking do podstawionych samochodów, by udać się na lotnisko, a te dziewczyny czekały już na nich na parkingu. W świetle poranka, wyglądały o wiele mniej egzotycznie niż poprzedniego wieczoru, blade, z rozmazanym makijażem, w wymiętych sukienkach, czekając tylko na jedno słowo pożegnania”.
      Ktoś mnie spyta, po co ja przytaczam te historie? Czy może chcę w ten sposób zasugerować, że te wszystkie kobiety dostały to czego chciały, a więc na swój los zasłużyły? Oczywiście że nie. Owszem, były wśród nich zapewne i takie, ale przecież nie tylko. Chodzi mi o coś innego. Otóż wielu z bohaterów lat czasów opisywanych przez Greene’a wciąż żyje i to żyje ciesząc się powszechnym podziwem i szacunkiem. I to nie tylko Rod Stewart, czy Alice Cooper, ale i Paul McCartney, Mick Jagger, Eric Clapton, Robert Plant… można wymieniać. Wielu z nich to pierwszej klasy gwałciciele i pedofile, wcale nie mniej doświadczeni niż, nie przymierzając Roman Polański, i żeby to wiedzieć nie trzeba nawet świadectwa Boba Greene’a. Przecież o tym, co się tam działo można przeczytać w oficjalnych biografiach muzyków, ale nawet w ich autobiografiach, gdzie oni o tym mówią bez cienia wstydu, a niektórzy z nich otrzymują jeszcze za to od Królowej tytuły szlacheckie.
       A więc jeszcze raz. Ja nikogo nie usprawiedliwiam. Ani aktorów, ani poetów, ani sportowców, ani telewizyjnych gwiazd, ani też oczywiście księży. Ja chcę zaledwie zwrócić uwagę na fakt, że są sytuacje, kiedy to co nas rzekomo tak bardzo oburza, nagle staje się czymś kompletnie nieznaczącym, a czasem wręcz naturalnym. I chciałbym wiedzieć, czemu tak jest? Czy to możliwe, że tak naprawdę powód jest zawsze ten sam? Czy to możliwe, że skoro już postanowilismy czynić zło, ono absolutnie nie może być wynikiem grzechu, czy naszych słabości, lecz wyłącznie sposobem na życie i sukces? Skoro już zdecydowalismy się czynić zło, powinniśmy przede wszystkim zadeklarować, że robimy to z czystym sumieniem i prawdziwą radością, bez głupich wyrzutów sumienia. Wtedy dopiero doznamy usprawiedliwienia.

Gdyby ktoś był w jakikolwiek sposób zainteresowany, zapraszam do korzystania z mojego adresu mailowego k.osiejuk@gmail.com.

środa, 30 stycznia 2013

Co komu po kim, czyli Pawłowicz rulez!

W tym roku ja i pani Toyahowa będziemy obchodzić 30 rocznicę naszego małżeństwa. Mówiąc o małżeństwie, nie mam na myśli czegoś, co łączy choćby pewnego mojego kolegę z Kolonii i kobietę, z którą on od wielu już lat mieszka pod jednym dachem i z którą wspólnie wychowują dwie bardzo sympatyczne nastolatki. Oni wprawdzie tworzą wzorową rodzinę, on o niej mówi „moja żona”, ona jego nazywa swoim „mężem”, te dziewczynki zwracają się do nich „mamo” i „tato”, tyle że oni akurat nigdy nie wzięli ani kościelnego, ani nawet cywilnego ślubu, i nic nie wskazuje na to, że go kiedykolwiek wezmą. Bo tak jak jest, jest im bardzo dobrze.
Mówiąc, że w tym roku ja i moja żona będziemy obchodzić 30 rocznicę naszego małżeństwa, chcę powiedzieć, że w czerwcu tego roku, w pierwszy dzień lata, minie 30 lat od dnia, kiedy to nasz związek został pobłogosławiony w krasiczyńskim kościele, a my sobie obiecaliśmy przed Bogiem parę rzeczy, które powszechnie uważane są za ważne dla osób, które planują tworzyć poważną rodzinę.
Czasem się zastanawiam, jakie korzyści z tego, że jesteśmy małżeństwem i rodziną – w tym właśnie cywilno-religijnym sensie mamy my sami i świat, i powiem uczciwie, że nie bardzo umiem sobie na to pytanie odpowiedzieć. Zacznę może od świata. Mogłoby się wydawać, że świat z nas ma same korzyści. Moja żona jest nauczycielką i dzięki jej pracy mnóstwo wykształconej przez nią młodzieży odnosi dziś sukcesy, tymi sukcesami dzieli się z innymi, i w ten sposób ten świat upiększa. Na przykład. Ja piszę te teksty i wydaję książki, które wielu ludziom sprawiają dużo radości i w ten sposób przez tę ich radość świat staje się lepszy. Na przykład. Nasze dzieci, dobrze przez nas wychowane i wykształcone również sobą ten świat zarażają i sprawiają, że to tu jest lepiej. Oczywiście, ja zdaję sobie sprawę z tego, że jest dużo osób, które uważają, że my, wręcz przeciwnie, ów nasz świat wyłącznie sobą oszpecamy… no ale miałem podać dobre przykłady, więc je podałem. Tyle że to właśnie też pokazuje, jak trudno jest znaleźć dla naszego istnienia jakiekolwiek wytłumaczenie.
Teraz z kolei – nasze własne korzyści. Tu już akurat trudno znaleźć cokolwiek jednoznacznie pozytywnego. W końcu, jaka może być gwarancja, że nasza rodzina i nasze życie rodzinne przynosi nam więcej korzyści, niż mojemu kumplowi z Kolonii i jego bliskim ich niby-rodzina i ten ich niby-związek. Można by wręcz powiedzieć, że z tego małżeństwa i z faktu posiadania dzieci są same zmartwienia. Każdy kto żyje w związku małżeńskim i ma na wychowaniu dzieci, z całą pewnością wie, o czym mówię. W rezultacie, jeśli się tak nad tym wszystkim porządnie zastanowić, jedyna korzyść z tego, że myśmy się tu pojawili, to taka, że w jakimś tam drobnym procencie, poczynając i rodząc nasze dzieci, dołożyliśmy się do tego, by ten świat trwał. I tylko tyle. A i to tylko przy założeniu, że uznamy ten świat za jakąś obiektywną wartość.
Mam nadzieję, że jestem dobrze rozumiany. Ja nie mówię o tym, że ludzie, którzy nie mają dzieci, nie przynoszą światu żadnych korzyści. Ależ przynoszą jak najbardziej. Przecież sam wspomniałem o mojej żonie-nauczycielce, czy o swoich książkach. Tyle że ja mówię o naszych zasługach nie jako pojedynczych osób – bo takich jest wszędzie mnóstwo i każdy tu w większym lub mniejszym stopniu ma swoje zasługi – ale jako związku małżeńskiego. A tu sytuacja naprawdę nie jest taka prosta.
Załóżmy że ja jestem fantastycznym artystą malarzem i zwracam się do swojego państwa o jakąś dotację, albo ulgę podatkową, albo diabli wiedzą co jeszcze. Na to państwo mnie pyta, a niby to z jakiej racji oni mi mają tu się mną zajmować, na co ja im odpowiadam, że jestem fantastycznym i uznanym na świecie malarzem, i dzięki temu mojemu talentowi w jakiś sposób państwo też na mnie korzysta. Oni mi każą napisać podanie i czekać.
Co by jednak się stało, gdybym ja przyszedł do państwa i poprosił je o to, by ono zechciało zrobić mi jakąś szczególną przysługę, państwo by mnie zapytało, a z jakiej to racji ja się domagam szczególnego traktowania, na co ja bym odpowiedział, że ponieważ pewien mój kolega malarz dostał niedawno bardzo duże stypendium, ja też bym chciał. W końcu, w czym ja od niego jestem gorszy? Oczywiście, jest możliwe, że w tym momencie oni by już mnie dawno przepędzili, ale załóżmy, że ta rozmowa by jednak nadal trwała i przedstawiciel państwa wytłumaczyłby mi, że jak idzie o mojego znajomego artystę, oni sobie wykalkulowali, że jeśli oni będą pakować w niego pieniądze, im się ta inwestycja jakoś zwróci, co do mnie jednak takiej pewności nie mają.
W tym momencie z tego labiryntu wiodą dwie drogi. Jedna jest taka, że ja już nie mam żadnego argumentu, a druga daje mi pewną szansę. Otóż chwytam się tej brzytwy i mówię, że właśnie się ożeniłem i zakładam rodzinę. Urzędnik w tym momencie zaczyna coś liczyć i pyta: „Dzieci są?” Na to ja: „Nie ma”. On wtedy: „A będą?”, na co ja pytam „A bo co?” Na co on: „Podatki i budżet”, więc ja odpowiadam: „Się zobaczy”. No i słyszę, że w tej sytuacji oni mnie proszą, bym się znów pokazał aż te dzieci się już urodzą, na dziś natomiast on mi może zaoferować jakieś tam wsparcie na urządzenie się i zakup łóżka.
W tym momencie do jego gabinetu wchodzi dwóch przytulonych do siebie gejów i chce wiedzieć, co ten co tu był przed chwilą dostał. Urzędnik mu wyjaśnia, że on mu dał na łóżko, na co geje mówią, że oni też nie mają łóżka, a by im się bardzo przydało…
I w tym momencie pojawiają się znów dwie drogi z tego labiryntu. Pierwsza jest taka, że urzędnik gejów przepędza, jako naciągaczy, i ta droga, jako mało inspirująca, nas już nie interesuje. Jest jednak droga druga i tam się nagle okazuje, że urzędnik jest urzędnikiem bardzo nowoczesnym i patrzącym na świat w sposób prawdziwie otwarty i im jednak na to łóżko daje. I oto nagle okazuje się, że ów nowożeniec nie zdążył jednak całkiem wyjść, usłyszał co się stało i uznał, że jemu się należy więcej niż gejom. Bo oni dostali na przyjemności, a on na przyjemności i pracę dla kraju i świata…
I teraz dla wszystkich tych, którzy po wysłuchaniu paru najnowszych wystąpień poseł Pawłowicz na temat relacji między obywatelem a państwem, dostali cholery i zapragnęli ją ukrzyżować, ja mam pytanie: jak by oni postąpili na miejscu tego urzędnika i dlaczego tak, a nie inaczej. A jak już mi odpowiedzą na to pytanie, to ja mam następne: a jeśli następnym gościem wspomnianego urzędu będzie nie para gejów, ale jakiś menel, któremu zabrakło na flaszkę i powie, że jemu łóżko niepotrzebne, bo kiedy chce podupcyć to mu wystarczą krzaki za miastem, natomiast by się chętnie napił. No i pytanie: jaki argument stoi za tym, żeby mu na tę flaszkę nie dać? Mówię o argumencie, który broń Boże nie obrazi jego menelskiej wrażliwości.

Wszystko to co się ostatnio dzieje – a więc i ten blog i ta książka i tych kilka lekcji pozwala się jakoś utrzymać na powierzchni. Udało się sprzedać tyle książek, że pokryliśmy pełne koszta jej wydania. Mam nadzieje, ze o dziś uda się już tylko zarabiać. Do kolejnej – o zespołach. Póki co, bardzo jednak proszę o pamięć i pozostaję nieskończenie wdzięczny za każde wsparcie. Ono jest bezcenne. I to wbrew temu, co się wydaje tej bandzie zawistników.

poniedziałek, 7 marca 2011

Miłość w czasach zarazy

Rozdano Oscary i nagrodę za najlepszy film otrzymał wspaniała brytyjska produkcja o jąkającym się królu. Dziś już więc prawdopodobnie duża część osób czytających te słowa wie, kim był Jerzy VII, Edward VIII, i mniej więcej, jak to w tużprzedwojennej Anglii się działo. Pisałem troszkę parę tygodni temu o tym filmie, ale może przede wszystkim o samej tej niezwykłej historii, na swoim blogu, jednak bez większego efektu. No bo co jednak prawdziwy pop, to prawdziwy pop. I wcale tu nie ironizuję.
Dziś ów film jest już świetnie znany, choć pierwsze ślady tej sławy pojawiły się już jakiś czas temu, w momencie gdy trafił on do polskich kin i zrobił na wszystkich odpowiednie wrażenie. Ja na przykład przypominam sobie, jak parę tygodni temu wracałem samochodem z pewnego miasteczka w północno-zachodniej Polsce i trafiłem na odpowiednie informacje w Radiu Zet, które tamtej niedzieli grało nam cały czas i, tak jak tylko ono potrafi, przyprawiało mnie o mdłości.
Otóż, jak wspomniałem, była to niedziela, a nadchodzący poniedziałek niósł imieniny Walentego, a więc tak zwane ‘Walentynki’. W związku z tą datą, prowadzący program dziennikarze Radia Zet dostali odpowiedniego obłędu, i postanowili wiodącym tematem dnia uczynić tak zwaną „miłosną historię króla Edwarda”. Gdyby wciąż ktoś nie wiedział, o czym mówię, krotko przedstawię sprawę. Otóż Król Edward VIII był bohaterem opisywanych w filmie wydarzeń wyłącznie jako poboczny bohater negatywny – laluś, lowelas i kompletnie durny brat Jerzego. Przy całej swojej beznadziejności został jednak na ułamek chwili królem, a to z tej prostej przyczyny, że był najstarszym synem zmarłego króla Jerzego V i tym samym naturalnym kandydatem do tronu. Problem z Edwardem był dwojakiego rodzaju. Pierwszy był taki, że został on uwiedziony przez jakąś bardzo podejrzaną Amerykankę, dwukrotnie zamężną, wciąż z jakimś swoim amerykańskim mężem, i w konsekwencji całkowicie stracił dla niej głowę. Drugi – już najbardziej istotny – to ten, że zbliżała się niemiecka agresja na Europę, a zarówno on jak i ta lala byli całkowicie pod urokiem Hitlera i jego planów dla świata. Jest cała masa spekulacji na temat tego związku, wiele z nich pozostających do dziś tylko spekulacjami, ale wśród nich pojawiają się i takie, że oboje funkcjonowali jako hitlerowscy szpiedzy, a to, że ona Edwarda w ogóle uwiodła, to też był wynik bardzo starannych wcześniejszych przygotowań z wielu stron.
Tak czy inaczej, jak idzie o filmową historię, to co łączy tych dwoje to żadna miłość, tylko zwykła szajba – a niewykluczone, że jakaś dużo grubsza afera – która już nie tylko dla Anglii, ale i dla całej Europy, stanowi śmiertelne zagrożenie. A w momencie gdy on wreszcie zostaje skutecznie pozbawiony korony, i razem z nią zostaje przepędzony z interesu, wiemy że jest dobrze i możemy się skupić już tylko na walce o to, by Jerzy przestał się wreszcie jąkać. Tymczasem dziennikarze Radia Zet w najlepsze rozpływają się nad romantyczną przygodą pary, dla której miłość była ważniejsza od kariery, no i nad tym nieszczęśnikiem, który rzekomo tak kochał, że dla niego nawet korona strąciła wartość. I naturalnie zastanawiają się przy okazji, dlaczego to w dzisiejszych czasach polityka stała się tak brudna i bezideowa, że nawet nie można sobie wyobrazić czegoś tak pięknego i prawdziwego.
Słuchałem tego radia i tych idiotycznych, pełnych wzruszenia lamentów nad upadkiem cywilizacji miłości, i przyszło mi nagle do głowy, że kto wie, czy dziennikarze Radia Zet nie są aż tak ciemni, żeby nie złapać tego akurat fragmentu filmowej opowieści, i wiedzą doskonale, że za tym wszystkim stała zwykła zdrada stanu, i możliwe, że bardzo brudny spisek. W końcu w ostatnich latach mieliśmy już niejednokrotnie okazję przekonać się, że dla pewnego typu ludzi, którzy często na nasze nieszczęście, kierują naszymi myślami na bardzo popularnym poziomie, nie ma nic ważniejszego, jak parę lewych dreszczy o najbardziej tandetnym francuskim wymiarze. Co tam zbrodnia? Co tam interes kraju? Co tam naród? Czym wreszcie jest prawda, a czym kłamstwo, jeśli przed nami rozciąga się tak cudna miłosna baśń? Oczywiście nie wolno nam rezygnować z proporcji, niemniej ten obłęd w pewnym sensie może nam przypomnieć choćby tę, w pewnym momencie wspominaną to tu to tam, miłosną przygodę pewnego harcerza i pewnej harcerki z tak różnych stron świata. I co nam tu ktoś będzie gadać o jakimś Dziadzi, gdy liczy się miłość? W końcu żyjemy w świecie, który już trochę trwa. I który wcale się nie zaczął w dniach, gdy Służby uprowadziły córkę marszałka Kerna, a całą Polskę zalały łzy wzruszenia. A zatem znów stajemy przed tą straszną wieścią, że to z czym mamy do czynienia, to wcale nie chwilowe zawirowania, lecz najbardziej podstawowe kwestie cywilizacyjne.
Przed kilkoma dniami, też na swoim blogu, opisałem bardzo zabawną sytuację, jaką miałem okazję zaobserwować w porannym programie telewizji TVN, gdzie jakaś w większości kompletnie mi nieznana, zgromadzona w studio ekipa, pod kierunkiem dziennikarza Żakowskiego i telewizyjnej celebrytki Jolanty Pieńkowskiej, zachwycali się nad szerokimi możliwościami, jakie daje spragnionym prawdziwej miłości Polkom i Polakom szansa wyjazdu do Afryki, czy w jakieś równie egzotyczne miejsce, i zakosztowania seksu z, jak to wdzięcznie określiła Pieńkowska, „tubylcami”. Oczywiście, nawet gdyby Pieńkowska na myśl o przygodzie erotycznej z jakimś Arabem, nie straciła głowy i nie użyła tego zabawnego określenia, news byłby i tak. No bo jest niewątpliwym newsem informacja, że oto, zupełnie oficjalnie, w jak najbardziej publicznej przestrzeni medialnej, lansuje się zwykłe kurestwo, usprawiedliwione wyłącznie tym, że to jest kurestwo egzotyczne, i że jeśli ktoś się przy okazji zarumienia, to wyłącznie z tak zwanej chcicy.
Opisałem tę telewizyjną historię i natychmiast przysłano mi link do informacji, podobno gdzieniegdzie już dość skutecznie obdyskutowanej, że Marcin Kydryński – celebryta, podróżnik i miłośnik jazziku ze szklaneczka piwa przed ryjem – opublikował swego czasu jakąś książkę o swoich afrykańskich przygodach, której szczęśliwie dla niego przez całe lata nikt nie czytał, aż wreszcie wpadła w jakieś bardziej uważne ręce i… się wszystko rozlało. O co poszło. Otóż, jak wiele na to wskazuje, Kydryński, zapewne z paroma kumplami, pojechał do tej Afryki i spędzał czas gapieniu się na małe dziewczynki. Jeśli ktoś mysli, że przesadzam, lub zwyczajnie fantazjuję – proszę uprzejmie. Oto relacja na gorąco:
O Afrykankach:
”Czarne dziewczęta w Afryce są prawie zawsze dzikie. Jest to wynik wychowania w społeczeństwie zbudowanym na męskim przywódcy stada. Tak jak lwy, goryle, tak żyją plemiona Czarnej Afryki. Ich dziewczęta mają wpisaną genetycznie nieufność. Są płochliwe jak małe antylopy, choć urodę dziedziczą po wielkich kotach. Nie nadają się do oswojenia. Mówią innym językiem nawet wtedy, gdy używają tych samych co my słów. Najczęściej jednak nie mówią w obecności mężczyzn. Łaszą się. Albo polują, jak lwice. Takim polowaniem jest afrykańska prostytucja. Seks dla większości Afrykanek to jedyna radość życia. Używają go w sposób równie naturalny i spontaniczny jak zwierzęta. Jeśli nie pracują i nie kochają się - nuda je zabija. Często więc łączą te zajęcia. Ich prostytucja nie jest konsekwentna. Biorą pieniądze wtedy, kiedy ich potrzebują. Czasem proszą jedynie o śniadanie. Częstokroć proszą tylko o to, by je wziąć. A są nie do wyobrażenia piękne. Nie sądzę, żeby znalazł się zdrowy mężczyzna, który umie oprzeć się ich urokowi. Nie jest to bowiem wdzięk ludzki, do którego przywykliśmy, ale zwierzęcy. Te dziewczyny proszą, żeby je pokryć. Zaczynają wtedy pachnieć inaczej, nagle, jak rozkrojone owoce. Wszystko w nich gada o zbliżeniu, oczy, usta, dłonie. Wreszcie mówią wprost tak jak formułowałyby to kocie samice, gdyby potrafiły mówić. Takie dziewczyny spotkałem później w klubie Florida 2000 w Nairobi i na ulicach Mombasy i wielokrotnie w Ugandzie. Uciekły ze swoich plemion do większych miast lub urodziły się już w miastach i chcą żyć w rytmie, w jakim pulsuje ich organizm”.
O Arabkach:
Prawdę mówiąc od pierwszej mojej wyprawy do północnej Afryki mam pewną słabość do małych Arabek. ‘Czarodziejki’... - powiedział o nich Adam rano przy promie, kiedy dziewczynka może dwunastoletnia, z figlarnie opartą na biodrze ręką patrzyła na niego z żarem, przed którym nie ma ucieczki. To dobre słowo, czarodziejki. W Dajr al-Madinie odnalazłem wśród oblepiających mnie dzieci takie śliczne małe zwierzątka. Miałem w portfelu kilka banknotów. Może trzy funty. W hotelu dwudziestopięciofuntówki. Je uszczęśliwia funt, nawet dwadzieścia pięć piastrów. Przychodziły mi do głowy myśli występne, że za dwudziestkę mógłbym taką pachnącą miodem, śniadą dziewczynkę wziąć do swojego hotelu i pieścić przez wiele godzin. Świństwo, ale potworną miałem na to wówczas ochotę. Tymczasem były te trzy funty, a dzieci zostało siedmioro. Dać im czy nie dać? Nie mam nic innego, one popiskują o pieniądze, a dziś Wigilia...
Powiem szczerze, że kiedy pisze ten tekst, nie mam pojęcia, co słychać u Marcina Kydryńskiego. Czy on został wyrzucony poza swoje dotychczasowe towarzystwo? Czy może nic mu się nie stało i dalej kasuje pieniądze za swoje afrykańskie wspomnienia i reklamę Pilznera? A może pojechał znów do Afryki poszukać sobie jakichś małych dzieci, by je schrupać jak „rozkrojony owoc” i nagle trafił na jakiegoś czarnego byka, który schrupał jego i z nim już mamy święty spokój? Nie wiem tego wszystkiego i szczerze powiem, mało mnie to interesuje. To co mnie tu autentycznie zastanawia, to fakt, ze z tego co czytam wynika bardzo jednoznacznie, że pretensje do Kydryńskiego nie są o to, że on dostaje wzwodu na widok biednego czarnego dziecka i na samą myśl, by je „pokryć” oblewa go mokry pot, ani nawet o to, że on się tym swoim zbydlęceniem autentycznie chwali, lecz o to zaledwie, że on o tych dzieciach myśli jak o zwierzętach. I też nawet nie w tym kontekście, że w ten sposób wychodzi z niego zwykła zoofilia – bo przecież wiadomo, że człowiek jest wolny i może robić co chce, szczególnie jeśli idzie o seks – ale, że to jest takie rasistowskie. Podejrzewam, że gdyby Kydryński pojechał do Afryki i sobie do tyłka wpuszczał węże, a później to pięknie opisywał, cywilizowany świat nawet by jednego słowa przeciwko niemu siebie nie wypuścił. Wąż to wąż, a hobby to hobby.
To co mnie z jednej strony bawi, a z drugiej autentycznie przeraża, to świadomość mianowicie, że gdyby Kydryński już nawet i pozostał przy tych dzieciach, tyle że nie nazywałby ich zwierzętami, podejrzewam, że to też by zostało mu darowane. Wprawdzie pedofilia jest karana, ale przecież nie z pominięciem różnic kulturowych. Czyż nie? A różnice kulturowe, to czynnik niezwykle tutaj istotny. W końcu nie ma żadnego powodu, żeby kultura chrześcijańska wpychała się ze swoimi brudnymi zapisami w piękno wolnego i różnobarwnego świata. A zatem, gdyby nie ta wpadka ze zwierzętami, myślę, że Kydryńskiemu wszystko by uszło na sucho. I to jest ów straszny, wręcz szatański obraz naszego świata. Bo najważniejsze by zawsze zwyciężała miłość. A wtedy, gdyby Marcin Kydryński tylko potrafił udowodnić, że autentycznie potrafi kochać, niewykluczone, że w nadchodzących wyborach trafiłby jakieś dobre miejsce na przykład na listach Platformy Obywatelskiej.
Ale przecież nie koniecznie Platformy. Nie oszukujmy się. Tu nie chodzi przecież tylko o Platformę. Mówimy przecież o świecie. I jesteśmy już w tej chwili i tak wystarczająco przerażeni, by bez kolejnych obaw zauważyć, że dla takich jak on miejsce znajdzie się wszędzie. Na niego – co całkiem przecież, ale to całkiem możliwe – czekają w różnych częściach naszego życia publicznego. Ludzie znani, wygadani, ładni; dobrze ubrani politycy, artyści, dziennikarze; celebryci, umęczeni swoją codzienną służbą, z pieniędzmi, które w końcu i tak na coś muszą wydać. A gdy ktoś jest człowiekiem i światowym, i słucha dobrego jazzu, no i – last but not least –wykazuje bardzo postępowy szacunek dla kulturowej odmienności, i lubi sobie przy tym dyskretnie podupczyć, a może i coś jeszcze, to tym lepiej. W nagrodę może od razu trafić na okładkę błyszczącego kolorowego pisma, może i z piękną żoną i równie pięknymi dziećmi w pięknych wnętrzach, a Jolanta Pieńkowska zrobi z nim ładny wywiad, gdzie będzie wszystko – i przygoda, i emocje i tajemnica… no a przede wszystkim prawdziwa miłość.


Tekst do czytania również w bieżącym wydaniu Warszawskiej Gazety

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...