Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wybory 2015. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wybory 2015. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 25 maja 2015

O prezydencie z tarczą i amuletem i o nas, zlęknionych niewolnikach

O tym, że Andrzej Duda idzie do ostatecznego sukcesu, my tu u nas w domu, wiedzieliśmy wczoraj mniej więcej od wczesnych godzin popołudniowych, a ja – co przypomnę z nieskromna satysfakcją – zapowiadałem to zwycięstwo na tym blogu jeszcze w listopadzie. Mijał więc ów ponury niedzielny dzień, moje dzieci nie opuszczały tego nieszczęsnego Twittera nawet na moment, przekazując mi odpowiednie informacje, a ja z każdą chwilą byłem już tylko spokojniejszy. No i nagle okazało się, że ponieważ w którymś z lokali wyborczych zmarła jedna kobieta, przez to na pierwsze wyniki sondażowe będziemy musieli dodatkowe półtorej godziny, i w tym momencie najpierw Jarosław Gowin „zaćwierkał” coś o siłach Mordoru, a ja sam zacząłem otrzymywać esemesy z bardzo szczególnym „łańcuszkiem” wzywającym do modlitwy, bo władza próbuje sfałszować wybory. Próbowałem z moimi przerażonymi przyjaciółmi dyskutować i tłumaczyć im, że sprawa jest już zamknięta, Duda wygrał, Komorowski odchodzi – wszystko na nic. Niemal co minutę, mój telefon odbierał kolejne esemesy z wezwaniem do modlitwy, bo „oni chcą nas pozbawić zwycięstwa”.
Dziś Andrzej Duda, nasz wymodlony prezydent, rozdaje ponownie kawę, a ja sobie myślę, że nadszedł nowy czas, z którym przynajmniej ja będę się musiał solidnie zmierzyć, a, co więcej, uważam, że mam do tego wszelkie prawa. Otóż kiedy Jarosław Kaczyński wskazał Andrzeja Dudę jako kandydata na prezydenta, ja akurat, jak już przypomniałem wyżej, byłem niemal jedynym człowiekiem poza samym pewnie samym Dudą, który wierzył w to, że on tę kampanię wygra. Jeśli ktoś chce, niech sobie przejrzy ten blog i znajdzie odpowiedni tekst.
To ja również jednak od niemal już trzech lat zwracałem uwagę na to, że wszystko wskazuje na to, że dochodzimy do momentu, kiedy władza w Polsce zostanie zmieniona i to nie wyłącznie, ani nawet przede wszystkim, dzięki woli społeczeństwa, ale koncesji, jaką na rzecz owego społeczeństwa uczynił System. Pisałem o tym – o jednym i o drugim – przez całe długie miesiące, dowodząc, że przed nami czas dramatycznych zmian na poziomie, którego nikt z nas nie dość, że nie jest w stanie kontrolować, to jeszcze nawet nie potrafi ogarnąć swoją myślą. I dziś wszyscy zobaczyliśmy jak na dłoni, jak to się robi w przysłowiowym Chicago.
A dziś widzę, jak wielu z nas i jak bardzo, nie zrozumiało z tego co się stało dosłownie nic. W tej sytuacji chciałem dziś złożyć pewną deklarację: czekam jeszcze na jesienne zwycięstwo PiS-u, a potem obiecuję, że nie będę miał litości, bo jestem przekonany, że tak naprawdę, to co było od zawsze naszym największym wrogiem, to my sami, nasz strach i nasza gnuśność.

Oczywiście księgarnia Coryllusa wciąż stoi otworem, a w niej ostatnie egzemplarze pierwszego zbioru tych felietonów „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”, gdzie jak na dłoni mamy obraz tego, jak się hartowała owa nienawiść, która dziś nas tak strasznie oplotła. Szczerze polecam. To jest szczególnie dziś lektura obowiązkowa: http://coryllus.pl/?wpsc-product=o-siedmiokilogramowym-lisciu-i-inne-historie

piątek, 22 maja 2015

O niszczeniu nadziei i pożytecznych durniach

Powiem szczerze, że kiedy pisałem poniższy felieton w miniony wtorek, nawet w najsłodszych snach nie spodziewałem się, że moje prognozy się aż tak sprawdzą. Wiedziałem bowiem, że Duda Komorowskiego podczas debaty rozłoży na łopatki, wiedziałem, że powszechnie sączona opinia będzie taka, że Komorowski Dudę „zmasakrował”, jednak nie spodziewałem się, że Duda będzie aż tak lepszy i że oficjalnie podawana wyniki tego starcia będą dla niego aż tak złe. Tyle dobrego, że, jak się zdaje, po zeszłotygodniowym szaleństwie, znaczna część naszych się opamiętała i owej propagandzie nie uległa. Stoimy więc mimo wszystko stoimy na jednej nodze, z podniesioną głową… gotowi do skoku.

Kiedy felieton ten ukaże się w „Warszawskiej”, będziemy już w ostatnim dniu kampanii i po ostatniej z zapowiadanych wyborczych debat, a ja już dziś mogę zapowiedzieć, że jeśli podczas owej debaty Bronisław Komorowski nie zwariuje i nie zacznie mówić językami, albo zwyczajnie nie dostanie zawału serca z tego napięcia, prawicowa opinia publiczna ogłosi, że Duda niestety przegrał i że to jest już koniec. Dlaczego tak myślę? Już wyjaśniam.
Otóż, jak tylko sięgnę pamięcią, niemal wszystkie dotychczasowe debaty prezydenckie przez propagandę reżimową obsługiwane były w identyczny sposób. Jeszcze zanim się kandydaci rozeszli do domów, media związane ze sztabem popieranego przez siebie kandydata ogłaszały, że ten odniósł bezapelacyjne zwycięstwo, po czym przekaz ów wysyłany był tak długo aż cała Polska go powtarzała bez zająknięcia, i to niezależnie od tego, czy mówimy o tak zwanej Polsce „naszej”, czy Polsce „ich”. I proszę zwrócić uwagę, jak silny bywa ten atak. Nawet dziś większość z nas informację o tym, że pamiętną debatę Kaczyński - Tusk wygrał Tusk, powtarza jak mantrę. Jak on to zrobił, że ją wygrał? A bo zapytał o ceny tej marchewki, a bo zaapelował o poparcie nawet do tych, co Platformy nie lubią, a to wreszcie dzięki sprytnemu zagraniu Nowaka, który wysłał na tę imprezę wrzeszczące bojówki. I tak to działa od lat. Jedyne co trzeba, to pozbawić wrogi obóz nadziei, wiary i ducha walki.
Dokładnie to samo mamy dziś. Od minionej niedzieli, kiedy w telewizyjnym studio spotkali się Duda z Komorowskim, obóz Komorowskiego, przy aktywnym udziale mediów, ogłasza nie oglądając się na najbardziej oczywiste fakty, porażkę Dudy, a my na to, zamiast robić dokładnie to samo i głosić zwycięstwo kandydata, w najlepszym wypadku, łaskawie prosimy o zgodę na remis. Efekt jest taki, że w popularnym obiegu coraz bardziej narasta przekonanie, że jak zwykle System jest górą, że nasze nadzieje jak zwykle wzięły w łeb i że jak zawsze jedyne co nam pozostaje, to zapracowywać się na śmierć tylko po to, by raz na tydzień zajść sobie do lokalnego supermarketu i popatrzyć na to światło.
I ja bym to wszystko z chęcią znosił, gdyby nie fakt, że w tym strasznym procederze biorą udział również ci, którzy życzą Polsce jak najlepiej. Jak mówię, dziś, kiedy piszę ten felieton, mamy jeszcze dwa dni do tej debaty i związanych z nią komentarzy, ale ja już słyszę, jak z jednej strony Jarosław Gowin, z drugiej redaktor Skwieciński, a za nimi cała rzesza prawicowych internetowych komentatorów wyrażają swój zawód z tego powodu, że jednak Komorowski finiszuje jak złoto, natomiast my… no, my, jak to my. A wszystko to wbrew faktom i wbrew prostej pięknej prawdzie. Mam tylko nadzieję, że większość wyborców Andrzeja Dudy o ich istnieniu nawet nie ma pojęcia.

Mimo dni pełnych napięcia, zapraszam do księgarni na stronie www.coryllus.pl, gdzie można kupić każdą z moich sześciu książek. I daję słowo, że nie umiem powiedzieć, którą bardziej polecam.

czwartek, 21 maja 2015

Dlaczego w Ruskiej Budzie nie ma trzepaków?

Jak czytelnicy tego bloga wiedzą, od paru już lat, w każdy piątek, publikuję w „Warszawskiej Gazecie” felieton na tematy bieżące, na 444 słowa. I tym razem, już jutro, czytelnicy owego niezwykłego wręcz tygodnika będą mogli sobie poczytać odpowiednie refleksje. Ponieważ jednak wszystko ostatnio staje się tak intensywne, tak się też złożyło, że wczoraj, już pod koniec dnia, trafiłem na coś na tyle inspirującego, a jednocześnie nie zabierającego zbyt dużo miejsca, że postanowiłem szybko napisać kolejny tekst, tej samej dokładnie długości, tyle że z wyłącznym przeznaczeniem na ten blog. A zatem zapraszam. Dziś parę słów dla nas, a jutro piątek, a więc kolejny tekst od Piotra Bachurskiego. A potem już tylko cisza.

Już na sam koniec dnia, bardzo późnym wieczorem zajrzałem do Onetu i trafiłem na rozmowę z najbardziej chyba celebrowanym dziś polskim gangsterem, a obecnie świadkiem koronnym, czyli tak zwanym „Masą”. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, jak z reguły reagują osoby kulturalne i przyzwyczajone do pewnego rodzaju etykiety, kiedy ktoś nagle w debacie o stanie państwa zacznie się powoływać na głos gangsterów. Jako zagorzały jednak badacz świata opisanego w zekranizowanej przez Francisa Forda Copollę powieści Mario Puzo „Ojciec Chrzestny”, owymi pogardliwymi gestami się nie przejmuję i mówię, co mi tak naprawdę leży na sercu. Mamy więc wywiad z owym Masą i pada następujące pytanie:
W czasie rządów Lecha Kaczyńskiego doszło do likwidacji WSI. Służb, do których ‘Pruszkowa’ nawet nie chciał Pan porównywać. Mówił Pan: ‘przy nich to my byliśmy mafia trzepakowa’”.
Na co gangster Masa odpowiada:
„Cała ta esbecja, ludzie z WSI... [mają dziś wpływy] nieograniczone. Tylko dziś nie latają jako wywiad, tylko jako biznesmeni. Kliki układowe, kolesiostwa, przyjaźnie zawarte w wojsku, na szkoleniach, wyjazdach. Z pełnym dostępem do służb, CBŚ, CBA. Dziś mówimy o nich ‘szara strefa’, a w następnym dziesięcioleciu powiemy wprost: mafia. Mają haki na wszystkich. Ta cała stara esbecja, WSI, może roztoczyć przed każdym czerwony dywan do gigantycznej kariery. Haki na polityków, którzy przecież są upier... w tym gównie od karku po pięty. Czemu oni nie chcieli weryfikacji? Rozliczeń komuny? Wchodzimy już w politykę, ale przynajmniej wiem, dlaczego krzyczano o Okrągłym Stole, że to zdrajcy. […] Nie chcę z nimi zadzierać. Uwierzcie mi, żaden program świadka koronnego by mi nie pomógł. Pewnie komuś się kiedyś wszystko znudzi i powie, jak to wyglądało. Zanim go upier..., to będzie sensacja na całą Polskę. Wspomnicie moje słowa”.
Ktoś powie, że człowiek ten to ani autorytet, ani nawet ktoś, kogo my tu możemy traktować, jako osobę choćby w minimalnym stopniu wiarygodną. I ja, choć akurat mam na ten temat inne zdanie, gotów jestem na rzecz dzisiejszej dyskusji ową opcję zaakceptować. Masa to cwany bandzior, który gada, co mu akurat pasuje i nie ma co go traktować poważnie. Rzecz jednak w tym, że ja mam dziś coś zupełnie innego w głowie, niż to, co nam opowiada współpracujący z władzą były szef pruszkowskiej mafii. Mnie zastanawia bardziej to, co jest powodem tego, że trzy dni przed wyborami firma o takiej pozycji jak Onet publikuje tę rozmowę, i przychodzą mi do głowy dwa rozwiązania: jedno takie, że chodzi o skompromitowanie Dudy, jako kandydata mafii nr1, a drugie, że celem tego ataku (bo to jest oczywisty atak) jest sam pan Prezydent, a więc kandydat mafii nr 2. Tej, o której gangster Masa mówi, że pokaże swoje prawdziwe oblicze dopiero za 10 lat.
A Wy co o tym myślicie?

Przypominam, że wszystkie moje książki można kupować w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Poza tym, nawet nie warto się rozglądać.

wtorek, 19 maja 2015

O grzesznej bezmyslności i kampanii na wietrze

Oczywiście, jestem głęboko przekonany, że Andrzej Duda przez ten ostatni tydzień kampanii poradzi z sobie znakomicie, i to wbrew wspólnym wysiłkom opłacanej propagandy sztabu Bronisława Komorowskiego i naszych bohaterów, by go na tej ostatniej prostej zwyczajnie zniszczyć. W owym przekonaniu utrzymuje mnie każdy kolejny dzień, kiedy on jeździ od miasta do miasta i niesiony falą tego entuzjazmu, zmierza prosto do zwycięstwa. Dobre myśli też mnie nie opuszczają, kiedy moje najmłodsze dziecko informuje mnie, że Dudzie dziś liczba polubień na Facebooku skoczyła o kolejne 2 tysiące. Ale jestem też w radosnym nastroju, kiedy widzę, jak sobie z tą sytuacją radzi bohater naszych serc od wczoraj, Bronisław Komorowski, który, jak słyszę, Dudę zwyczajnie pożarł.
Tym wszystkim natomiast, którzy z jednej strony ulegli owej propagandzie, która w sposób ewidentny i wyjątkowo perfidny sączona była już w trakcie debaty i przekazywała ów komunikat, że Komorowski jest lepszy, z drugiej strachowi przed potęgą okrutnej władzy, który nas dławi od wielu już lat, ale też swojemu małemu prywatnemu lękowi, by się w sytuacji rzekomo tak publicznie jednoznacznej, za bardzo nie wychylać, i ogłosili – jak choćby bloger Kuźmiuk – że w najlepszym wypadku uzyskaliśmy „remis ze wskazaniem”, chciałbym powiedzieć, że jeśli jakimś cudem im się udało nakręcić spiralę niepewności, czy wręcz strachu przed potęgą Systemu, i Komorowski to wygra, to ta porażka pójdzie na ich sumienie. Bo to oni – jeśli jakimś niefortunnym trafem do tego dojdzie – będą mogli o sobie powiedzieć, że gdy chodzi o niszczenie nadziei, wykazali się prawdziwym mistrzostwem.
Słuchałem wczoraj cały dzień doniesień medialnych na temat tej debaty, czytałem komentarze w sieci i całość zdominowały dwa rodzaje przekazu: jeden twierdził, że Komorowski Dudę rozniósł, a drugi, że ta klęska wcale nie była tak oczywista, choć faktycznie Komorowski był bardzo dobry, więc może lepiej, żeby już Duda w konfrontację z Komorowski nie wchodził, bo będzie jeszcze gorzej. Słuchałem tych głosów, czytałem te słowa i nagle zrozumiałem, że choćbyśmy byli nie wiadomo jak wierni i tą wiarą mocni, nie jesteśmy w stanie tym złym pomrukom w jakiś sposób nie ulec. Jest naprawdę niełatwo, kiedy w tak trudnym i pełnym napięcia i niepewności momencie dowiadujemy się, że nawet zdaniem ludzi nam życzliwych, przegrywamy. My tu oczywiście jesteśmy wystarczająco pewni siebie, ale zastanówmy się, jak na to zareagują ci, dla których polityka to zaledwie przystanek na ich drodze życia. Jak się zachowają ci, którzy dotychczas sądzili, że polityka to brudny biznes, w który nie warto się angażować, zobaczyli tego fantastycznego Dudę, który nie jest wcale taki straszny, zaczęli się zastanawiać… i właśnie się dowiedzieli, że wedle doniesień mediów, jak zwykle wygrywa władza?
Biorę pod uwagę, że za tym stoi dobra i szczera wola prawdziwych polskich patriotów i chodzi tylko o to, by w czwartek, skoro już musi dojść do kolejnego starcia, Duda wreszcie pokazał, że nie jest maminsynkiem, tylko prawdziwym bojownikiem, który Komorowskiego bezdyskusyjnie pokona. Otóż ja już dziś wiem, że Duda okaże się maminsynkiem i budyniem, i tę debatę przegra. Komorowski natomiast jak zwykle okaże się na tyle cwany, a my na tyle gamoniowaci, byśmy na ten cały interes machnęli ręką i zajęli się dalszą patriotyczną robotą do czasu aż wreszcie katolicka i patriotyczna Polska powstanie w osobie jakiegoś kolejnego Brauna, czy Kowalskiego, który nas doprowadzi do ostatecznego zwycięstwa. I wtedy będziemy wreszcie żyli wiecznie.
Powtarzam raz jeszcze. Jedno więcej słowo na temat tego, że kampania Dudy jest nieadekwatna, i niech was Pan Bóg Broni przed tym, żeby on przegrał. Bo za to coście zrobili spłoniecie w piekle.

Przypominam że książki kupujemy tylko na stronie www.coryllus.pl. Z tego co wiem, reszta nie istnieje.

poniedziałek, 18 maja 2015

Do moich przyjaciół tchórzy

Gdyby ktoś mnie pytał, minione targi, w sensie handlu, zysku i takich tam, były dla mnie czymś absolutnie najgorszym. Miałem już parę razy okazję być na tym nieszczęsny stadionie i to za każdym razem było doświadczenie na granicy katastrofy, no ale tak jak przez te dwa dni, jeszcze nie się nie czułem. Pomijając parę naturalnie miłych spotkań, muszę powiedzieć, że gdyby nie pojawienie się już niemal pod sam koniec Janusza Pichlaka – jeśli ktoś jest zbyt młody, niech sobie sprawdzi – z małżonką, którzy najzwyczajniej w świecie kupili wszystkie moje książki, a przy okazji okazali się być ludźmi absolutnie czarującymi i inspirującymi, musiałbym potraktować ten stadion i te targi, jako największą swoją porażkę. A więc, o targach tyle. Wystarczy.
Ponieważ całą wczorajszą debatę przesiedziałem w największym sukcesie III RP, czyli w pociągu Pendolino, wszystko co na jej temat wiedziałem, to to, co do mnie pisali patriotycznie wzmożeni znajomi. Przytoczę może tylko dwa fragmenty. Pierwszy, dłuższy: „Andrzej Duda, niestety, nie jest samodzielnym duchem przywódczym, tak to widać. Mój niezachwiany kandydat to w duszy taki krakowski prymusik. Komor, przykro mi bardzo, choć kłamie i manipuluje, wypada dobrze”. Drugi, krótki i w punkt: „Duda poległ. Strasznie poległ”. No i wtedy zadzwoniła do mnie moja młodsza córka i powiedziała tylko tyle: Komorowski wypił całą wodę. Duda nawet tej szklanki nie tknął. I ja już wiedziałem. Potem zadzwonił syn i powiedział, że w ciągu godziny Dudzie na Facebooku przybyło tysiąc nowych „polubień”. Ja wiedziałem, ona wiedziała i mam wielką nadzieję, że wiedzą też ci ludzie, którzy dzień w dzień przychodzą na spotkania z Dudą i niosą go na fali swojego entuzjazmu i mają w nosie Salon24 z jego mądrościami.
Ale kiedy też słyszę te drżące tchórzem głosy, przypomina mi się film „Lot nad kukułczym gniazdem”, a konkretnie scena, kiedy to McMurphy wypluwa tabletkę, którą kazała mu połknąć siostra Ratched, a wszyscy ci biedacy aż się kurczą z przerażenia, że co to będzie, jak ona się dowie, co on zrobił; jak on się nieroztropnie sprzeciwił władzy. Otóż tu mamy sytuację niemal identyczną. Już wszyscy byliśmy tak pewni siebie, tacy zadowoleni, tacy przekonani o tym, że Komorowskiemu nie pomogą już ani pastylki, ani zastrzyki, ani nawet czary, bo przecież pojawił się ten nasz Duda i, jak w tamtym filmie McMurphy, pokazał nam tę wolność i obiecał, że wszystko za nas załatwi… i nagle Komorowski tupnął nogą – tupnął tak jak on, dokładnie tak jak on, ani troszkę zgrabniej i mocniej – a my natychmiast stajemy na baczność i meldujemy się gotowi służyć władzy. Co za smutek! Co za żal!
Bardzo przepraszam, ale dalej już ani słowa, bo jestem w takim nastroju, że jeszcze chwila, a powiem Wam, że zwyczajnie na tego Dudę nie zasłużyliście. Najpierw to powiem, a potem Wam to udowodnię.

Książki są tak jak dotychczas w księgarni na stronie www.coryllus.pl.


piątek, 15 maja 2015

Andrzej Duda, czyli jak wygrać w ramach Systemu

Kończy się pierwszy tydzień kampanii przed drugą turą wyborów, a ja bym chciał przedstawić swój najnowszy felieton dla „Warszawskiej Gazety”. Mam nadzieję, że uda się w ten sposób wyjaśnić parę rzeczy, które wyjaśnienia, jak się okazuje, wciąż wymagają.

Jak wiemy, równolegle z naszą pierwszą turą wyborów prezydenckich odbyły się wybory parlamentarne w Wielkiej Brytanii i, jeśli spojrzeć na oba te zdarzenia pod kątem podziału sceny politycznej, zauważymy natychmiast, że nawet przy zachowaniu różnic systemowych, ta jedna kwestia pozostaje bez zmian: tu i tam wygrywa system. I kiedy używam słowa „system”, nie mam na myśli owego Systemu, którego kształtu i natury, do końca nie znamy, a który tak ładnie opisywał Herbert, ale ten nasz malutki, oswojony system, przeciwko któremu wielu z nas protestuje, wierząc, że jeśli on się trochę posunie, każdy z nas pokaże, jakie skrywał możliwości.
W wyborach brytyjskich przygniatające zwycięstwo odniosły sprawdzone partie władzy, czyli Torysi i Labourzyści, reszcie zostawiając parę drobnych złudzeń i satysfakcję z udziału w zabawie, no a u nas oczywiście walka się rozstrzygnie między urzędującym prezydentem, a Andrzejem Dudą, a wszystkim, którzy uważają, że czas na zmiany, pozostanie liczyć na to, że już jesienią Paweł Kukiz odniesie od dawna wyczekiwane zwycięstwo i cały ten układ rozniesie w pył.
Dla nas bardziej ciekawa oczywiście jest sytuacja polska. Proszę więc zwrócić uwagę na uczestników tej potyczki. Mieliśmy 11 zawodników, z czego dwóch (przynajmniej oficjalnie) reprezentowało władzę, a dziewięciu tak zwany głos protestu. I co? I nic. Okazało się, że mimo wszystkich słów, które padły w trakcie kampanii, chociaż wśród kandydatów było parę naprawdę przekonujących osób, wszystko odbyło się tak jak zawsze. A więc do drugiej rundy przeszedł system, w osobach Andrzeja Dudy i najgorszego z nich wszystkich Bronisława Komorowskiego. Paweł Kukiz – jak wcześniej Lepper, Tymiński, Palikot, czy Korwin-Mike – odegrał napisaną dla niego rolę głosu zdeptanego ludu i na tym się ów festiwal tak zwanej demokracji zakończył.
Powtórzę raz jeszcze. Proszę zwrócić uwagę na to, że wśród kandydatów było parę osób naprawdę dobrych: Wilk, Braun, Kowalski, czy Korwin. I co z tego? Nawet Braun, który w niektórych środowiskach był traktowany jak autentyczna nadzieja Polski patriotycznej, narodowej, katolickiej, na finiszu uzyskał niewiele powyżej 120 tysięcy głosów. Czy to znaczy, że my zostaliśmy już tak stłamszeni i zniewoleni przez antypolski reżim, że nie wyobrażamy sobie życia poza tą klatką? Oczywiście, że nie. Zwycięstwo Dudy i porażka Brauna świadczy tylko o tym, że jeśli ktokolwiek z nas pragnie autentycznej zmiany, zmiany dobrej, sprawiedliwej, a przede wszystkim skutecznej, nie będzie obstawiał sąsiada z góry, choćby i najmądrzejszego i najbardziej fantastycznego człowieka, jednak takiego, któremu brakuje tak zwanego „systemowego zaczepienia”.
A zatem, mamy dziś, z jednej strony, Pawła Kukiza, po którym możliwe, że za parę miesięcy pozostanie tylko wspomnienie, z drugiej Brauna z jego strzelnicą i 120 tysiącami głosów, a z trzeciej Andrzeja Dudę z realną obietnicą zwycięstwa. Przepraszam bardzo, ale trzeba mieć naprawdę pomieszane w głowie, żeby nie umieć z tego wyciągnąć dla siebie wniosków.

Jutro jadę do Warszawy na targi. Mam nadzieję, że jeszcze coś przed wyjazdem napiszę, ale jeśli mi się nie uda, proszę mi wybaczyć. Zapraszam do odwiedzania naszego stoiska, a jeśli ktoś nie może, zapraszam do księgarni na stronie www.coryllus.pl.

środa, 13 maja 2015

Czy Kinga Duda słucha Rity Pax?

Ponieważ telewizja TVN24, a całkiem możliwe, że sama Grupa Bilderberg, najwyraźniej postanowiła kampanię wyborczą na rzecz Andrzeja Dudy poprowadzić za nas, ujawniając, że zbieranie podpisów w sprawie JOW-ów to były tylko takie „ćwiczenia na rzecz zbadania sprawności aparatu partyjnego”, sam Bronisław Komorowski z kolei rzucił się nam na pomoc, uznając, że ponieważ tradycja międzynarodowa jest taka, że kandydaci przechadzają się po ulicach i spotykają z ludźmi, on też tak zrobi, a ja obejrzałem transmisję na żywo z tej żenady, pomyślałem sobie, że nawet jeśli jak zwykle ponarzekam sobie troszeczkę, to tym razem w temacie politycznie zupełnie neutralnym. Muszę bowiem się przyznać do pewnej, moim zdaniem dość ciężkiej, przypadłości. Otóż, mimo, że mam swoje lata, swoje doświadczenie, a przede wszystkim swoją wrażliwość, ile razy widzę zapowiedź jakiegoś nowego polskiego filmu, projektu muzycznego, czy literackiego, a w niej opinię, że tym razem mamy do czynienia z wydarzeniem absolutnie wyjątkowym, najlepszym, z prawdziwym przełomem w naszej dotychczasowej historii, niezmiennie wierzę, że może faktycznie coś jest na rzeczy. Czytam gdzieś, że właśnie na ekrany kin wchodzi film, który może, jako pierwszy, stawać do konkurencji z produkcją światową, a nawet pod pewnymi względami stanowić tu rewolucję, i natychmiast zaglądam do Internetu w poszukiwaniu odpowiedniego zwiastuna. Gdzie indziej ktoś mi mówi, że w tej całej naszej muzycznej mizerii pokazał się artysta, który nie dość że rzuca na kolana, to rzuca tak, że nigdy byśmy nie uwierzyli, że to jest produkt krajowy, a ja sobie myślę: „Cholera, a nuż to faktycznie tak jest?” Innym razem ukazuje się książka zupełnie nieznanego dotychczas autora i ktoś mi ją zachwala, sugerując, że oto właśnie nam się objawił literacki geniusz, a ja natychmiast pędzę do księgarni, biorę to do ręki, zaczynam czytać… i już na pierwszej stronie płonę ze wstydu.
Wczoraj, proszę sobie wyobrazić, przeglądałem sobie zeszłotygodniowy jeszcze magazyn „W Sieci”, tam wpadam na relację autorstwa niejakiego Arka Lercha z najnowszej płyty artystki o estradowym pseudonimie Rita Pax, a w niej takie słowa:
Rita Pax nie celebruje premiery swojego drugiego krążka ‘Old Transport Wonders’, skupiając się na wyjściu do słuchacza, koncertach i pilnowaniu całego biznesu. – W dniu premiery sprawdziłam, czy płyta jest obecna na iTunes i poszłam spać – komentuje Paulina Przybysz. Może spać spokojnie, bo to właśnie Rita Pax jest dzisiaj przyszłością i teraźniejszością polskiej muzyki popularnej”.
Dalej Lerch opisuje nędzę współczesnego popu, gdzie dobry smak „zostaje zastąpiony przez słupki sprzedaży dużych wytwórni, a dyktat kultury przesytu nie pozwala na delektowanie się dźwiękiem, sprowadzając go do tła, najlepiej coraz mniej inwazyjnego. Dlatego jedyna nadzieja w mariażu popu z alternatywą, bo to połączenie daje szansę na przetrwanie najwyższych wartości, o jakich zazwyczaj mówimy, myśląc o sztuce”.
I tu pojawia się najnowszy album owej Pauliny Przybysz i jej artystycznego wcielenia, Rity Pax, oraz omówienie kolejnych piosenek. Czego tam nie ma? „Rozbrajająco przebojowe ‘Too Much’”, „odczytany na nowo gitarowy hałas w ‘Widow’”, szklanka, która stała się „integralną częścią ‘Self Adjusting Bomb’”, „ukłon w stronę Bjork w ekwilibrystycznie rozśpiewanym ‘Bow’”, „filtr z bluesem i zapętlonym transem w piosence tytułowej”. No i wreszcie „wokalny rozmach” w dwóch kolejnych utworach.
No więc zajrzałem do youtuba, owszem, to coś tam jest, wprawdzie, z wyjątkiem owego „na nowo odczytanego gitarowego hałasu”, niekoniecznie w postaci tego, co zdaniem Lercha najlepsze, ale na tyle bogato, by zrozumieć, że mamy kolejną polską odpowiedź na opisywane tu już parokrotnie brytyjskie „sessions”, tyle że tym razem na poziomie tak bezczelnie niskim, że dotychczas chyba nawet w Polsce niespotykanym. Zanim pokażę, o co mi chodzi, wcześniej może jeszcze jeden cytat, tym razem już z samej Pauliny Przybysz:
Proces komponowania był taki, że siedziałam przy organach Rhodesa, piłam herbatę i w spokoju tworzyłam. Dopiero potem aranżowaliśmy razem z chłopakami z zespołu. Ten luz powoduje, że często wpada się na różne fajne pomysły”.
A teraz klik i trzymajmy się foteli:





Wczoraj mieliśmy tu refleksje na temat tego, czego nam Andrzej Duda załatwić nie jest w stanie, a czego ja akurat bym pragnął tak, jak, nie przymierzając, Kukiz JOW-ów, Braun niedzielnych wypraw na strzelnicę Jego Królewskiej Mości, a Bronisław Komorowski „towarzyszki życia i psa” na bezludnej wyspie. I przedstawiłem pisarza Witkowskiego wraz z moim marzeniem, by on wraz ze swoim pedalstwem zniknął mi z oczu raz na zawsze. Następnie posłuchałem tej Rity Pax, obejrzałem powyższy clip, przeczytałem jak ona opisuje swój proces twórczy i z przerażeniem zrozumiałem, że gdyby to tylko chodziło o Witkowskiego, to może jakoś dalibyśmy sobie radę. Z Przybysz i z najwyraźniej nadchodzącą falą polskiej alternatywy pod tytułem „Postcard Sessions” nie mamy szans, zwłaszcza gdy się okaże, że taka Kinga Duda tego słucha ze łzami w oczach.

Ja wiem, że dla osób postronnych może to zabrzmieć mocno nieładnie, ale fakty są nieubłagalne. Tak naprawdę dziś wszystko co prawdziwie wartościowe zebrało się w księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. A jeśli ktoś mieszka w Warszawie i okolicach, zapraszam na Stadion Narodowy, gdzie w sobotę i w niedzielę na stoisku Kliniki Języka będę podpisywał swoje książki.

wtorek, 12 maja 2015

Dlaczego Andrzej Duda nie może wygrać z Michasiem Witkowskim?

Myślę, że większość z czytelników tego bloga ma choćby minimalne pojęcie o istnieniu stworzenia nazwiskiem Witkowski. Gdyby ktoś jednak poczuł się zaskoczony, śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż Witkowski to jeden z najważniejszych współczesnych polskich pisarzy, a jednocześnie niezwykle starannie pieszczona przez media gwiazda popkultury, co ciekawe jednak, nie tyle w związku z samą twórczością, co z szokująco bezpośrednio demonstrowanym homoseksualizmem, a i to nie jedynie na poziomie prostych upodobań, lecz autentycznego wyuzdania, by nie powiedzieć brzydko – dziwkarstwa.
I od razu pragnę uspokoić wszelkich potencjalnych cenzorów. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że sam Witkowski, gdyby usłyszał, że go nazwałem „dziwką” nie dość, że by się nie oburzył, ale prawdopodobnie pogratulował mi celności oceny i odwagi. Bo to jest człowiek, który uważa, że bycie tak zwana „męską dziwką”, to w najlepszym razie, powód do chwały, a w najgorszym, jeszcze jeden sposób na to, by uczynić swoje życie wygodnym i ciekawym.
Ktoś mnie spyta, czemu ja postanowiłem dziś, kiedy wszyscy żyjemy wyborami i cieszymy się z wyniku Andrzeja Dudy, wchodzić w to piekło. Otóż powody tego są dwa. Pierwszy, gryzący mnie już zresztą od dłuższego czasu, to taki, że, jak się dowiaduję, powieści Witkowskiego – pisarza, jak to już powiedzieliśmy sobie wyżej, uznanego i szanowanego – stanowią temat zajęć na filologii polskiej na polskich uniwersytetach. Co w tym złego? To mianowicie, że owe powieści to literatura ściśle osobista, a więc, w przypadku Witkowskiego, przedstawiająca głównie homoseksualną kopulację na dworcach i w publicznych toaletach, a wśród studentów są też młode, niewinne, starające się swoją niewinność kultywować, dziewczyny, i zmuszanie ich do tego, by budziły się z krzykiem, jest czymś nieludzkim, by nie powiedzieć, że wołającym o pomstę do nieba. I proszę mi wierzyć, że ja tu ani niczego nie zmyślam, ani nie podkręcam emocji. Ja relacjonuję fakty, które mi z kolei zostały zrelacjonowane.
Ale jest jeszcze coś, co sprawia, że fakt istnienia kogoś takiego, jak pisarz Witkowski prześladuje mnie do tego stopnia, że zdecydowałem się o nim dziś pisać. Otóż ja bardzo bym chciał, by w Polsce doszło do takiej sytuacji, że Witkowski i jemu podobni znikną z publicznej przestrzeni. Chciałbym bardzo, żeby książki Witkowskiego o tym, jak on bardzo „lubi w OO” nie były wydawane, żeby nie były obowiązkową lekturą na uniwersytetach, żeby nie stanowiły części polskiego dziedzictwa kulturowego, żeby wreszcie sam Witkowski, ze wszystkim, co sobą przedstawia, przestał się pojawiać publicznie. Krótko mówiąc, żeby Polska została uwolniona od tego rodzaju patologii. I Bóg mi świadkiem, że nie chodzi o to, że ja bardzo nie lubię pedałów, ale o to, że bardzo ciężko przeżywam tak szeroko prowadzoną promocję czystego satanizmu, jak to się dzieje w przypadku Witkowskiego. Ja ją bardzo przeżywam, a jednocześnie mam pełną świadomość, że na to ani ja, ani nikt inny już nigdy nic nie poradzi. Witkowski to zaledwie początek, a tempo, z jakim to zło się rozwija jest wręcz porażające. I to już się nie zmieni.
I teraz przechodzimy do polityki i sytuacji wyborczej. Wszyscy mamy tu swoje oczekiwania, swoje nadzieje i swoje ambicje. Otóż, gdy o mnie chodzi, ja już od dawna wiem, ze na to, czego pragnę dla Polski i siebie najbardziej, liczyć nie mogę. Ja dziś głosuję na Adnrzeja Duda nie dlatego, że on mi coś obiecał, a ja mu uwierzyłem, że nikt jak on. Szczerze powiedziawszy, po tej pierwszej turze, ja już otrzymałem swoją porcję satysfakcji, choćby ujrzawszy twarz Andrzeja Wajdy w niedzielny wieczór. Choćby dowiedziawszy się, że uroczystość wręczenia Bronisławowi Komorowskiemu tytułu „człowieka roku” przez „Gazetę Wyborczą” została przełożona. Jeszcze więc tylko ten jeden dzień i ja mam wszystko, czego się mogłem spodziewać. Bo gdy chodzi o Witkowskiego z przyległościami, zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach, które tak przeżywamy, tam już niczego nie zmieni. A skoro tak, to chciałem powiedzieć, że jeśli namawiam tak bardzo do tego, by głosować na niego, to nie przez to, że to on powstrzyma ową czarną falę i sprawi, że odetchniemy. Nie. Ani Duda ani nikt inny nic już tu nie poradzą, nic nam nie dadzą.
Kierunek został wytyczony, a droga powrotna nie istnieje, bo za nami nie ma już nic i wracać nie ma do czego. Jeśli jednak głosuję na Dudę i tak bardzo się cieszę, że to on właśnie wygrywa, to tylko dlatego, że to mi daje szanse poczuć, że wciąż jeszcze walczymy i jakże naiwnie uwierzyć, że to nasze zwycięstwo sprawi, że owo zło przynajmniej na moment zadrży. Od przedwczoraj wciąż mam okazję owo skwierczenie, to tu to tam, usłyszeć. I ów dźwięk koi moje ucho. A jeśli ktoś myśli, że histeryzuję, polecam obraz:



Przypominam, że w tym tygodniu mamy targi na Stadionie Narodowym w Warszawie, mam nadzieję, że wciąż pachnącym tą porażką. Będę tam z książkami w sobotę i niedzielę. Wszystkich serdecznie zapraszam, a jeśli ktoś ma zbyt daleko, polecam księgarnię pod adresem www.coryllus.pl

poniedziałek, 11 maja 2015

Paweł Kukiz, czyli Mars napada

Proszę więc sobie wyobrazić, że jakiś czas temu moja młodsza córka bardzo późnym wieczorem polazła do parku ze swoimi znajomymi, żeby tam sobie posiedzieć i poczuć nastrój wiosny. Ja osobiście, mimo że mam już niemal 60 lat, w mój park o tej porze dotychczas się nie zapuszczałem, no ale ponieważ moje dziecko to jest taka dziewczynka, która w piątej klasie szkoły podstawowej tak rozjuszyła parę swoich nauczycielek, że po dwóch miesiącach w dzienniku miała 30 jedynek, ona naprawdę mało czego się boi. Poszli więc tam w trójkę i oto w pewnym momencie dosiadł się do nich jakiś ponury obywatel i zaczął im opowiadać o swoim życiu, w większości związanym na zmianę z pobytem w więzieniu i z działalnością przestępczą. Tak więc siedzieli oni sobie w czwórkę i gawędzili, i w pewnym momencie obywatel-przestępca wspomniał coś na temat polityki i zadeklarował, że on się polityką nie interesuje, na wybory nie idzie „bo to wszystko jedna banda”.
Wtedy to właśnie kolega córki zapytał „A Kukiz?”, na co ich nowy kumpel zareagował mniej więcej tak: „Kukiz? Mówisz mi o człowieku, który na Jarocinie rzucił się ze sceny w tłum i zleciał prosto na ryj, bo nikt go nie złapał? I to jest ktoś, kto chce być prezydentem? Stary, to ja już faktycznie wolę tego Dudka”.
Ja na Jarocinie byłem raz, tyle że bardzo przelotnie i na ten temat, poza paroma drobnymi anegdotami, mam bardzo mało do powiedzenia. Znam natomiast wczesną twórczość Kukiza i jego rosyjskiego kumpla Czerniawskiego, i choć oczywiście nie mam sposobu by wiedzieć, czy historia przyniesiona mi z parku przez moje dziecko jest prawdziwa, czy nie, jestem w stanie sobie bardzo dobrze wyobrazić scenę, kiedy to Kukiz postanawia się artystycznie rzucić w zgromadzoną publiczność… i spada w ten piach. Przepraszam bardzo, ale jak by nie patrzeć, to jest czynnik decydujący. Ja wprawdzie widziałem w necie program „Kropka nad i”, gdzie Paweł Kukiz dyskutował z Pawłem Olszewskim z Platformy i tego Olszewskiego, jak to ci durnie lubią określać, „zmasakrował”, jednak jeśli ktoś tu ma jakieś oryginalne myśli chciałbym zapewnić: Olszewski to głupek. Jego akurat „zmasakrować” potrafiłoby nawet małe dziecko. „Zmasakrować” kogoś takiego jak Olszewski naprawdę nie jest wielką sztuką. Natomiast tu mamy wymiar zupełnie szczególny. Rzucić się w tłum i spać na mordę się nie zdarza. Żeby odstawić coś takiego trzeba talentu wyjątkowego. Mniej więcej na miarę zespołu Aya R.L.
I to są moje refleksje, gdy chodzi o Pawła Kukiza. Czemu jego? Otóż wczoraj dostaliśmy szacunkowe wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich, a ja, ciesząc się oczywiście z sukcesu Andrzeja Dudy i z porażki prezydenta Komorowskiego, myślę sobie, że tak naprawdę prawdziwa moja radość sprowadza się do tego, że ów Kukiz pozostał na tych 20 procentach i to jest wszystko na co jego było kiedykolwiek stać.
Każdy kto oglądał wczorajsze wystąpienia Kukiza, miał zapewne też okazję zwrócić uwagę na wręcz rewolucyjne szaleństwo, jakim się on popisał w pierwszym po ogłoszeniu wyników wyborów wystąpieniu, tylko po to, by już chwilę później, w rozmowie z Monika Olejnik, nie oglądając się zupełnie na to, co zostawił za sobą, oświadczyć ni mniej ni więcej jak to, że jeśli idzie o współpracę z Systemem, to on stoi „jasny i gotowy”.
Obejrzałem wczoraj oba wystąpienia Pawła Kukiza i powiem szczerze, że to, co zobaczyłem, przekroczyło tak naprawdę moje najgorsze podejrzenia, gdy chodzi o tego kosmitę. A w tej sytuacji ja mam już do niego tylko jedno przesłanie, i niech mi wszyscy wybaczą ów knajacki styl, ale w końcu nie ja wymyśliłem tę okazję: Panie! To coś Pan osiągnął wczoraj, to szczyt. Dalszego ciągu nie będzie. Do końca roku, politycznie przestaniesz Pan istnieć dokładnie tak samo, jak wiele lat temu przestałeś Pan istnieć, jako artysta estradowy. I dzięki Bogu, bo kogoś takiego jak Pan, świat naszej polityki nie widział. Przy zachowaniu wszelkich proporcji, już nawet Palikot budził większe zaufanie. A zatem – spieprzaj dziadu!
I to jest bardzo poważny koniec tej notki.

Jak zwykle serdecznie zachęcam do kupowania moich książek. Wszystkie są dostępne pod adresem http://coryllus.pl/?page_id=69.

niedziela, 10 maja 2015

Leżajszk i Kwiczajsk, czyli glory be!

No więc wiemy, co przed nami. Druga tura. Jeszcze będziemy mieli okazję sobie porozmawiać, natomiast dziś chciałbym przedstawić piątkowy felieton z „Warszawskiej Gazety”.

Kiedy nazwisko Andrzeja Dudy w kontekście prezydentury pojawiło się po raz pierwszy, reakcja była jednoznaczna. Z jednej strony szyderstwo, że do wyborów, które stanowią dla partii ostatnią szansę na polityczne przetrwanie, PiS wystawia człowieka, którego nazwisko kojarzyć się będzie tylko z pasztetem drobiowym, a wściekłość po stronie tych, którzy nie potrafili pojąć, że partia takich politycznych gigantów, jak Antoni Macierewicz, Andrzej Nowak, czy może przede wszystkim Jarosław Kaczyński, decyduje się wysyłać w ów bój człowieka o rozpoznawalności zerowej. Minęło pół roku i strach przed tym, że Andrzej Duda zmierza ku zwycięstwu już w pierwszej turze, jest tak wielki, że przed nami już chyba tylko seria rytualnych samobójstw.
By wobec tego, co musi nastąpić już w najbliższą niedzielę, uzyskać odpowiednią perspektywę, przypomnę fragment refleksji, które przedstawiłem na blogu dzień po tym, gdy Jarosław Kaczyński ogłosił kandydaturę Andrzeja Dudy. Posłuchajmy:
Oto Prawo i Sprawiedliwość wystawia do tej walki Andrzeja Dudę i wszyscy wybuchają perlistym śmiechem. Przepraszam bardzo, ale z jakiego to powodu? W czyją to stronę ów śmiech jest skierowany? Czy naprawdę w stronę Dudy? A niby z jakiego powodu? Powiedzieliśmy już sobie, że, obiektywnie rzecz biorąc, od Komorowskiego lepszy jest każdy, a więc oczywiście też Duda. Jednak Duda jest też lepszy od wielu innych chętnych do tego, by kandydować w tych wyborach. Z tego co wiem, Duda wygląda nienajgorzej, jest bardzo elokwentny, inteligentny, jak się zdaje stosunkowo uczciwy, politycznie bardzo kompetentny, krótko mówiąc prezentuje się jako ktoś, przy kim wielu kandydatów w normalnej demokratycznej walce nie miałoby szans. A my tu mówimy o Bronisławie Komorowskim? Przepraszam bardzo, ale w jaki sposób Komorowski jest w stanie wygrać z Dudą, jeśli przyjmiemy, że te wybory będą uczciwe? Ktoś powie, że nie będą. Ktoś powie, że propaganda Systemu rozbije Dudę w proch. No i zgoda. Ja to bardzo poważnie biorę pod uwagę, tyle, że kogo nie rozbije? Nowaka? A czemu niby Nowak byłby się jej w stanie oprzeć, skoro w lipcu roku 2010 oni pokazali, co są w stanie zrobić z samym Jarosławem Kaczyńskim?
Sprawa polega na tym, że przede wszystkim – podkreślam, z tego co o nim wiem – Duda jest dobry. Po prostu. To nie jest George Clooney, nie jest to też Ronald Reagan, czy Margaret Thatcher, ale jest dobry. Przede wszystkim jednak, jak już wcześniej się umówiliśmy, na Komorowskiego dobry jest każdy, tyle że nam nie jest potrzebny każdy, ale ktoś przynajmniej na te smutne czasy – adekwatny. Jeśli System uzna, że dość już tej oszustw, Duda wygra i to wygra w pierwszej nędzy. Jeśli nie, nie wygra ani Jarosław Kaczyński, ani nikt, kogo sobie wymyślimy. Jedno powinniśmy pamiętać, by nie dać się aż tak zaczarować. Trzymajmy się rzeczywistości”.
I głosujmy. Jak ktoś chce, może się wcześniej przeżegnać.

Zapraszam do księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Tam jest sześć moich książek i nie umiem powiedzieć, która jest lepsza.

piątek, 8 maja 2015

Pozwólmy sie tym państwu wreszcie porządnie wyspać (część 4)

O Opolu jeszcze napiszę. Dziś już tylko wiadomość dla nas wręcz fantastyczna. Oto w rozmowie w TOK FM z Żakowskim i Paradowską, kandydat Bronisław Komorowski poinformował, że Prezydent RP nie podpisuje budżetu i że jeśli jego konkurenci w wyborach tego nie wiedzą, to znaczy, że nie znają Konstytucji i on nie ma z kim rozmawiać. Oczywiście, ani Paradowska, ani Żakowski nie zareagowali, a zarówno ta wypowiedź, jak i oczywiście zapis rozmowy, zostały z Sieci usunięte.
Przed nami czwarta część cyklu pod tytułem. „Miejmy litość i dajmy się tym państwu zwyczajnie wyspać”.




czwartek, 7 maja 2015

Dajmy się im wreszcie porządnie wyspać (część 3)

Córka poinformowała mnie właśnie, że od wtorkowej debaty w TVP, na facebookowym profilu Andrzeja Dudy pojawiło się dodatkowe 2000 tysiące tak zwanych „lajków”. I to prawie wszystko, co mam dziś do powiedzenia, zwłaszcza tym, którzy coś tam wspominają o jakimś plastiku.
Przed nami druga część cyklu pod tytułem. „Miejmy litość i dajmy się tym państwu zwyczajnie wyspać”. Więcej na ten temat już dzisiaj, 7 maja, podczas debaty w Opolu o godz. 18.00. Razem z Dr.Wallem i Coryllusem w Auli Stara (Kowalczykowskiej) Uniwersytetu Opolskiego na ul. Oleskiej 48 będziemy rozmawiać na temat prezydenckich szans Andrzeja Dudy, Grzegorza Brauna, a pewnie i innych. Będą też książki. Zapraszam.
A teraz już: Dobrej nocy, państwu Brąkom.

środa, 6 maja 2015

Dajmy się im wreszcie porządnie wyspać (część 2)

Mieliśmy wczoraj długo zapowiadaną debatę. Wbrew moim wcześniejszym obawom, było spokojnie, kulturalnie, nikt na nikogo nie wrzeszczał, żadnego chaosu, wszyscy, włącznie z prowadzącym debatę, byli dla siebie wzajemnie uprzejmi, a na końcu nawet uścisnęli sobie ręce. Wygląda na to, że jedynym autentycznym przegranym po tym dniu jest prezydent Komorowski, który, jak się okazuje, nie miał się czego bać, gdyż formuła programu przed ewentualną agresją siłą rzeczy musiała go skutecznie chronić.
Zaskoczeniem było, że trema zeżarła zarówno Kukiza, jak i panią Ogórek, no i że Grzegorz Braun wygląda jakby był ciężko chory. Mam nadzieję, że wszystko z nim dobrze i to co widzieliśmy tylko efekt kampanijnego wycieńczenia. Reszta bez szczególnych rewelacji. Również nasz Duda wypadł na swoim zwykłym poziomie, czyli jak prezydent dużego, szanującego się i szanowanego w świecie kraju. Po prostu.
My natomiast do wyborów mamy dziś już zaledwie cztery dni, i ja, zgodnie ze złożoną wcześniej obietnicą, ograniczam się do prezentacji tego jednego zdjęcia i do powtórzenia jednego już tylko apelu: „Miejmy litość i dajmy się tym państwu zwyczajnie wyspać”.
Przed nami druga część cyklu. Utulmy ich do snu.

wtorek, 5 maja 2015

Dajmy się im wreszcie porządnie wyspać (część 1)

Do wyborów zostało już zaledwie pięć dni, a jeśli uwzględnić ciszę wyborczą, to jeszcze mniej, a jako że powiedzieliśmy sobie mniej więcej już wszystko, postanowiłem, że kolejne notki, które będę zamieszczał w tym tygodniu, postaram się ograniczyć do prezentacji tego jednego zdjęcia i jednego już tylko apelu: Miejmy litość i dajmy się tym ludziom zwyczajnie wyspać.
Przed nami część pierwsza cyklu.

poniedziałek, 4 maja 2015

Pan Kukiz się zbliża, czyli ostatnia prosta

Wkraczamy w ostatni tydzień przed wyborami, i z tego co widzę, na Bronisława Komorowskiego w obecnej chwili – poza może niektórymi starszymi już bardzo ludźmi, którzy jeszcze z czasów PRL-u zachowali w głębi serca przekonanie, że jakakolwiek by ona nie była, władza to jednak władza i lepiej z nią nie zadzierać – głosować nie zamierza już nikt. W dodatku, w ostatnich dniach, jakimś przedziwnym cudem, najwyraźniej ostatnie niedobitki z tych, którzy najdłużej ze wszystkich nie potrafili się zorientować, że głosowanie na Komorowskiego to oczywisty wstyd, niejako rzutem na taśmę, postanowiły przenieść swój głos na Pawła Kukiza, co może sprawić, że Andrzej Duda wygra te wybory już w pierwszej turze, ewentualnie, w najgorszym wypadku, będzie musiał się jeszcze zmierzyć z tym całym Kukizem.
Ktoś powie, że w tej sytuacji, ja powinienem tego biedaka zostawić, by spokojnie sobie dogorywał, a zamiast niego wziąć się dziś za Kukiza właśnie. Otóż nie. Raz, że wszystko to, co ja bym dziś na temat Kukiza miał ochotę powiedzieć, niechybnie sprowokowałoby tego pieniacza do wytoczenia mi procesu, a ja nie mam ani zdrowia, ani czasu, by się z nim przepychać, a poza tym, w moim odczuciu, to że tak dużo ludzi chce głosować na Kukiza, to i dla nas lepiej. Niech oni nadal uważają – zwłaszcza ci młodsi i głupsi – że to bardzo zdolny artysta, niezależny polityk, szczery bojownik o Polskę i w ogóle super-facet, i niech na niego głosują. On i tak nie wygra, a każdy głos zabrany temu nieszczęśnikowi, to kolejny krok do zwycięstwa Dudy. A więc, niech on się tam dalej popisuje swoim cwaniactwem. Dziś może tylko zamieszczę tu klip z piosenką o nawalonym proboszczu, która swego czasu Kukizowi przyniosła sławę i pieniądze, by może jeszcze paru durniów pomyślało, że choć na Komorowskiego z pewnością można zawsze liczyć, to nikt jak Kukiz właśnie nie dopieprzy Kościołowi tak, by ten się przestał wreszcie bezczelnie panoszyć po Polsce. W kolejnych już jednak dniach, które będą nas prowadzić do niedzieli 10 maja, ja już się tylko będę zajmował tymi dwoma. Nim i tym jego hipopotamem.
Przypominam przy okazji, że moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl i zapraszam. A teraz już słuchamy prawdziwego arcydzieła. I ja wcale nie ironizuję. To jest arcydzieło jak najbardziej.

piątek, 1 maja 2015

Po co komu Komorowski, skoro Profesor nie żyje?

Zaczął się ów niezwykły miesiąc, w tym roku bardziej niezwykły niż w latach minionych, dzień piękny, pogoda póki co znakomita, każdy ma jakieś pewnie plany na weekend – my na przykład już za chwilę wybieramy się na spotkanie z Andrzejem Dudą – polecam więc tekst z najnowszej „Warszawskiej Gazety” i życzę radosnej nadziei.

Zmarł Władysław Bartoszewski i w temacie nadchodzących wyborów prezydenckich jedno możemy już powiedzieć na pewno: mowy pożegnalnej na pogrzebie z całą pewnością nie wygłosi Andrzej Duda. Może ją wygłosić, zgodnie zresztą z wyraźnie sformułowanym przez Zmarłego życzeniem, Bronisław Komorowski, ewentualnie w zastępstwie (w końcu, jak sami ledwo co zobaczyliśmy, niezbadane są wyroki Pana), marszałek Sikorski, Duda natomiast z całą pewnością nie. I to powinna być wiadomość dla Władysława Bartoszewskiego i jego rodziny wiadomość wręcz fantastyczna.
Gorzej, że, co obserwujemy bardzo wyraźnie, cały System skupił się na wyduszeniu ze Zmarłego wszystkiego, co się tam jeszcze wydusić da, do samego końca i bez cienia szacunku dla powagi śmierci. Ja zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że i tak nie jest jeszcze tak najgorzej, bo gdyby tak się stało, że wybory prezydenckie zostały zaplanowane na przykład na 10 czerwca, trzymanie tego trupa w lodówce jeszcze przez ponad miesiąc, tylko po to, by go w odpowiedniej chwili wyciągnąć i w ten sposób rzucić Bronisławowi Komorowskiemu sznurek, którego ten będzie się mógł uczepić, tej żenady moglibyśmy wszyscy zwyczajnie nie wytrzymać. Jednak i tu owe dziesięć dni w pełnym napięciu oczekiwaniu aż polskie środowiska patriotyczne pomogą przygotować na ów dzień odpowiednią atmosferę, robi wrażenie. Dziesięć dni, kiedy ciało Profesora będzie coraz bardziej stygło, tylko po to, by prezydent Komorowski dostał te dwa czy trzy procent głosów więcej, robi wrażenie nokautujące.
Otóż chciałem zakomunikować tym, których tego typu tanie manewry w ogóle interesują, że nic z tego. Podobnie jak w wielu wcześniejszych sytuacjach, kiedy to prędkość, z jaką opinia publiczna jest każdego dnia bombardowana nowymi wiadomościami, nowymi sensacjami i nowymi emocjami i nikt już nawet nie jest w stanie odróżnić tego, co jest ważne od tego, co kompletnie bez znaczenia, kiedy już dojdzie do tego nieszczęsnego pogrzebu, większość z nas nawet nie będzie pamiętała, że ów dziwny staruszek w ogóle zmarł, a być może, że on w ogóle istniał. Takie to mamy czasy i choćbyśmy się nie wiadomo jak napinali, tego nie zmienimy. Każda wiadomość, choćby nie wiadomo, jak istotna, żyje maksymalnie dwa, trzy dni, a następnie jest zastępowana przez kolejną i to już naprawdę nie ma żadnego znaczenia, jak ważną. A zatem, powtarzam raz jeszcze: 4 maja pogrzeb Władysława Bartoszewskiego zostanie przez publiczną opinię potraktowany, jak, nie przymierzając, kolejna informacja o tym, że kolejny idiota jeździł po Warszawie samochodem marki BMW z niedozwoloną prędkością.
Jeśli więc z tego, co się właśnie stało, zostanie nam jakieś przesłanie, to tylko to, że skoro Władysław Bartoszewski już od nas odszedł i wszelkie przemówienia zostały już wygłoszone, słynne zalecenie Profesora, by głosować na Komorowskiego by to on, a nie ten głupek Duda, wygłaszał na jego pogrzebie pożegnalną mowę, nie zobowiązuje nas już do niczego.

Oczywiście, każdą moją książkę można kupować w księgarni czynnej w dzień i w nocy pod adresem www.coryllus.pl. Polecam bardzo serdecznie.

piątek, 24 kwietnia 2015

Oni dzielą i rządzą, a my plujemy im pod nogi

Przed nami kolejny felieton z „Warszawskiej Gazety”. Mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy z nas wezmą sobie te słowa naprawdę do serca.

Jeśli pochylimy się nad polityczną historią Polski minionych 25 lat, to co nas powinno zastanowić, to sposób w jaki System rozgrywał nas za każdym razem, gdy decydowały się losy Państwa i Narodu. Rzecz mianowicie w tym, że tak naprawdę oni nigdy nie potrzebowali stosować wobec nas jakichś szczególnie przebiegłych technik manipulacyjnych, nie musieli opracowywać szczególnie wymyślnych sposobów kontrolowania publicznej świadomości, nie mieli najmniejszego powodu wreszcie, by powoływać jakieś specjalne grupy politycznego terroru. Wystarczyło skorzystać ze starej dobrej metody, tradycyjnie określanej nazwą „dziel i rządź” i ją na spokojnie realizować.
Przypomnijmy sobie czas, gdy po roku rządów gangu pod przywództwem Bronisława Geremka, doszło do wyborów prezydenckich, gdzie naprzeciwko Tadeusza Mazowieckiego stanął Lech Wałęsa, a przerażony perspektywą porażki System przeciwko Wałęsie wystawił niejakiego Stana Tymińskiego. Jest dziś oczywiście niełatwo opisać grę owych interesów, niemniej System zaliczył wówczas ciężką porażkę, a Tymiński, zamiast zneutralizować Wałęsę, wyeliminował z gry Mazowieckiego, co spowodowało, że wobec nowego prezydenta trzeba było użyć środków specjalnych.
Mam nadzieję, że pamiętamy też pierwsze prawdziwe wolne wybory parlamentarne roku 1991, kiedy to do Sejmu weszło 29 różnych – głównie prawicowych i wzajemnie skłóconych – ugrupowań, z których 11 wprowadziło zaledwie jednego posła. Jeśli ktoś myśli, że ja przesadzam, przypominam, że zwycięzca owych wyborów, czyli Unia Demokratyczna uzyskała 13,5% głosów, następni w kolejce komuniści – 13%, a cała reszta została podzielona między tak zwana „prawicę”. A teraz proszę bardzo wszystkich o minimum refleksji.
Pamiętamy zapewne wybory prezydenckie roku 1995, kiedy już było wiadomo, że Wałęsa to agent, z drugiej strony mieliśmy błękitną koszulę Aleksandra Kwaśniewskiego, a System, by ostatecznie doprowadzić do rozgrywki Wałęsa-Kwaśniewski, przeprowadził na prawicy taki festiwal patriotyzmu, że ostatecznie na placu boju został tylko… Wałęsa. Ja to pamiętam jak najgorszą zarazę.
Od roku 1990 mija 25 lat i pod pewnym szczególnym względem są one naznaczone dwoma stałymi – proszę mi wybaczyć to określenie – przekleństwami. Otóż z jednej strony, patriotyczna Polska tak naprawdę nigdy nie miała choćby jednego polityka, który potrafiłby skutecznie wystąpić przeciwko potędze Systemu, a z drugiej, ta sama Polska pozostawała tak okrutnie bezradna wobec tak żenująco prostego przekrętu, jak owo wspomniane wyżej „dziel i rządź”.
I oto po latach, niemal jak dar od Boga, pojawia się Andrzej Duda. I ani mi w głowie sugerować jego absolutną wybitność, ani mi w głowie twierdzić, że oto ktoś, kto nas ostatecznie wyzwoli. Nic podobnego. Żyjemy w czasach ostatecznych, natomiast ja twierdzę, że przed nami człowiek, który jest w stanie pokonać Bronisława Komorowskiego i dać nam choćby chwilę oddechu. A na to System wychodzi z tym samym co 25 lat temu przekrętem i stawia nam przed oczami prawdziwych tytanów: Grzegorza Brauna i Pawła Kukiza. Prawdziwych patriotów. A my kamieniejemy bezradni jak dzieci.
Mamy jeszcze niespełna trzy tygodnie. Proszę, opamiętajmy się.

Niezmiennie przypominam, że jeśli ktoś pragnie kupić sobie którąś z moich książek, najprościej będzie udać się do internetowej księgarni pani Lucyny Maciejewskiej pod adresem http://coryllus.pl/?page_id=69 i złożyć zamówienie. Szczerze polecam.

środa, 22 kwietnia 2015

Myszy i ludzie, czyli czy Andrzej Duda to przypadkiem nie Żyd?

Ponieważ paru naszych znajomych postanowiło w ostatnich dniach ujawnić swoje zamiary wobec zbliżających się nieubłagalnie majowych wyborów i owe deklaracje zrobiły nie tylko na mnie pewne wrażenie, pomyślałem, że tym razem nie napiszę zwykłej notki, w której będę im wszystkim po raz setny tłumaczył jak sztachecie w płocie, że pycha to grzech, ale opowiem im dowcip. Posłuchajcie:
Do dyrektora cyrku przyszedł skromny pan ze skromną walizeczką i zaproponował swoje usługi. Kiedy dyrektor poprosił go, żeby pokazał, co potrafi, ten otworzył walizeczkę, z której natychmiast wyskoczyły myszy we frakach, wyciągnęły muzyczne instrumenty, rozłożyły pulpity z nutami, usiadły na specjalnie przygotowanych krzesełkach, jedna z nich zajęła miejsce dla dyrygenta, inna stanęła ze skrzypcami obok i wszystkie zaczęły najpiękniej na świecie grać „Cztery pory roku” Vivaldiego. Gdy występ dobiegł końca, myszy się grzecznie ukłoniły, złożyły sprzęt, wskoczyły z powrotem do walizki, człowiek w garniturze walizkę zamknął i spojrzał wyczekująco na dyrektora. Dyrektor chwilę pomyślał i odpowiedział: „No wie pan, nie będę ukrywał, że jestem pod wielkim wrażeniem. Czegoś podobnego w życiu nie widziałem. Jest jednak pewien kłopot. Czy ta trzecia od lewej w drugim rzędzie to przypadkiem nie Żyd?
A teraz, durnie, możecie się zacząć śmiać. Albo pluć ze złości. Dla mnie to i tak bez znaczenia.

Całą resztę zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia wszystkie moje książki. Polecam serdecznie.

piątek, 17 kwietnia 2015

Baba, pies i mózg, czyli o nieskończonej wyobraźni prezydenta Komorowskiego

Przedstawiam kolejny felieton z „Warszawskiej Gazety”. Mam wielką nadzieję, że jego przesłanie zdąży przed tymi durniami od Korwina, którzy najwidoczniej nie zamierzają spocząć dopóki tego wszystkiego ostatecznie nie rozpieprzą.

Ponieważ wśród czytelników „Warszawskiej Gazety” większość to osoby poważne i niechętnie oddające się czynnościom niepotrzebnym, tu akurat, jak sądzę, nazwisko niejakiego Łukasza Jakóbiaka musi pozostawać nieznane. Podobnie jak nieznany jest prowadzony przez niego na youtubie show sprowadzający się do rozmów z celebrytami. Otóż jest tak, że ów Jakóbiak do najnowszego ze swoich programów zaprosił samego Bronisława Komorowskiego, z którym przeprowadził kilkunastominutową rozmowę, której, jak sądzę, jedynym celem było pokazanie Komorowskiego, jako sympatycznego głupka, takiego, jakim zapewne jest każdy z sympatyków wspomnianego programu.
Jak wiele z kampanijnych gestów wykonywanych ostatnio przez sztab Bronisława Komorowskiego, i ten został, właściwie przez wszystkich komentatorów, potraktowany jako ciężka wpadka, a sam program i jego autor trafiły na równie pochyłą z tego prostego powodu, że najnowsza polityczno-medialna historia kraju nie zna chyba aż tak żenującego przykładu propagandowej manipulacji, gdzie wszystko od początku do końca jest tak zawstydzające, że jedyną reakcją będzie już tylko oblać się rumieńcem i wejść pod stół.
Ja jednak zwróciłem uwagę na coś, co musi stanowić wyczyn nawet w przypadku tak już kompletnie sprawdzonym i opisanym, jak przypadek Bronisława Komorowskiego. Oto w pewnym momencie rozmowy – przypomnijmy, że, jak się domyślamy, precyzyjnie przygotowanej i prowadzonej wedle bardzo precyzyjnego kampanijnego planu – ów Jakóbiak zwraca się do kandydata z prośbą, by wymienił trzy rzeczy, które ten by zabrał ze sobą na bezludną wyspę, i na to, wydawałoby się dające tyle możliwości, pytanie Bronisław Komorowski odpowiada, co następuje: „No wie pan, wbrew pozorom nie wziąłbym książki, bo mam dużą wyobraźnię, natomiast jako harcerz, wziąłbym rzeczy praktyczne, które pozwoliłyby mi przeżyć”. A więc? – pyta, zdecydowanie w tej szczególnej sytuacji niepolitycznie, Jakóbiak, na co Komorowski odpowiada: „Pewnie jednak towarzyszkę życia”. I w tym momencie, zamiast uznać, że w przypadku akurat Prezydenta, owa „towarzyszka” starczy nie tylko za trzy, ale i dziesięć rzeczy, które nasz gajowy mógłby wziąć ze sobą na bezludną wyspę, Jakóbiak naciska głupio, informując, że mamy przecież jeszcze trochę miejsca. Prezydent myśli, myśli, myśli… i wreszcie odpowiada: „To może psa”. Jeszcze coś? Owszem: „Wspomnienia”.
Może wyjaśnię nieco bliżej, w czym rzecz. Pada pytanie, znane od pewnie już setek lat, o tę nudną jak jasna cholera bezludną wyspę, a z nim – zwłaszcza w sytuacji kampanii wyborczej – pytanie, gdzie można już tylko robić wrażenie. Bez najmniejszego wysiłku. I oto Pierwszy Obywatel Prezydent Komorowski odpowiada: „Gdybym znalazł się na bezludnej wyspie nie wziąłbym książki, bo mam dużą wyobraźnię, natomiast, jako harcerz, zabrałbym ze sobą same najbardziej praktyczne przedmioty, które by mi pozwoliły przeżyć, a więc babę, psa i mózg”. A i to dopiero po wielokrotnych naciskach ze strony zaprzyjaźnionego dziennikarza.
Przepraszam bardzo, ale jeśli ten człowiek zostanie prezydentem po raz drugi, spod tego wstydu się nie wygrzebiemy do dnia, w którym zgaśnie słońce.

Jutro i pojutrze jestem w Warszawie na targach. Wszystkim przypominam: Arkady Kubickiego, stoisko nr 11. Ponieważ wyjeżdżam z samego rana, pewnie dzisiejszy tekst poleży tu aż do poniedziałku. Na szczęście jest napisany ładnie, mocno, a przesłanie też solidne. Jest więc o czym myśleć.

czwartek, 16 kwietnia 2015

O ludziach ze spróchniałymi kijkami, czyli wszyscy jesteśmy Czechami

Podczas wspominanego tu w niedawno pobytu w Pradze, nie mogliśmy nie zwrócić uwagi na całą kupę jednakowych skromnych plakatów, na których widniało przekreślone grubą czerwoną kreską zdjęcie obecnego prezydenta Republiki Miloša Zemana plus podpis, którego ani nie potrafiłem odcyfrować, ani też za bardzo mi na tym nie zależało. To natomiast, co wiedziałem, i czego z całą pewnością wiedzieć potrzebowałem, to to, że najwidoczniej dla bardzo wielu ludzi awans owego Zemana stanowił problem na tyle poważny, by przeciwko niemu protestować choćby i po latach.
Taki sam plakat zobaczyliśmy w knajpie obok naszego hotelu, dokąd chodziliśmy na piwo, tym razem jednak tuż obok wisiały zdjęcia i różnego rodzaju pamiątki po Vaclavie Havlu. Zapytałem właściciela lokalu o tego Zemana, co oni od niego chcą, i czemu nagle Havel, no i on mi odpowiedział bardzo krótko: Rzecz w upadku. Cokolwiek byśmy bowiem nie mówili o Havlu i innych, rzecz sprowadza się tak naprawdę do upadku.
Sprawdziłem tego Zemana, dziś prezydenta Republiki Czeskiej i dowiedziałem się, że jest to przede wszystkim bardzo wybitny czeski komunista, debiutujący jeszcze w roku 1968, którego kariera w interesującym nas zakresie toczyła się następująco:
W 1969 ukończył zaoczne studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Pradze. W 1968 wstąpił do Komunistycznej Partii Czechosłowacji, z której po dwóch latach został wykluczony za niezależne poglądy w okresie tzw. normalizacji. Od końca lat 60. do początku 80. pracował w organizacji sportowej, następnie zaś w organizacji rolniczej. Podczas aksamitnej rewolucji włączył się w prace Forum Obywatelskiego. W 1990 uzyskał mandat posła do Zgromadzenia Federalnego. W 1992 przystąpił do Czeskiej Partii Socjaldemokratycznej, z ramienia której wywalczył reelekcję do Zgromadzenia Federalnego. W 1993 został wybrany przewodniczącym ugrupowania, które aspirowało do funkcji wiodącej siły lewicowej na czeskiej scenie politycznej”.
Dziś Zeman jest prezydentem Czech, na praskich ulicach wiszą jego poprzekreślane portrety, a najnowsza wiadomość głosi, że skutkiem społecznej krytyki, będzie musiał z własnej kieszeni zapłacić za wycieczki, jakie ostatnio odbył na trasie Praga – Moskwa.
Jak mówię, sprawdziłem dość dokładnie, jak się mają sprawy w najnowszej politycznej historii Czech i dowiedziałem się też, że podczas wyborów prezydenckich sprzed dwóch lat Zeman wygrał w drugiej turze z niejakim Karel Schwarzenbergiem. Zobaczmy więc, kim jest ów Schwarzenberg:
Czeski Karel Jan Nepomuk Josef Norbert Bedřich Antonín Vratislav Menas kníže ze Schwarzenbergu, niem. Karl Johannes Nepomuk Josef Norbert Friedrich Antonius Wratislaw Mena Fürst zu Schwarzenberg, arystokrata i polityk, minister spraw zagranicznych Republiki Czeskiej w latach 2007–2009 oraz od 13 lipca 2010 do 10 lipca 2013, lider partii TOP 09, od 1979 głowa domu Schwarzenbergów, działacz opozycji antykomunistycznej w okresie Czechosłowacji. Jest najstarszym synem księcia Karola VI Schwarzenberga i jego małżonki Antoniny von Fürstenberg. Posiada podwójne czeskie i szwajcarskie obywatelstwo. Po komunistycznym zamachu stanu z lutego 1948 opuścił wraz z rodziną Czechosłowację i osiadł za granicą. Studiował prawo na uniwersytetach w Wiedniu i Grazu oraz leśnictwo na uniwersytecie w Monachium.
Po praskiej wiośnie zaangażował się w tworzenie czechosłowackich ośrodków opozycyjnych za granicą. Razem z Vilémem Prečanem utworzył Czechosłowackie Centrum Dokumentacyjne archiwizujące zabronioną literaturę. Dziś zbiory te są eksponowane w Muzeum Narodowym w Pradze. Zaangażowany w ruch obrony praw człowieka, pomiędzy 1984 a 1990 pełnił funkcję przewodniczącego Międzynarodowej Helsińskiej Federacji na rzecz Praw Człowieka. W 1989 uczestnik organizowanego przez Solidarność Polsko-Czesko-Słowacką Seminarium Kultury Europy Środkowej, o którym Václav Havel powiedział, że było uwerturą do aksamitnej rewolucji. W 1989 razem z Lechem Wałęsą nagrodzony przez Radę Europy nagrodą za działanie na rzecz praw człowieka.
Powrócił do kraju po aksamitnej rewolucji. W latach 1990–1992 pełnił funkcję sekretarza w kancelarii prezydenta Havla. W 1992 był specjalnym wysłannikiem OBWE do Górnego Karabachu. W 1996 na zaproszenie Vaclava Havla przystąpił do Forum 2000.
Był członkiem Obywatelskiego Sojuszu Demokratycznego (Občanská demokratická aliance – ODA). W 2004 został wybrany senatorem (z rekomendacji Unii Wolności). Od 9 stycznia 2007 do 8 maja 2009 minister spraw zagranicznych z nominacji Partii Zielonych w drugim rządzie Mirka Topolánka. Od 2009 jest liderem nowo powstałej konserwatywnej partii politycznej TOP 09”.
Patrzę na jego zdjęcie, widzę jakiegoś komedianta w muszce typu Janusz Korwin Mikke i właściwie myślę sobie, że do tego, bym mógł tu dostać podstawowy obraz, wystarczyłoby mi ono; cała ta historia z Wikipedii i tak nie ma już większego znaczenia. Bo z czym mamy do czynienia? Z jednej strony mianowicie z jakimś wyjątkowo parszywym komunistą z historią w rolniczych i sportowych organizacjach, a z drugiej z „zielonym konserwatystą” z partii o wdzięcznej nazwie TOP.
Zaglądam jednak dalej i oto widzę, że w tamtych wyborach mieli Czesi też ofertę w postaci niejakiej Zuzana Roithovej. Popatrzmy więc, kto zacz owa Roithová:
Czeska polityk, lekarka, była minister i senator, posłanka do Parlamentu Europejskiego. W 1978 została absolwentką Wydziału Medycyny Ogólnej Uniwersytetu Karola w Pradze. Odbyła studia podyplomowe na uczelni w Sheffield i na Wharton University.
W latach 1979–1992 pracowała w zawodzie lekarza. Od 1990 do 1998 zajmowała stanowisko dyrektora praskiego uniwersyteckiego centrum szpitalnego. W 1998 sprawowała urząd ministra zdrowia. W okresie 1998–2004 zasiadała w czeskim Senacie.
Należy do Unii Chrześcijańskich Demokratów – Czechosłowackiej Partii Ludowej. W latach 2001–2003 pełniła funkcję wiceprzewodniczącej tej partii. Od 2000 do 2002 była przewodniczącą Międzynarodowego Ruchu Europejskiego w Czechach. W 2004 z listy KDU-ČSL uzyskała mandat deputowanej do Parlamentu Europejskiego. W VI kadencji PE przystąpiła do grupy EPP-ED, została też wiceprzewodniczącą Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów. W wyborach europejskich w 2009 skutecznie ubiegała się o reelekcję.
W 2013 kandydowała w wyborach prezydenckich. W pierwszej turze uzyskała blisko 5% głosów, zajmując 6. miejsce wśród 9 kandydatów”.
Mamy więc już chyba obraz wystarczająco pełny: z jednej strony ten komuch, z drugiej pajac w muszce o zabawnym nazwisku, a obok nich ta Roithová. Patrzę na jej zdjęcie i widzę co widzę, a potem znów spoglądam na ten niezwykły wynik i myślę sobie, że ciekawe, czym ona sobie zasłużyła, że Czesi ją potraktowali w tak parszywy sposób, i dziś nagle, w związku z politycznymi wyborami swojego prezydenta, czują potrzebę wymuszania na nim jakichś śmiesznych gestów. Co ona nabroiła?
Czytam sobie o tych Czechach, i ponieważ zmuszony jestem przyznać, że jestem tu ciemny, jak tabaka w rogu, automatycznie zaczynam myśleć o tym, przed czym stoimy my tu u nas, w Polsce. O ileż nasza sytuacja jest prostsza. Jak wielkie szczęście nas spotkało, że tak naprawdę wszystko jest jasne i z każdym dniem coraz jaśniejsze. A z drugiej strony, jakie to straszne, że dajemy się tak łatwo zastraszać! Jakież to okropne, że daliśmy się doprowadzić do stanu, gdzie mając zaledwie wybierać między siekierką i kijkiem, tak wielu z nas prosi o kijek, kijek w dodatku spróchniały i cały unurzany w psich kupach. Jakie to straszne, że dostajemy ten kijek, bierzemy go w drżące dłonie i z satysfakcję wołamy: „A co? Nie wolno?” i zaczynamy tym kijkiem walić po łbach tych wszystkich, którzy mówią, że zawsze lepsza siekierka.
Bardzo się modlę o to, by się okazało, że jednak dostrzegliśmy tę granicę.

Dziś zaczęły się Targi Wydawców Katolickich w Warszawie. Coryllus z książkami już tam jest, a ja przyjeżdżam z samego rana w sobotę i będę przez dwa dni. Zapraszam wszystkich bardzo gorąco i szczerze. A jeśli ktoś nie może, moje książki można kupować w księgarni pani Lucyny Maciejewskiej pod adresem www.coryllus.pl.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...