Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pasja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pasja. Pokaż wszystkie posty

środa, 5 stycznia 2022

Kto się boi Sylwestra Marzeń?

 

Oto właśnie sam Onet przyznał że „Sylwester Marzeń” Jacka Kurskiego odniósł wręcz spektakularny sukces i myślę, że to jest dobry powód, by przypomnieć parę myśli sprzed lat, które, gdy chodzi o mnie akurat, zawsze pozostaną jak najbardziej aktualne. I niech się nikt nie spodziewa, że ja tu będę szydził z tego, co się w tym roku wydarzyło w Zakopanem, bo mam nastrój wręcz odwrotny: otóż w moim najszczerszym przekonaniu, w całej naszej współczesnej rozrywce, zaczynając od piosenki, a kończąc na filmie czy literaturze, nie udałoby się nam znaleźć czegoś równie profesjonalnego na poziomie zarówno realizatorskim jak i wykonawczym. I nie mam tu na myśli, w sposób oczywisty, wybitnego youtubowego artysty Jasona Derulo, czy tym bardziej owego żartownisia Julio Iglesiasa, ale – że wymienię tylko dwoje – Roksany Węgiel, czy zespołu Playboys. Bez względu bowiem na to co nam się akurat wydaje i marzy, póki co w polskiej rozrywce nie objawiło się nic bardziej znaczącego niż to co nam zorganizował Jacek Kurski. A jeśli ktoś ma wątpliwości, to niech się zapyta ludzi, którzy zjechali do Zakopanego, żeby się bawić. I nie oszukujmy się: to nie byli mieszkańcy podkarpackkich wsi, którzy nie płacą podatków.

Ktoś powie, że to co ja w tej chwili robię jest głupie i nieuczciwe. Ponieważ, choć uważam go za błędny, rozumiem ów argument, bardzo proszę zajrzeć do tekstu poniżej, jeszcze z roku 2017. Jaśniej tego wyjaśnić nie potrafię. Może tylko, gdyby udało mi się gdzieś na youtubie odszukać inny występ tej niezwykłej kobiety z zamieszczonego na samym końcu filmu.

 

 

 

      Przyznać muszę, że nie mam bladego pojęcia, jak to się stało, że przy okazji moich ostatnich notek tu na tym blogu pojawiła się kwestia tak zwanego disco polo, a szczególnie wybitnego przedstawiciela owego gatunku, Radosława Liszewskiego, oraz muzycznego projektu o nazwie Weekend. No ale stało się i trzeba się ustosunkować. Otóż, jak donieśli mi wierni komentatorzy, zamieszczony na youtubie clip prezentujący piosenkę wspomnianego artysty pod tytułem „Ona tańczy dla mnie”, od czasu, jak został tam zamieszczony, uzyskał ponad 80 milionów odtworzeń, co robi wrażenie rekordu na skalę światową. Dla porównania, absolutny przebój wszechczasów, piosenka duetu Wham „Last Christmas”, ma na swoim koncie odtworzeń zaledwie dwa razy więcej.

Rzecz jest w tym, że Radosław Liszewski śpiewa kolejną piosenkę, a cała intelektualnie motywowana Polska nie jest w stanie przyjąć do wiadomości faktu, że tak oto wygląda rynek polskiej piosenki i na to sposobu, że zacytuję mistrza Niemena, znaleźć nie jesteśmy w stanie. Jak się domyślają pewnie czytelnicy tego bloga, osobiście nie jestem fanem ani zespołu Weekend, ani muzycznego gatunku tam realizowanego, niemniej jednak, nie widzę najmniejszego powodu do tego, bym się miał angażować w ów ruch wyszydzania tej akurat części naszej pop-kultury. Rzecz bowiem, moim zdaniem, polega na tym, że to, czy wybieramy muzykę zespołu Pink Floyd, czy twórczość wspomnianego Liszewskiego, tworzy dylemat wyłącznie na poziomie indywidualnych upodobań. Czy lepsze jest „Atom Heart Mother”, czy „Ona tańczy dla mnie”, to kwestia do dyskusji i tego nie zmienią żadne zaklęcia.

Ja wiem, że to nie ma najmniejszego znaczenia, ale, aby przygotować sobie teren do dalszej rozmowy, sprawdziłem na youtubie ilość odtworzeń, jakie zarejestrowała swego czasu moja bezwzględnie ulubiona kompozycja, mianowicie wspomniane „Atom Heart Mother”, i wyszło mi niespełna 500 tysięcy. Przepraszam bardzo, ale w tej sytuacji, jak wygląda nasza pozycja przetargowa, gdy chodzi o Liszewskiego w konfrontacji z zespołem Pink Floyd? Ktoś powie, że ci od zespołu Weekend to banda durniów, którzy o niczym nie mają pojęcia, czas spędzają w galeriach handlowych i głosują na 500+. Osobiście uważam, że jest dokładnie na odwrót, ale nie będę się spierał. Załóżmy, że ta akurat diagnoza jest prawidłowa. Fani twórczości spod znaku disco-polo to głosująca na PiS wieś, która w życiu nie miała kontaktu z prawdziwą sztuką i to dla nich choćby ostatnio prezes Kurski zorganizował noworoczną zabawę w Zakopanem. Tyle że co to zmienia w obliczu owych stu milionów odsłon piosenki „Ona tańczy dla mnie” na youtubie?

Wysłuchałem tej piosenki w całości i w pierwszej kolejności oświadczam, że płyty sobie nie kupię. Natomiast już w chwilę potem mogę równie szczerze zapewnić, że tym bardziej nie kupię sobie najnowszej płyty Moniki Brodki z tego oczywistego powodu, że pod względem tak zwanego profesjonalizmu, Radosław Liszewski nie tylko dla wspomnianej Brodki, ale dla całej klasy wykonawców muzyki popularnej w Polsce, stanowi autentyczny kosmos.

Mamy ten cały hip-hop i wykonujących go artystów, których dziś jest tak strasznie dużo, że ja bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że oto właśnie kolejną płytę wydał jeden z moich uczniów. Problem jednak sprowadza się do tego, że ich jest tak strasznie dużo, że na samym szczycie pozostaje dwóch, czy trzech, ale za to oni w swoim gatunku prezentują poziom światowy. Podobnie jest, moim zdaniem, z disco-polo. Zapewne w każdej wiosce w Polsce działa jakiś projekt muzyczny, który gra tego rodzaju muzykę i bardzo liczy na to, że i jemu się uda. Byliśmy niedawno w Zakopanem i proszę sobie wyobrazić, że tam, w każdej restauracji, w każdej knajpie, w każdym barze, od rana do późnej nocy, słychać te same dziesięć piosenek na krzyż, a każda z nich to disco-polo w lokalnym klimacie. Co ciekawsze jednak, każda z tych piosenek, jest naprawdę zagrana i zaśpiewana w najwyższym stopniu profesjonalnie. No i oczywiście, żadna z nich nie jest wykonywana przez zespół Weekend. Weekend i jego lider Radosław Liszewski dostali się na sam szczyt i dziś nie mają najmniejszego powodu, by się przejmować naszymi dylematami. I całe szczęście, bo gdyby oni zechcieli wejść z nami w dyskusję, otworzyliby ją i jednocześnie zamknęli pytaniem: przepraszam bardzo, ale gdzie jest w tym momencie wasze „Atom Heart Mother”?

Radosław Liszewski, decydując się w pewnym momencie swojego życia wystartować w tej niezwykle trudnej konkurencji, ów konkurs wygrał. Ktoś powie, że Pink Floyd też wygrali, no ale proszę zwrócić uwagę na to, że ja się Pink Floyd i tego najczęściej strasznego kiczu nie czepiam. Chodzi mi tylko o to, że wobec sukcesu Liszewskiegoi jego zespołu pod nazwą Weekend my naprawdę nie mamy nic do gadania. I nie łudźmy się. Tu wcale nie chodzi o to, że ponieważ ludzie to lubią, nam już nic do tego. W końcu to już ustaliliśmy: Liszewski nie odkrył niczego nowego. On postanowił wystartować w konkurencji naprawdę mocnej i ją wygrał, a tym samym udowodnił że jest dobry, i to dobry naprawdę. Można by było wręcz powiedzieć, że jest najlepszy. W odróżnieniu od takiej, wspomnianej wcześniej, Moniki Brodki, która pochwalić się może tylko tym, że jest koleżanką pewnego niszowego artysty, który bardzo się o nią stara.

Pisząc kolejne rozdziały mojej książki o podwójnym nokaucie pragnąłem przede wszystkim zwrócić uwagę na to, że to co my uważamy za dobre, nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się bowiem nie to, co nam się podoba, ale to, za czym stoi talent i autentyczna praca, a więc prawda. Czy to jest Justin Bieber, czy Metallica, czy dawny polski big beatowy zespół Chochoły, liczyły się wyłącznie praca i talent, no i czasem oczywiście determinacja. I powtarzam raz jeszcze, to co nam się osobiście podoba, a co nie, ma znaczenie wyłącznie dla naszego dobrego samopoczucia i dla niczego więcej. Bo sukces Biebera i Metalliki, to nie jest nasz sukces. My możemy im tylko albo zapłacić, albo powiedzieć, że tego nie kupujemy. Podobnie jest z Liszewskim, którego klip „Ona tańczy dla mnie” został odtworzony na youtubie ponad 80 milionów razy. Bo nie oszukujmy się. Liszewski to nie jest ktoś, kto pewnego dnia się obudził i zaczął kombinować, co by tu zrobić, żeby mieć fajne życie, kiedy całej wódki świata człowiek i tak nie wypije. Za jego sukcesem stoi ciężka i jak najbardziej uczciwa praca.

Wczoraj tu na tym blogu zamieściłem występ nieznanej mi piosenkarki w nieznanym włoskim barze, śpiewającą nieznana mi piosenkę, i powiem szczerze, że, moim zdaniem, ona jest lepsza zarówno od Liszewskiego, jak i od Pink Floyd i Metalliki razem wziętych, że nie wspomnę o Monice Brodce. Ta nieznana piosenkarka w ogóle, jeśli idzie o moją osobistą wrażliwość i moje muzyczne potrzeby, jest lepsza od wszystkich. I myślę sobie, że Bogu dzięki, że ten klip nie ma ponad 80 milionów odtworzeń na youtubie, bo to by zwiastowało nieuchronną katastrofę. No ale tylko z punktu widzenia mojej wrażliwości i moich potrzeb. Tylko tyle i aż tyle.

Myślę sobie teraz, że jak jej jednak podkręcimy trochę ten licznik, tragedii nie będzie.

 



Ani też tu:


                                  
          I błagam, niech mi nikt nie wspomina o Tomaszu Stańce.

piątek, 1 kwietnia 2016

Protokoły Mela Gibsona, czyli "Wyborcza" na Golgocie

„Pasję” Mela Gibsona obejrzałem pierwszy raz, podobnie jak większość z nas, jeszcze przed wielu laty, kiedy film zawitał do Polski i tu miał swoją premierę. Obejrzałem go wtedy tak naprawdę trzy razy. Pierwszy raz poszedłem sam, żeby się zorientować, w czym rzecz, potem wziąłem dzieci, a na końcu udałem się do kina z żoną. Obejrzałem ten film, uznałem go za bardzo dobry i oddałem się studiowaniu kolejnych ataków, jakie przeciwko Gibsonowi zaczęły kierować kolejne autorytety. Był to, jak wiemy, rok 2004, a ja muszę przyznać, że od tego czasu „Pasji” Gibsona nie oglądałem. Owszem, oglądałem jego stopniowy osobisty i artystyczny upadek, dość konsekwentny, z jedną krótką przerwą na znów znakomite „Apocalipto”, „Pasji” jednak ponownie już nie oglądałem.
I proszę sobie wyobrazić, że w minione Święta znalazłem ten jeden moment, kiedy człowiek nagle dochodzi do wniosku, że nic na niego nie czeka i może zrobić to, na co ma ochotę i puściłem sobie „Pasję” Mela Gibsona. Najpierw oglądałem ów film sam, potem dołączył do mnie mój syn, po pewnym czasie jeszcze córka i tak go obejrzeliśmy do końca. I dziś, jeśli postanowiłem napisać ten tekst, to głównie po to, by ogłosić, że moje odwieczne przekonanie, iż największym filmem w historii światowej kinematografii jest „Ojciec Chrzestny”, staje się niniejszym nieaktualne. Po obejrzeniu po latach filmu Gibsona, bez tamtych emocji, na spokojnie, pragnę zadeklarować, że „Pasja” Mela Gibsona to film najwybitniejszy w sposób oczywisty. „Pasja” Gibsona nie dość że nie zawiera choćby jednego błędu, jednego momentu, kiedy widz myśli sobie, że, no owszem, fajnie, ale tym razem się nie udało, to trzeba powiedzieć, że tam akurat każdy – dosłownie każdy fragment – jest największy jednoznacznie i bez jednej wątpliwości. Od pierwszego momentu do końcowych napisów, w filmie Gibsona najlepsze jest wszystko. „Pasja” Gibsona to dzieło skończone i takim pozostanie, jeśli świat to wszystko wytrzyma, nawet za tysiąc lat.
Obejrzeliśmy ów film, a jako że było już po drugiej w nocy, poszliśmy spać, a ja na drugi dzień, przypomniawszy sobie wspomnianą wcześniej, a prowadzona głównie przez „Gazetę Wyborczą” i środowiska powiązane, akcję publicznego zohydzania Gibsona, postanowiłem odszukać w sieci ślady tamtej nagonki i, owszem, trafiłem na dwa teksty, oba w „Wyborczej”: jeden relacjonujący zorganizowaną w Krakowie dyskusję tak zwanych „autorytetów” na temat filmu, podczas której Agnieszka Holland określiła film, jako „kicz”, a ksiądz Boniecki zarzucił mu historyczną nieścisłość, bo w Ewangeliach Męka Pańska jest pokazana bardzo „powściągliwie”, i drugi, autorstwa Artura Domosławskiego, zatytułowany bardzo jednoznacznie „Protokoły Mela Gibsona”.
Nie będę tu przypominał, o co „autorytety” miały wówczas pretensje, bo to tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, faktem jest przede wszystkim to, że praktycznie wszyscy ci, którzy wówczas kreowali to co nazywamy opinią publiczną, określili film Gibsona, jako porażkę. Porażkę historyczną, teologiczną, moralną i wreszcie artystyczną. Wszyscy ci, którzy zgodzili się wziąć udział w dyskusji na temat „Pasji”, stwierdzili jednogłośnie, że Gibson nakręcił film nieprawdziwy i zły, który tak naprawdę powinien zostać zakazany.
Obejrzałem po 12 latach „Pasję” Mela Gibsona i, jak wspomniałem, jest to moim zdaniem najlepszy film w historii kina i telewizji, włączając w to drugi sezon „Fargo” i wszystko, co komukolwiek przyjdzie jeszcze do głowy. Obejrzałem ten film, przypomniałem sobie, jak on został potraktowany wtedy i jak ten przekręt wpłynął na dalszą karierę Mela Gibsona i nagle sobie uświadomiłem, że gdybyśmy mieli uznać sposób, w jaki świat postąpił z tamtym filmem, jako symbol, to wszystko to, z czym zderzamy się dziś, czy to w przestrzeni globalnej, czy zaledwie tu, w naszej Polsce, stało by się nagle takie proste i oczywiste. Jeśli bowiem oni wtedy potrafili bez mrugnięcia okiem, z podniesionym czołem i z czystym spojrzeniem ogłosić „Pasję” Gibsona jako film zły, to znaczy, że granice nie istnieją. Właśnie tak. Tu granice przestały istnieć. Tu oni pokazali, że oni akurat są gotowi na wszystko.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupić moje książki. Szczerze polecam.

sobota, 13 września 2014

O blogowaniu zimnym, gorącym i letnim na poważnie

Tekst, który dziś postanowiłem zaprezentować chodził mi po głowie już od bardzo długiego czasu, jednak z powodów dwojakich zawsze jakoś z tego kalendarza wypadał. Co mam na myśli, mówiąc o „powodach dwojakich”? Otóż głównie chodzi o to, że ja nie znajdowałem w sobie chęci, by się tematem zajmować, bo zawsze przychodziło mi do głowy coś moim zdaniem ważniejszego i siłą rzeczy ciekawszego, a z drugiej strony, ile razy nadchodził ów dzień, kiedy ciekawych tematów nie było, albo może i były, tylko ja sam byłem w formie byle jakiej, zamiast rzucać się na tę nędzę, wolałem uczciwie przeczekać ten dzień, czy dwa i wyjść z czymś naprawdę dużym.
Tak się jednak ułożyło, że ledwo co wczoraj, zamieściłem na tym blogu tekst moim zdaniem zupełnie wyjątkowy pod każdym względem, ważny, ciekawy i głęboki, no i z jakiegoś powodu on nie wzbudził u czytelnika najmniejszego zainteresowania. A już z całą pewnością znacznie mniejsze, niż dwie poprzednie refleksje, owszem, płynące z samego serca, ale jednak nawet nie mające prawa konkurować z tym ostatnim. Zobaczyłem, jak myśl, z mojego punktu widzenia, wręcz rozstrzygająca, budzi wyłącznie wzruszenie ramion, a więc pomyślałem, że może na razie nie będę ryzykował i zajmę się tym czymś, co mnie gnębi od lat.
O co chodzi? Otóż kiedy sześć lat temu zakładałem tego bloga, przede wszystkim nie wiedziałem, że istnieje coś takiego jak możliwość banowania. Co ja mówię, banowania? Ja nawet nie wiedziałem, że prowadzenie bloga wiąże się z nieustannym owego bloga doglądaniem i udziałem w debatach na temat kolejnych notek. No ale po chwili zorientowałem się, o co chodzi i uznałem, że ja, w odróżnieniu od wielu innych blogerów, banować nie będę i stworzę tu wolne forum wolnych ludzi, działających w celu wolnej wymiany poglądów. Niestety, już bardzo szybko poznałem, czym jest tak zwany trolling i uznałem, że tu akurat trzeba się ograniczać. No i zacząłem banować.
Ale to nie wszystko. Obok tego trollingu, nie mogłem nie zauważyć, że tak naprawdę jestem jednym z naprawdę nielicznych blogerów, dla których owo blogowanie jest sprawą jak najbardziej poważną w tym sensie, że ono determinuje znaczną część mojego życia. Bardzo szybko zorientowałem się, że dla ogromnej większości owych blogerów czy ledwie (i chyba głównie) komentatorów, owa aktywność to wyłącznie zabawa prowadzona po to, by się oderwać w wolnej chwili od zajęć znacznie poważniejszych, albo – i to niestety znacznie częściej – jedyna okazja, by, jak to mówią, zaszaleć w towarzystwie – w dodatku towarzystwie całkowicie anonimowym, ową anonimowość w najwyższym stopniu też gwarantującym. W tej sytuacji, nie pozostało mi nic innego, jak albo dać sobie z tym całym projektem spokój, albo go kontynuować, tyle że bez pomocy osób, którzy są albo wynajęci, albo zwyczajnie samotni, odrzuceni i desperacko wyglądający towarzystwa. Wybrałem to drugie.
Dziś, jak to już wcześniej zaznaczyłem, mija już ponad sześć lat od czasu, gdy zacząłem pisać, z tego pisania, w ten czy inny sposób powstało pięć książek z szóstą już niemal na dniach, a problem mojej niechęci do użyczania tego miejsca, jako forum dyskusyjnego dla ludzi, których ani nie znam, ani nie lubię, ani nie mam ochoty znać i lubić, kipi i to kipi z intensywnością dotychczas chyba niespotykaną.
W czym rzecz? Otóż w pewnym momencie, kiedy ten blog zyskał pewną popularność i sympatię, pojawiła się grupa komentatorów, która czując silną potrzebę nie tyle wejścia w zaproponowaną dyskusję, co popisania się swoją elokwencją i inteligencją, albo pokłócenia się z autorem, albo przynajmniej owemu autorowi pokazania, gdzie jego miejsce, czy choćby wreszcie zwykłego zabicia czasu, uznała, że owe pragnienie jest niejako z automatu ich konstytucyjnie gwarantowanym prawem. Otóż ja, ze względu na sposób, w jaki od samego początku ów blog traktowałem, nie byłem w stanie tolerować tego rodzaju wybryków i ostatecznie owych intruzów stąd kolejno powyrzucałem.
Gdyby ktoś nie złapał, o co chodzi, powtórzę jeszcze raz, powoli. Ja prowadzę blog, który jest dla mnie nieomal całym życiem. Przez sześć lat od czasu, gdy on powstał, nie napisałem jednego tekstu, co do którego nie miałbym pewności, że to jest tekst, który powstał w samym środku serca, no i w tym momencie przychodzi grupa ludzi, którzy mnie informują, że ponieważ oni mają akurat wolną chwilę, to chcieli sobie pogadać, a swoją pogawędkę proponują zacząć od tego, że ja jestem idiotą. I wcale nie chodzi o to, że oni do mnie zwracają się per Krzysiu. To jest drobiazg. Chodzi o to, że oni z mojego punktu widzenia, są tysiące lat świetlnych za tym, o czym ja piszę, a im się wydaję, że oto przyszedł czas na to, by pogadać. Kiedy ja im mówię, że nie mam na to czasu i ochoty, oni czepiają się tego miejsca, jak pijany płotu, ja im raz jeszcze mówię, żeby przestali, oni nie ustępują, wtedy ja ich stąd wyrzucam… no i w tym momencie zaczyna się prawdziwa rzeź. Bo oto owi dyskutanci się obrażają na mnie za to, że ja nie chcę rozmawiać.
Ja zdaje sobie oczywiście sprawę z tego, że opis, który wyżej przedstawiłem jest mocno skrótowy, a więc siłą rzeczy niepełny. Jedna kwestia jednak musi pozostać nietknięta: ja prowadzę ten blog, pewna liczba osób przychodzi go czytać, a następnie na poruszane tematy dyskutować, ja z niektórymi z nich rozmawiać przyjemności nie mam… no i w tym momencie oni się na mnie obrażają, zarzucając mi nawyki totalitarne, zamordyzm i strach przed dyskusją. To ostatnie ciekawi mnie zresztą szczególnie, no bo załóżmy, że ja głoszę jakieś poglądy, one się komuś nie podobają, ten ktoś chce mi o tym powiedzieć, ja tego kogoś nie chcę słuchać i zaklejam mu usta cenzorska taśmą… przepraszam bardzo, ale w czym problem? Czy on poza mną nie widzi świata? Nie, to nie. Niech gada z kim innym. Ja bym tak robił. Przecież to jest takie proste!
Niestety, tu w Salonie24 doszło do sytuacji wręcz niepojętej. Cała grupa komentatorów, z którymi ja nie miałem życzenia utrzymywać kontaktów, dostała na mnie takiej cholery, że oni nie są w stanie spędzić dnia, by gdzieś się na mnie nie poskarżyć. Mało tego! Oni utworzyli klub, gdzie jeśli jeden z nich odczuje potrzebę się do mnie zwrócić z pretensjami, cała reszta w jednej chwili przybiega, by go wesprzeć i mu opowiedzieć, jaka to ze mnie swołocz. To jest kilka osób, często takich, które kiedyś sobie bardzo moje towarzystwo ceniły, ale w momencie, gdy ja ich z tego miejsca wyprosiłem, ogarnął ich taki do mnie żal, że oni wszyscy na zmianę piszą teksty o tym, jaki to ze mnie głupek, następnie pod tymi tekstami dyskutują jak opętani na temat poziomu owej mojej głupkowatości i tylko od czasu do czasu któryś z nich przyzna, że tak naprawdę chodzi o to, że ja ich kiedyś zbanowałem. I powiem szczerze, że ja tego nie rozumiem.
Jak mówię, ja tu piszę już od ponad sześciu lat i tak naprawdę znam wyłącznie tych blogerów, którzy mnie w którymś momencie tej historii zaszczycili swoją obecnością na moim blogu. Ja wiem, że to może być czymś bardzo nieładnym, ale ponieważ ja autentycznie od wielu lat nie czytam książek, od paru lat nie czytam gazet, a nawet ostatnio nie chce mi się nawet czytać maili, to i trudno wymagać, bym czytał jakieś nieznane mi, w dodatku, napisane byle jak blogi. Jednak jest jak jest i ja tu się naprawdę ograniczam w stopniu wyjątkowym. I oto, przychodzą do mnie jacyś dziwni ludzie, chcą ze mną rozmawiać, a jeśli ja owej rozmowy odmawiam, to się na mnie obrażają i uruchamiają nagonkę, jakiej świat nie widział.
Czemu ja nie chcę z nimi rozmawiać? Otóż to akurat jest kwestia bardzo prosta. Tu są dwie – i tylko dwie – odpowiedzi. Pierwszy powód jest taki, że ja ich nie lubię i kropka. Tyle. Nic więcej. Kogoś nie lubimy, a więc jeśli nie chcemy z nim gadać, nie gadamy. Drugi jest już bardziej skomplikowany i wymaga dłuższej prezentacji. Otóż ja, przez to, że ten swój blog traktuję szalenie poważnie, bardzo bym nie chciał, żeby on się znalazł w miejscu takim, na jaki ostatnio przyszło mi trafić, o ironio przy okazji obserwowania jak to się gnoi mnie, moją rodzinę i moje zycie. W czym rzecz? Zaglądam tam i widzę następującą wymianę (cytuję z pamięci, a więc z pewnością bardzo niedokładnie):

- Bingo
- Co bingo?
- Nic. Jest pięknie.
- A u mnie leje.
- Co za idiota!
- On zawsze był idiotą.
- Tak jak ten jego kumpel.
- Bingo.
- To ty?
- Ja.
- Dobrze że nie pisarz.
- To nieudacznik.
- Tak jak ten drugi.
- Bingo.
- Ja pasuję
- To tylko zabawa.
- Kto się bawi, ten się bawi.
- Ba.
- Ba ba.
- Czyli baba?
- Baba-żebrak


Przepraszam bardzo, ale dlaczego ja mam w to wchodzić? Czemu ja mam brać w tym udział? Dlaczego ja mam nagle uznać, że oni mieli rację; że to wszystko od samego początku był faktycznie tylko żart; że to jest tylko Internet? No i wreszcie, dlaczego ja nie mogę sobie wybierać znajomych. Ja wiem, że przy siedmioletnich rządach Platformy Obywatelskiej możliwości manewru mamy coraz mniejsze, no ale to wciąż chyba jeszcze nie zostało nam zabrane. Czy może się mylę?

Jak zawsze, zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i zachęcam do kupowania naszych książek. Na tej pustyni, jaka wokół, to już naprawdę jedno z ostatnich zielonych miejsc. A jaka woda! Jednocześnie, również jak zawsze, prosze o wspieranie tego bloga pod podanym onbok numerem konta. To jest właśnie to życie. Dziękuję.


środa, 23 lipca 2014

Jadźka czyli życie

Ledwo jakoś daliśmy sobie radę z tym durniem z Uniwersytetu Warszawskiego Tomaszem Sobierajskim, kiedy to na owym małym ekraniku Salon24 TV pojawiło się coś – zaznaczam, że mnie osobiście znane mniej więcej tak samo, jak szwagier tego faceta z psem z naprzeciwka – co zostało nam przedstawione, jako Magda Femme i jej nowa płyta. Gdyby mnie ktoś spytał, dlaczego ja uznałem za stosowne, może nie wysłuchać, co ma do powiedzenia owa Magda Femme, bo aż takim desperatem to ja nie jestem, ale wejść na Youtube’a i sprawdzić poziom muzyki, którą jacyś cwaniacy kazali jej wykonywać, przyznaję, że nie umiałbym znaleźć uczciwej odpowiedzi. No, nie wiem, coś mnie, cholera, podkusiło. Wysłuchałem jednak, co to za nieszczęście i pomyślałem sobie od razu, że opowiem tu pewną historię, którą dotychczas planowałem zachować dla siebie… ale co mi tam. Może będzie warto.
Jak już wspominałem wcześniej, mam kuzyna, który jest dla mnie niemal jak brat, z którym się spotykam każdego roku w wakacje, i z którym oczywiście spotkałem się tego roku, który jest wybitnym polskim lekarzem-ginekologiem, powszechnie uznanym obrońcą życia poczętego, a jednocześnie jak najbardziej polskim patriotą. I oto podczas naszego ostatniego spotkania on mnie poinformował, że w jego szpitalu trafiła ostatnio pod jego opiekę stażystka, niejaka Jadźka, i owa Jadźka, poza tym, że jest początkującym lekarzem, jest też koncertującą i nagrywającą piosenkarką, muzykiem i kompozytorem i tak zwanym band leaderem. Zapewne znajdując w nim bratnią duszę, podarowała wspomniana Jadźka mojemu kuzynowi swoją pierwszą „epkę”, no a on, ponieważ na muzyce się zna o tyle o ile owa muzyka jest nadawana przez Radio Maryja, poprosił mnie, żebym ocenił, czy ta jego Jadźka jest dobra. I proszę oto sobie wyobrazić, że wysłuchaliśmy owej Jadźki ja i – co tu jest bardzo ważne przez wzgląd na wiarygodność relacji – mój syn, i jednogłośnie ogłosiliśmy, że Jadźka i jej zespół to jest najlepsza muzyka, jaka powstała w Polsce w ciągu ostatnich lat, a najprawdopodobnie w przestrzeni jeszcze dłuższej. To jest muzyka na poziomie światowym. Podkreślam – ustaliliśmy to bez awantur, wspólnie.
Kiedy powiedzieliśmy mojemu kuzynowi, że Jadźka jest dobra, a nawet bardzo dobra, on się oczywiście ucieszył, bo Jadźkę lubi, powiedział, że Jadźce wiadomość przekaże, natomiast ja od razu, żeby być do końca uczciwym, poinformowałem kuzyna, że Jadźka tu w Polsce nie ma najmniejszych szans na karierę i jeśli ma jakieś dylematy niech się już trzyma tej medycyny. Dlaczego? Dlatego, że branża rozrywkowa prędzej zgodzi się zdechnąć w męczarniach, niż pozwoli na to, by ktoś o talencie tak wybitnym pojawił się w środowisku. Oni, w najgorszym wypadku, jeśli się okaże, że Jadźki zwalczyć w sposób bezpośredni się nie da, staną na głowie, by, zanim ją wpuszczą na scenę, przebranżowić ją i zrobić z niej… no, niech będzie, że drugą Magdę Femme. Albo ewentualnie ją tak zaszczują, że ona będzie pryskała do najbliższego szpitala z prędkością światła, by, tak jak to planowała od początku, już tylko pomagać kobietom rodzić dzieci.
Bardzo stanowczo poprosiłem swojego kuzyna, żeby tej niezwykłej dziewczynie gdzieś z polskich gór pogratulował talentu, jednocześnie jednak przekazał jej ode mnie informację, że jej szanse kariery w Polsce są zerowe, no a na pocieszenie przesłałem jej książkę o angielskim listonoszu, żeby się uczyła języka. Z tego co słyszę, ucieszyła się i tylko wyraziła żal, że nie napisałem jej dedykacji.
A zatem mamy tę Jadźkę i jej zespół, tych parę klipów na youtubie, no i oczywiście Magdę Femme i całe to nieszczęście, znane nam pod nazwą polskiej muzyki rozrywkowej, dziś prezentowane w Salon24 TV. Ale mamy jeszcze coś, świadomość mianowicie, że gdzieś pod tą cuchnącą warstwą najróżniejszego gówna, gówna absolutnie obezwładniającego, tlą się prawdziwe skarby. My ich najprawdopodobniej nigdy nie ujrzymy, bo oni nam zwyczajnie na to nie pozwolą, ale ta nasza wiedza, że one są, jest naprawdę cenna. Cóż bowiem ważniejszego niż prawda, a skoro prawda to życie, a skoro życie to wieczne.
Na sam koniec, uprzedzając głosy wzywające mnie do podania informacji, co to za jedna ta Jadźka, opowiem coś jeszcze. Otóż ja, kiedy tak sobie siedzieliśmy i sączyliśmy drinki, spytałem mojego kuzyna, jak ta Jadźka wygląda i proszę sobie wyobrazić, że on mi ją opisał w następujący sposób: mniej więcej twojego wzrostu, blondynka z warkoczem, chodzi w rozsznurowanych trampkach i ubiera się na niebiesko. Tyle. Oto lekarz-ginekolog, który opisuje kobietę. O więcej więc go nie dopytywałem. Ani słowa więc o tym, czy gruba, czy chuda, czy zgrabna, czy normalna, czy jakaś cizia z biustem, czy bez, czy ładna, czy brzydka – pełny obiektywizm, czyste fakty. Więc niech i my tutaj pozostaniemy z czystymi faktami. Życie wygrało.

Jak słyszę, są osoby, których o to bym w życiu nie podejrzewał, ale które wciąż nie zdecydowały się kupić niektórych moich książek. Powiem szczerze, że to jest dla mnie zagadką. Tym bardziej zapraszam: www.coryllus.pl. Jednocześnie bardzo, ale to bardzo jak już dawno mi się nie zdarzyło, proszę, jeśli komuś tylko zbywa, o wysłanie mi jakiejś gotówki na tę parę jeszcze dni lipca. Dziękuję.

czwartek, 13 marca 2014

O pasji, bez której nawet do piekła nie przyjmują

Kiedy w zeszłym tygodniu polska drużyna narodowa przegrała na Stadionie Narodowym ze Szkocją, zebrani w studio telewizyjnym specjaliści od piłki nożnej zachodzili w głowę, jak to się stało, że białoczerwoni przegrali, skoro nie ulega najmniejszej wątpliwości, że jeśli porównać umiejętności piłkarzy Szkocji i Polski, to Szkoci nie mają nic do gadania. No i w pewnym momencie odezwał się któryś z nich i zwrócił uwagę na to, jak grał wprowadzony przez Szkotów do gry w ostatnich minutach meczu Andrew Robertson. I nie chodziło o to, że on swoją piłkarską klasą i umiejętnościami przyćmił pozostałych graczy, że on grał tak, że najwięksi piłkarze świata mogli się tylko czerwienić, ale o to, że wiedząc, że przed nim zaledwie 20 minut zwykłego, towarzyskiego meczu, który ani niczego nie rozstrzyga, ani nawet niczego mu nie załatwia, on grał, jakby walczył o swoje życie. Wszedł na to boisko i świat dla niego przestał istnieć.
Przypomniał mi się tamten mecz i ci telewizyjni mądrale wczoraj, kiedy być może trochę na fali dyskusji tu na blogach, a trochę przez to, że ostatnio dużo słucham Nicka Cave’a i PJ Harvey, i ta muzyka nas mocno przepełnia, moja córka poinformowała mnie, że piosenkarz Maleńczuk z piosenkarką Jopek jakiś czas temu postanowili nagrać piosenkę wcześniej zaśpiewana przez Cave’a właśnie i PJ Harvey pod tytułem „Henry Lee”. Ponieważ oryginalne wykonanie plus dołączony do niego teledysk uważam za autentyczne dzieło sztuki, od razu postanowiłem sprawdzić Maleńczuka i Jopek… no i okazało się to co okazać się musiało. Żeby jednak moje wrażenia opisać, przejdę do kolejnego akapitu.
Otóż ja od wielu już lat mam bardzo silne wrażenie, właściwie przechodzące w pewność, że polscy twórcy, i to nie tylko piosenkarze, ale także reżyserzy filmowi, autorzy książek, publicyści, aktorzy, kompozytorzy w swojej pracy spełniają się w taki sposób, że czytają, oglądają, czy słuchają dzieł obcych twórców, których podziwiają, i w pewnym momencie strzelają sobie flaszkę i mówią: „Okay! To ja też tak zrobię”. Przykład z piosenką „Henry Lee” jest tu wręcz modelowy. Maleńczuk, jako artysta, że tak powiem, osłuchany, z całą pewnością zna i podziwia sztukę Nicka Cave’a, od początku znał i podziwiał piosenkę „Henry Lee”, i któregoś dnia pomyślał sobie, że a czemuż to on nie mógłby zrobić tego samego; i to nawet nie w taki sposób, że on napisze własną piosenkę o podobnej melodii, harmonii i temacie i zatytułuje ją jakimś fajnym angielskim tytułem, powiedzmy „Happines Is Easy” tak jak to robiła notorycznie inna gwiazda polskiej piosenki, czyli zespół Myslovitz, ale zwyczajnie zaprosi do współpracy którąś z polskich piosenkarek, ona będzie udawała PJ Harvey, on Cave’a i będzie szał. Co pomyślał, to wykonał, no i mamy tę Jopek i Maleńczuka, jak śpiewają Cave’a i PJ Harvey, dokładnie w ten sam sposób, w tym samym tempie, w tym samym nastroju, tyle że w tle, nie wiedzieć po cholerę, słyszymy dźwięki zrzynane bezwstydnie i bezpośrednio od Portsihead.
Tak jak ów cover jest doskonałym przykładem pewnego szczególnego upadku polskich twórców, tak jeszcze większe pewnie robi wrażenie upadek samego Maleńczuka. Człowiek, który swego czasu, niezależnie od całej kupy przeróżnych deficytów, których mu życie nie oszczędziło, był najprawdopodobniej najwybitniejszym i najbardziej oryginalnym polskim muzykiem i autorem piosenek, dziś nie jest w stanie, ani chyba też w chęciach, wyprodukować nic ponad kolejny cover, kolejnej gwiazdy, którą on podziwia. Czemu się tak dzieje? Czemu on kiedyś potrafił, a dziś już nie? Otóż ja mam na to odpowiedź prostą. Maleńczuk kiedyś miał w sobie pasję i z tą pasją żył i tworzył, a dziś jej nie ma. On wciąż zajmuje się tym co zawsze, z tego żyje i czerpie z tego jakąś tam przyjemność, ale to wszystko odbywa się na poziomie, na jakim operuje kierowniczka sklepu odzieżowego, którą jeśli zapytać o wrażenia z pracy, odpowie, że było fajnie. I to jest też poziom dziennikarza Warzechy, reżysera Smarzowskiego, literata Kuczoka, czy kompozytora Preisnera. I to wszystko.
A więc chodzi przede wszystkim o pasję. W czasie dyskusji pod tekstami na temat polskiej twórczości patriotycznej, jakie ukazały się ostatnio na tym blogu i blogu Coryllusa, wciąż wracały dwa pytania, które można by sprowadzić do wzoru „dlaczego nie artysta X, i skoro nie X, to kto?” I na to ja odpowiadałem niezmiennie, że artysta X nie, ponieważ artysta X swój talent traktuje jak kurwa swoje ciało, i że jeśli nie artysta X, to już nikt inny, bo reszta jest jeszcze bardziej zdemoralizowana. I jeśli dziś piszę ten tekst, trzeci już na ten sam temat, to nie dlatego, że nie mam nic ciekawszego do powiedzenia, ale ponieważ mam nieprzemijające wrażenie, że wielu z nas wciąż nie rozumie, w jakim miejscu znalazła się Polska, jeśli idzie o to, co w ostatecznym efekcie tworzy wielkość każdego narodu.
My wiemy, że polska piłka nożna spada coraz niżej w światowych rankingach, że polska nauka znalazła się ostatnio już nawet za państwami tradycyjnie uważanymi za cywilizacyjnie stojącymi najniżej, że polskie kino już nie tylko jest gorsze od kina brytyjskiego, czy amerykańskiego, ale od absolutnie każdego, włącznie z libijskim, czy irańskim, czy że wreszcie taki Tomasz Lis to jest zaledwie nędzna karykatura jakiegoś Waltera Cronkite’a sprzed 50 lat; wiemy nawet, że KC Louis to znakomity komik, a Abelard Giza to komik dramatycznie wręcz żałosny, z jakiegoś jednak powodu wielu z nas gotowych jest przegryźć gardło każdemu kto powie, że raper Tadek z całą swoją twórczością jest do niczego. Dlaczego? Bo przecież on jest wielkim polskim patriotą, a nam tak bardzo brakuje tych serc.
Otóż moim zdaniem problem z Tadkiem, ale również z zespołami Armia, DePress, Darkiem Malejonkiem, jego córkami, i w ogóle z całą resztą tego rynku, zarówno patriotycznego, jak i satanistycznego, jest taki, że oni robiąc to co robią, czują wyłącznie znużenie i żal, że nie udało im się zrobić kariery na jaką zawsze zasługiwali. A ponieważ żyć trzeba, coś tam od czasu do czasu dłubią.
Wspominałem o tym w jednym z komentarzy, ale powtórzę to i tu. Otóż kiedy pracowałem w szkole miałem ucznia klasycznego hiphopowca, który ze swoim bratem, również klasycznym hiphopowcem tworzyli w domu na domowym komputerze swoją ukochaną muzykę. Tworzyli tę muzykę, pisali do niej teksty, no i gdzieś to tam wrzucali, żeby ktoś jeszcze mógł tego posłuchać. Jaki to był poziom? Dokładnie taki, jakiego można się spodziewać po dwóch nastoletnich zapaleńcach, którzy ani nie chcą się uczyć, ani spotykać z dziewczynami, ani czytać książek, czy chodzić do kina, ale wciąż im w głowie tylko ten hip hop. A więc z jednej strony dowodzący prostego amatorstwa, a z drugiej o takim potencjale, że trudno było tego słuchać bez wzruszenia.
Jeśli idzie o blogera Tadka, podejrzewam, że jego sytuacja jest podwójnie tragiczna. Od czasu gdy on przestał śpiewać o swoim życiu, które mu dokuczało jak kamyk w bucie, o kumplach, którzy zawiedli, czy dziewczynach, które zdradziły, a przerzucił się na żołnierzy wyklętych, stracił to wszystko, co mogło go uczynić artystą, czyli pasję. Ja nie twierdzę, że dla Tadka żołnierze wyklęci to tylko pretekst, nie oskarżam go o to, ze on tak naprawdę tę Polskę ma w nosie, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że kiedy on nagrywa kolejny klip, czy pisze kolejny tekst do kolejnej piosenki, jest – przy zachowaniu wszelkich proporcji, oczywiście – dokładnie w tym samym nastroju, w którym jest Łukasz Piszczek, kiedy wychodzi na Stadion Narodowy, by reprezentować Polskę przeciwko Szkocji. On też przecież nie chciał, żeby Polska przegrała. On też chciał zdobyć dla Polski gola.
W filmie „24 Hour Party People” jest scena, która pokazuje absolutne początki zespołu Joy Division. Przychodzą ci wtedy jeszcze młodzi chłopcy do słynnej Haciendy, żeby spróbować tam się jakoś wkręcić, i ktoś mówi perkusiście zespołu, że ma siąść do perkusji i grać, grać, grać tak długo aż się nauczy. No i on siada i gra, gra, gra i gra, czas mija, wszyscy powoli o nim zapominają, potem zaczynają wychodzić każdy do swoich zajęć, a on gra i gra i gra, i w końcu zostaje zupełnie sam, ale ponieważ kazano mu ćwiczyć, to on ćwiczy ten jeden stały najprostszy na świecie rytm aż wreszcie ktoś go zauważa i mu mówi, żeby spierdalał. No i on sobie idzie, żeby na drugi dzień wrócić i próbować od nowa.
Czytałem też kiedyś o pierwszym spotkaniu Rolling Stonesów z Dylanem, kiedy to Brian Jones, grając na harmonijce, wiedząc, że słucha go Dylan, był podobno tak zdenerwowany, że w pewnym momencie z ust zaczęła lecieć mu krew. I takich historii, gdzie widzimy, jak ludziom potrafi zależeć, jest cała masa. I mówię to o różnych ludziach, nie wyłączając z tego durni i nikczemników, bo jak wygląda prawdziwa pasja można najlepiej też zobaczyć, oglądając pierwszy lepszy występ zespołu Behemoth.
No właśnie – Behemoth i ten Nergal. Przyznaję, że już nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę, jak ich wszystkich pochłania piekło. A w oczekiwaniu na ten piękny dzień, liczę też że w międzyczasie ujrzę ich upadek, jako artystów. I już wiem, kiedy to nastąpi. Przyjdzie bowiem kiedyś moment, że ten satanizm przestanie się sprzedawać, Nergal przeżyje cudowne nawrócenie i zacznie śpiewać chrześcijański rock. Wtedy dopiero zobaczymy, co znaczy stracić tak zwaną moc i pasję. Nie talent, ale moc i pasję.
Na koniec refleksja osobista. Wczoraj pod poprzednią notką kolega Beczka zamieścił komentarz, w którym zasugerował, że teksty które ja piszę są bardzo dobre, by nie powiedzieć najlepsze. To ja go z tego miejsca pragnę zapewnić o dwóch rzeczach: pierwsza to ta, że owszem, one pewnie faktycznie są najlepsze, druga natomiast jest taka, że ja jestem pewien, iż w momencie gdy ktoś mnie namówi, bym znów zaczął pisać bieżące polityczne komentarze, ja stracę do tej roboty serce, a ten blog w jednej chwili zejdzie do poziomu jakiegoś Krzysztofa Feusette, albo czegoś jeszcze gorszego. Bo to jest jedyny możliwy kierunek. Innego nie ma. Jest tylko tamto albo to:







wtorek, 11 września 2012

Dym: Repryza

Dzisiejsza notka jest w pewnym sensie notką techniczną, a spowodowane to jest tym, że – czego, mam nadzieję, większość z nas jest świadoma – w piątek, sobotę i niedzielę razem z Gabrielem, czyli Coryllusem, albo udzielałem się na targach książki tu w Spodku, albo jeszcze bliżej, czyli u mnie w domu, a zatem pisać zwyczajnie nie było jak. Piszę, że to co dziś tu przedstawiam ma charakter bardziej techniczny, bo w istocie rzeczy, chcę głównie poinformować o tym jak się rzeczy mają na dziś, czyli wtorek 10 września. Z drugiej strony, trudno też się spodziewać, że skoro już pokonałem to zmęczenie i siadłem do tej klawiatury, nie podzielę się paroma refleksjami. A więc aż tak źle nie będzie. A zatem, do dzieła.
Otóż przede wszystkim spieszę donieść – i jestem pewien, że wielu z nas ta wiadomość bardzo pozytywnie zainteresuje – targi zakończyły się dla nas obu jednoznacznym sukcesem. Oczywiście, jak zresztą można się było spodziewać, Coryllus ze swoją „Baśnią jak niedźwiedź” zwyczajnie mnie rozniósł. Polegało to głównie na tym, że dzięki temu, iż zdobył on już pewną popularność na takich portalach jak niezależna.pl, i że w Internecie jest on osobą wręcz fizycznie rozpoznawalną, a zatem ludzie przychodzili specjalnie dla niego, ale też przez to, że „Baśń” to projekt tak niezwykły i tak fascynująco napisany, że to zwyczajnie trzeba mieć. Wystarczy że on powie dwa zdania na temat tego, o czym owa „Baśń” traktuje, każdy kto ma choć odrobinę rozumu i wrażliwości, musi zaryzykować i ją sobie kupić.
Oczywiście jednak, ja też nie mam co narzekać, jednak nie o tym chcę dziś pisać. To bowiem co jest ważne, to to – a Coryllus zwrócił na to uwagę w swoim dzisiejszym tekście w Salnie24 – myśmy tam za bardzo nie mieli konkurencji. Oczywiście, były w Spodku obecne wydawnictwa takie jak IPN, Znak, czy Agora, a więc w pewnym sensie potentaci, niemniej sam fakt, że myśmy nawet nie mieli czasu, by się zainteresować tym, jak się tam wokół tym ich stoisk rozwija życie czytelnicze, świadczy o tym, że kompleksów mieć nie musimy. Coryllus w swoim dzisiejszym tekście przede wszystkim zwraca uwagę na, to jak okropnie to wszystko co tam nas otaczało było puste i tandetne. Jak z każdą kolejną godziną naszego tam przebywania, nie mogliśmy się otrząsnąć z wrażenia, że oni wszyscy są skazani na porażkę z jednego prostego powodu – im zwyczajnie nie zależy. To co oni robią, i czym chyba jednak żyją, wyrasta głównie z przekonania, że coś im się tam udało trafić i dzięki temu się przez jakoś czas powożą. Jak idzie natomiast o zwykłą pasję – tego tam już zwyczajnie nie ma. I o tym pisze Coryllus. Jak idzie o mnie, chciałbym opisać jedną tylko historię. I niech to, dla odmiany będzie ów przekaz pozytywny.
Ponieważ przed naszym stoiskiem stali na ogół zainteresowani czytelnicy, i zanim każdy z nich wreszcie wypowiedział owe sakramentalne: „Poproszę po trzy komplety tych i po jednej z tych czarnych”, myśmy sobie z nimi rozmawiali, w pewnym momencie podeszła do nas pewna – może dwunastoletnia, może młodsza – dziewczynka, i uznając, że z nas pewnie jacyś sławni autorzy, podała Gabrielowi zeszyt i poprosiła o autograf. Gabriel najpierw się jej wpisał, a potem nagle, gestem tak absolutnie naturalnym, że aż nieludzkim, podarował jej jedną ze swoich książek, a ja, w tym samym niemal momencie, dołożyłem jej swoją. Ona się uradowała, powiedziała: „Bardzo dziękuję” i sobie poszła.
I to jest właśnie ta historia. Kto wie, co sobie teraz należy pomyśleć, temu żadne kolejne słowo nie jest już potrzebne. Kto nie wie, myślę, że jemu i tak już się ono na nic nie przyda. Jak idzie bowiem o to, że wszystko od nas gdzieś idzie, a potem i tak wraca, można opowiadać bez końca. Weźmy choćby tę najnowszą historię. Otóż obok jest sklep, w którym pewna bardzo mila dziewczyna sprzedaje alkohol, w tym sto tysięcy najróżniejszych gatunków piwa. Lubię ja bardzo, bo raz ze jest sympatyczna, dwa że bardzo moim zdaniem ładna, a po trzecie ona, jak się okazuje, w wolnym czasie gra w pierwszej lidze piłki ręcznej i mi to bardzo imponuje. Przyjechała ona do Katowic z jakiejś wioski na Opolszczyźnie, no i pracuje w tym sklepie. Kompletnie umordowany tymi kilkoma minionymi dniami i wręcz nieludzką podróżą koleją do Katowic, zaszedłem tam dzisiaj, aby kupić sobie flaszkę piwa, a ona opowiedziała mi, że jest kompletnie załamana, bo z samego rana przyszedł do niej jakiś wyjątkowo chytry i wyrachowany złodziej, i okradł ją z papierosów na ponad 200 złotych, za które ona teraz musi zapłacić, no i to jest dla niej strata wręcz obezwładniająca. Ponieważ dziś też, z samego rana, w ramach wspierania tego bloga, na konto wpłynęło okrągłe 50 złotych, pomyślałem sobie, że ja jej dam te pięć dych i w ten sposób odkupię swoje winy. Trochęśmy na tym banknotem powalczyli, ale w końcu ona się popłakała, ja – by zachować męską równowagę – stamtąd uciekłem, i tyle wszystkiego. Zdążyłem jej tylko powiedzieć, żeby nie myślała, że ja to robię dla niej. Ja to robię głównie dla siebie. Zupełnie jak Jules w jednej z ostatnich scen w Pulp Fiction. Mocne, cholera. Prawda?
A więc może to chodzi o te autografy? Które tak naprawdę podpisujemy dla siebie samych? Nie wiem. Marne były te targi książki. Tak strasznie mało było ludzi i tak strasznie wszystko tonęło w tej mainstreamowej tandecie. Gabriel, licząc pewnie na to, że to i Spodek i wielka metropolia, przywiózł całą kupę moich „Liści” i „Elementarzy”, z których kolejna kupa musiała zostać w Katowicach, bo w przeciwnym razie ja bym nie mógł się z nim zabrać do jego mikroskopijnego autka na poniedziałkowe występy w niezaleznej.pl i w Roninie. No więc leżą one teraz wszystkie u mnie. A zatem mam wiadomość. Jeśli ktoś chce sobie kupić jedną albo drugą, zapraszam do siebie. Proszę na zwyczajowy numer konta wpłacać po 30 złotych za „Elementarz” i 40 złotych za „Liścia”, a ja go Wam wyślę z osobistą dedykacją. Na własny koszt. Może być? Serdecznie zapraszam.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...