Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienie. Pokaż wszystkie posty

środa, 19 września 2018

Brzezina


Ponieważ dziś i jutro mam tu pewne sprawy do załatwienia, nie będę przez ten czas wrzucał tu nic nowego, no ale żeby tak już nie zlekceważyć kompletnie ludzi, od których tyle dostaję, to wklejam Wam tu (i tylko tu) jeden z rozdziałów mojej książki o markach, dolarach i pewnym biustonoszu. Bardzo to piękna historia, w sam raz na te nerowe czasy i na ten piekny, późno-letni dzień. Bądźcie zdrowi.

     Podczas jednego z naszych wakacyjnych pobytów u pana Kurowskiego w Rycerce, rozmowa zeszła na Sławatycze, i opowiedziałem naszemu gospodarzowi o tym, jak to Dziadek miał piękny prostokąt brzozowego lasu, z równie pięknym kwadratem polany, które całym swoim sercem starannie pielęgnował, a które dla mnie – wówczas jeszcze dziecka – stanowiły coś bardzo bliskiego autentycznemu rajowi. Opowiedziałem mu o tym lesie, o tej łące i w końcu też o tym, jak to Dziadek się w końcu bardzo postarzał, stracił zdrowie i siły, no i w ciągu zaledwie paru lat z lasu nie zostało ani jedno drzewo.

     Rycerka to wieś położonych w górach,  a  więc konsekwentnie pan Kurowski, jako jej stały mieszkaniec, to najprawdziwszy góral, z całą tą tradycyjną góralską oprawą, z której przede wszystkim, już od pierwszego wejścia, można zobaczyć przydomowy tartak, a jednym z głównych tematów rozmów są tak zwane kubiki drewna. Kiedy on słyszał o tym, jak to mojemu dziadkowi okoliczni ludzie wycieli cały las, wpadł w szał, jakiego ani wcześniej ani już nigdy później obserwować nie miałem okazji. To wtedy, prawdopodobnie po raz pierwszy raz w życiu zrozumiałem, jak świętą rzeczą jest to coś, co nosi tradycyjną nazwę własności.  

      Bardzo był na tych złodziei zły nasz gospodarz Stefan Kurowski i myślę, ze gdyby dziś – o ile on oczywiście jeszcze żyje – ktoś mu przypomniał naszą rodzinę, to on by nas kojarzył tylko z tą historią. Historią o tym, jak to pewien stary człowiek na Górnym Podlasiu miał piękną brzezinę, i kiedy pod koniec życia zaniemógł, mu tę brzezinę drzewo po drzewie okoliczni mieszkańcy rozkradli.

      Właśnie tak. Brzezinę. Moja obsesja na punkcie tamtego lasu z dzieciństwa jest tak silna, że ile razy na przykład mam okazję oglądać wspaniały film Andrzeja Wajdy pod tym właśnie tytułem, widzę las mojego dziadka. Nie był to duży las. Dziś mi jest oczywiście bardzo trudno powiedzieć, ile tam trzeba było zrobić kroków, by przejść go całego wzdłuż i wszerz, zwłaszcza że kiedy tam spędzałem czas, byłem bardzo małym dzieckiem i wszystko siłą rzeczy wydawało się większe i bardziej nieprzeniknione, jednak faktem jest, że już nawet i wtedy wiedziałem, że to nie jest duży las. Ot taki zwykły prostokąt lasu, jakie możemy spotkać wszędzie na tamtych terenach.

      Jeździliśmy tam oczywiście na grzyby, a przez to, że obok był jeszcze ów kwadrat łąki, każdego roku przychodził czas, kiedy trzeba było się tam pojawić i uczestniczyć w tak zwanych sianokosach, i w tym co później nieuchronnie następowało, w grabieniu i zbieraniu tego co zostało skoszone i wywożeniu do wykorzystania już w domu, na gospodarstwie. Pamiętam, że te wyjazdy miały niezmiennie bardzo uroczysta oprawę, a więc zabieraliśmy ze sobą kanapki, ugotowane na twardo jajka, ogórki, pomidory, no i – co może i najważniejsze – herbatę z cytryną w butelkach po jakimś winie, zawsze zatkaną zrobionym z gazety korkiem. Wszędzie panował odpowiedni upał, dorośli pracowali przy sianie, a my, czyli ja z moim kuzynem Józkiem, albo próbowaliśmy zbierać grzyby, albo najskuteczniej jak tylko było można, zbijaliśmy bąki.

      Do dziś nie wiem, jakie było tego wytłumaczenie, ale, gdy idzie o grzyby, lasy, które rosły w pobliżu były bardzo zdecydowanie wyspecjalizowane. W naszym lesie rosły głównie prawdziwki, w lesie z jednej strony kurki, a w lesie nieco dalej tak zwane kraśniaki. No i oczywiście, jak to dzieci, mieliśmy zwyczaj, by je wszystkie nazywać, czy to Prawdziwkowem, czy to Kraśniakowem, czy wreszcie Kurkowem.

      Ja zdaję sobie jak najbardziej sprawę z tego, jak są powszechnie odbierane opowieści wędkarzy, czy grzybiarzy odnośnie ich niewiarygodnych osiągnięć, jednak skoro już opowiadam o tej mojej brzezinie, a nie chciałbym opuścić ani jednego wartego wspomnień elementu, nie mam wyjścia i muszę wspomnieć o pewnym niezwykłym grzybobraniu, które zapisało się w mojej pamięci.

      Otóż któregoś dnia we dwójkę z moim kuzynem – do dziś zresztą moim wielkim przyjacielem –  wzięliśmy niewielki woreczek, który nam z reguły służył do grzybobrań, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy na Poręby, co stanowiło wówczas tradycyjną nazwę owego świętego miejsca. Pochodziliśmy po tym lesie, znaleźliśmy parę grzybów, następnie zwiedziliśmy lasy okoliczne, potem wróciliśmy do naszego Prawdziwkowa, pokręciliśmy się jeszcze przez chwilę i ruszyliśmy do domu. I oto przy samym wyjściu, natrafiliśmy na najprawdziwszy wysyp najprawdziwszych, nomen omen, prawdziwków. Pamiętam, że niemal wszystkie były raczej nieduże, często jeszcze ledwo co brązowe, i było ich tak strasznie duzo, że zbierając je nawet nie musieliśmy się podnosić z kolan. Napchaliśmy nimi caly ten nasz woreczek… no i w tym momencie zaczął się kłopot, bo ich było jeszcze bardzo dużo, a myśmy nie mieli w co ich zbierać.

       Zaczęliśmy więc następnie z nich wrzucać do kapturów naszych kurtek, a kiedy i te kaptury już nie wystarczały, zdjęliśmy koszule i zrobiliśmy z nich takie zawiniątka, które też napełniliśmy grzybami. Wreszcie, kiedy już nie umieliśmy wpaść na żaden nowy pomysł, z bólem serca na resztę machnęliśmy ręką i wróciliśmy do domu.

       Powiem szczerze, że nie bardzo wiem, czemu ze wszystkich moich dziecięcych wspomnień z pobytu w Sławatyczach, to grzybobranie zapamiętałem tak dokładnie. Myślę, że to ów nastrój obfitości tak mnie dziwnie ustawił. Jak tamten sen, również jeszcze z tamtych czasów, jak to mam te swoje pięć, czy osiem lat, idę sobie brzegiem Bugu i co chwila gdzieś w trawie znajduję zgubione przez kogoś pieniądze. Tu jakaś złotówka, a tu pięć złotych, tu znowu jeszcze dwa złote – a wszystko tylko dla mnie. Na lody. I na nic więcej. I tylko dla mnie.

       Dziś już po mojej Brzezinie nie ma jednego śladu. Ani drzewa, ani krzaczka. Ani nawet wspomnienia. Byłem tam jakiś czas temu, i powiem szczerze, że nie potrafiłem nawet uczciwie rozpoznać, gdzie on wtedy, ów las, sobie tak pięknie rósł. Zupełnie jakby mi się coś poprzestawiało w głowie i zaszedłem w jakieś kompletnie obce sobie miejsce. Okropne. Naprawdę okropne. Jak jakiś cholera uniwersytet, czy co?

Podczas jednego z naszych wakacyjnych pobytów u pana Kurowskiego w Rycerce, rozmowa zeszła na Sławatycze, i opowiedziałem naszemu gospodarzowi o tym, jak to Dziadek miał piękny prostokąt brzozowego lasu, z równie pięknym kwadratem polany, które całym swoim sercem starannie pielęgnował, a które dla mnie – wówczas jeszcze dziecka – stanowiły coś bardzo bliskiego do autentycznego raju. Opowiedziałem mu o tym lesie, o tej łące, i w końcu też o tym, jak to Dziadek się w końcu bardzo postarzał, stracił zdrowie i siły, no i w ciągu zaledwie paru lat z lasu nie zostało ani jedno drzewo.


     Rycerka to wieś położonych w górach,  a  więc konsekwentnie pan Kurowski, jako jej stały mieszkaniec, to najprawdziwszy góral, z całą tą tradycyjną góralską oprawą, z której przede wszystkim, już od pierwszego wejścia, można zobaczyć przydomowy tartak, a jednym z głównych tematów rozmów są tak zwane kubiki drewna. Kiedy on słyszał o tym, jak to mojemu dziadkowi okoliczni ludzie wycieli cały las, wpadł w szal, jakiego ani wcześniej ani już nigdy później obserwować nie miałem okazji. To wtedy, prawdopodobnie po raz pierwszy raz w życiu zrozumiałem, jak świętą rzeczą jest to coś, co nosi tradycyjna nazwę własności.  

      Bardzo był na tych złodziei zły nasz gospodarz Stefan Kurowski i myślę, ze gdyby dziś – o ile on oczywiście jeszcze żyje – ktoś mu przypomniał nasza rodzinę, to on by nas kojarzył tylko z tą historią. Historią o tym, jak to pewien stary człowiek na Górnym Podlasiu miał piękną brzezinę, i kiedy pod koniec życia zaniemógł, mu tę brzezinę drzewo po drzewie okoliczni mieszkańcy rozkradli.

      Właśnie tak. Brzezinę. Moja obsesja na punkcie tamtego lasu z dzieciństwa jest tak silna, że ile razy na przykład mam okazję oglądać wspaniały film Andrzeja Wajdy pod tym właśnie tytułem, widzę las mojego dziadka. Nie był to duży las. Dziś mi jest oczywiście bardzo trudno powiedzieć, ile tam trzeba było zrobić kroków, by przejść go całego wzdłuż i wszerz, zwłaszcza, ze kiedy tam spędzałem czas, byłem bardzo małym dzieckiem i wszystko siłą rzeczy wydawało się większe i bardziej nieprzeniknione, jednak faktem jest, ze już nawet i wtedy wiedziałem, że to nie jest duży las. Ot taki zwykły prostokąt lasu, jakie możemy spotkać wszędzie na tamtych terenach.

      Jeździliśmy tam oczywiście na grzyby, a przez to, że obok był jeszcze ów kwadrat łąki, każdego roku przychodził czas, kiedy trzeba było się tam pojawić i uczestniczyć w tak zwanych sianokosach, i w tym co później nieuchronnie następowało, w grabieniu i zbieraniu tego co zostało skoszone i wywożeniu do wykorzystania już w domu, na gospodarstwie. Pamiętam, że te wyjazdy miały niezmiennie bardzo uroczysta oprawę, a więc zabieraliśmy ze sobą kanapki, ugotowane na twardo jajka, ogórki, pomidory, no i – co może i najważniejsze – herbatę z cytryną w butelkach po jakimś winie, zawsze zatkaną zrobionym z gazety korkiem. Wszędzie panował odpowiedni upał, dorośli pracowali przy sianie, a my, czyli ja z moim kuzynem Juzkiem, albo próbowaliśmy zbierać grzyby, albo najskuteczniej jak tylko było można, zbijaliśmy baki.

      Do dziś nie wiem, jakie było tego wytłumaczenie, ale, jak idzie o grzyby, lasy, które rosły w pobliżu były bardzo zdecydowanie wyspecjalizowane. W naszym lesie rosły głównie prawdziwki, w lesie oz jednej strony kurki, a w lesie nieco dalej tak zwane kraśniaki. No i oczywiście, jak to dzieci, mieliśmy zwyczaj, by je wszystkie nazywać, czy to Prawdziwkowem, czy to Kraśniakowem, czy wreszcie Kurkowem.

      Ja zdaję sobie jak najbardziej sprawę z tego, jak są powszechnie odbierane opowieści wędkarzy, czy grzybiarzy odnośnie ich niewiarygodnych osiągnięć, jednak skoro już opowiadam o tej mojej brzezinie, a nie chciałbym opuścić ani jednego wartego wspomnień elementu, nie mam wyjścia i musze wspomnieć o pewnym niezwykłym grzybobraniu, które zapisało się w mojej pamięci.

      Otóż któregoś w dwójkę z moim kuzynem – do dziś zresztą moim wielkim przyjacielem –  wzięliśmy niewielki woreczek, który nam z reguły służył do grzybobrań, wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy na Poręby, co stanowiło wówczas tradycyjną nazwę owego świętego miejsca. Pochodziliśmy po tym lesie, znaleźliśmy parę grzybów, następnie zwiedziliśmy lasy okoliczne, potem wróciliśmy do naszego Prawdziwkowa, pokręciliśmy się jeszcze przez chwilę i ruszyliśmy do domu. I oto przy samym wyjściu, natrafiliśmy na najprawdziwszy wysyp najprawdziwszych, nomen omen, prawdziwków. Pamiętam, że niemal wszystkie były raczej nieduże, często jeszcze ledwo co brązowe, i było ich tak strasznie duzo, ze zbierając je nawet nie musieliśmy się podnosić z kolan. Napchaliśmy nimi caly ten nasz woreczek… no i w tym momencie zaczął się kłopot, bo ich było jeszcze bardzo duzo, a mysmy nie mieli w co je zbierać.

       Zaczęliśmy więc nastepne z nich wrzucać do kapturów naszych kurtek, a kiedy io te kaptury już nie wystarczały, zdjęliśmy koszule i zrobiliśmy z nich takie zawiniątka, które też napełniliśmy grzybami. Wreszcie, kiedy już nie umieliśmy wpaść na żaden nowy pomysł, z bólem serca na resztę machnęliśmy ręką i wróciliśmy do domu.

       Powiem szczerze, ze nie bardzo wiem, czemu ze wszystkich moich dziecięcych wspomnień z pobytu w Sławatyczach, to grzybobranie zapamiętałem tak dokładnie. Myślę, że to ów nastrój obfitości tak mnie dziwnie ustawił. Jak tamten sen, również jeszcze z tamtych czasów, jak to mam te swoje pięć, czy osiem lat, idę sobie brzegiem Bugu i co chwilę gdzieś w trawie znajduję zgubione przez kogoś pieniądze. Tu jakaś złotówka, a tu pięć zloty, tu znowu jeszcze dwa złote – a wszystko tylko dla mnie. Na lody. I na nic więcej. I tylko dla mnie.

       Dziś już po mojej brzezinie nie ma jednego śladu. Ani drzewa, ani krzaczka. Ani nawet wspomnienia. Byłem tam jakiś czas temu, i powiem szczerze, ze nie potrafiłem nawet uczciwie rozpoznać, gdzie on wtedy, ów las, sobie tak pięknie rósł. Zupełnie jakby mi się coś poprzestawiało w głowie i zaszedłem w jakieś kompletnie obce miejsce. Okropne. Naprawdę okropne. Jak jakiś cholera uniwersytet, czy co?



        



Wspomniana książka dziś niestety jest już tylko do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, no ale czemu nie? To jest też zaledwie parę kliknięć stąd.
        

wtorek, 18 września 2012

Dla Karola Szostak-Gąsienicy - z podziwem, wdzięcznością i tęsknotą

Podczas niedawno przeżywanych przeze mnie i mojego kolegi Gabriela Maciejewskiego Targów Książki w katowickim „Spodku”, Gabriel spytał jednego z czytelników, którzy wciąż przystawali obok naszego stoiska, żeby sobie z nami porozmawiać, czy pamięta zimę roku 1979, no i mnie zamurowało. Bo tak się złożyło, że tamta zima jest wciąż dla mnie czymś absolutnie cudownym. I świadomość, że i on i ją wspólnie na swój sposób przeżyliśmy, nawet nie mając pojęcia o swoim istnieniu, zrobiła na mnie wrażenie. Proszę posłuchać.
Ów koniec roku był zupełnie niezwykły. Ciepło jakby była wiosna, ani śladu śniegu – Cyrhla rok 1979. Zbliżał się Nowy Rok – ten właśnie rok – a myśmy chodzili bez rękawiczek, bez czapek, bez kurtek, a ponieważ nikt z nas akurat i tak nie miał w planach jeździć na nartach, zieleń traw na stokach robiła jak najbardziej miłe wrażenie.
A stało się tak, że pewna nasza koleżanka z roku, Ala Ulicka, swego czasu zapoznała gdzieś kilku Niemców z Berlina Zachodniego – szczerych komunistów, o podejściu do życia i świata wyjętym prosto z nauk grupy Baader-Meinhoff, no i tej właśnie zimy oni wszyscy postanowili wsiąść w swój mikrobus VW i przyjechać nim do Polski na ferie zimowe. Do Zakopanego właśnie. A myśmy, naszą grupą, mieli do nich dołączyć.
Dziś już ani nie pamiętam imion tych ludzi, ani też za bardzo, jak wyglądali; mam wrażenie, że wszyscy trzymali fason typowych przedstawicieli rozczochranej niemieckiej ultra-lewicy, byli niezwykle sympatyczni, no i chyba była z nimi jakaś dziewczyna. Nie wiem też, o czym mogliśmy z nimi rozmawiać, zakładając, że w obawie przed rękoczynami tematów politycznych trzeba było unikać. To akurat pamiętam, że pewnego razu, któryś z nich powiedział mi, że Baader faktycznie był jakiś dziwny, natomiast co do Urliki Meinhoff – pełny szacunek. Ale, jak mówię, byli to niezwykle mili, weseli i życzliwi ludzie.
Ciekawa sprawa, bo mimo iż ten pobyt na Cyrhli ani nie był zbyt długi, ani nie obfitował w jakieś szczególne przygody, no i mimo że od niego upłynęło już ponad 30 lat, pamiętam z niego stosunkowo dużo. Ot, choćby i coś takiego. Już zaraz na początku pobytu, nasi Niemcy zainteresowali się trochę owymi energicznymi panami, którzy, kiedy oni szli sobie Krupówkami, nieustannie ich zaczepiali i proponowali wymianę pieniędzy. Powiedzieliśmy im, w czym rzecz, na co oni zażyczyli sobie, by ich nauczyć, jak się po polsku mówi „fuck off”. Od tego czasu, ile razy do któregoś z nich podchodził kolejny cinkciarz z hasłem „change money”, nieodmiennie słyszał bardzo wyraźne, wypowiadane z bardzo silnym naciskiem na „r” – „spierdalaj”. Ja oczywiście już wtedy wiedziałem, że to jest raczej głupie, jednak świadomość, że oni w ten sposób – całkowicie bezkarnie – zwracali się do oczywistych i naturalnych współpracowników wszelkich służb, dodawała mi pewnej otuchy.
Pamiętam też, jak któregoś dnia Niemcy zażyczyli sobie, że oni się muszą wykąpać i wszyscyśmy się udali do znajdującej się jak najbardziej w Zakopanem miejskiej łaźni. Myśmy oczywiście czuli się dość nieswojo, natomiast jak idzie o Niemców, ci błyskawicznie rozebrali się do rosołu i ruszyli na poszukiwanie pryszniców. I w tym momencie zorientowali się, że tylko oni są tam zwykłymi, spragnionymi czystości turystami, natomiast cała reszta, to wyłącznie smutna, podpierająca ściany banda gołych pedałów. No więc to pamiętam bardzo dobrze. Jak nasi Niemcy stamtąd wiali. Bardzo to było zabawne.
Najlepsze jednak zdarzyło się w Nowy Rok. Jak mówię, koniec roku był niezwykle ciepły, natomiast tak się jakimś cudem przyrody stało, że kiedy obudziliśmy się 1 stycznia, na zewnątrz było jakieś minus 30, a wszystko było skute lodem i pokryte śniegiem. W ciągu kilku zaledwie godzin przyszedł ten front i wszystko dosłownie unieruchomił, w tym oczywiście samochód Niemców.
Przede wszystkim, okazało się, że dziurka od kluczyka do drzwi jest wypełniona lodem i klucz po prostu nie wchodzi. Z tym jednak poradzili sobie łatwo przy pomocy jakiegoś preparatu w sprayu. Kiedy już jednak udało im się dostać do środka i uruchomić silnik, okazało się, że samochód nie ruszy, bo skutkiem owego strasznego mrozu, koła ich samochodu, nie dość że były przysypane śniegiem, to jeszcze przymarzły do ziemi, i wyglądało na to, że żadna siła ich nie ruszy. Wszyscyśmy się bardzo nabiedzili, by jakoś je od tego lodu oderwać, jednak bez efektu.
Ponieważ to były góry, Niemcy nagle spostrzegli, że pod jakąś chałupą obok leży pełno desek, a więc wypożyczyli te deski i spróbowali tego swojego biednego vana unieść przy pomocy tych desek. Na nic. I wtedy to właśnie ujrzeliśmy tych dwóch stojących nieopodal starszych już górali, przyglądających się całej scenę z nieukrywaną pogardą i obrzydzeniem. Nie wiem, jak długo oni nas obserwowali, jak się biedzimy z tymi deskami, jednak w pewnym momencie, zniecierpliwieni, obaj ruszyli w naszym kierunku, i jeden z nich wydał rozkaz: „Łostowcie to!” Niemcy posłusznie odłożyli deski, wszyscyśmy się od volkswagena grzecznie odsunęli, natomiast obaj górale ustawili się – jeden z przodu samochodu, drugi z tyłu – złapali auto od dołu… no i je podnieśli. I przestawili obok.
To jednak nie koniec. Już jakby w ramach swoistego bonusu, widząc nasze zbaraniałe twarze, jeden z nich wykonał bardzo charakterystyczny gest, najpierw stukając się palcem w czoło, a potem wskazując na swój biceps, powiedział co następuje: „Bo to csa mieć tu, a nie tu”. Oczywiście wszystkośmy ładnie Niemcom przetłumaczyli. By rozumieli na czym polega tryumf rozumu nad siłą…
To było piękne! Naprawdę piękne. Co jednak musi zostać powiedziane już na sam koniec, to to, że na pożegnanie, jeden z tych górali powiedział nam, że się nazywa Karol Szostak Gąsienica i że to on na igrzyskach w St. Moritz w Szwajcarii w roku 1928 złamał nartę, co sprawiło, że być może nie wygrał swojego biegu. Proszę sobie wyobrazić, że ja już wtedy znałem tę historię, a więc kiedy on nam się przedstawiał, świetnie wiedziałem z kim rozmawiam. Pisząc dziś ten tekst, poszukałem go sobie w Wikipedii, i stąd wiem, że zmarł w roku 1996, przeżywszy niemal 90 lat.
Karol Szostak-Gąsienica. Człowiek, który pewnego noworocznego dnia, razem ze swoim kolegą góralem, oderwał od skutej lodem ziemi przymarznięty niemiecki mikrobus Volkswagen. O tak! Jakby rzecz polegała tylko na tym, by splunąć. I żeby ta ślina spłynęła po zbaranianych niemieckich twarzach. A ja byłem tego oniemiałym świadkiem.

Tradycyjnie już, ponawiam swoje komunikaty. Po wspomnianych na początku tej notki katowickich targach Gabriel zostawił u mnie w domu całą kupę zarówno „Liścia”, jak i „Elementarza”. Jeśli ktoś ma ochotę kupić jedną lub drugą z tych naprawdę bardzo ciekawych książek, zapraszam. Obiecuję każdą z nich ładnie podpisać i wysłać na własny koszt. „Liść” za 40 zł., a „Elementarz” za jedyne 30. Obok znajduje się odpowiedni numer konta. Wszyscy, którzy obie książki już wielokrotnie przeczytali i kolejnych kupować nie zamierzają, mogą łaskawie wspomóc ten blog w inny sposób. Pod tym samym numerem konta. Dziękuję.

wtorek, 17 lipca 2012

Coł koł kiem

Jak już chyba parę razy tu wspominałem, następna książka nie będzie się rozliczała z niczym. To będzie tylko szmer, z nadzieją taką, że uda mi się go tak zintensyfikować emocją, że każdy znajdzie w nim coś dla siebie. Piszę ją więc sobie pomaleńku i liczę, że jeśli w międzyczasie nie popadnę w kompletną ruinę, a i zdrowie pozwoli, jesienią wszystko będzie gotowe. Akurat żeby kto sobie zażyczy, miał coś do czytania, gdy za oknem śnieg. Proszę rzucić okiem na jeden z rozdziałów. Może być?

W latach mojego szczenięctwa, katowicki Pałac Młodzieży nosił dumne imię Bolesława Bieruta. Szczerze powiedziawszy, wcale nie jestem pewien, czy Bolesław Bierut wciąż nie patronował tej kulturalnej, sportowej i edukacyjnej placówce jeszcze pod koniec lat 80-tych. Oczywiście w tamtym czasie Bierut był już mocno passe, ale nie wydaje mi się, by ktokolwiek wówczas miał jakikolwiek powód, by to nazwisko stamtąd usuwać. Tak czy inaczej, jak mówię, kiedy byłem małym chłopcem, Pałac Młodzieży nazywał się dokładnie tak jak wyglądał. A wyglądał tak jak wygląda dziś.
Jak każde porządne – ale też i niejedno mniej porządne – dziecko, byłem przez swoich rodziców zapisywany do Pałacu Młodzieży ze złośliwą regularnością. Chodziłem tam najpierw do tak zwanej Sali Bajek, a później, kiedy już miałem więcej lat, do Sali Zabaw, potem na angielski, następnie na akordeon, jeszcze później na judo i gimnastykę, na basen, na plastykę i Bóg Jeden wie, na co jeszcze. I, powiem szczerze, że właściwie nigdy mi się tam nie podobało. Pałac Młodzieży zawsze robił na mnie okropnie przygnębiające wrażenie, zarówno z zewnątrz, jak i od środka. Od pierwszego dnia swojej tam obecności czułem, że jest to miejsce mi wrogie, a ludzie, których tam spotykam – zarówno dzieci, jak i dorośli – życzą mi jak najgorzej. Nawet ta metalowa tabliczka z numerkiem z szatni, którą trzeba było nosić na szyi, budziła we mnie czysty lęk.
Czy spotkała mnie tam jakaś rzeczywista przykrość? Owszem – parę razy, jednak ani nie wydaje mi się, by stało się to już w moim pierwszym tam dniu, ani też nie sądzę, by to owe przykrości zainfekowały to miejsce. Myślę, że było odwrotnie – to nie ludzie, którzy spędzali tam swój czas zainfekowali Pała Młodzieży. To Pałac Młodzieży zainfekował tych ludzi.
Z dzieciństwa spędzonego w Pałacu Młodzieży, pomijając atmosferę, konkretnych wspomnień mam zaledwie parę. Najstarsze z nich zostało nawet uwiecznione na pewnym zdjęciu. Jest ta sala, na pierwszym planie grupa dzieci tańczy w kółku, a ja stoję smutny w kącie. O ile, sobie przypominam, to była jakaś kara. Za co? Tego akurat nie pamiętam. W każdym razie, na pewno nie za niegrzeczność, bo byłem dzieckiem grzecznym. Coś mi chodzi po głowie, że za spóźnienie.
Drugie wspomnienie związane jest z zajęciami na basenie. Ono akurat jest jakby potrójne, bo z jednej strony obejmuje ostry zapach chloru, którym tamta woda była stale uzdatniana, byśmy nie dostali jakiejś choroby, z drugiej ów odbijający się echem od ścian i wody wrzask dzieci, no i wreszcie postać ratownika-trenera, który chodził wzdłuż brzegu basenu z długim kijem, którego oryginalnym przeznaczeniem było ratowanie tonących dzieciaków, jednak w jego rękach służyło wyłącznie do odpychania od brzegu tych, które z jakiegoś powodu, nie chciały pływać.
Kolejne z tych wspomnień, to lekcje akordeonu. Rodzice chcieli, bym grał akurat na akordeonie trochę dlatego, że byli ludźmi, dla których to właśnie akordeon był instrumentem pierwszego wyboru, no a poza tym, nie mieliśmy w domu ani gitary, ani pianina, ani skrzypiec – tylko ten nieszczęsny akordeon, więc wybór wydawał się być zupełnie naturalny. Nigdy nie nauczyłem się na nim grać. Chodziłem na owe lekcje przez dwa lata, i pamiętam z nich tylko jeden pochód pierwszomajowy, kiedy to z innymi dziećmi maszerowaliśmy ulicą i graliśmy na tych pieprzonych instrumentach ówczesny ruski hit, piosenkę „Pust wsjegda budjet sołnce”, no i jeszcze automatyczny ołówek mojej nauczycielki, którym lała mnie ona po palcach, ile razy źle układałem palce na klawiaturze. A dobrze układać nie potrafiłem.
No i wreszcie wspomnienie ostatnie, które mój stosunek do Pałacu Młodzieży zdefiniowało ostatecznie. Otóż któregoś dnia zostało tam zorganizowane jakieś przyjęcie, z okazji, której dziś już nie potrafię zidentyfikować. Siedzieliśmy wszyscy przy długich, przykrytych białym obrusem stołach, przed każdym z nas stał talerzyk, na talerzyku leżały dwie kromki tak zwanego „francuza”, każda z tych kromek była pokryta chyba białym serkiem, a na tym serku leżały paski wyciśniętego z jakiejś tubki czegoś różowego. Ponieważ moje życie tak się ułożyło, że u nas nie jadło się „francuza”, lecz zwykły chleb z kiełbasą,, lub z serem, a niekiedy, zwłaszcza na wakacjach, ten sam chleb, maczany w wodzie, posypywany cukrem, w towarzystwie posolonego zielonego ogórka, na widok tych dwóch kromek zdębiałem. One wyglądały egzotycznie, pachniały egzotycznie i robiły wrażenie czegoś gorszego od psiej kupy. Obok mnie, pamiętam, siedział jakiś nieznany mi gruby chłopczyk, którego zapytałem, czy ja muszę to jeść, na co on mi odpowiedział, że owszem, ja nie mogę tych kromek nie zjeść. To i je zjadłem.
Nie będę opisywał, co się działo dalej, a każdym razie, jeszcze dziś, po pięćdziesięciu latach, kiedy przechodzę obok Pałacu Młodzieży, kiedyś imienia Bolesława Bieruta, czuję mdłości. A po głowie chodzą mi tylko te trzy słowa „coł koł kiem”, których się nauczyłem, kiedy przez jakiś miesiąc uczęszczałem tam na kurs judo. O ile pamiętam, chodzi o to, by kiedy się leci na mordę, umieć upaść bezpiecznie. Ale mogę się mylić.

Gdybyśmy żyli w czasach porządnego tradycyjnego sponsoringu, mógłbym dziś zaapelować do jakiegoś bardzo bogatego władcy o to, by mnie i moją rodzinę na czas pisania tej książki wziął na swój garnuszek. Tymczasem jest jak jest, więc pozostaje mi prosić wszystkich jak zwykle o wspieranie tego bloga i kupowanie książek które już są. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...