niedziela, 26 czerwca 2022

Kogo się boi Jan Maria Rokita?

 

      Praktycznie od początku wojny na Ukrainie staram się, co wydaje się dość oczywiste, śledzić sposób w jaki przebieg zdarzeń oraz roztaczające się perspektywy komentują tzw. eksperci, w tym ci związanie ze służbami wywiadowczymi to tu to tam. Jednocześnie jednak, co też jak sądzę jest zrozumiałe, w stosunku do tych doniesień pozostaję z każdym dniem coraz bardziej zdystansowany. Czemu tak? Otóż odnoszę wrażenie, że mimo iż, owszem, z owych analiz można się czegoś dowiedzieć, to one często są tak niekonsekwentne i wzajemnie sprzeczne, że nie ma większego sensu wyciągać z nich poważniejszych wniosków. Oto dowiaduję się że służby wywiadowcze Stanów Zjednoczonych poinformowały, że Rosja rzuciła na front ostatnie już swoje siły i prawdopodobnie w ciągu najbliższych tygodni nastąpi ukraińska kontrofensywa, która bieg wojny kompletnie odmieni. Chwilę później okazuje się, że brytyjskie służby poinformowały, że Władimir Putin jest umierający w szpitalu i prawdopodobnie w najbliższym czasie na Kremlu nastąpi kluczowa dla przyszłości Europy zmiana. W następnej już chwili jednak okazuje się, że wedle analiz niemieckiego wywiadu, wojna może potrwać jeszcze wiele lat i będzie to wojna na wyniszczenie. I oto nagle inny ośrodek informuje, że Rosja jest gotowa przeprowadzić atak nuklearny na kraje wschodniej Europy i w tej sytuacji może dojść do III Wojny Światowej. A za wszystkimi tymi informacjami niezmiennie stoją jak najbardziej poważne wywiady jak najbardziej poważnych państw.  

      Jak mówię więc, od dawna już z docierających do mnie tego typu informacji staram się nie wyciągać radykalnych wniosków i jeśli mam być szczery, to równie dużym, czy może bardziej małym, zaufaniem darzę komentarze zwykłych telewizyjnych ekspertów w osobie takich czy innych choćby i  generałów, tu w Polsce, czy tam w stacji BBC, czy CNN – zwłaszcza gdy nie wiem, w jakim stopniu oni wszyscy mówią to co im leży na sercu, a w jakim to, co uzyskali mniej lub bardziej bezpośrednio od służb kremlowskich. I oto, proszę sobie wyobrazić, w tym całym informacyjnym chaosie odezwał się nie kto inny jak Jan Maria Rokita, czołowy polityczny komentator tygodnika „Sieci”. Pisałem niedawno o Rokicie w tonie jednoznacznie szyderczym, a to po tym jak ten, w odstępie zaledwie trzech tygodni, przedstawił zupełnie na poważnie dwie całkowicie sprzeczne ze sobą analizy, dotyczące perspektyw jakie w obliczu rosyjskiej agresji stoją przed Ukrainą. Tuż po wizycie prezydenta Bidena w Polsce, w dramatycznie pesymistycznym tonie, przedstawił Rokita opinię, że Ukraina przez Amerykę i Zachód została pozostawiona sama sobie, a wszystko co ewentualnie możemy obserwować to działania czysto pozorowane, o czym zresztą najlepiej świadczyła ponura mina prezydenta Dudy w wywiadzie dla TVN24, już po odjeździe Bidena. Nie minął miesiąc, jak Rokita zmienił swoje oceny o 180 stopni, z najwyższym entuzjazmem ogłaszając, że oto Ameryka nie dość że zaangażowała się po stronie Ukrainy, to jeszcze owo zaangażowanie robi wrażenie długofalowej strategii, której celem jest doprowadzenie do zniszczenia Rosji jaką znamy i przedefiniowanie układu sił w Europie i na świecie. Wyszydziłem więc odpowiednio Rokitę i jego analityczne talenty i tak naprawdę jedyne pytanie jakie mi na koniec zostało, to to, ile Karnowscy mu za idiotyzmy które on wypisuje płacą.

     I oto dziś, jak wspomniałem, Rokita zabrał głos ponownie, a ja już mam pytanie dodatkowe: czy to faktycznie ci dwaj mu płacą, czy może ktoś inny? W czym rzecz? Otóż stało się tak, że w najnowszym numerze tygodnika „Sieci” Rokita przedstawił trzystronicowy tekst zatytułowany „Na co liczy Zełenski?”, w którym jednoznacznie zasugerował, że do końca tego nie wiadomo, pomijając jedną rzecz oczywistą: na pewno nie na zwycięstwo Ukrainy, która w sposób oczywisty skazana jest na porażkę. Skąd Rokita ma tę informację? Czyżby tak mu wyszło z jego pracowitych przemyśleń? Ależ skąd. Przeczytał mianowicie Rokita w angielskim „The Independent” rzekomy raport brytyjskiego wywiadu i ruszył w te słowa:

Jeśli kto jeszcze żywił jakieś złudzenia, to po wyciekłym (raczej celowo) raporcie brytyjskiego wywiadu powinien je porzucić. [...] Jego sens można streścić w pięciu punktach. Po pierwsze – od jakiegoś czasu na Ukrainie mamy do czynienia z ‘absolutną nierównowagą na polu bitwy i całkowitą dominacją wrogich samolotów w powietrzu’.  Po drugie – armii ukraińskiej skończyły się własne ciężkie pociski artyleryjskie, więc siła rażenia jej artylerii sięga 25 km, rosyjskiej zaś – 300 km. Ta przewaga rodzi skutki ‘katastrofalne’, wedle słów jednego z dowódców ukraińskich w Donbasie. Po trzecie – żołnierzy ukraińskich w niewoli rosyjskiej jest ok. 5,6 tys., a Moskali [to jest jedyna nomenklatura, jakiej Rokita, prawdopodobnie dla swoistego uwiarygodnienia się używa w stosunku do Rosjan] w niewoli ukraińskiej – 550. Jeśli się to wie, to się też łatwo rozumie, dlaczego praktycznie ustała wymiana jeńców w proporcjach 1:1, na co chętnie godzi się Moskwa, ale nie Kijów. Po czwarte – ‘poważnie demoralizujący wpływ’ na kondycję armii ukraińskiej wywiera rosnąca fala dezercji. Ten fakt z kolei współgra ze świeżo podanymi danymi polskiej Straży Granicznej, wedle których w Polsce schroniło się pół miliona Ukraińców w wieku poborowym. Wreszcie po piąte, jak formułuje to wywiad brytyjski – ‘oczywiste jest, że dotychczasowa wojna konwencjonalna nie może być przez Ukrainę wygrana’”.

       I to jest niemal wszystko z czym do nas dziś przyszedł Rokita. Cała reszta, a więc, jak mówię, bite trzy strony, to powtarzanie tego co powyżej własnymi słowami, ze szczególnym uwzględnieniem informacji podstawowej, że dalsza obrona Ukrainy nie ma najmniejszego sensu. Dwie jednak kwestie Rokita dodaje od siebie, a chodzi tu o dwa pytania, na które sam sobie zresztą udziela odpowiedzi. Pierwsze z nich, to to, czemu, skoro wojna już dziś jest przegrana, świat nadal wspiera Ukrainę i odpowiedź, że on to robi dlatego, by wojna trwała jak najdłużej, przez co być może uda się gospodarczo, politycznie i militarnie osłabić Rosję. Drugie pytanie, zawarte w tytule tego czegoś, czyli na co liczy Zełenski, broniąc przegranej sprawy. I tu proszę się łapać powietrza – otóż Zełeński, nawet gdyby chciał oddać Rosji to czego ona sobie życzy i ogłosić porażkę, to nie może, i tu cytat:

Mimo to jest całkiem prawdopodobne, iż Zełenski, sam z siebie może być skłonny do porozumienia się z Rosją, jest jednak zakładnikiem  głębokiego narodowego patriotyzmu Ukraińców i naturalnej nienawiści do Moskali, która musiały obudzić znane rosyjskie okrucieństwa. Jeśli tak jest, to Zełenski faktycznie nie podpisze żadnej zgody na częściowy rozbiór Ukrainy, świadom że w takiej sytuacji zostanie odrzucony przez naród albo i zabity przez jakiegoś fundamentalistę narodowca”.

     A już tylko jestem ciekawy czy Państwo widzą to co widzę ja. Czy widzą Państwo, że to co nam dziś chce powiedzieć Jan Maria Rokita w tygodniku „Sieci” to przekaz nawet jeśli nie bezpośrednio inspirowany przez Kreml, to jest w nim zdecydowanie to wszystko, co dociera do nas z Kremla od początku wojny. Pisze Rokita, że on się opiera wyłącznie na tym co znalazła w „poważnej gazecie The Independent, pozbawionej skłonności do tabloidalnych sensacji”, niestety nie ma tam równie mocnego zapewnienia, że pozbawionej też skłonności do wsłuchiwania się w głos rosyjskiej agentury, która, o czym wie już dziś każde dziecko, jest wszędzie. No i nie ma tam jeszcze czegoś, co dla nas dziś może się okazać kwestią najważniejszą, a mianowicie odpowiedzi na pytanie, na co liczy Jan Maria Rokita, lub bardziej precyzyjnie, kim on tak naprawdę jest.



piątek, 24 czerwca 2022

O świętych Rui, Poróbstwie i zmianach na skórze

     Przyznaję, że kiedy pierwszy raz o tym usłyszałem, sprawę praktycznie zlekceważyłem. Trochę dlatego, że lekarz który mi o tym opowiedział był bardzo zwięzły i przy tym za bardzo jak na mnie chaotyczny w swojej opowieści. Rzecz natomiast sprowadzała się do tego, że on, jako doświadczony laryngolog, przyjmuje ostatnio zaskakująco dużo pacjentów – zwłaszcza bardzo młodych – którzy skarżą się na dolegliwości będące wynikiem uprawiania przez nich seksu, którzy oni sami uważają za nowoczesny, a który jednak jednocześnie im najwyraźniej szkodzi. Mimo jednak, że, jak wspomniałem, słów owego lekarza jakoś szczególnie nie przeżyłem, to z nich zapamiętałem coś, co mam w głowie do dziś: „Ja nie wiem, jak im mam mówić, że oni zapewne wkrótce umrą”.

     Zlekceważyłem więc ową informację, jednak jakiś czas potem rozmawiałem z zaprzyjaźnionym kuzynem ginekologiem, któremu wspomniałem o tamtej wcześniej rozmowie i poprosiłem, by mi wyjaśnił, o co mogło tam chodzić, a on mi powiedział, że problem polega na tym, że o ile kiedyś były trzy czy cztery rozpoznane choroby weneryczne, dziś są ich grube dziesiątki, a większość z nich nawet nie opisana. No i też część z nich zabójcza. Ponieważ jednak rozmowa nasza była krótka i nie wyszła poza tę parę słów – z lekarzami często tak jest, że oni to czym się zajmują traktują z czymś co może wyglądać na lekceważenie, ale tak naprawdę jest zwykłą rutyną – i to w jakiś sposób zlekceważyłem, a następnie wyparłem z pamięci przez inne, bardziej może doraźne, tematy.

     I oto, proszę sobie wyobrazić, po wielu latach przerwy, zajrzałem do mojej lekarki, pewnej pani dermatolog, która z niewiadomego powodu mnie bardzo lubi i nawet, jak mi powiedziała, czasem się zastanawiała, co u mnie słychać, a więc sobie porozmawialiśmy. Nie wiem czemu tak – choć się oczywiście domyślam – jedną z pierwszych rzeczy o jakiej zaczęła mi ona opowiadać, to było to, że w ostatnich latach ona ma strasznie dużo, „wielokrotnie więcej niż kiedykolwiek”, pacjentów – najczęściej bardzo młodych ludzi spod znaku LGBT. Są to albo zwykli homoseksualiści, czy lesbijki, albo, coraz częściej osoby w trakcie lub po zmianie płci, ale czasem też osoby heteroseksualne o szczególnie rozwiniętych tak zwanych „potrzebach” i wszyscy oni przychodzą prosząc o radę w kwestii różnego rodzaju przypadłości, które ich dopadły. Skąd ona wie, jakie są ich seksualne upodobania? O tym też mi powiedziała. Otóż oni wszyscy, niemal bez wyjątku, opowiadają o nich bez cienia zawstydzenia, a wręcz z przedziwną otwartością. Pytałem ją czemu jej zdaniem oni wszyscy są tacy wyluzowani, a ona mi odpowiedziała, że prawdopodobnie większość z nich jedzie na prochach. Przyszła oto do niej dziewczyna, cała w tatuażach i kolczykach i poprosiła o radę, bo, jak powiedziała, ma ona aktualnie pięciu partnerów, z czego wszyscy się zabezpieczają, a jeden stanowczo odmawia, i ona chciała by sprawdzić, czy to co u siebie zauważyła to coś poważnego, czy może nic takiego. Opowiedziała jej o tym z takim spokojem jakby rozmawiały o pogodzie. 

     Ale to tylko taka anegdota. Dalej było znacznie poważniej. Oto opowiedziała mi moja pani dermatolog, że wszyscy ci chłopcy i dziewczyny, ewentualnie niby-chłopcy i niby-dziewczyny, a jak sama twierdzi, jest ich więcej niż kiedykolwiek, zgłaszają się do niej z problemami, na które ona często nawet nie ma odpowiedzi. Jak mi powiedziała, to co ona ogląda, to często coś, czego ona nie jest w stanie zdiagnozować, a o czym wie, że jest czymś śmiertelnie poważnym. Mówi mi moja pani dermatolog – spróbuję jej słowa sparafrazować – „Wie pan, człowiek ma w sobie pełno dziur i oni w te dziury wkładają wszystko co im przyjdzie do głowy. W dodatku często mają partnerów z jakichś egzotycznych krajów, którzy przenoszą choroby jakich my tu nie znamy i nie mamy nawet pojęcia jak je leczyć. Ale nie tylko to. Przychodzą do mnie kobiety, które usunęły sobie piersi i chcą być mężczyznami, oraz mężczyźni, którzy uznali że są dziewczynami i oni też się boją, że z ich skórą dzieje się coś bardzo niedobrego. A ja nie wiem, jak mam im pomóc”.

     Byłem u mojej dermatolog ostatnio dwa razy i, jak mówię, ona już za pierwszym razem sama z siebie zupełnie zaczęła mi opowiadać o tych sytuacjach, a ponieważ tego było tak dużo i jednocześnie tak gęsto, że gdy zjawiłem się tam na drugi dzień (tak szczęśliwie wyszło), zapytałem, czy to wszystko rzeczywiście tak się ma, jak mi ona opowiedziała i ona mi wszystko bardzo dokładnie powtórzyła. A jednocześnie powtórzyła mi to, co mi powiedziała wspomniana na początku pani laryngolog: wielu z nich niedługo prawdopodobnie umrze.

      Jeśli w miarę uważnie obserwujemy rozkład sił na naszej dzisiejszej scenie społeczno-politycznej, zapewne zauważyliśmy, jak często środowiska LGBT skarżą się, że wiele z osób występujących pod ową tęczową flagą popełnia samobójstwa, nie mogą znieść prześladowań, jakie je spotykają ze strony polskich faszystów. Osobiście nie ma dnia bym nie widział tu w okolicy chłopców prowadzających się za rękę, czy dziewcząt całujących sie na ławkach w parku i nigdy nie zauważyłem, by ktokolwiek, nawet nie że ich zaatakował, ale choćby spojrzał w ich kierunku. Sam, ile razy trafiam na tego typu scenkę, dyskretnie odwracam wzrok. Myślę jednak, że kiedy oni sami są tak strasznie szczęśliwi w tym swoim miłosnym uniesieniu, to jednocześnie drżą ze strachu przed śmiercią, a co może gorsza, przed sytuacją gdy nie będą już nawet wiedzieli, kim są i czego są, a nienawiść zewnętrznego, nietolerancyjnego świata jest już dla nich tylko kiepską wymówką.

      


       

    

sobota, 18 czerwca 2022

O postawie wyprostowanej i na kolanach

 

      Od wizyty Scholza i Macrona na Ukrainie minęły dwa dni i to właściwie wystarczyło, by zainteresowany tym wydarzeniem świat zrozumiał dwie rzeczy. Pierwsza z nich to ta, że owe cztery godziny podczas których obaj panowie zawracali prezydentowi Żeleńskiemu głowę to kompletna strata czasu, bo każdy pozostający przy zdrowych zmysłach obserwator wydarzeń na rosyjsko-ukraińskim froncie świetnie wie, że Ukraina, nawet gdyby bardzo chciała, dziś już nie ma praktycznej możliwości poddać tej obrony i ustąpić Rosji choćby na centymetr. Dziś sytuacja jest taka, że dziejowa szansa przed jaką stoi państwo ukraińskie i ukraiński naród wręcz zmuszają ich do tego, by tę wojnę albo wygrać na całej linii od Lwowa po most oddzielający Krym od Rosji, albo zniknąć w mrokach historii. I jeszcze jedno: ta wojna nie zakończy się przed śmiercią Putina, dlatego też wszelkie z nim rozmowy są pozbawione jakiegokolwiek sensu. I wydaje się że to wszystko, równie dobrze jak my, wiedział też prezydent Żeleński jeszcze zanim tych dwóch kombinatorów otworzyło usta. Bardzo zresztą znaczące jest tu ujęcie, jakie zrobiło pewną karierę w mediach, gdzie Żeleński ściska się z Macronem, jednocześnie patrząc prosto w kamerę wzrokiem, jakim, będąc jeszcze dziećmi, patrzyliśmy gdy kazano nam pocałować jaką obcą krewną na dzień dobry. Przepraszam bardzo, ale gdybym musiał oglądać tego typu obrazek z prezydentem Dudą czy premierem Morawieckim w jednej z głównych ról, to bym się zapadł pod ziemię ze wstydu.



      Do nich zresztą jeszcze wrócimy, natomiast teraz chciałbym zwrócić uwagę na drugą rzecz, jakiej dziś, po tych dwóch dniach, jesteśmy świadomi. Otóż zarówno premier Włoch, którego nazwiska – jak to ma miejsce we włoskiej politycznej tradycji – nikt na świecie nie zna, a tym bardziej prezydent Rumunii pełnili w owej rzekomo historycznej wyprawie rolę tak zwanego kwiatka do kożucha. Powiedzmy, że jeszcze dla zachowania jakichś tam pozorów, mających kogo się da zapewnić, że ta wizyta to w żaden sposób nie jest wspólny projekt Francji, Niemiec i Rosji, ale część planu ściśle europejskiego, wpuszczono do tego wagonika w Rzeszowie włoskiego premiera, natomiast sposób w jaki został przez świat polityki oraz światowe media potraktowany biedny prezydent Rumunii mówi nam bardzo wiele o tym, jak ważną rzeczą w tym strasznym towarzystwie jest utrzymywanie postawy niezmiennie wyprostowanej.

     I tu przejdę już do naszych polskich spraw. Jak wiemy, nie czekając nawet na wynik owych rozmów, media oraz politycy związani z totalną opozycją ruszyli z falą szyderstw, że oto wszystkie grzechy pisowskiej władzy jednocześnie eksplodowały, kiedy się okazało, że dziś nikt Polski jako adwokata Ukrainy, ale też członka europejskiej wspólnoty, nie potrzebuje. Gdy po raz pierwszy od lutego Europa jako siła moralna postanowiła wysłać potężny wspólny i jakże historyczny sygnał w kwestii rosyjskiej agresji na Ukrainę, okazało się że nawet taka Rumunia jest bardziej od Polski szanowana na europejskich salonach. I ja, ani pewnie nikt inny z nas, nie wie i wiedzieć już nie będzie, czy to Macron z Scholzem postanowili nie zabierać ze sobą do Kijowa prezydenta Dudy, lub premiera Morawieckiego, czy to Polska już na samym początku dała tym cwaniakom do zrozumienia, że nie ma mowy o tym, by faktyczny lider światowego oporu przeciwko rosyjskiej agresji na Ukrainie, miał brać udział w tym żałosnym cyrku. Biorąc pod uwagę to, jak oni wszyscy tam dziś nienawidzą Polski i polskiego rządu, domyślam się że im jednak musiało bardzo zależeć, żeby wpuścić nas na tę minę i gdyby tylko Jarosław Kaczyński był tak głupi jak niektórym z nich się wydaje, kto wie, jak byśmy się dziś czuli. No ale załóżmy, że to oni są jednak tak głupi, że – jak ten dyrektor szkoły, który „za karę” nie wysyła nielubianego przez siebie nauczyciela na szkolną wycieczkę – postanowili Polskę w ten sposób ukarać. Nie zmienia to jednak faktu, że Polska, umywając od tego nędznego przekrętu ręce, zachowała twarz i wspomnianą już wcześniej, tak bardzo ważną, postawę wyprostowaną.

      Wczoraj, w utrzymywanej do samego końca ścisłej tajemnicy, z wizytą do Kijowa przybył premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson. Nie wiemy o tej wizycie nic poza tym, że ona się odbyła. Nie wiemy, o której godzinie Johnson się tam pojawił, w jaki sposób tam dotarł, jak długo wreszcie i o czym z prezydentem Żeleńskim rozmawiali. Ja bym się natomiast nie zdziwił, gdyby się okazało, że pewną rolę w tym wydarzeniu odegrały dwa wojskowe helikoptery, jakie nad Rewalem wypatrzył pewien związany z Platformą Obywatelską hotelarz i uznał za stosowne o swoim odkryciu poinformować Kreml. Gdybym miał rację, to wszystko mam już do końca sklejone.

piątek, 17 czerwca 2022

Dlaczego Sarah James nie wystąpi w tym roku na Sylwestrze Marzeń?

 

       Polska piosenkarka Sarah James zgłosiła się do popularnego amerykańskiego konkursu America’s Got Talent, wystąpiła tam i osiągnęła sukces, który można porównać tylko z tym czego wcześniej dokonał Marcin Patrzałek. Tweet który zamieścił przewodniczący jury Simon Cowell, na którym pozuje do zdjęcia z dziewczynką, występ Sary ma już niemal 8 mln odsłon na youtubie, to dziecko najprawdopodobnie wygra cały konkurs i zostanie światową gwiazdą, nie ma dnia żeby Telewizja Polska o niej i jej występie nie wspomniała, a ja się zastanawiam nad dwiema rzeczami: dlaczego w ten sam sposób nie został potraktowany podobny wyczyn Marcina Patrzałka i kiedy oni o Sarze James przestaną mówić i zaczną udawać, że ktoś taki nigdy nie istniał.

      Pierwszą odpowiedź uzyskałem w tych dniach, a mianowicie w momencie gdy obok Sary niezmiennie zaczął się pokazywać Jacek Kurski, jako niemal twórca jej sukcesu, a obok tego niezmiennie pojawiała się informacja, że Sarah James to artystka wykreowana przez niejakiego Barona i Johnsona. Nie mam pewności, czy dobrze zgaduję, ale domyśłam się, że to są pseudonimy jakiś dwóch cwaniaków związanych z programem Voice Kids, i że to oni wraz z prezesem Kurskim korzystają z okazji by się do sukcesu Sary podczepić, a żeby im się to udało, świat musi się dowiedzieć, że bez nich ona byłaby nikim.

       Otóż jest tak, że gdy chodzi o ten sukces, jego autorką jest tylko i wyłącznie Sarah James, jej talent i decyzja – czyja, tego nie wiemy, ale nie sądzę by tu mieli swój udział ci dwaj cwaniacy – by pojechać do Ameryki i zgłosić się do programu AGT. Gdyby ona tego nie zrobiła i gdyby, podobnie jak na przykłaad równie utalentowana Roksana Węgiel i zapewne wielu innych młodych zdolnych artystów, o których nawet nie wiemy, zgodziła się reprezentować nie siebie, ale czy to TVP, czy tak zwaną branżę, jej artystyczna przyszłość byłaby wyłącznie związana z Sylwestrem Marzeń i może jeszcze od czasu do czasu jakimś eventem, w którym jej udział byłby ściśle związany z jej zgodą na udział w „dziobaniu”, Barona, Tomsona i może jeszcze paru chętnych. Dziś Sarah James jest w Ameryce i wspomniana branża nie ma juz nic do gadania, i Bogu dzięki, w kwestii jej kariery. Oni jeszcze przez jakiś czas będą o niej mówić, a kiedy się zorientują że na tym się nie da dłużej jechać, wrócą do codziennej orki.

     I tu jest też odpowiedź na drugie z moich pytań, a więc kiedy Sarę James spotka los Marcina Patrzałka, który dziś jest najpewniej najbardziej uznanym na świecie polskim artystą pop i na temat którego telewizja Jacka Kurskiego nawet nie westchnie. Otóż stanie się tak, gdy ona się usamodzielni,  będzie reprezentowała już tylko siebie i oni wszyscy się zorientują, że nie mają tam już czego szukać. A ja oczywiście wiem, że nawet mimo tego, oni wszyscy mogliby próbować korzystać choćby z faktu, że dziś, po wspomnianych sukcesach Polaków, tak wielu ludzi na świecie próbuje albo uczyć się wymawiać nazwisko Patrzałek, albo, tak jak wspomniany Simon Cowell czy jego kolega Howie Mandel, chwalić się, że oni są też, podobnie jak Sarah James, Polakami, i gdziekolwiek są na świecie, powtarzać wszystkim, że są z Polski. No ale oni tego robić nie będą, bo albo o tym nie myślą, albo wręcz się tego wstydzą. A w tej sytuacji im już naprawdę nie pozostanie nic innego jak wspomniany Sylwester Marzeń.



    

wtorek, 14 czerwca 2022

O potędze literatury i wiecznej przyjaźni rosyjsko-niemieckiej

 

      Dzisiejszą notkę chciałbym ograniczyć do zacytowania kogoś o kim wcześniej nie słyszałem, a kto na Twitterze prowadzi bardzo szeroką i nadzwyczaj cenną wojnę informacyjną przeciwko Rosji i jej zaangażowaniu na Ukrainie i nie tylko. Człowiek nazywa się Sergei Sumlenny, jest, jak się zdaje, mieszkającym w Niemczech Rosjaninem i ledwie przed chwilą trafiłem na Twitterze na jego tzw. thread na temat rynku popularnej książki w Rosji. Proszę najpierw posłuchać co nam pisze ów Sumlenny.

Zacznijmy długi wątek o tym jak rosyjski rynek książki przygotował Rosjan na wojnę przeciwko Ukrainie, NATO i Zachodowi, promując stalinizm oraz nazizm i jak ów projekt został zignorowany przez Zachód. Jedną z pierwszych zapowiedzi wejścia Rosji w okres totalnej dyktatury i globalnej wojny była masowa produkcja książek traktujących o Stalinie jako „fantastycznym gościu” oraz o zbliżającej się wojnie z Zachodem. Książki te zaczęły pojawiać się na półkach po roku 2010, a to co się stało wystąpiło w tak ogromnej skali, że w przypadku rynku znajdującego się pod stałą kontrolą FSB nie było mowy o jakimkolwiek przypadku. „Będźcie dumni, nie przepraszajcie! Prawda o Epoce Stalina”, „Stalinowski podręcznik”, „Stalinowskie represje: Wielkie kłamstwo!”, czy „Beria: Najwspanialszy przywódca XX wieku”. Fala niosąca ten rodzaj literatury była tak wielka, że w roku 2011 pojawiła się nawet oddolna inicjatywa pod nazwą „Stop stalinowskiej literaturze”, która naturalnie jednak została całkowicie zignorowana.

Pomysł by przez rynek księgarski wytworzyć wśród Rosjan militarne i autorytarne emocje okazał się wręcz doskonały. Odwiedzałem Moskwę w roku 2015 i gdy wszedłem do jednej z większych moskiewskich księgarni o nazwie „Biblio-Globus” od samego wejścia z każdej strony otoczyły mnie wojskowe mundury i militarne akcesoria, oraz książki o Stalinie i wojnie.

A to był tylko początek. Wkrótce potem Kreml rozpoczął publikację czegoś co otrzymało nazwę „fantastyki bitewną”. Była to tania literatura o rosyjskiej potędze we wszystkich możliwych konfliktach i stanowiła całą długą serię zatytułowaną „Ukraina w ogniu” i temu podobne.

      Oto jak Sumlenny rozpoczyna swoją długą relację, gdzie pisze miedzy innymi o tym, że dla Rosjan II Wojna Światowa wciąż trwa, a jeśli oni wciąż zachowują jakiekolwiek żale w stosunku do Hitlera i Niemców, to tylko te, że oni Związek Sowiecki tak brutalnie i niesprawiedliwie swego czasu zdradzili. Dalej natomiast mamy rosyjskie marzenia o tym, jak to być może w przyszłości, wraz z moralnie odrodzonymi Niemcami, zawładną całym światem, a jeszcze dalej to już tylko zdjęcia okładek i odpowiednie objaśnienia. Ja tu dziś ograniczę się do samych okładek. Proszę trzymać się foteli.












           Jutro komentarz, jak już odsapniemy.

piątek, 10 czerwca 2022

Powrót do teraźniejszości, czyli o wykopywaniu taboretu

 

Od pewnego czasu, kiedy tu próbujemy z uporem – jak mi się coraz częściej wydaje – godnym lepszej sprawy komentować politykę, powraca wciąż jedno i to samo pytanie: Dlaczego? Dlaczego we wszystkich sondażach tak zwana Koalicja Obywatelska – wbrew wszelkiej dostępnej białemu człowiekowi logice – niezmiennie uzyskuje te swoje 26 procent poparcia? Dlaczego na spotkania z Donaldem Tuskiem przychodzą było nie było tłumy i praktycznie żaden z nich nie podejdzie do niego i strzeli mu w ten zakłamany pysk? Dlaczego wreszcie, mimo całej naszej dzisiejszej wiedzy na temat tego czym jest Rosja i kim jest Władimir Putin, tak wielu z nas wciąż pozostaje w szczerym przekonaniu, że to Jarosław Kaczyński kazał swojemu bratu lądować w Smoleńsku, i stąd też się bierze owo niezapomniane do samej naszej śmierci nieszczęście?

  Wpatrujemy się jak zaczarowani w to co się tam, po tamtej stronie bajora, dzieje i wciąż niezmiennie jako jedyne wytłumaczenie owego pomieszania zmysłów pojawia się nienawiść. Pierwotna nienawiść, której już chyba nigdy nic nie odmieni.

  Oglądałem wczoraj fragment wystąpienia Róży Thun w Parlamencie Europejskim, wsłuchiwałem się w słowa Bodnara na temat tego jak Europa powinna potraktować Polskę i bardzo chciałem to wszystko jakoś skomentować i – jak to często ostatnio bywa – uznałem, że od dłuższego czasu brakuje nowych słów i najlepiej będzie przypomnieć coś co powiedziałem przed wielu, wielu laty i co nieszczęśliwie bardzo do dziś pozostało aktualne. Bardzo więc proszę, wróćmy wspomnieniami do roku 2008. Dziś to już 14 lat. Czyż to nie przeraża?

 

Może zabrzmi to jak fikcja, niestety jest najczystszą prawdą.

Otóż spotkałem niedawno pewnego obywatela. Pełny standard: wyższe wykształcenie, rodzina, samochód, porządna praca, bardzo miła powierzchowność, niewymuszona uprzejmość. W pewnym momencie obywatel ów poskarżył mi się, że od pewnego czasu Onet nie chce umieszczać jego postów i że jego zdaniem robi to ze względu na słowo “ścierwo”. Pisze on bowiem tekst zaczynający od słów „Wy piso-bolszewickie ścierwo” i Onet tego nie puszcza. Chodzi teraz o to, żeby owo „ścierwo” zastąpić czymś innym, tylko czym?

Rozmawialiśmy dłużej i mój znajomy powiedział, że jemu osobiście jest wszystko jedno, kto będzie rządził i w ogóle jest mu ogólnie wszystko jedno, ale ma jedno marzenie. Chce zobaczyć Kaczyńskich, Ziobrę, Gosiewskiego, Girzyńskiego, Szczygłę w kajdankach, a potem już z radością przeżywać każdy dzień, wiedząc, że wszyscy oni gniją w więzieniu.

Kiedy mu powiedziałem, że jak już PiS przestanie istnieć, to trzeba będzie się pozytywnie za czymś opowiedzieć, odpowiedział spokojnie i bez śladu emocji, że od czasu rządów Mazowieckiego on osobiście nie obstawia nikogo szczególnie, ale chce, żebym zrozumiał, że to wszystko jest nieistotne, wobec tej jednej jedynej emocji:

Niech pan zrozumie. Jak już będą wreszcie wieszać Kaczyńskiego, to ja będę pierwszy, który z radością wykopie spod niego ten taboret. Bo ja nie mówię o polityce, o rządzeniu, o tym czy oni coś tam zrobili dobrze, czy źle. Ja ich po prostu nienawidzę”.

Mój rozmmówca ani się nie denerwował, ani nie używał brzydkich słów, ani nie miał szczególnie złej miny. Po prostu chciał mi wytłumaczyć swój stosunek do, jak to określał, „piso-bolszewii”. Nie dyskutował, nie przekonywał, nie był ciekawy moich opinii – po prostu najuczciwiej na świecie tłumaczył swoją społeczno-polityczną postawę.

Przyznam, że osobiście nie sądzę, żeby onet.pl specjalnie ignorował mojego znajomego, urażony słowem „ścierwo”. Jeśli się czyta codzienne komentarze internautów, trudno się słowem „ścierwo” poczuć szczególnie dotkniętym. Nienawiść – czysta, żywa, najszczersza nienawiść do wszystkiego, co reprezentują bracia Kaczyńscy – ubierana jest na forum Onetu w tak fantazyjną retorykę, że tu nie może chodzić o kolejne słowo. I nie o słowach chcę pisać. Chodzi mi mianowicie o ogólne podejście.

Wszyscy jesteśmy okropnie rozdyskutowani, wielu z nas uważa, że ma rację i że ta nasza racja jest tak szczera, że wystarczy krok, a uda się osiągnąć choć minimalne zbliżenie. Jest jednak przy tym tak – i część z nas zdążyła tego boleśnie doświadczyć – że niekiedy po przeciwnej stronie zamiast argumentu spotykamy jedynie prostą, czystą niechęć. Niechęć ta manifestuje się różnie; czasem jest to zdanie typu „A wam tam w PiSie ile płacą za te komentarze?”, a czasem jasne i proste: „Pisiory, zamknąć dzioby”.

Po rozmowie z moim znajomym nagle uzmysłowiłem sobie, że oto po raz pierwszy z taką uczciwością i szczerością zostałem skonfrontowany z całym sednem obecnego sporu. Mój rozmówca nie obrażał mnie, nie złościł się na mnie, nie lekceważył mnie kąśliwymi docinkami. Zwyczajnie przedstawiał stan rzeczy. Chodzi mianowicie o nic innego, jak o najzwyklejszą, najdoskonalszą nienawiść i tyle. Reszta to już tylko tak zwany PR, czy jak mu tam. Gdzie więc miejsce na rozmowę? Gdzie czas na szukanie porozumienia i zgody? Wszędzie może, ale nie w tym temacie.

Mądrzy komentatorzy, znawcy przedmiotu, analitycy bardziej i mniej obiektywni starają się rozpoznać scenę polityczną i społeczną w kraju. Ośrodki badania opinii publicznej mierzą stosunek społeczeństwa do tego czy innego polityka, tego czy innego zdarzenia, a doświadczeni eksperci przedstawiają swoje analizy i proponują rozwiązania. Ostatnio wszyscy zajmujemy się niską oceną społeczną pana Prezydenta. Okazuje się bowiem, że 50% społeczeństwa uważa, że Prezydent powoduje konflikty, 21%, że nie wpływa na nic, 46%, że jest gorszy od prezydenta Kwaśniewskiego, 21%, że zdecydowanie źle wpływa na wizerunek Polski, 58%, że nie reprezentuje godnie Polski, etc. etc. I wszyscy zastanawiamy się, dlaczego, oraz co można i trzeba zrobić, żeby nie było tak źle.

Mnie natomiast wśród pytań sondażowych brakuje jednego, podstawowego: jaki procent z osób badanych i badających żyje od rana do nocy jednym, pięknym marzeniem: by być w końcu tym pierwszym, który wykopie taboret?

 


środa, 8 czerwca 2022

Dlaczego Minister Sportu Rosji jest najbliższym przyjacielem Władimira Putina

 

         Zbliża się doroczny turniej w Wimbledonie i nawet jeśli ktoś nie interesuje się tenisem, to wie że to właśnie tam w Londynie brytyjski rząd, a za nim dyrekcja turnieju, zdecydowały że w tym roku w turnieju nie wystąpią tenisiści z Rosji i Białorusi,  przez co światowe władze tenisa ogłosiły że skoro ktoś zechce wystąpić w turnieju pod nieobecność rosyjskich i białoruskich tenisistów, to droga wolna, ale niech nie liczy na jakiekolwiek punkty. Jeśli spytać o zdanie samych tenisistów, to tu jest podobnie: z wyjątkiem dosłownie kilku, głównie zawodników z Ukrainy i naszej Igi Świątek, wszyscy albo zachowali milczenie, albo poparli decyzję władz i ogłosili w ten czy inny sposób, że nie można karać sportowców za decyzje rządów, bo sport stoi poza polityką i za nią w żaden sposób nie odpowiada.

       Wśród komentarzy w mediach natomiast co jakiś czas pojawia się argument, że dotychczas nigdy w historii sportu nie zdarzyło się by sportowcy byli w ten sposób karani; nigdy działania rządów nie były podstawą do tego, by uniemożliwiać Bogu ducha winnym sportowcom rywalizowanie w zawodach sportowych, a polityka i sport zawsze stały osobno. A ja oczywiście – w sumie ciekawe, że z tego co widzę, jak dotychczas, chyba tylko ja – doskonale pamiętam jak przez wiele długich lat biali sportowcy z Republiki Południowej Afryki nie mogli występować na jakichkolwiek zawodach poza krajem w którym się urodzili, co prowwadziło wręcz do tego, że wielu z nich –  często osób nadzwyczaj zdolnych – decydowało się na zmianę obywatelstwa i emigrację. No ale wygląda na to, że tu jestem jedyny, a reszta robi wrażenie jakby nie miała o niczym pojęcia. Ale mam też świadomość różnicy, jaka była między tamtymi pływakami, a sportowcami kiedyś sowieckimi, a dziś rosyjskimi. RPA to nie było imperium, oni nie mieli ambicji by podbijać świat i zaprowadzać tam swoje porządki, nie wysyłali wojsk do obcych krajów, by tam wyrzynać kobiety i dzieci. Krótko mówiąc, byli u siebie i tak jak żyli, żyli od setek lat, a ich sportowcy reprezentowali praktycznie tylko siebie i swoje umiejętności. A mimo to, z powodu państwowych ustaw uderzających w czarną większość, światowe federacje sportowe sportowców RPA z rywalizacji wykluczyły. Nie zabroniły im występowania pod flagą RPA, ale zwyczajnie wyrzuciły ich na dobre.

     Obejrzałem wczoraj na Netflixie dokument zatytułowany „Icarus” o tym jak to przed zimowymi igrzyskami w Soczi Putin przy pomocy KGB stworzył system dzięki któremu rosyjscy sportowcy przez cały okres trwania zawodów mogli bezkarnie stosować doping, co umożliwiło Rosji osiągnięcie pamiętnego sukcesu w igrzyskach. Wielu z nas pamięta ów rok 2014, głownie przez to że, z jednej strony, od tego to czasu rosyjscy sportowcy nie mogą występować w międzynarodowych zawodach pod rosyjską flagą, a literki RUS nie są wyświetlane na koszulkach i na tablicach, a z drugiej, że niemal natychmiast po owym wielkim sportowym sukcesie Rosja po raz pierwszy napadła na Ukrainę i dokonała aneksji jej wschodnich regionów. Główny bohater filmu „Icarus”, człowiek który przez wiele lat był dyrektorem laboraorium Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) w Moskwie, który w kluczowych latach kontrolował ów proces fałszowania wyników badań, i wreszcie ten który ostatecznie ujawnił cały ten proceder, w pewnym momencie filmu przynaje, że jedną z rzeczy, których nie może sobie darować to to, że to własnie on, swoim zaangażowaniem w ów straszny przekręt, pośrednio doprowadził do napaści Rosji na Ukrainę. Jego zdaniem, co przynaje bardzo jednoznacznie, gdyby nie ów sportowy sukces rosyjskich sportowców na igrzyskach w Soczi, Putin nie miałby wystarczającego społecznego poparcia dla militarnej agresji na Ukrainie. W filmie „Icarus” bardzo jasno jest pokazane, jak bardzo owe medale zdobyte przez Rosję w Soczi umocniły popularność Putina wśród Rosjan i jednocześnie wzmocniły jego władzę. Przyznam szczerze, że choć oczywiście, podobnie jak wielu z nas, wiedziałem bardzo dobrze jak wielkie znaczenie dla imperialnej polityki Rosji ma sport i jak wiele Kreml potrafi zrobić, by wygrywać dla Rosji wszystko co jest do wygrania, to chyba nigdy wcześniej nie zobaczyłem tak wyraźnie, w jaki sposób owe zwycięstwa realizują się w praktyce.

      Niedawno odezwał się słynny rosyjski łyżwiarz figurowy, jeden z niesławnych bohaterów igrzysk w Soczi, Jewgienij Pluszczenko i oficjalnie poparł Putina i napaść na Ukrainę. Wystąpił również zdecydowanie przeciwko stosowaniu sankcji wobec rosyjskich sportowców, argumentując, że spowodują one w Rosji spadek zainteresowania sportem. W kwietniu 2022 roku zorganizował rewię łyżwiarską w Tule, która miała być promocją rosyjskiego łyżwiarstwa, a okazała się pro-wojennym wydarzeniem ku wsparciu Putina i rosyjskiej armii.

      A ja się już tylko zastanawiam, jak to jest, że taki Pluszczenko wie, a niby mądrzejsi od niego nie wiedzą. Dziś na Ukrainie toczy się straszna wojna i mimo bohaterskiej obrony, losy kraju i narodu są bardzo niepewne. By zachować władzę, a jednocześnie podtrzymać przy życiu ów gnijący system, Putin musi zanotować jakiś sukces, który zostanie zauważony i doceniony przez Rosjan. Jeszcze parę miesięcy tego co szczęśłiwie dziś mamy, i bardzo możliwe że sami Rosjanie zaczną na jego widok rzygać. Tym bardziej, gdy została im odebrana ostatnia szansa, by poczuć dawną wielkość – czyli sport. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że podobnie jak oczywiste wspieranie Rosji przez prezydenta Macrona, kanclerza Stoltza i jeszcze paru innych, owo kretyńskie powtarzanie w kółko kłamstwa, że nie należy mieszać sportu z polityką, w największym może stopniu przyczynia się do tego, by Ukraina, a za nią może i kolejne kraje, zostały przez Rosję pożarte.

       


piątek, 3 czerwca 2022

O tym jak nie być jak Tomasz Terlikowski

 

W związku z falą dość zabawnego zainteresowania, z jakim prawa część naszej sceny potraktowała zapowiedź udziału Tomasza Terlikowskiego w evencie Rafała Trzaskowskiego pod nazwą „Campus Polska”, pomyślałem sobie, że zamiast atakować otwarte na oścież drzwi, wygrzebię któryś ze swoich testów sprzed lat, w których wytargałem Terlikowskiego za uszy. I proszę sobie wyobrazić, że wśród wielu, znalazłem dwa takie, które by się doskonale tu dziś znalazły. A ponieważ nie potrafiłem sie zdecydować, uznałem za stosowne połączyć je w jeden i się w ten sposób wspólnie z Czytelnikami Terlikowskim pobawić. Proszę popatrzeć, co mi wyszło.

 

 

 

      Oto pojawiła się informacja, że ma się ukazać nowy tygodnik, zatytułowany „Wprost przeciwnie”, którego zadaniem będzie wsparcie na rynku prasowym bardziej tradycyjnie zorientowanej część opinii publicznej. Dowiedzieliśmy się, że jest on szykowany i że ma stanowić reakcję na przejęcie przez Tomasza Lisa i jego patronów oryginalnego „Wprostu”. Ma on być „nasz”, będą tam pisali sami „nasi” i dzięki niemu „nasi” urosną w siłę, i wszystkim nam przez to zrobi się lepiej. I oto okazało się, że po pierwsze, do współredagowania owego pisma zgłosiła się najpierw cała plejada – jak najbardziej „naszych” – najznakomitszych publicystów, a po drugie, kiedy okazało się, że zaszła pomyłka, bo owo „Wprost przeciwnie” wcale nie jest „nasze”, tylko „ich” – i to jeszcze najprawdopodobniej „ich” w wydaniu turbo – większość z nich w popłochu uciekła, mrucząc pod nosem, że oni nie wiedzieli, że chcieli dobrze i że im się tylko wydawało.

      No trudno. Zdarza się. Wprawdzie ja, gdyby mi ktoś zaproponował, bym został redakcyjnym kolegą Korwina-Mikke, natychmiast bym zaczął coś węszyć, no ale, jak wiadomo, ja jestem inny, więc się tu nie liczę. A więc trudno. Bywa i tak. Z tego też powodu, przyjmuję wyjaśnienia na przykład Sławomira Cenckiewicza, że on się dał wyrolować i nie zamierzam go już dręczyć. Natomiast bardzo mnie zainteresowała reakcja innego chętnego do tworzenia nowego, „prawdziwie prawicowego pisma przeznaczonego dla polskiej prawicy” – Tomasza Terlikowskiego. On, jak czytam, najpierw zgodził się firmować swoim nazwiskiem ten szary projekt, następnie napisał na swoim blogu tekst, promujący pierwszy numer tego czegoś, wraz z otwierającym go głównym tekstem, a kiedy zorientował się, jakie palnął głupstwo, natychmiast rakiem się wycofał, udając, że on nic nie wie, bo jak się to gówno działo, to on akurat siedział w swojej przydomowej kaplicy i się modlił.

      Szczegółów tej kompromitacji nie znam, ale sprawa mniej więcej wygląda tak, że redakcja „Wprost przeciwnie” postanowiła swój pierwszy numer poświęcić, jak rozumiemy, szalenie oczywiście ciekawemu zjawisku, że politycy – wszystkich jak najbardziej opcji – politycznie wykorzystują Kościół i to jest karygodne,  Następnie u Terlikowskiego – jako najpopularniejszego katolika w kraju – zamówiła odpowiedni tekst, Terlikowski go pięknie sprokurował pod tytułem „Kościół Tuska kontra Kościół Kaczyńskiego”, a Redakcja go zamieściła, zdobiąc go okładką, na której Kaczyński i Tusk, przebrani w szaty liturgiczne, udzielają sobie wzajemnie komunii. Takie jaja. Kiedy Terlikowski zobaczył tę okładkę, wpadł w panikę, bez słowa wyjaśnienia usunął swój tekst o tym, jak to ten grzesznik Kaczyński, wraz ze swoim bratem w grzechu, Tuskiem, plugawią naszą wiarę, i – jak już wcześniej wspomniałem – udał, że się akurat modli i o niczym nie wie.

      A mnie się od razu przypomniał pewien dawny koszmar, co do którego dziś już nie jestem w stanie stwierdzić, czy to był autentyczny sen, czy może jakieś nadzwyczaj chore wyobrażenie, ale proszę mi pozwolić go opowiedzieć. Otóż śniło mi się, że zadzwoniła do mnie Agnieszka Kublik z „Gazety Wyborczej” i zapytała, czy nie zgodziłbym się udzielić jej wywiadu. Pomysł był oto taki, że im bardzo zależy na tym, by zainicjować debatę na temat prawicowego obłędu, i uznali, że ja, jako wybitny przedstawiciel tak zwanej patriotycznej części politycznej sceny, oraz osoba szczególnie niezrównoważona, idealnie pokażę zjawisko, o którym „Wyborcza” chciałaby opowiedzieć swoim czytelnikom. W moim koszmarze, redaktor „Gazety Wyborczej” zapewniła, że wywiad będzie miał aż sześć stron, zostanie opublikowany w piątkowym wydaniu, będzie nosił tytuł „Smoleńscy mordercy nie unikną kary”, i że wszystko, co powiem, zostanie najpierw przez mnie autoryzowane, a następnie wiernie opublikowane. No i śniło mi się, że ja tę propozycję przyjąłem.

To był straszny sen. Śniło mi się, że do tej rozmowy doszło i że wszystko odbyło się dokładnie tak, jak obiecywała mi redaktor z „Gazety Wyborczej”; że ja powiedziałem dokładnie wszystko co chciałem, mogłem mówić wszystko, co chciałem, i z każdym swoim słowem czułem, że oto wreszcie mam okazję powiedzieć to, co przez tyle lat nam mówić nie pozwalano, i że ja jestem tym, który jako pierwszy, przez swoją determinację i odwagę, powiedział to, co powiedzieć należało.

I śniło mi się, że ten wywiad się ukazał. Dokładnie w kształcie, jaki mi redakcja „Gazety” obiecała, i że żadne moje słowo nie zostało ocenzurowane, i że to był początek mojej kariery, jako przedstawiciela polskiej patriotycznej prawicy.

Od tego czasu zacząłem być zapraszany do różnego rodzaju debat w TVN24, Polsacie i TVP Info. Któregoś dnia wystąpiłem nawet w programie Tomasza Lisa i tam z gorącym sercem broniłem wartości, polskiej tradycji i mówiłem wszystko, co powiedzieć należało. Wreszcie Bogdan Rymanowski zaprosił mnie, jako stałego gościa do programu „Kawa na ławę”, bym przedstawiał tam opinie w imieniu tak zwanych mediów społecznych, a Monika Olejnik zaczęła mnie regularnie gościć w swojej audycji w Radio Zet.

Moja sława w pewnym momencie stała się tak wielka, że mainstreamowe media nadały mi przydomek „Oszołom z Katowic”, a ja sam, ile razy pokazywałem się publicznie, w ten sposób się przedstawiałem: „Hej, witam Was, Kochani! To ja Wasz Oszołom z Katowic. Przyszedłem powiedzieć Wam prawdę. Wbrew propagandzie Tuska i jego postkomunistycznej bandy”.

I wreszcie, w tym niekończącym się koszmarze, w pewnym momencie okazało się, że występuję w programie TVN24 obok Tomasza Terlikowskiego. On, jako Talib z Warszawy, a ja, jako Oszołom z Katowic, rozmowę prowadził redaktor Morozowski, który się praktycznie nie odzywał. Mówiliśmy tylko my. Terlikowski bronił życia poczętego, ja odsłaniałem prawdę o Smoleńsku, a po programie, Morozowski nas uściskał, a my udaliśmy się wspólnie do stołówki ITI, gdzie zjedliśmy polski żurek oraz pierogi z kapustą. Oczywiście na koszt tych zdrajców. No i wtedy się obudziłem.

      Co za wstyd! Co za kompromitacja! Jakież to za dno! A jednocześnie – jakaż to nauka. Nie tylko dla mnie, dla Terlikowskiego, ale też i dla nas wszystkich. Tym się właśnie kończy z jednej strony kłamstwo, a z drugiej głupota. To jest właśnie ten błąd i to jest właśnie ta kara. I wracając do kwestii wspomnianego tygodnika z piekła rodem, Cenckiewicz jeszcze przynajmniej potrafił się zachować. Terlikowski pokazał wyłącznie, że jest niczym więcej, jak rozmodloną szmatą. Czy to mnie zaskakuje? Otóż nie. Jak pisałem już wcześniej, ja nigdy nie byłem na tyle nieroztropny, żeby ufać ludziom tylko z tego powodu, że mi pokażą krzyżyk na szyi, zdjęcie Kaczyńskiego w portfelu, opowiedzą mi dowcip o Piterze i zapewnią, że są przeciwko aborcji i pedałom.

      Wieć myślę sobie, że z Terlikowskiego katolik, jak z koziej dupy trąba, i że jeśli mam wybierać między nim, a jakimś na przykład Kutzem, to nie mam zdania, ale oto mamy Kutza. Opublikował on bowiem tekst o tym że on nie lubi patrzeć na całujących się staruszków, a konkretnie Jarosława Kaczyńskiego i Zytę Gilowską. Żart i satyra Kutza polegały na tym, że prezes Kaczyński i prof. Gilowska to stare pierniki i że jak oni się tak ściskają, to Kutza bierze na śmiech. I to uważam za przypadek niezwykle znamienny. Bo ja akurat miałem okazję oglądać Kutza wczoraj w telewizji, i to co on pokazał, było autentycznie szokujące. Ja nie wiem, ile on ma lat dokładnie, ale nawet jeśli 90, lub 100, to stanu, w jakim on się znajdował, nie usprawiedliwia nic. Przede wszystkim, Kutz praktycznie nie siedział, lecz leżał, mówił tak bełkotliwie, że jego słów w większości nie sposób było zrozumieć, a kiedy ten bałwan Kajdanowicz zadawał mu pytania, ten tylko stękał, by mu powtórzyć, bo on nie dosłyszał. W pewnym momencie zrobiło się tak upiornie, że zacząłem się autentycznie bać, że Kutz za chwilę umrze, zrobi się atmosfera jak z tego skeczu Mony Pytona o krykiecie, i będzie głupio, bo z jednej strony tragedia, a drugiej – powiedzcie państwo sami, jak tu się nie śmiać?

      No ale rozumiem. Sprawa jest poważna, wszyscy się starzejemy i nie ma w tym nic zabawnego. Natomiast mi dziś chodzi o coś znacznie szerszego, a mianowicie o sytuację, w której ludzie, którzy powinni milczeć – gadają. I tu nie ma żadnych ograniczeń. Pełna demokracja. Starzy, młodzi, dzieci, mądrzy, głupi, pobożni, ateiści, nasi i obcy – wszyscy. Widzą, że się coś dzieje, natychmiast się pojawiają i zaczynają nadawać. I ani im do głowy nie przyjdzie, że świat staje jak wryty i zaczyna się już tylko rumienić.

 


O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...