wtorek, 30 listopada 2021

O życiu wiecznym za 200 tysięcy dolców

 

      Wczoraj wieczorem mój kumpel Adaś Kozikowski zapytał mnie, czemu jeszcze nie skomentowałem na tym blogu załamania nerwowego Jarosława Gowina, a ja przede wszystkim pomyśłałem sobie, że owa sugestia jest o tyle ciekawa, że mi ani przez chwilę nawet do głowy nie przyszło, by owo nieszczęście komentować, a z drugiej strony, wydawałoby się czymś zupełnie oczywistym, że ja akurat, po tym jak, biorąc pod uwagę całość politycznych zachowań wydawałoby się byłego już polityka, wielokrotnie, jako coś nieuknionego, owo załamanie zapowiadałem, powinienem był się jakoś do tego co się stało odnieść. No ale teraz, nawet gdybym zmienił zdanie, to i tak już jest za późno, mogę więc tylko poinformować, że wedle najświeższych doniesień medialnych, Jarosław Gowin doszedł do siebie, zamieszczając na Twitterze komentarz, w którym poinfomował, że Leo Messi to najlepszy piłkarz w historii, ale Złota Piłka w tym roku należała się Robertowi Lewandowskiemu. A ów gest, moim zdaniem, oznacza, że ów dziwny człowiek jeszcze nie złożył broni i uznając, że co go nie zabiło, to go wzmocni i już wkrótce opowie nam o swoich kolejnych politycznych planach w telewizji TVN24.

        Ta natomiast refleksja, przypomniała mi pewną dużo, dużo starszą, kiedy to zadumałem się nad tym, jak to niektórzy ludzie, wbrew choćby i nieco kulawemu, ale wciąż zdrowemu, rozsądkowi, potrzebują, nawet jeśli nie żyć wiecznie, to owo życie udawać. W związku z tym zatem, bardzo proszę przypomnieć sobie pewien mój tekst jeszcze sprzed pięciu lat, opublikowany, swoją drogą, o ile dobrze pamiętam, wyłącznie w Salonie24, o takich właśnie dziwakach.

 

***

 

      Pamiętam tę myśl jeszcze z czasów, gdy byłem bardzo młody, ambitny i zaczytywałem się w różnych rzekomo mądrych książkach. Otóż słynny argentyński pisarz Jorge Luis Borges, kiedy był już bardzo starym człowiekiem, spotkał swojego równie starego jak on, dawno niewidzianego kolegę. „I co tam u ciebie?” – spytał Borges. „Umieram, mistrzu, powoli umieram” – odpowiedział Borgesowi kolega. „To dobrze, przyjacielu” – odrzekł pisarz. „Bardzo trudno byłoby żyć wiecznie”.

      Przyznaję, że samego Borgesa akurat nie czytałem. Owszem, parę razy się za te jego teksty brałem, ale nawet wtedy, kiedy potrafiłem czytać nawet Cortazara, Borges mi zwyczajnie nie wchodził. Tę jednak myśl zapamiętałem do dziś: „Trudno byłoby żyć wiecznie”. Ktoś powie, i jak najbardziej słusznie, że nie trzeba być Borgesem, by wymyślić coś na tym poziomie przebiegłości. Wystarczy odrobina wyobraźni, by kwestię uroków życia wiecznego mieć odhaczoną raz na zawsze. Wystarczy obejrzeć sobie film Spielberga pod tytułem „A.I.”, gdzie ów urok w pewnym momencie przybiera postać tak przerażającą, że najwidoczniej sami producenci uznali, że aby zrobiło się nieco sympatyczniej, pozostaje już tylko odwołać się do kosmitów. Co ja mówię „A.I.”? Wystarczy posłuchać piosenki Boba Dylana „Seven Curses”, gdzie klątwa rzucona przez piosenkarza na występnego sędziego brzmi szczególnie plastycznie:
Rzucam oto siedem klątw na podłego sędziego:

Pierwsza, by jeden lekarz go nie wyleczył

Druga, by dwóch uzdrowicieli go nie uzdrowiło

Trzecia, by troje oczu go nie zauważyło

Czwarta, by czworo uszu go nie usłyszało

Piąta, by pięć ścian go nie ukryło

Szósta, by sześciu grabarzy go nie pochowało

Siódma, by siedem śmierci go nie uśmierciło”.

Niech za to co zrobił, żyje wiecznie, chciałoby się zawołać.

      A więc, po co nam Borges i jego przemyślenia? Nie wiem, szczerze mówiąc, faktem jest jednak, że jakoś to zdanie: „To dobrze, przyjacielu, trudno byłoby żyć wiecznie” utkwiło mi w głowie.

     I oto, w sytuacji, gdy wydawałoby się, że sprawa jest oczywista i, pomijając naturalny lęk przed nieznanym, powinniśmy jednak się starać zachowywać podstawowy zdrowy rozsądek, dowiadujemy się, że nie byle kto, ale Peter Thiel, miliarder i twórca PayPala, człowiek, który jako jeden z pierwszych zainwestował w Facebooka, a dziś jest jednym z prominentnych członków słynnej skądinąd grupy Bilderberg, uwierzył, że dzięki systematycznym transfuzjom krwi pobranej od osób od niego odpowiednio młodszych, będzie mógł żyć wiecznie, a w związku z tym przekonaniem inwestuje dziś miliony dolarów w tak zwane start-upy, których jedynym zadaniem jest stworzenie metody, która powstrzyma naturalny dotychczas proces starzenia się.  

       Jak słyszę, jedną z firm zajmujących się ową nieśmiertelnością, jest kalifornijski projekt pod nazwą Ambrosia. Prowadzi on eksperymenty, podczas których osoby starsze przechodzą regularne transfuzje krwi pobranej od osób poniżej 25 roku życia. Za udział w dwuletnich sesjach, uczestnicy eksperymentu płacą 8 tys. dol. Niejaki Jesse Karmazin, szef Ambrosii, potwierdził już, że uczestnicy z nową krwią doświadczają odwrócenia starzenia każdego większego układu narządów. „Wyniki wydają się być długotrwałe, jeśli nie stałe”, oświadczył Karmazin.

     Media donoszą, że dziś już nie tylko Thiel, ale również wielu innych biznesmenów z Doliny Krzemowej w wolnym od zarabiania pieniędzy czasie, wiszą na klamce do wspomnianej Ambrosii i zajmują się kupowaniem sobie wieczności. Ile ten obłęd ich wszystkich kosztuje, tego oczywiście nie wiemy, jednak wedle nieoficjalnych informacji, szacuje się, że sam Thiel wydaje rocznie niemal 200 tys. dolarów na krew pewnego 18-latka, którą każe sobie regularnie wstrzykiwać.

     Przeżyliśmy niedawno w naszej Polsce wydarzenie pod nazwą Światowe Dni Młodzieży i, jak widzę, część z nas wciąż nie może się po tym, cośmy zobaczyli pozbierać. Jak się zdaje, bardzo powszechna refleksja sprowadza się tu do stwierdzenia, że Polska to jedno z ostatnich miejsc na świecie, gdzie ludzie się będą chronić, gdy nadejdzie Armagedon. Chrześcijańskie miłosierdzie kazałoby mi pewnie mieć nadzieję, że wśród tych uchodźców znajdą się ci wszyscy biznesmeni z Kalifornii, a my ich przyjmiemy z otwartymi ramionami. I takie rozwiązanie jest jak najbardziej prawdopodobne. Jest bowiem bardzo możliwe, że przyjdzie dzień, kiedy oni będą tu do nas wiać w podskokach. Póki co jednak, ja im życzę, by nawet siedem śmierci ich nie zabiło. Niech żyją wiecznie. Świat się skończy, a oni niech dalej żyją i liczą na kosmitów.




sobota, 27 listopada 2021

Czy prezes Stypułkowski może zostać ministrem sprawiedliwości w przyszłym rządzie Pawła Grasia?

 

      Myślę że każdy z nas wie o tym, że wśród wielu różnych bankowych instytucji operujących na naszym terenie jest też bank o wdzięcznej nazwie mBank, a wie to choćby i stąd, że jego nazwa każdej zimy pojawia się na ekranach naszych telewizorów przy okazji dorocznego cyrku pod nazwą Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, jako jeden z owego wydarzenia głównych sponsorów. Przy tym jednak z całą pewnością mniej znanym faktem jest to, że od roku 2010 prezesem tego czegoś jest człowiek nazwiskiem Cezary Stupułkowski, wcześniej prezes PZU, a jeszcze wcześniej Banku Handlowego przekształconego następnie w Citi Handlowy. Wedle powszechnie dostępnych danych, Cezary Stypułkowski, jako prezes mBanku, w roku 2019, z tytułu pełnionej funkcji, zarobił 4,7 mln zł., a w kolejnym, jak wiemy, kryzysowym roku 2020, ponad 5 mln, stając się tym samym najlepiej zarabiającym prezesem banku w Polsce.

       Ktoś zapyta, co ja mam do Cezarego Stpułkowskiego, bo z całą pewnością nie to, że on rok w rok zgarnia takie pieniądze; w końcu pierwszy lepszy piłkarz angielskiej Premier League bije go na głowę, a z pewnością jest od niego znacznie mniej inteligentny. Wcale też nie chodzi mi o to, że jak się mogliśmy od początku wszyscy domyślać, a o czym w swoich dokumentach informuje IPN, ów Stypułkowski swego czasu był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa; w końcu lepsi od niego do owej wesołej gromadki dołączyli, by wspomnieć choćby paru byłych prezydentów RP. Rzecz polega na czym innym, ale do tego by ją odpowiednio naświetlić muszę się odwołać do Onetu i tego, co jeszcze w czasach, gdy wprawdzie Polską rządziła już koalicja Prawa i Sprawiedliwości, Ligi Polskich Rodzin oraz Samoobrony, ale w głowach niektórych wciąż głównym obiektem systemowego ataku było prowadzone przez Leszka Millera, a przegniłe do szpiku kości korupcją SLD, ów Onet zechciał podać jako jedną ze swoich codziennych wiadomości. Proszę teraz na pewien czas o mnie zapomnieć i wczytać się w tamten tekst. Mamy rok 2006:

Do tragedii doszło 11 listopada 2002 r. na drodze do Gdańska w pobliżu miejscowości Powierż, przy skrzyżowaniu z drogą lokalną Wiłunie - Powierż - Bartki. Dopuszczalna szybkość w tym miejscu wynosiła 90 km/godz. Informowały o tym czytelne oznakowania. Tymczasem mimo panujących już ciemności (minęła godz. 16) i wilgotnej jezdni, volvo pędziło z prędkością 144-156 km/godz. A może nawet większą, jak oceniają biegli. Kierowcą był ówczesny prezes CitiBanku  (dawniej Bank Handlowy) Cezary Stypułkowski. Samochód, podrasowane volvo S80, był autem służbowym. Zwykle prowadził je Sylwester Osiński, kierowca zatrudniony w CitiBanku. Jednak tym razem prezes nie skorzystał z jego usług -  nie jechał sam, lecz w towarzystwie Agaty K., dziennikarki telewizyjnej. Według informatorów 'GP' Stypułkowski mógł być pod wpływem alkoholu.

Pechowo z drogi lokalnej wyjechał fiat 126p. Znajdowało się w nim trzech nastolatków: Radosław Sobotko, który prowadził,  Radys i Szczepański. Fiat zatrzymał się, aby przepuścić samochody jadące bliższym pasem w kierunku Gdańska - droga lokalna jest drogą podporządkowaną. Potem przyspieszył i próbował włączyć się do ruchu. Był bez szans - miał na to tylko 3 sekundy.  Z dokumentów wynika, że zderzenie na skutek dużego przekroczenia prędkości przez prowadzącego volvo było nie do uniknięcia. Rozpędzone auto uderzyło przednią lewą częścią swojej karoserii w tylną prawą część karoserii malucha, który skręcał w lewo przy minimalnej prędkości. Prędkość volvo w połączeniu z imponującą masą spowodowała przerażające skutki: zupełną deformację nadwozia fiata 126p, wyrwanie kilkusetkilogramowej bryły metalu składającej się z fragmentu karoserii i silnika, odrzucenie ich  kilkadziesiąt metrów dalej, a także  duże uszkodzenie przydrożnej bariery ochronnej. Kierowca fiata 126 p i jeden z pasażerów zginęli na miejscu, drugi pasażer zmarł po kilkunastu dniach w szpitalu. Cezary Stypułkowski odniósł tylko nieznaczne obrażenia.

Sprawę prowadziła prokuratura w Nidzicy. Dotarliśmy do dokumentów tego śledztwa. Policjanci z drogówki oraz ich biegły rzetelnie wywiązali się ze swoich obowiązków. Opinia techniczna dowodzi ponad wszelka wątpliwość, że Stypułkowski przekroczył dozwoloną prędkość i nie zachował odpowiedniej ostrożności zbliżając się do skrzyżowania.  Mimo to śledztwo skierowano w stronę uniewinnienia byłego prezesa PZU. Brała w tym udział nie tylko miejscowa prokuratura, ale i pracownicy CityBanku. Jak wynika z zebranych przez nas informacji, na miejsce wypadku został przywieziony kierowca Sylwester Osiński. W Nidzicy krążyła wieść, że to on został początkowo wpisany do protokołu zdarzenia jako kierowca prowadzący służbowe volvo. Dziś trudno to sprawdzić. W każdym razie chodziło o to, że był trzeźwy. Stypułkowskiemu krwi nie pobrano. Jak powiedział dziennikarzowi 'Wprost'  wiosną br. prokurator Marek Borowiecki z prokuratury rejonowej w Nidzicy,  nie było takiej potrzeby, bo dmuchanie w alkomat wykazało zero alkoholu. Decyzję o odstąpieniu od badania krwi podjął sam Borowiecki (test alkomatowy jest znacznie mniej wiarygodny od badania próbki krwi). Pierwsze zeznania Stypułkowski złożył dopiero 15 listopada 2002 r., następne - 14 lutego 2003 r. Twierdzi w nich, że jechał ‘w granicach dozwolonej szybkości’. Daje też wyraz swojemu ‘zaskoczeniu’, gdy ujrzał w bardzo bliskiej odległości fiata. Zeznania są bardzo zręczne, mają na celu stworzenie przekonania, że całą winę za kolizję ponosi kierowca malucha. Prokurator dał wiarę słowom byłego prezesa - uznał, że Stypułkowski jechał z dozwoloną szybkością, a kierowca fiata 126p spowodował wypadek, naruszając przepisy drogowe. Rzekomo miał także wjechać na drogę bez włączonych świateł, choć zeznania świadków i pierwsza ekspertyza sporządzona na wniosek policji stwierdzały, że maluch był oświetlony i dobrze widoczny. Taki sam jest sens ekspertyzy, zamówionej przez komendę powiatową w Nidzicy, otrzymanej 28 lutego 2003 r. W efekcie prokuratura w Nidzicy uznała winę zabitego kierowcy fiata. Rodziny ofiar nie otrzymały żadnego zadośćuczynienia. Śledztwo postanowieniem prokuratury w Nidzicy umorzono w kwietniu 2003 r.

O wypadku milczały media, choć początkowo był dosyć głośny, a na miejsce zdarzenia przybyli nawet dziennikarze z centralnej  prasy i telewizji. Mimo to Stypułkowski musiał odejść ze stanowiska prezesa CitiBanku. W jego oficjalnym CV  podaje się, że był to skutek konfliktu z amerykańskim właścicielem. Jeden z wysokich funkcjonariuszy tego banku twierdzi jednak, że Amerykanie nie chcieli jako prezesa człowieka, który spowodował śmierć trzech osób. Tym bardziej, że podejrzewali winę sprawczą Stypułkowskiego.  Na początku 2003 r. został odwołany i odszedł z CitiBanku.

Niemal natychmiast po umorzeniu śledztwa otrzymał fotel prezesa PZU, który jak na zamówienie został zwolniony.

Kierowany przez niego największy polski ubezpieczyciel zorganizował szeroko reklamowaną akcję ‘Stop wariatom na drodze’, skierowaną na zwiększenie bezpieczeństwa na drogach.

Wokół tragedii w Powierży zapadło milczenie na prawie dwa lata, mimo że rodziny ofiar upominały się o sprawiedliwość. Choć w wywiadzie, jakiego 14 maja br. udzielił międzynarodowemu miesięcznikowi ‘Forbes’,  Stypułkowski wspomina zdawkowo, że podobno już w 2004 r.  jakieś ‘osoby jeździły do rodzin ofiar i namawiały je do złożenia zażalenia na postanowienie prokuratury’. Sam były prezes w pierwszą rocznicę śmierci trzech nastolatków wysłał ich rodzinom listy. Podkreślał w nich, że w sumieniu czuje się niewinny oraz… przekazywał wyrazy współczucia.

Jednak po zmianie ekipy rządzącej do ministra sprawiedliwości wpłynęła skarga rodzin na umorzenie śledztwa przez prokuraturę w Nidzicy. Czynności sprawdzające podjęła prokuratura okręgowa w Białymstoku. Niebawem ma zapaść decyzja o wznowieniu śledztwa i sądzę, że będzie pozytywna. Redakcja GP jest w posiadaniu opinii  sporządzonej przez biegłego na zlecenie tej prokuratury. Ustalił on ponad wszelką wątpliwość, że sprawcą potrójnego śmiertelnego wypadku był kierowca volvo S80. To sprawstwo jest zagrożone karą więzienia do lat ośmiu”.

       Co tam było dalej, tego nie wiem, ale mogę się domyślać, że dalej już nie było nic i to samo nic mamy dziś. Niedawno cała Polska żyła szaleńczą jazdą przez którąś z polskich wsi Donalda Tuska. Jemu akurat nikt nie wyszedł na drogę, a przecież mógł, bo czemu nie. Ma szczęście cwaniaczek, bo sytuacja jest taka, że w przeciwnym wypadku prezesem wielkiego banku już by nie został. Dziś już nie. I to jest powód, dla którego stoję tu gdzie stoję od lat.



 

piątek, 26 listopada 2021

O tych co trzymają za pysk

       Szczerze powiem, że coraz to nowsze informacje docierające do mnie w temacie konfliktu między redakcją „Gazety Wyborczą” a jej wydawcą, czyli spółką Agorą, interesowały mnie o tyle o ile, z tego przede wszystkim względu, że od początku wiedziałem, że ani przyczyny owej awantury, ani jej aktualny kształt, w każdym wypadku pozostaną dla nas ukryte, a zatem, cóż my możemy na ten temat powiedzieć. I oto, proszę sobie wyobrazić gdzieś wśród pozornie fantastycznie ciekawych doniesień na temat tego, jak to oni się tam szarpią za pejsy, pojawił się sam Adam Michnik i w długim i płomiennym wystąpieniu rzucił jedną nadzwyczaj znaczącą uwagę: „Nie będzie ogon machał psem”.

        Słowa te oczywiście mnie bardzo zainteresowały, bo w końcu jak to jest możliwe, by „Gazeta Wyborcza”, a więc zaledwie jeden z tytułów i wielu innych projektów nadzorowanych przez spółkę Agora, uznał, że to on jest owym psem, a nie zaledwie ogonem. Natychmiast jednak przypomniałem sobie informację, jaką swego czasu otrzymałem z tak zwanych „źródeł”, że pierwszą rzeczą jaką Axel Springer zauważył, gdy za miliard złotych wykupił Onet, było to że ów Onet to taka siła, że oni nie mają na nich najmniejszego wpływu i że jeśli sprawy będą szły w dotychczasowym kierunku, to ostatecznie wyjdzie na to, że z tej inwestycji Niemcom nie pozostanie nic. Trzeba więc było wziąć Onet za mordę, zaprowadzić tam niemieckie porządki i stąd my dziś mamy to co mamy – swoją drogą, wcale nie ma pewności, czy gorsze.

       Przypomniałem sobie tamtą historię i od razu zdałem sobie sprawę z tego, że w relacji „Gazety Wyborczej” do Agory mogła zaistnieć dokładnie taka sama sytuacja, a więc Adam Michnik i jego drużyna uzyskali taką pozycję, że oni na swojego pracodawcę mogli się wypiąć, a Agorze pozostało co najwyżej zajmowanie się bieżącą księgowością. I to stąd, w momencie gdy Zarząd postanowił walnąć pięścią, Adam Michnik nagle wyskoczył z owym bon motem o psie i jego ogonie. I choć jak najbardziej oczywiście słusznie, to co z tego, skoro górą pozostaje zawsze ten kto płaci.

       Nie to jednak jest jedyną refleksją, jaka dla mnie wynika z tego co tam się wyprawia. Otóż idąc tropem tego, czego się dowiedziałem, pomyślałem sobie że sprawdzę dokładniej, jak to jest z tą Agorą. Proszę sobie zatem wyobrazić, że, jak donoszą źródła, „spółkę założono w mieszkaniu reżysera Andrzeja Wajdy na warszawskim Żoliborzu, umowę spółki podpisali: Andrzej Wajda, Zbigniew Bujak i Aleksander Paszyński” i choć ja akurat to od samego początku dobrze wiem, to dziś, gdy tę wiadomość odtwarzam, jestem pod wrażeniem. Oto mamy Wajdę, Bujaka, Paszyńskiego, zakładających to coś, co dziś robi wrażenie, upadającego, to fakt, ale jednak medialnego giganta, a tam nawet nie ma Adama Michnika, a ja co mam sobie o tym co się wtedy działo myśleć? Że mieliśmy do czynienia z jeszcze jednym zaledwie biznesowym przedsięwzięciem?

       Mijają lata, Wajda i Paszyński dawno nie żyją, a Bujak jest takim samym nikim, jakim kiedyś, a tym bardziej dziś, był Paszyński, a Agora to już nowy wspaniały świat, o którym tamci nie mogli nawet marzyć. Tyle że i tu, co z tego, jeśli weźmiemy pod uwagę szczegóły. Oto, gdy znów sprawdzimy źródła, dowiemy się, że zarząd spółki Agora S.A. – a więc ogon, o którym wspomniał właśnie Michnik – to prezes Bartosz Hojka, oraz członkowie Zarządu Anna Kryńska - Godlewska, Tomasz Jagiełło, Agnieszka Siuzdag -Zyga i Tomasz Grabowski, z zarobkami ponad milion złotych rocznie. Hojka, Kryńska, Jagiełło, Siuzdag, Grabowski... czy komuś jest wesoło?

       Potem mamy Radę Nadzorczą w liczbie sześciu członków, z których jedyne nazwisko, które nam coś mówi – a mówi wiele – to... Wanda Rapaczyński, a więc ktoś o kim zawsze wiedzieliśmy, że to jest ów kontakt ostateczny.

        W swoim tak emocjonalnym oświadczeniu, Adam Michnik kieruje również swoje żale do wspomnianej Wandy Rapaczyński, ale również – czy ktoś ją jeszcze pamięta – Heleny Łuczywo, która wprawdzie pozostaje tam szarą myszką, ale za to jest posiadaczką czegoś, czego ja akurat nie rozumiem, ale co się nazywa „złotą akcją”, pretensje o to że gdy źli ludzie pragną zatopić „Gazetę Wyborczą”, one nawet nie zadają sobie trudu, by podnieść wzrok, a co dopiero ratować to co tak naprawdę stworzyły.

         Niech szlag trafi Adama Michnika z całą jego ferajną i tym papierem, który tak naprawdę od początku nadawał się wyłącznie do mycia okien, nie mogę przy tym jednak nie wskazać na fakt, że dziś, gdy dziś za wspomnianego Michnika zabiera się, i to nadzwyczaj skutecznie, jakiś Bartosz Hojka, to mamy do czynienia z czymś co w sposób absolutnie idealny symbolizuje czasy, w których przyszło nam żyć. One bowiem tworzą kompletną fikcję, gdzie nikt nie jest tym kim się wydaje być, a już z całą pewnością Diabeł jeden wie, kto – niewykluczone zresztą, że jest to on sam – tak naprawdę pociąga za sznurki.

         Ciekawa jest natomiast bardzo owa historia, gdzie na jej początku, w roku 1989, ktoś Andrzejowi Wajdzie ze Zbigniewem Bujakiem i tym trzecim, którego nazwisko mi akurat wyleciało z pamięci, zlecił uruchomienie owego biznesu, a na jej końcu ktoś z kolei niejakiemu Bartoszowi Hojce kazał wziąć to wszystko za pysk. To jest parabola pierwszej klasy. Ale jest coś jeszcze ciekawszego, a mianowicie członek Rady Nadzorczej Agory, Wanda Rapaczyński i posiadaczka „złotej akcji”, do której Adam Michnik kieruje tak straszny zarzut zdrady, Helena Łuczywo.

        A ja się zastanawiam tylko, o kim tu w tym dzisiejszym tekście nie wspomniałem. Bo skąd? Bo jak?

PS. Pisząc ten tekst, zastanawiałem się, co porabia aktualnie Helena Łuczywo, jedna z najbogatszych osób w Polsce, poza oczywiście posiadaniem wspomnianej „złotej akcji”. I proszę sobie wyobrazić, że tu nie ma żadnych wiadomości. Była ona swego czasu redaktorem naczelnym „Tygodnika Mazowsze”, a potem redaktorem naczelnym "Gazety Wyborczej", a nawet prezesem Agory, by w końcu przejść na emeryturę. I to wszystko. Dziś natomiast Adam Michnik zgłasza do niej pretensję, że ona nic nie robi, gdy jej gazeta tonie. Przepraszam bardzo, ale to jest Zło.



środa, 24 listopada 2021

Czy Jane Fonda mogłaby dla wygrać dla Koalicji Obywatelskiej kolejne wybory?

 

       Jak pewnie zauważyliśmy, główny zarzut stawiany obecnej władzy, gdy ta próbuje odeprzeć atak zjednoczonych rosyjsko-białoruskich sił – specjalnie nie wspominam o tych biednych muzułmanach, którzy w tej grze są zaledwie uwięzionymi w swojej bezradności pionkami – jest taki, że owa władza nie dopuszcza na granicę dziennikarzy, którzy, gdyby uzyskali swobodę działalności, nie musieliby relacjonować doniesień białoruskiej propagandy, ale by nam powiedzieli jak jest naprawdę. A tak? No co oni mają robić? Przekazywać komunikaty rządowe? Nie żartujmy.

       Pisałem trochę o tym, nawiązując do tego, z czym świat miał do czynienia 50 lat temu przy okazji wojny w Wietnamie, kiedy to obecne na miejscu lewicowe media, wraz z celebrytami takimi jak choćby aktorka Jane Fonda, dla Ameryki tamtą wojnę przegrali. Pamiętamy wszyscy ów film, a przy okazji zdjęcie, które później stworzyło historię, na którym obserwujemy egzekucję żołnierza Viet Congu i które, jak podają wszelkie możliwe źródła, dało początek ostatecznej porażce. Rzecz w tym, że gdy wszyscyśmy – w tym i oczywiście ja – użalali się nad losem owego wychudzonego „nieszczęśnika”, nawet do głowy nam nie przyszło, że ten krótko wcześniej wymordował bez litości kilkadziesiąt cywilów, w tym całą rodzinę owego, znienawidzonego publicznie na kolejne dziesięciolecia, egzekutora.

        Wspomniałem też we wczorajszym tekście amerykańskich żołnierzy, głównie dwudziestolatków, wracających szczęśliwie do domu z tamtego piekła, których na lotniskach witału hordy oszalałych od owej lewackiej propagandy dzieci, wyłącznie po to by ich opluwać i wyzywać od morderców. Zakończyłem wczorajszy tekst wspomnieniem wywiadu, jaki z Richardem Nixonem przeprowadził Bob Greene, gdzie Nixon opowiedział jak to pewnego dnia, podczas publicznego wystąpienia, kiedy to Nixon ogłosił wycofanie kolejnych 25 tysięcy żołnierzy z Wietnamu, podeszło do niego jakieś dziecko, splunęło mu w twarz i jak najbardziej wyzwało od morderców.

        Nie znalazłem tam jednak w owym tekście miejsca na pewną historię związaną z popularną aktorką Jane Fondą, o której tu kilka lat temu, owszem, również pisałem. Chciałbym więc dzisiaj przypomnieć zaledwie fragment tamtego tekstu i tamto wydarzenie, tak byśmy zrozumieli, w jakim celu oni wszyscy dziś aż tak do nas apelują byśmy im pozwolili wziąć udział w tej wojnie.

 

       Oto Jane Fonda, słynna amerykańska aktorka, w Polsce znana niektórym choćby z tego, że w czasach PRL-u wsparła naszą tak zwaną „solidarnościową rewolucję”, w roku 1972 udała się z dwutygodniową wizytą do Hanoi, gdzie wzięła udział w starannie wyreżyserowanym na potrzebie komunistycznej propagandy teatrze, skutkiem czego wielu amerykańskich żołnierzy przytrzymywanych w wietnamskich więzieniach, zostało zamęczonych na śmierć. Nie będę tu opisywał tego wszystkiego, co ona przez te dwa tygodnie zrobiła i powiedziała. Kto będzie chciał, ma Internet, więc poradzi sobie i beze mnie. Chcę jednak wspomnieć jej wystąpienie po wielu już latach, w którym postanowiła przeprosić weteranów i ich rodziny, wprawdzie nie za to, za co powinna najbardziej, ale zaledwie za pewne nieistotne w całym kontekście zdjęcie. I wprawdzie nie do końca szczerze i bez większych istotnych konsekwencji, ale w na tyle charakterystyczny sposób, że pozwolę tu sobie ową wypowiedź zacytować:

Stało się to podczas ostatniego dnia mojego pobytu w Hanoi. Byłam tą wizytą fizycznie i emocjonalnie wykończona… Tłumacz powiedział mi, że żołnierze chcieli mi zaśpiewać piosenkę. Oni więc śpiewali, a on tłumaczył mi jej tekst. Była to piosenka o dniu, w którym w Hanoi na Placu Ba Dinh ‘Wujek Ho’ ogłosił niepodległość. Słuchałam tych słów: ‘Wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi; mają swoje prawa; wśród nich życie, wolność i niepodległość”. To są słowa, które Ho wypowiedział podczas tej historycznej uroczystości. Zaczęłam płakać i klaskać. Nie powinniśmy traktować tych ludzi jak wrogów. Dla nich ważne są dokładnie te same słowa co dla nas, Amerykanów… Zaśpiewałam z pamięci piosenkę ‘Day Ma Di’, napisaną przez południowowietnamskich studentów w proteście przeciwko wojnie. Oczywiście to moje śpiewanie było porażką, ale wszyscy i tak byli zachwyceni, że przynajmniej spróbowałam. Skończyłam śpiewać. Wszyscy się śmiali i klaskali, ja też… Opowiadam to najszczerzej i najuczciwiej jak potrafię: ktoś (nie pamiętam kto) podprowadził mnie pod ten karabin przeciwlotniczy, a ja, wciąż się śmiejąc i klaszcząc w dłonie, usiadłam. Nawet nie bardzo zastanawiałam się, gdzie siedzę. Zaczęły strzelać aparaty… Możliwe, że to wszystko było ustawione, że Wietnamczycy to wszystko tak zaplanowali. Tego się już nie dowiemy. Ale nawet jeśli tak było, nie mam do nich pretensji. Wszystko biorę na siebie. Jeśli faktycznie zostałam wykorzystana, sama do tego dopuściłam… owa dwuminutowa utrata zmysłów będzie mnie prześladowała już zawsze… Jednak fotografia istnieje i mówi sama za siebie, niezależnie od tego, co ja sama sobie wówczas robiłam, czy myślałam. Jest mi z tym bardzo ciężko. Wielokrotnie już przepraszałam żołnierzy i ich rodziny z powodu bólu, jaki im sprawiłam tą fotografią. Nie było nigdy moją intencją krzywdzić kogokolwiek”.

       Oczywiście głos kogoś takiego jak Jane Fonda, wzywający do tego by zabijać amerykańskich żołnierzy, i określający Richarda Nixona jako „nowego Hitlera”, musiał mieć dla owej szczególnej części amerykańskiego społeczeństwa pewne znaczenie, jednak mam nadzieję, że nikt z nas nie jest na tyle naiwny, by sądzić, że jakaś aktorka – choćby nie wiadomo jak ważna - mogła dojść do tego zupełnie sama. Nie ma takiego sposobu, by to ona była tam liderem. Zarówno bowiem Fonda, jak i to całe artystyczno-profesorskie towarzystwo, stali znacznie bliżej tych, którzy pluli, niż tych, którzy pluć kazali. A kim byli ci – możemy tylko przypuszczać. Podobnie jak możemy tylko przypuszczać, gdzie oni są dzisiaj, co porabiają, i jakie mają plany.

       Myślę jednak, że moja wiara w to, że są wynaturzenia, których naturalny bieg historii nie jest w stanie tolerować, jest słuszna. Że zawsze, prędzej czy później musi dojść do tego, że ludzie, choćby najbardziej zaczadzeni, się obudzą i otrząsną ze swego szaleństwa jak ze złego snu. Wprawdzie taka Jane Fonda akurat dobrym przykładem tego przebudzenia nie jest, natomiast zacytowane wyżej oświadczenie daję i nam pewną satysfakcję, i nadzieję na coś bardzo szczególnego. Otóż bardzo bym chciał doczekać dnia, kiedy – z jakiegokolwiek na dobrą sprawę powodu – Donald Tusk zostanie zmuszony do tego, by siąść i napisać coś, co się będzie zaczynało od takich słów: „Stało się to tuż po tym, jak przyjechałem do Smoleńska. Byłem tą podróżą fizycznie i emocjonalnie wykończony… Tłumacz powiedział mi, że rosyjski premier chciał mi coś powiedzieć. On więc mówił, a tłumacz tłumaczył mi jego słowa. I wtedy on mnie objął, a ja się przytuliłem do niego. Sam nie wiem, jak to się stało…”. I dalej w ten sam sposób. Mam nadzieję, że tego dożyję. Czego wszystkim – w tym również oczywiście jemu – życzę.

      Na koniec przytoczę pewną wypowiedź jednego z tych żołnierzy, którym udało się nie spotkać na swojej drodze Jane Fondy i jej protektorów, którego w dodatku nawet nikt nigdy ani nie opluł, ani nie zwymyślał, ale który swój żal w kwestii tego jak go powitano, gdy wrócił z Wietnamu, wyraził w sposób tak głęboki, że moim zdaniem wart zrelacjonowania:

Nikt mnie nigdy nie opluł. I nie znam nikogo, komu by się to przytrafiło. Chociaż…

W grudniu 1968 roku miałem 20 lat i właśnie, po 13 miesiącach zabijania, czołgania się we krwi i spieprzania przed pociskami, wróciłem do kraju, i kelnerka w barze na lotnisku w San Francisco odmówiła mi sprzedaży piwa, tłumacząc mi, że prawo stanowe zakazuje podawania alkoholu osobom poniżej 21 roku życia. A ja sobie myślę, że jeśli dla kogoś kto był dwukrotnie ranny i jedynie cudem nie umarł to nie jest obrazą, to ciekawe, co nią jest.

Uczciwie powiem, że już chyba wołałbym by ona mnie jednak opluła”.

A ja od siebie, już na sam koniec proponuję wszystkim, byśmy jednak zechcieli traktować historię jako naukę.



 

wtorek, 23 listopada 2021

Jebać Trumpa, jebać PiS, jebać nas?

 

      Gdzieś tak w okolicach Wszystkich Świętych trafiłem na którejś z amerykańskich facebookowych grup zdjęcie, którego autor najpierw zakupił dziewięć dyń, następnie, tam gdzie zwykle wycina się dyni oczy, nos i buzię, pracowicie wyciął literki, w taki sposób, by po odpowiednim uszeregowaniu owe dynie utworzyły napis „Fuck Trump”, by w końcu swoje dzieło sfotografować i z dumą umieścić na Facebooku właśnie. Gest ów zrobił na mnie wrażenie z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że jest coś zupełnie niezwykłego w tym, że w sytuacji gdy Donald Trump od niemal już roku funkcjonuje poza jakąkolwiek władzą, w tym również i tą, jaką daje popularność medialna, i jak wiele na to wskazuje, władzy tej już nie odzyska, są ludzie którzy żyją tak jakby on wciąż ich po nocach straszył. To jest naprawdę nie do uwierzenia, jak dla niektórych, dopóki wciąż żyje, a kto wie, czy i nie dopóki oni żyją, Donald Trump wciąż pozostaje autentycznym zagrożeniem.

      Drugi powód mojego zainteresowania tymi dyniami jest taki, że owo „Fuck Trump” do złudzenia wręcz przypomina nasze swojskie „Jebać PiS” i tu jak też zaczynam podejrzewać, że jeśli kiedyś jakimś cudem Prawo i Sprawiedliwość utraci władzę, sama partia wraz z nazwą zostanie przez odnowiony wymiar sprawiedliwości zdelegalizowany, a Jarosław Kaczyński zostanie przykładnie rozstrzelany, to ci, którzy dziś ozdabiają swoje miejsca pobytu ośmioma gwiazdkami, będą to robić w dalszym ciągu, a kto wie, czy napędzeni nową odwagą, nie zdecydują się na bardziej bezpośrednie „Jebać PiS”.

       Ale jest coś jeszcze, co prowadzi mnie do faktycznego tematu dzisiejszych refleksji, a mianowicie niezwykłego podobieństwa owych haseł. Trudno jest bowiem uwierzyć, że tamto „Fuck Trump” i nasze „Jebać PiS” powstały niezależnie od siebie, zupełnym przypadkiem i że to owo podobieństwo emocji w sposób zupełnie naturalny, i to niemal jednocześnie, stworzyło coś tak – przyznajmy – nośnego. Otóż, moim zdaniem, ten kto wymyślił te osiem gwiazdek – i wcale nie uważam, że był to popularny rapper Taco Hemingway, bo on był zaledwie wynajętym medium – stanowi część czegoś w rodzaju międzynarodówki idei i czynu i to ta właśnie międzynarodówka tak dziś sobie znakomicie w Polsce radzi. I to na całej linii, a nie, jakby można było sądzić, tylko tu w walce z PiS-em.

      Jak wszyscy obserwujemy od dłuższego już czasu, dobrzy ludzie nie są w stanie się nadziwić, jak to liberalna część politycznej sceny, plus stowarzyszeni z nią dziennikarze, oraz różnego rodzaju artyści, wręcz modlą się o to, by szturmująca naszą wschodnią granicę arabsko-ruska dzicz wreszcie skutecznie rozprawiła się z polskim wojskiem i policją, najlepiej przy pomocy takiej broni, która zapewniłaby komentującym odpowiednio atrakcyjny spektakl. Czytamy różnego rodzaju komentarze, słuchamy wystąpień polityków i nie możemy się nadziwić, jak to jest w ogóle możliwe, by w tak krótkim czasie osiągnąć taki poziom nienawiści w stosunku do było nie było ludzi, którzy nie robią nic poza bronieniem polskiej granicy przed wrogim atakiem, a przy okazji bronieniem swojego zdrowia i życia. Jak to jest możliwe, że w konfrontacji polskiego wojska z obcym agresorem, niektórzy z nas stają po stronie obcych. Dotychczas, wydawałoby się, tylko najbardziej mroczni żule demonstrowali bluzy z napisem ChWDP: wygląda na to, że już za chwilę zaczną je zakłądać prominentni politycy opozycji. Zadaję sobie te pytania i nagle, jakby w jakimś olśnieniu, uświadamiam sobie, że przecież my tu nie mamy do czynienia z niczym nowym. Przecież ledwo co pisałem tu o paszkwilu wypuszczonym przez stację TVN24 na Mariusza Kamińskiego, gdzie wspomniano powszechnie znany fakt, jak to Stany Zjednoczone przegrały swą historyczną wojnę w Wietnamie wyłącznie dzięki antyamerykańskiej propagandzie lewicowych – innych nigdy praktycznie nie było – mediów. Starsi z nas doskonale pamiętają tamten czas, w tym i to, jak bardzo powszechny kształt ówczesnej popularnej narracji przypominał to, co widzimy dziś tu u nas, i co widzielibyśmy w wersji turbo, gdybyśmy dopuścili na granicę liberalne media, politykó, czy celebrytów..

         Na ale i to nie wszystko, nie chodzi bowiem wyłącznie o nienawiść do własnego kraju, czy choćby nielubianej władzy. Podczas szczególnie nasilonej propagandowej dywersji w czasach Wietnamu miało oczywiście znaczenie, że prezydentem był Richard Nixon, podobnie jak znaczenie ma to, że dziś w Polsce władzę ma Prawo i Sprawiedliwość, a ci wszyscy co wspierają agresywne działania Rosji oraz Białorusi liczą na to, że porażka Polski w tym starciu pozwoli im odzyskać polityczną władzę. Tu jednak mamy też do czynienia z czymś znacznie bardziej autentycznym, a więc motywowanym ściśle ideologicznie współczuciem dla rzekomych ofiar owych reżimów. Tak jak Ameryka przełomu lat 60 i 70 nie mogła oderwać wzroku od płonących w ogniu napalmu biednych wietnamskich dzieci, oraz rozstrzeliwanych przez okrutnych Marines bojowników Viet Congu, tak samo dziś owa najbardziej zdegenerowana część Polski wpatruje się w oczy wygłodzonych irackich dzieci i zapuszczone twarze ich rodziców, pragnących niczego więcej ponad własne szczęście, i biega po podlaskich lasach w poszukiwaniu trupów.

        Otóż tu mamy również do czynienia z czymś co Amerykanie nazywają ideologiczną agendą i która od kilkunastu lat jest bardzo agresywnie realizowana od Waszyngtonu po Berlin, a ostatnio nawet i po Warszawę. We wspominanej tu niedawno książce Tuckera Carlsona jest fragment poświęcony interesom Marka Zuckerberga i w pewnym momencie trafiamy na następujące słowa:

Prawdopodobnie po to by zaszczepić się przeciwko ewentualnej krytyce ze strony elit, Zuckerberg postanowił zaangażować się w modne polityczne tematy. W roku 2013 uruchomił projekt o nazwie FWD.us w celu wspierania masowej imigracji. Grupa zorganizowała bardzo agresywny lobbying przeciwko działaniom służb imigracyjnych, naciskając na amnestię wobec 11 milionów imigrantów przebywających obecnie na terenie kraju, i dokładając do tego żądanie przyznania wszystkim im obywatelstwa i praw wyborczych”.

       Zajrzałem na internetową stronę owej organizacji i wszystko się jak najbardziej zgadza Już na samej górze widzimy zdjęcie jakiejś meksykańskiej, czy innej, z tego samego geograficznego kierunku, rodziny, ze szczególnie oczywiście wyeksponowanymi smutnymi oczami dzieci i słowa Zuckerberga:

Zapewnijmy wszystkim wolność realizowania swoich celów – nie tylko dlatego, że tak jest słusznie, ale dlatego, że im więcej ludzi ze swoich marzeń stworzy coś wielkiego, skorzystamy na tym wszyscy”.

       Proszę zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Mamy Marka Zuckerberga, jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na świecie oraz rok 2013, a więc czas, kiedy nikomu z nas nawet się nie śniło, że przyjdzie czas, że polscy politycy będą biegali po lasach szukacjąc uchodźców, a relacjonujący sprawę dziennikarze zachęcali owych uchodźców, by zaczęli wreszcie do polskich żołnierzy strzelać. Mija od tego czasu 8 lat, a ja nagle sobie uświadamiam, że to wszystko jest wyprodukowane w jednej fabryce. Mało tego: to jest jeden i ten sam produkt, a tym durniom wydaje się, że odkryli coś nadzwyczaj oryginalnego. Byłoby to oczywiście zabawne, gdyby nie to, że wiele wskazuje na to, że przeciwko temu złu nie ma obrony. Podczas rozmowy z dziennikarzem Bobem Greenem były już prezydent Nixon wspomina, jak to podczas przemówienia, w którym zapowiedział wycofanie kolejnych 25 tys. żołnierzy z Wietnamu, podeszła do niego może 15 letnia śliczna dziewczyna, krzyknęła "Ty morderco"  i splunęła mu w twarz. Czekajmy aż nasi dzisiejsi aktywiści zapoznają się z tą historią. Będzie o czym mówić.

 


sobota, 20 listopada 2021

Jak daleko z Białorusi do Wietnamu?

        Daję słowo, że ani mi w głowie było kontynuowanie wczorajszego tematu, zwłaszcza w odniesieniu do tego co nam proponuje telewizja TVN24, jednak dziś trafiłem na podaną przez wspomianą stację informację, że oto jakiś kierowca wyrzucił przez okno niedopałek papierosa, został za to zatrzymany przez policję i teraz drży o życie. Taki był tytuł owego newsa: „Wyrzucił przez okno samochodu niedopałek papierosa, grozi mu nawet pięć lat więzienia”. Tak się jednak składa, że kiedy już ta najmniej leniwa część odbiorców „całej prawdy cały dzień” zdecyduje się zajrzeć głębiej, okaże się, że człowiek, owszem, mosze pójść siedzieć, ale nie za ów niedopałek, tylko za to, że prowadził samochód mimo sądowego zakazu. Myśłę, że nie zaszkodzi tu, mimo że sprawa jest już zupełnie jasna, przytoczyć kawałek relacji stacji:

Przewodnik psa służbowego z bielskiej komendy, który razem ze swoim czteronożnym partnerem - owczarkiem niemieckim o imieniu Mania, patrolował dzielnicę Komorowice w poniedziałek, zareagował na zachowanie 34-letniego kierowcy bmw. Mężczyzna, stojąc na skrzyżowaniu na ulicy Piłsudskiego w oczekiwaniu na zmianę świateł, wyrzucił przez okno niedopałek papierosa. Policjant nakazał mu zjechać na pobocze. Po sprawdzeniu 34-letniego kierowcy w policyjnej bazie danych okazało się, że ma on trzyletni zakaz prowadzenia pojazdów”.

       Przeczytałem to coś i uznałem, że są jednak rzeczy, które we wczorajszym tekście się nie zmieściły, a których pominąć nam nie wolno. Otóż w momencie gdy audycja zatytułowana „Mario”, o któej było wczoraj, się rozpoczęło i na ekranie pojawił się ów zezol, bez słowa zapowiedzi zobaczyliśmy sceny z wojny w Wietnamie, niemal jakby żywcem wyjęte z filmu „Czas Apokalipsy”. Kiedy wszyscy zachodziliśmy w głowę, co do tamtej wojny może mieć Mariusz Kamiński, okazało się, że to co oglądamy, to zaledwie wprowadzenie do informacji, że Ameryka wówczas szczęśliwie dostała po nosie od Związku Sowieckiego wyłącznie przez to, że tam na miejscu w Wietnamie mogli przebywać dziennikarze i to dzięki nim amerykańskie społeczeństwo mogło też na bieżąco uzyskiwać informacje na temat tego jak to ten faszysta Nixon morduje biedne niewinne wietnamskie dzieci. Tak było wtedy na zachodnim froncie, no a dziś w Polsce, Kamiński nie pozwala dziennikarzom relacjonować tego, co tym razem pisowscy faszyści wyprawiają na granicy z Białorusią.

        To nie było wszystko. Jeszcze warto było wspomnieć i to, że jednym z głównych tematów przedwczorajszej audycji było to, że młody Kamiński podobno był zafascynowany działalnością jakiś „sztyletowców”, czy jakoś tak, terrorystycznej grupy działającej przeciwko czy to caratowi, czy nowej komunistycznej władzy, nie zrozumiałem, ale, owszem przez cały program mogliśmy oglądać nieustanne wstawki pokazujące zakrwawiony sztylet, jak rozumiem, porzucony przez Mariusza Kamińskiego.

         No ale nie o Kamińskim miało być, ale o stacji TVN24, wojnie w Wietnamie, no i o tym jak to tylko dzięki wolnym mediom, mogła w Wietnamie zapanować wieczna demokracja i jak to dzięki mediom zniewolonym przez rząd PiS-u, mogą na granicy z Białorusią umierać kobiety w ciąży i ich dzieci.

       Oczywiście można by było, jak to już robiliśmy tu nie raz, zastanawiać się, czy oni wiedzą że kłamią, ale dajmy sobie przynajmniej na jakiś czas z tym strasznym dylematem spokój. Proponuję natomiast byśmy sobie przypomnieli mój dawny tekst, dotyczący jak najbardziej wojny wietnamskiej i tego jednego akcentu, który w moim pojęciu stanowi wręcz symbol tego, z czym mamy do czynienia, gdy do akcji wchodzą media.


      Obejrzeliśmy wczoraj z synem słynny film Michaela Cimino „Łowca jeleni”. To znaczy, tak naprawdę obejrzało go moje dziecko, a ja sobie go zaledwie przypomniałem. Powiem szczerze, że nie wiem, jak to się stało, ale mimo że on ma już 26 lat, filmem interesuje się kto wie, czy nie bardziej ode mnie, ma stałe oko na wszystko, co się we współczesnej kinematografii dzieje, tego akurat, jak się nagle okazało, nie widział nigdy. Zasiedliśmy więc sobie odpowiednio wcześnie – film Cimino trwa pełne trzy godziny – przed telewizorem, no i zanurzyliśmy w owej absolutnie niezwykłej, prowadzonej niemal w zwolnionym tempie, narracji i nastąpiła cisza przerywana tylko niekiedy leciutkim pobrzękiwaniem szkła.

No i pojawiła się w pewnym momencie owa nieśmiertelna już chyba kwestia Wietnamu, z oczywiście kluczową w tym filmie sceną, kiedy to DeNiro i Walken zmuszeni są przez żołnierzy Vietkongu do gry w tak zwaną „rosyjską ruletkę”. I to wtedy właśnie syn mój niespodziewanie zapytał mnie, czemu ta wojna wciąż tak bardzo gryzie amerykańskie sumienia. Wytłumaczyłem mu wszystko najlepiej jak umiałem, zwracając oczywiście przede wszystkim uwagę na owo słynne zdjęcie, na którym szef południowowietnamskiej policji, generał Nguyễn Ngọc Loan, zabija strzałem w głowę swojego imiennika, żołnierza Vietkongu Nguyễn Văn Léma, a które to zdjęcie, w zgodnej opinii wielu komentatorów praktycznie zapewniło Ameryce ostateczną wietnamską porażkę. Popatrzmy:


       Kto wie, ten wie, a tym co nie wiedzą i są w tym momencie odpowiednio poruszeni, wyjaśnię, że owo zdjęcie – natychmiast zresztą podpisane słowem „morderstwo” oraz wyróżnione Nagrodą Pulitzera – na którym widzimy tego biednego przerażonego chłopaka, niemal dziecko, i mierzącego prosto w jego skroń bezwzględnego mordercę, zostało wykonane przez Eddiego Adamsa, reportera Associated Press i błyskawicznie rozesłane na cały świat z informacją, że oto do jakich wynaturzeń prowadzi amerykańskie zaangażowanie w Wietnamie. W konsekwencji, jak mówię, nie potrafiąc odpowiednio zareagować na ową publikację, Amerykanie zaczęli się stopniowo wycofywać z Wietnamu, ostatecznie oddając ów rejon Związkowi Sowieckiemu. To jednak, czego do dziś tak naprawdę większość z nas nie wie, to fakt, że ów biedny, tak okrutnie zamordowany chłopak z Vietkongu został chwilę wcześniej pojmany w pobliżu masowego grobu wypełnionymi 34 grobami cywilów, których dowodzony przez niego osobiście oddział właśnie pozabijał. On sam też, czego Loan był naocznym świadkiem, również osobiście, niemal chwilę wcześniej rozstrzelał pewnego południowowietnamskiego oficera wraz z jego żoną, 80-letnią matką, oraz trojgiem małych dzieci, tylko dlatego, że ten nie chciał mu powiedzieć, jak obsługiwać czołg. Tuż po aresztowaniu, Lém oświadczył, że jest bardzo dumny z tego co zrobił, a w tej sytuacji Loan stracił cierpliwość i Léma rozstrzelał. Ktoś mi teraz pewnie powie, że nie wolno zabijać i ja się oczywiście z tym zgadzam, natomiast uważam, że zachowując owo przykazanie w pamięci, ważne jest też to, by wiedzieć. Bo nie wiedzieć, to też grzech. I to niekiedy bardzo ciężki.

I proszę sobie teraz wyobrazić, że gdyby nie dociekliwość mojego dziecka, to i my byśmy się dziś nie dowiedzieli o tym, co najciekawsze, a więc to co najczęściej przychodzi później. Otóż skończyliśmy oglądać film, syn mój rzucił się do komputera, no i co się okazało? Po paru kolejnych miesiącach mianowicie generał Loan został ciężko postrzelony, w wyniku czego musiano amputować mu nogę. W trakcie oblężenia Sajgonu, kiedy wojna już się praktycznie zakończyła, przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, gdzie próbował prowadzić normalne życie, jako właściciel niewielkiej pizzerii. Niestety, w roku 1991 został rozpoznany, jego tożsamość została ujawniona publicznie i ostatecznie, po tym, jak na ścianach restauracji zaczęły pojawiać się napisy w rodzaju: „We know who you are, fucker”, przeszedł na emeryturę. Zmarł na raka w roku 1998. I proszę sobie wyobrazić, że w tym oto momencie na scenę wchodzi autor słynnego zdjęcia, reporter Associated Press, Eddie Adams ze swoim zamieszczonym po śmierci Loana w magazynie „Time”, a dziś już skutecznie zapomnianym oświadczeniem, w którym pisze:

Na tym zdjęciu zginęło dwoje ludzi, ten partyzant, ale też GENERAŁ NGUYEN NGOC LOAN. Generał zastrzelił partyzanta Vietkongu ze swojego rewolweru, a ja zabiłem generała swoją kamerą. Uważam, że fotografia bywa najpotężniejszą bronią na świecie. Ludzie jej wierzą, podczas gdy w rzeczywistości ona kłamie. I nie trzeba przy niej nawet manipulować. Ukazuje ona tylko część prawdy. A to co moje zdjęcie ukryło, to kwestia: ‘Co ty byś zrobił tego upalnego dnia na miejscu generała, gdyby zdarzyło ci się ująć przestępcę tuż po tym, jak ten z zimną krwią zamordował jednego, a może dwoje, czy troje Amerykanów’… Owo zdjęcie zniszczyło jego życie. Co ciekawe, Loan nigdy nie miał do mnie o nie pretensji. Powiedział mi kiedyś, że pewnie gdybym to nie ja je zrobił, zrobiłby je ktoś inny. Ja jednak już nigdy nie przestałem mieć wyrzutów sumienia w stosunku do niego i jego rodziny... Kiedy umarł, wysłałem kwiaty z dopiskiem: ‘Przepraszam i dziś już tylko płaczę’”.

Ja zdaję sobie sprawę z tego, że sytuacja zrobiła się trochę dziwna. Z jednej strony mamy ten film, a więc, jak by nie patrzeć, najczystszy pop, z drugiej owo zdjęcie, gdzie, choćbyśmy nie wiem, jak się starali, widzimy kogoś, kto z całkowicie spokojną twarzą strzela człowiekowi w głowę, no a ja na to wszystko zaczynam opowiadać jakieś tam naprawdę zupełnie nieistotne anegdoty. Dobra więc, stoję wobec tych zarzutów z odsłoniętą piersią i proszę o jeszcze. Proszę mi też jednak pozwolić powtórzyć to, co powiedziałem już nieco wcześniej: naprawdę nigdy nie zaszkodzi wiedzieć.

piątek, 19 listopada 2021

O tym jak upaść tak by już nie wstać

       Powiem szczerze, że nie wiem jak to się mogło stać, ale gdy wczoraj wieczorem skończyłem pracę i zasiadłem przed telewizorem, by zobaczyć, jak się mają sprawy, córka moja poinformowała mnie, że już za chwilę będziemy oglądać telewizję TVN24, a w niej program „Czarno na białym”, z którego dowiemy się co za swoimi wypielęgnowanymi paznokciami chowa minister w rządzie Prawa i Sprawiedliwości, Mariusz Kamiński. Pierwsza moja myśl była taka, że to jest naprawdę niezwykłe, jak TVN24 na zmianę z „Gazetą Wyborczą” raz za razem ogłaszają publikację kolejnych sensacji na temat ważniejszych polityków wspomnianego Prawa i Sprawiedliwości, podczas gdy z drugiej strony, daję słowo, ale ja nie słyszałem, by telewizja TVP.Info, czy nawet owa nędza, wpolityce.pl, wpadli na pomysł by próbować zainteresować opinię publiczną tajną historią Moniki Olejnik, czy Michała Szczerby. Czyżby nie musieli?

      Obejrzałem jednak solidarnie z moim dzieckiem ów program i proszę sobie wyobrazić, że nie dowiedziałem się z niego ani tego, że Mariusz Kamiński w młodości doprowadził do samobójstwa koleżankę ze szkoły, ani że w późniejszym okresie swojej kariery popadł w alkoholizm, ani że w czasie gdy PiS nie był przy władzy otworzył sutenerski interes... nic z tego. Okazało się, że TVN24 przygotował, cholera wie, czemu akurat dzisiaj, materiał z którego wynika, że Mariusz Kamiński to pisowskie bydle. I tyle. No i może jeszcze to, że TVN24 zawsze musi u siebie zatrudniać przynajmniej jednego zezowatego prezentera.

         O czym oni tam opowiadają, daję słowo, że nie ma najmniejszego znaczenia, to natomiast co robi wrażenie, to zapowiadany od początku zestaw osób, które podobno – taka jest zapowiedź – znały Kamińskiego i się z nim przyjaźniły, a dziś opowiedzą nam o tym, jak on się fatalnie zmienił i z bojownika o wolność i demokrację zmienił się w nazistę.  A teraz uwaga. Oto przed nami materiał robiący wrażenie próby sparodiowania jakiegoś żałosnego dokumentu z Netflixa, w którym świadkowie oskarżenia to przede wszystkim (naprawdę, przede wszystkim) dziennikarz tygodnika „Polityka”, Piotr Pytlakowski, o którym Wikipedia pisze co następuje:

Piotr Pytlakowski jest synem Jerzego Pytlakowskiego i Sabiny z domu Wiernik (1918–1990), która pochodziła z rodziny żydowskiej i była siostrą pisarki Ireny Szymańskiej. Jej rodzice – Róża i Szymon – zostali zamordowani w czasie Holocaustu. Ukończył zaoczne zawodowe studium nauk politycznych dla dziennikarzy przy Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Pracował m.in. w „Nowej Wsi”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Gazecie Wyborczej”, „Życiu Warszawy”, „Życiu”, a od 1997 związany jest z tygodnikiem „Polityka”, gdzie zajmuje się dziennikarstwem śledczym i problematyką kryminalną. Jest związany z ruchem Obywatele RP.

       A zatem mamy pierwszego świadka oskarżenia w procesie wytoczonym przez telewizję TVN24 Mariuszowi Kamińskiemu: jakiegoś Żyda, który najpierw ukończył „zaoczne zawodowe studium nauk politycznych dla dziennikarzy przy Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, następnie został dziennikarzem pisma „Nowa Wieś”, by skończyć jako dziennikarz jedynego realnie autentycznie post-komunistycznego tygodnika „Polityka”, oraz działacz ruchu Obywatele RP, który dziś w stacji TVN24 występuje jako ktoś kto, jako podobno jego dawny przyjaciel,  wyjaśni nam, kim tak naprawdę jest Mariusz Kamiński.

        Zanim przejdziemy do następnych świadków oskarżenia przedstawionych nam przez TVN24, popatrzmy na samego Mariusza Kamińskiego i wspomnijmy zaledwie fakt, że mówimy o człowieku, który, mając zaledwie 16 lat, został umieszczony w zakładzie poprawczym za „zbeszczeszczenie pomnika Armii Czerwonej”, a dwa lata później, gdy miał lat 18, został aresztowany za „stawianie czynnego oporu podczas demostracji” oraz wyrzucony z liceum, a potem zapisał się w naszej świadomości tak jak się zapisał. A zatem z jednej strony mamy Kamińskiego, a z drugiej... Pytlakowskiego z „Nowej Wsi”,

         Pytalakowski w materiale TVN24 zajmuje najwięcej miejsca, natomiast zdecydowanie na doczepkę pojawia się jakieś gówno urodzone, jak sądzę, za rządów Waledemara Pawlaka, przedstawione jako dziennikarz TVN24. Bez znaczenia.

        To jednak co zrobiło na mnie wrażenie największe, to obecność w tej bandzie trojga Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Czemu tak? Otóż tak się składa, że ze względu na zaszłości mojej żony owa Kluzik jest naszą bliską znajomą i ja o niej wiem więcej niż bym wiedzieć chciał. Otóż jest tak, że owa Joanna Kluzik-Rostowska w roku 1983 zdała maturę, jak wielu jej znajomych poszła na studia, by następnie poznać jakiegoś frajera, przerwać naukę, wyjechać do Warszawy i tam się zacząć urządzać. Czytając jej biogram w Wikipedii, dowiaduję się, że ona w latach 80. „współpracowała” z  „Tygodnikiem Mazowsze” oraz „innymi pismami”. A ja się zastanawiam, jak owa „współpraca” wyglądała i co z niej wynikało. Ile ona tam tekstów opublikowała. Owszem, ja wiem, jaką karierę zrobiła Kluzik-Rostowska po roku 1989, natomiast wcześniej, kiedy za mazanie po ruskich pomnikach Mariusz Kamiński był wyrzucany ze szkoły i trzymany w poprawczaku, co ona robiła? Przepraszam bardzo, ale ja nie jestem w stanie uwierzyć, że ona – wbrew temu co opowiada w tym paszkwilu na Kamińskiego – była jego przyjaciółką, razem z nim walczyła w Lidze Republikańskiej, a on dla niej to był – tu szyderczy śmiech – zwykłym Mario.

        Jak znam Joannę Kluzik-Rostowską, to, przepraszam bardzo, bo to jak by nie było koleżanka, ale niech ona może się zamknie. Ona jest byłą przyjaciółką Mariusza Kamieńskiego, a on jest dla niej „Mario”, tak samo jak ja mogę mówić o Donaldzie Trumpie „Donnie”, czy – by przybliżyć nieco sytuację do miejsca, w którym znalazła się Joanna Kluzik-Rostowska – o ruskim prezydencie Putinie „Pucio”.

        W czym rzecz? Otóż to truchło WSI postanawia wypuścić materiał, który ostatecznie ma znieść ze sceny Mariusza Kamińskińskiego, i do tej roboty wynajmuje jakiegoś Żyda z PRL-owskiego tygodnika „Nowa Wieś” oraz Joannę Kluzik-Rostowską, a więc kogoś kto nigdy w życiu nie wyszedł poza rolę rzepa, który się uczepił czyjejś nogawki. Przepraszam bardzo, ale – głupio mi to mówić – faktycznie nie mamy z kim przegrać.

 


środa, 17 listopada 2021

Ile można dostać w Kaliszu za bycie głupim?

      Przyznać muszę, że gdy wczoraj dotarła do mnie informacja o tym że Wojciech Olszański vel Jabłonowski poszedł siedzieć, ucieszyło mnie to niemal tak samo jak wiadomość wcześniejsza, a więc ta, że ów komediant został zatrzymany, doprowadzony i ładnie sfotografowany na tym krzesełku. Czemu tak? Otóż mam tę swoją wstydliwą słabość, że niektóre funkcjonujące publicznie osoby do tego stopnia działają mi na nerwy, że w swojej bezradności nie jestem w stanie pozbyć się tego marzenia, by zobaczyć ich jednoznacznie i do końca pokonanych, a wspomniane krzesło i te kraty znakomicie owo marzenie wypełniają. Tak na marginesie, to jest też powód dla którego kolejna z wczorajszych wiadomości, ta mianowicie że zmarł Kamil Durczok, wcale mnie nie ucieszyła, a wręcz przeciwnie zmartwiła jak jasna cholera.

       A zatem, powtórzę raz jeszcze, bardzo mnie cieszy myśl o tym, że ten bezczelny idiota siedzi za kratami i z pewnością nie jest tam traktowany z jakąś szczególną atencją. Ktoś zapyta, skąd ta pewność. Stąd mianowicie, że nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że jeśli najpierw prokuratura, a następnie sąd w Kaliszu uznały za stosowne Olszańskiego posadzić, to nie w wyniku fachowej oraz do końca sprawiedliwej oceny jego winy, ale ze względu na polityczne zapotrzebowanie. A skoro tak, to nie wyobrażam też sobie, by przy tego rodzaju zmowie, oni się zatrzymali w pół drogi i mu darowali choćby jedną chwilę z tych trzech miesięcy. A zatem, jeszcze raz – miło mi bardzo widzieć jak Olszański dostał po uszach, tak samo jak byłoby mi miło widzieć, jak po uszach dostaje nawet nie Nowak, Tusk, Komorowski, czy Sikorski, którzy prawdopodobnie zasługują nie tylko na trzymiesięczny areszt, ale ciężki pobyt w ruskich kazamatach, ale choćby cała banda znanych nam tak zwanych aktywistów, którzy od 10 już z górą lat, kiedy to najpierw ruszyli z bon motem „Krwawa Mary i Zimny Lech”, a dziś szarpią się z policją 10 każdego miesiąca i przebierają nogami nie mogąc się doczekać aż do tych dwojga dołączy ten trzeci, wywołują w dobrych ludziach najgorsze instynkty.

       Poszedł więc Olszański siedzieć, ja mam z tego powodu satysfakcję, natomiast świadomość tego, że on nie tylko padł ofiarą swojego skretynienia, ale przede wszystkim zmowy między skorumpowanymi sądami a rządzącą elitą, ową radość skutecznie mi psuje. O co konkretnie poszło? Otóż trafiłem dziś na portalu wpolityce.pl na informację o owych trzech miesiącach aresztu, a w niej na takie kwiatki: „antysemiccy prowokatorzy”, „nawoływanie do nienawiści”, „sąd w całości podzielił argumentację prokuratury”, „żaden inny środek zapobiegawczy nie jest w stanie zagwarantować prawidłowego toku postępowania karnego w tej sprawie”,  „obawa matactwa procesowego ze strony podejrzanych oraz ukrycia się, a nawet ucieczki w celu uniknięcia odpowiedzialności karnej”, „grupa dopuściła się działań, które skutkować mogły wykreowaniem negatywnego wizerunku Polski na arenie międzynarodowej”, etc. Przepraszam bardzo, ale co to ma być? Ja bym zdecydowanie bardziej wolał, by na to co się stało, prokuratora, sąd, oraz prawicowe media zareagowały jednym, prostym, niemal jak z Marqueza, zdaniem: „Siedzisz baranie, nie przez to żeś złodziej, ale przez to, żeś głupi” i tyle. Każde dodatkowe słowo w tym wypadku to zwyczajny skandal, a te zacytowane wyżej, to skandal nad skandale. Ja mam uznać, że Olszański siedzi, bo „dopuścił się działań, które skutkować mogły wykreowaniem negatywnego wizerunku Polski na arenie międzynarodowej”? Tacy Franek Starczewski, Babcia Kasia, czy Klaudia Jachira, że już nie wspomnę o tych wszystkich europosłach, którzy kompromitują Polskę, gdziekolwiek wypluta przez nich ślina wyląduje, kreują ów negatywny wizerunek od rana do wieczora i co? Czy kaliska prokuratura się na to oburza?

        Również wczoraj odezwał się publicznie człowiek, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem, a który jest podobno nawet pisarzem, o nazwisku Bartek Sabela, i wygłosił następujące oświadczenie: „Polsko zniknij proszę, przestań istnieć, spierdalaj jak najdalej razem ze swoimi flagami, godłami, hymnami, granicami i dumną historią”.

         Proszę więc bardzo o wyjaśnienie mi, jaki inny środek zapobiegawczy poza aresztowaniem na trzy miesiące jest w stanie zagwarantować „prawidłowy tok postępowania karnego w sprawie”, oraz uniknięcie „matactwa procesowego ze strony podejrzanego oraz ukrycia się, a nawet ucieczki w celu uniknięcia odpowiedzialności karnej”, gdy chodzi o Bartka Sabelę? Zachęcam też przy okazji do zastanowienia się, jak by potraktowali owego Bartka kaliscy prokuratorzy i sędziowie, gdyby on ten swój ciekawy komunikat nieco przeedytował i wyszłoby mu coś takiego:

Izraelu zniknij proszę, przestań istnieć, spierdalaj jak najdalej razem ze swoimi flagami, godłami, hymnami, granicami i dumną historią

      I teraz właśnie bardzo bym chciał się też dowiedzieć, w jaki to sposób ów Bartek Sabela jest lepszy od Wojciecha Olszańskiego, który aktualnie siedzi za kratami i czeka na wyrok, który już z całą pewnością został ustalony i który z całą pewnością wybije mu z jego durnego łba te wszystkie popisy, a jego kolegom też da coś do myślenia. Pewnie się tego nie dowiem, i to mnie smuci, ale najbardziej mi szkoda tego że nie ma żadnego sposobu, byśmy się mogli zająć również tym co się zagnieździło w głowach tych co wspomnianego Bartka Sabelę stworzyli.



wtorek, 16 listopada 2021

O tym co wiemy, co wiedzieć możemy i o czym wiedzieć nam nie trzeba

       Mam tu pod nosem nadzwyczaj interesującą książkę wydaną przez znanego nam watykańskiego dziennikarza oraz publicystę Vittorio Messoriego pod prostym tytułem „Cud”, w której opisuje on nam  historię prawdopodobnie najlepiej udokumentowanego dochodzenia w sprawie cudu właśnie „przywrócenia natychmiastowo i ostatecznie” nogi 23-letniemu Miguelowi Juanowi Pellicerowi. Noga ta, złamana kołem wozu, a później zaatakowana przez gangrenę, została hiszpańskiemu chłopakowi odcięta w publicznym szpitalu w Saragossie i zakopana na cmentarzu szpitalnym, by po dwóch latach zostać cudownie przywrócona dzięki wstawiennictwu Maryi. Jak mówię, to co się zdarzyło w roku 1640 w Saragossie, to być może najlepiej udokumentowany oraz potwierdzony wieloma świadectwami  cud właśnie, a mimo to jednocześnie, jak sądzę, coś o czym większość z nas zwyczajnie nie słyszało.

      Po przeczytaniu owej książki, gdzie, powtarzam, wszystko, wraz z wszelkimi koniecznymi dowodami przedstawione jest czarno na białym, skonsultowałem się z zaprzyjaźnionym księdzem i zapytałem go jak to jest, że coś tak wielkiego jak owo zdarzenie z Saragossy pozostaje całkowicie nieznane, podczas gdy raz na jakiś czas słyszymy o kolejnych świętych, czy choćby błogosławionych, których wstawiennictwo dokonało rzeczy niezwykłych, a owe wydarzenia pozostają w świadomości wielu. Odpowiedział mi ów ksiądz, że nawet i tu, jak w wielu innych miejscach i sytuacjach, mamy do czynienia z tak zwanym „block busting” gdzie wygrywa ten silniejszy, bardziej agresywny, czy zwyczajnie bardziej obrotny. A cud z Saragossy został w tym miejscu w którym jest do dziś, bo najwidoczniej nie miał wystarczająco silnych promotorów.

         Brzmi to wszystko oczywiście nie najładniej, choć z drugiej strony myślę, że jeśli tu akurat jest aż taka konkurencja, to tym bardziej musi to oznaczać, że mamy do czynienia z towarem naprawdę pierwszej klasy. A skoro tak, to niech będzie jak jest. Niech oni konkurują, a nasza wiara niech rośnie.

         Przypomniałem sobie tamtą historię oraz związaną z nią rozmowę, podczas niedawnego pobytu w Przemyślu, a konkretnie na pewnym symbolicznym bardzo grobie w wiosce Tarnawce, tuż obok miasta. Proszę sobie mianowicie wyobrazić, że tam, w owych Tarnawcach znajduje się takie miejsce:

 


         Od razu wyjaśniam, że to co tu widzimy to jest to co pozostało po domu rodziny niejakich Kurpielów. Owe ruiny są upamiętnione specjalną tablicą, natomiast poza nimi tuż obok znajduje się zaledwie krzyż oraz coś takiego:

 


           Co tam się stało, że mimo tej nędzy, znajdziemy w tym miejscu ową tablicę? Oto, proszę sobie wyobrazić, że podczas II Wojny Światowej wspomniani wyżej państwo Kurpielowie przechowywali w owym dziś już kompletnie zrujnowanym majątku 25 Żydów, których jedynym schronieniem na wypadek ewentualnego nieszczęścia było to przedziwne miejsce pokazane wyżej. Niestety stało się tak, że któregoś dnia miejscowi Ukraińcy donieśli Niemcom o tym co owi Kurpielowie wyprawiają, no i w efekcie wszyscy Żydzi zostali ze swojej nory wyciągnięci, następnie – co ciekawe przez tych samych Ukraińców – niemal wszyscy rozstrzelani, a po nich oczywiście wzięto się za samych Kurpielów. Co ciekawe, wojnę przeżyło sześcioro dzieci Kurpielów, oraz dwóch czy trzech Żydów, którym udało się uciec, w tym, jak słyszę, przyszły minister oraz premier w komunistycznym rządzie, Zbigniew Messner.

        No i to tyle. Jeszcze jedna historia z tamtych dziwnych lat. A ja sobie myślę, że z jednej strony to naprawdę ciekawe, że historia małżeństwa Kurpielów i owych 24, czy 25 Żydów nie jest powszechnie znana, a z drugiej strony nie zapominajmy, że ów czas to były setki, jeśli nie tysiące takich historii i trudno jest bardzo, by każda z nich znalazła tu swoje miejsce. Tak samo akurat by swoje miejsce znalazł tu wśród nas każdy cud, uczyniony za wstawiennictwem tego czy owego świętego, czy nawet samej Matki Boskiej.

         A ja już na sam koniec tych rozważań, chciałbym zakomunikować, że w roku 2010 Kurpielowie zostali pośmiertnie uhonorowani przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżami Kawalerskimi Orderu Odrodzenia Polski, a Prezydent podpisał nadanie krzyża tuż przed swoją tragiczną śmiercią w katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Dopiero trzy lata później Kurpielowie zostali odznaczeni medalem „Sprawiedliwi wśród Narodów Świata”, nadawanym przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie.

         No i znów pojawia się pytanie, czemu tak mało wiemy o cudzie z Saragossy. Odpowiedź jest prosta i znajduje się w historii z Tarnawiec spod Przemyśla.


czwartek, 11 listopada 2021

Kurwa, czyli koniec złudzeń

 

      O wybryku aktorki Kurdej-Szatan zamierzałem tu już napisać kilka dni temu, jednak po kilku zdaniach wstępu, uznałem że to nie ma sensu i to co napisałem wywaliłem w kosmos. Jak się jednak okazuje stara prawda, że co ma wisieć nie utonie, to jednak faktycznie prawda i oto pojawił się bardzo wyraźny powód, bym dla owej nieszczęsnej kobiety i jej sytuacji jakieś miejsce tu jednak znalazł. Jestem pewien, że większość z nas zna doskonale tło całego zdarzenia, na wszelki wypadek przypomnę. Otóż pani Kurdej-Szatan obejrzała gdzieś w Sieci jakiś fejkowy film na którym polskie służby graniczne rzekomo znęcają się nad jakimś dzieckiem próbującym sforsować granicę z Białorusią i dostała takich nerwów, że na swoim profilu na Instagramie zamieściła coś takiego:

      KURWA !!!!!!!!!! KURWA !!!!!!!!!!!!!!!! Co tam się dzieje !!!!!!!! To jest kurwa ‘straż graniczna’ ????? ‘Straż’ ?????????? To są maszyny bez serca bez mózgu bez NICZEGO !!!! Maszyny ślepo wykonujące rozkazy !!!!! Kurwa !!!!!! Jak tak można !!!!!!! Boli mnie serce boli mnie cała klatka piersiowa trzęsę się i ryczę !!!!!!! Mordercy !!!!! Chcecie takiego rządu wciąż ????? Który zezwala na takie rzeczy wręcz rozkazuje tak się zachowywać ??????? Kurwa !!!!!!!!

      Czemu tak naprawdę ona to zrobiłą, tego nie wiemy i wiedzieć nie będziemy. Czy ona rzeczywiście tak się zdenerwowała? Możliwe. Czy była pijana i od tego pomieszalo się jej w główce? Też niewykluczone. A może po prostu uznała, ze jest dobry moment, by popisać się swoją bezkompromisową wrażliwością i zabłysnąć w towarzystwie. Całkiem prawdopodobne. Faktem jest, że ów wybuch zrobił pewną medialną karierę, w następstwie czego, zanim Kurdej zorientowała się, że popełniła błąd i wpis usunęła, on już został wielokrotnie powielony i okazało się, że jest problem. Dziś jest tak, że nie dość że TVP zakończyła z Kurdej współpracę, co, jak się dowiadujemy, może ją kosztować stratę 5 tys. zł dziennnie, podobny ruch zapowiada Polsat, to jeszcze na jej biedną głowę wlazł prokurator i diabli wiedzą, co z tego wyniknie. Widząc co się dzieje Kurdej, najpierw ostrożnie przeprosiła za użycie brzydkich słów, a następnie, czując że to zbyt mało, wydała kolejne oświadczenie, w którym już ze łzami w oczach przeprosiła za wszystko i zapewniła, że ona polskie służby graniczne bardzo szanuje, jest im wdzięczna za ich ciężką pracę i bardzo prosi, by oni nadal strzegli polskich granic.

      To jest najnowsze doniesienie, a jednocześnie powód, dla którego postanowiłem jednak o Kurdej-Szatan tu napisać. Otóż prawicowe media, w reakcji na oświadczenie Kurdej, wpadło w prawdziwą ekscytację, przede wszystkim szydząc z niej, że patrzcie państwo, jak to ja prezes Kurski postawił do pionu, ale również przytaczając całą serię komentarzy internautów, którzy na Kurdej nie pozostawiają suchej nitki, informując ją, że skoro jest taka głupia, to niech teraz cierpi. Wspomniane media cytują kolejne komentarze, często nadzwyczaj brutalne, a wszystko z sugestią, że Internet ocenił postawę Kurdej właściwie, a w szczerość jej przeprosin nie wierzy i ma je głęboko w nosie.

      A ja, proszę sobie wyobrazić zajrzałem we wspomniane miejsce, przeczytałem serię owych komentarzy i okazuje się, że sytuacja jest o wiele bardziej interesująca. Otóż zdecydowana większość reakcji na oświadczenie Kurdej to nie pełen satysfakcji rechot tak zwanych „prawych”, ale to są głosy osób, dla których ona dotychczas była pierwszej bróby gwiazdą i bohaterem. Tam nie ma niemal nic innego jak pełne wściekłości rozczarowanie, że ona się dała zastraszyć „nazistowskim PiSdzielcom” i przez swoje tchórzostwo i koniunkturalizm zniszczyła tak piękną historię. W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że ci ludzie, zanim ona się wycofała ze swoich słów, zdążyli sobie je oprawić w ramki i powiesić nad łóżkiem.

      Czytam te komentarze i mam wrażenie, że wreszcie udało mi się uzyskać odpowiedź na od pewnegpo czasu dręczące mnie – a wiem, że nie tylko mnie – pytanie, czemu politycy związani z opozycją zachowują się jakby postanowili postanowić zbiorowe samobójstwo. Czemu wszystko to co oni robią, próbując odzyskać władzę, jest tak bardzo pozbawione nie tylko logiki, ale zwykłego instynktu samozachowawczego? Z pewnością nie raz zachodziliśmy tu w głowę, czemu nawet w sytuacjach, w których naprawdę wypadałoby zachować szczególną czujność, oni nie dość że sami szarżują wręcz nieprzytomnie, to jeszcze z owego szarżowania uczynili metodę. Czemu wreszcie Donald Tusk, a więc ktoś kto wydawało się został tu wezwany, żeby zrobić porządek z najgorszym elementem w partii, tak by oni przestali ją ciągnąć w dół i przynajmniej zaczęli robić wrażenie, że są elementem poważnej polityki, zachowuje się jeszcze głupiej i jeszcze bardziej irracjonalnie od Sławomira Nitrasa, Borysa Budki, czy Michała Szczerby.

      Otóż, czytając pełne wściekłego rozczarowania reakcje pod oświadczeniem Kurdej-Szatan, dochodzę do wniosku, że my zwyczajnie nie mamy pojęcia, jak bardzo ów elektorat, na wezwanie którego Donald Tusk wrócił do Polski, nie życzy sobie jakichkolwiek cywilizowanych gestów ze strony swoich przywódców. My sobie nie zdajemy sprawy z tego, jak bardzo dla nich każde wypowiedziane przez Kurdej-Szatan słowo stanowiło potwierdzenie tego, że ich życie ma sens. Mam nagle bardzo silne przekonanie, że być może nawet 90% sympatyków Platformy Obywatelskiej, to nawet nie tyle ludzie którzy nienawidzą PiS-u, ale to są ludzie, dla których cały świat to ta wywrzeszczana na cały świat „KURWA!”. To są ludzie, którzy rzeczywiście, słysząc wiadomość że Jarosław Kaczyński jest chory, upijają się ze szczęścia,  w przekonaniu, że tym razem on już na pewno umrze. To są ludzie, których Barbara Kurdej-Szatan, wycofując się ze swoich słó na temat polskich żołnierzy, zdradziła.

      Jakie płyną z tego wnioski. Otóż wniosek jest moim zdaniem jeden. Platforema Obywatelska – bo tak naprawdę można mówić tylko o niej – jeśli idzie o prowadzenie polityki, ma bardzo ciasno związane ręce. Wspomniany Donald Tusk, ale też wszyscy jego bardziej i mniej eksponowani medialnie rycerze, nie mają absolutnie jakiegokolwiek innego wyjścia, jak zachowywać się jak banda skończonych idiotów. I nawet jeśli założymy, że większość z nich to wcale nie są wieksi durnie od ich kolegów z PiS-u, to oni – nie będąc właśnie głupi – wiedzą, że element, który oni sobie przez te wszystkie lata wychowali, jest tak straszliwie moralnie i intelektualnie zdemoralizowany, że on zwyczajnie nie zniesie choćby jednego kroku wstecz. Dziś, jak widzimy i słyszymy, prawdopodobnie pod wpływem nowych rozkazów z Niemiec, zarówno Donald Tusk, jak i wielu polityków opozycji, zadeklarowało warunkowe poparcie dla polityki, którą polski rząd prowadzi wobec kryzysu na granicy. Z tego co sam zdążyłem zaobserwować, jedyne głosy tak zwanego „rozsądku” pojawiły się ze strony Janiny Ochojskiej, Sylwi Spurek, oraz Wielkiej Trójcy. Głupio mi to mówić, ale ponieważ póki co mamy tak zwaną demokrację, mamy też wybory, a skoro tak, to są małe szanse, by Ochojska, Spurek, Onet, TVN24, oraz Agora były w stanie stworzyć siłę polityczną, która zagospodaruje elektorat wypluty przez Platformę Obywatelską i pozbawi Prawo i Sprawiedliwość parlamentarnej większości. No bo co by to miała być za siła? Partia pod nazwą Kurwa?

PS. Tak się składa, że w związku z dzisiejszym świętem, uznaliśmy za stosowne udać się w rejony sprawdzone i do niedzieli będę w Przemyślu. W związku z tym, spotkamy się dopiero w poniedziałek. Pozdrawiam świątecznie.



wtorek, 9 listopada 2021

Tucker Carlson: Ship of Fools

 

Wspomniałem tu parę dni temu książkę Tuckera Carlsona, z której dowiedziałem się o zaangażowaniu Marka Zuckerberga w kwestii planu sprowadzenia do Stanów Zjednoczonych możliwie największej liczby migrantów, tak by im zapewnić obywatelstwo oraz wyborcze prawa, jak rozumiem po to, by Demokraci już nigdy w historii kraju nie utracili władzy. Pomijając jednak wspomnianą kwestię, uważam że zarówno sam Carlson, jak i owa książka, zasługują na większą uwagę.  Pomyślałem więc sobie, że z myślą o czytelnikach tego bloga, przetłumaczę jeden z jej fragmentów i przedstawię tutaj, choćby po to, byśmy sobie przypomnieli pewną katastrofę sprzed lat. O której też tu było. Bardzo proszę.

 

 

      W marcu 1911 roku w fabryce odzieżowej Triangle Shirtwaist na Dolnym Manchatanie wybuchł pożar. Śmierć poniosło blisko 150 osób, niemal połowa wyskakując z górnych pięter na ulicę. Pożar spowodował jeden z pracowników, wyrzuciwszy tlący się niedopałek do kosza ze ścinkami materiału, jednak tak wysokiej liczby ofiar można było uniknąć. Właściciele firmy, w celu ochrony przed złodziejami, założyli kłódki na wyjściowe drzwi i w ten sposób robotnicy - głównie kobiety - zostali uwięzieni w płomieniach. Ci którym udalo się wydostać na korytarz, utknęli wśród ciał tych co uciekli jako pierwsi. Dziesiątki osób zostało zdeptanych. Tych kilku, którzy dotarli do byle jak skonstruowanych schodków przeciwpożarowych poniosło śmierć, gdy te oderwały się od ściany budynku.

      Pożar w Triangle Shirtwaist został uznany za wielkie nieszczęście, najbardziej tragiczny pożar w historii ówczesnego Nowego Jorku, ale już wkrótce zyskał złą sławę na całym świecie, jako metafora wykorzystywania ludzkiej pracy. Na temat owego pożaru napisano dziesiątki książek oraz wydano niezliczoną ilość broszur. Miedzynarodowy Związek Zawodowy Pracowników Kobiecego Przemysłu Odzieżowego w efekcie pożaru stał się jedną z najpotężniejszych organizacji związkowych na świecie. Przez dziesięciolecia to co się wydarzyło w fabryce Triangle Shirtwaist służyło jako protestacyjne hasło wszelkich postępowych organizacji.

      A teraz przenieśmy się o sto lat do przodu. MZZPKPO, rozwiązany w latach 1990, od dawna już nie istnieje. Podobnie też jednak przestały istnieć tamte idee. Miliony ludzi na całym świecie pracują w fabrykach, jednak zbyt często się już o nich nie słyszy. Pomyśłmy, co by się stało, gdyby podobny do Triangle Shirtwaist pożar wybuchł w, powiedzmy, fabryce Iphone’a w Chinach? Czy kogokolwiek by to obeszło? Znamy odpowiedź.

      Telefon, ktory trzymasz w tej chwili w kieszeni, został prawdopodobnie wyprodukowany w Chinach przez tajwańskiego Foxconna, największą elektroniczną firmę na świecie. Robotnicy, którzy go zmontowali zarobili przy nim niecałe dwa dolary za godzinę pracy. Nawet uwzględniając chińskie standardy, to bardzo niewiele. Pracownicy Foxconna, którzy produkują IPhony, aby sobie pozwolić na kupno takiego sprzętu, musieliby pracować grube miesiące.

      Praca w Foxconnie jest żmudna i cieżka, a brutalna presja ze strony kierownictwa nieustanna. Robotnicy informują, że nierzadko wielu z nich musi pracować 24 godziny bez przerwy. Wedle różnych relacji, ludzie są bici przez nadzorców. Rok 2010 wśrod pracowników Foxconna zapoczątkował długą serię samobójstw.

      Ludzie się wieszali, zażywalli truciznę, wyskakiwali z okien. Media podjęły temat dopiero po dwóch latach, kiedy  około 150 pracowników Foxconna w fabryce w Wuhan dostało się na dach fabryki i zagroziło, że jeśli warunki pracy nie ulegną poprawie, popełnią zbiorowe samobójstwo. Kierownictwo firmy zareagowały rozciągając poniżej siatki.

      Smutne to wszystko. A mimo to, kiedy słyszeliśmy po raz ostatni wypowiedź jakiegokolwiek polityka, który by wstawił się za robotnikami w fabrykach Apple’a, by nie wspomnieć o prowadzeniu jakichkolwiek prac legislacyjnych? Kiedy ostatnio słyszeliśmy o społecznie zorientowanych hipsterach z Brooklynu, którzy zorganizowali protest przed posiadłością  prezesa Apple’a Tima Cooka?

      Nigdy, oczywiście. A to dlatego, że Apple, podobnie jak każdy inny wielki pracodawca w Ameryce, kupił sobie od sekty kulturowego liberalizmu milczenie. Apple ma prezesa homoseksualistę o nadzwyczaj modnych poglądach społecznych. Firma nieustannie wygłasza oświedczenia na temat zielonej energii i jest bardzo hojnie zasilana przez lokalnych partnerów. Apple publicznie protestował przeciwko imigracyjnej polityce administracji Trumpa. Firma prezentuje rodzaj postępowości, który bardzo się liczy na Brooklynie. A to wystarczy,  by nie dopuścić do jakiejkolwiek debaty na temat warunków pracy w fabrykach Foxconna.

[...]

      W międzyczasie anonimowi robotnicy, ktorych ciężko niedoceniana praca pozwoliła Apple’owi uzyskać rynkową wartość na poziomie biliona dolarów żyją w śmierdzących sypialniach w miastach, ktorych nazw nie potrafimy nawet wymówić i w swej rozpaczy popełniają samobójstwa.

      Czterdzieści lat temu cierpienie chińskich robotników poruszyłoby obecne wśród elit poczucie uczciwości i sprawiedliwości, bogate gospodynie domowe z Upper East Side potraktowałyby je jako argument do społecznego zaangażowania. Celebryci podczas swoich występów w telewizji zabraliby w ich sprawie głos. Z pewnością ktoś by też wspomniał o nich w swojej mowie oscarowej.

      Dzisiejsza klasa rządząca milczy, a tak naprawdę ma to wszystko w nosie. Liberałowie postrzegają Apple’a jako szczyt technicznego geniuszu. Biznesowe praktyki firmy nie są nawet tolerowane, one są celebrowane. Absolwenci uniwersytetów biją się między sobą, by otrzymać pracę w tych smutnych sklepach ze sprzętem, tylko po to, by móc się pokazać w coraz to innych, równie idiotycznych firmowych koszulkach i sprzedać komuś laptopa. Wszystko to jest tak oczywiste, a jednocześnie tak bardzo świeże.

      W roku 1974 dziennikarz Studs Terkel opublikował książkę  zatytułowaną „Working”, autentyczną relację opowiedzianą przez różnych ludzi w związku z ich pracą. Terkel to stary socjalista z Chicago, który jednak przez większą część swojej książki trzyma swoje poglądy dla siebie. Oddaje głos ludziom. Jeden z jego bohaterów opowiada jak to jest być operatorem dźwigu, inny mówi o swoim życiu portiera w bloku mieszkalnym. Książka stanowiła okno na świat, o którym elity wiedziały bardzo niewiele. Były jednak zainteresowane.

      „Working” stało się wielkim bestsellerem, następnie przerobionym na musical na Broadwayu. Część muzyki do sztuki napisał słynny piosenkarz James Taylor. Sztuka otrzymała pięć nominacji do Nagród Tony. Liberałowie uwielbiali ową książkę, bo ukazywała ona godność ludzkiej pracy.

      Gdyby „Working” ukazało się dzisiaj, ile jej egzemplarzy udałoby się sprzedać w Brookline lub w Marin County? Nie na tyle dużo, by w ogóle usprawiedliwić jej wydanie. O ile oczywiście wspomniany operator dźwigu nie byłby w trakcie zmiany płci, lub nie walczył z władzami imigracyjnymi w sprawie wizy, której ważność właśnie się skończyła, współczesne elity nawet by się nie zainteresowały.



Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...