Zabierałem się do tego tekstu
parokrotnie, jednak zawsze brakowało mi tego czegoś, co pozwoliłoby go
odpowiednio zacząć, tak by jednocześnie mieć i temat i sens, no i ową
wiadomość, o którą tak naprawdę zawsze chodzi. I oto stało się tak, że ledwo co
opublikowałem notkę o modlitwach przed bankomatem, w którym najlepiej jak
potrafię zgnoiłem Tomasza Terlikowskiego za to, że po raz niewiadomo już który
kompromituje publicznie naszą Wiarę, na tym drugim portalu, gdzie ludzie
przychodzą nie tylko po to, by, tak jak tu, czytać, ale jeszcze po to, by sobie
pogadać, pewien komentator poinformował mnie o wynikach eksperymentu, który
przeprowadził wykorzystując właśnie ów tekst. Otóż dał on go do przeczytania kilku
swoim znajomym – jak sam przyznaje, osobom o wyraźnie prawicowych poglądach – i
kazał im zgadnąć, kto jest jego autorem. I proszę sobie wyobrazić, że większość
z uczestników testu uznała, że to jest robota któregoś z dziennikarzy „Gazety
Wyborczej”.
Rozumiemy o co chodzi, prawda?
Piszę tekst, w którym najpierw szydzę z „Wysokich Obcasów”, następnie krytykuję
Tomasza Terlikowskiego i wspierające go polityczne środowisko za to, że próbują
coś tak doniosłego jak modlitwę o cud wykorzystywać do najbardziej podłego
geszeftu, porównując jednocześnie ów upadek do tego, z czym mamy do czynienia
po stronie, która dziś na widok Terlikowskiego już tylko pokłada się ze śmiechu,
by na koniec już zupełnie otwarcie napisać, że gdy chodzi o poziom publicznej
kompromitacji, nie ma już żadnej różnicy między Michnikiem, Żakowskim,
Terlikowskim, czy Gmyzem, a tu natychmiast pojawiają się ludzie, którzy uważają,
że skoro ktoś ma czelność źle mówić o Terlikowskim, a więc o kimś, kto broni
naszej Wiary przed Szatanem, który, jak się właśnie okazuje, zamieszkał w
Watykanie, to ten ktoś niechybnie musi pracować dla „Wyborczej”.
Komentator, który przeprowadził
wspomniany eksperyment, a następnie z troską poinformował mnie o jego wynikach,
wie, że ja nie jestem przedstawicielem „Gazety Wyborczej” On wie też, że ja
czepiam się Terlikowskiego z pozycji, których on wprawdzie nie popiera, jednak
stara się rozumieć. Jego problemem natomiast jest to, że ja piszę w sposób
niewystarczająco przejrzysty, wręcz „hermetyczny”. To znaczy, kiedy krytykuję
Platformę Obywatelską, prezydenta Dudę, ewentualnie tygodnik „Newsweek”, to
wszystko jest jak najbardziej jasne, natomiast problem powstaje wtedy, kiedy
się okazuje, że mam coś przeciwko takiemu na przykład Terlikowskiemu,
Rachoniowi, czy Michalkiewiczowi. W takiej sytuacji, moi czytelnicy albo
popadają w tak zwany dysonans poznawczy, albo, co się dzieje znacznie częściej,
uznają, że mają do czynienia z jakimś prowokatorem z „Gazety Wyborczej”. I to,
zdaniem naszego komentatora, stanowi duży problem, bo w ten sposób moje teksty
nie dotrą do wielu z tych czytelników, do których dotrzeć powinny, a jak dotrą,
to tylko pomieszają im w głowach.
Jak wspomniałem na początku, do
napisania tej notki zabierałem się już wcześniej i cel miałem jeden, by
mianowicie poinformować tych wszystkich, którzy wciąż jeszcze nie bardzo
wiedzą, co tu się dzieje, że ten blog, przez minione dziesięć okrągłych lat,
nigdzie nie spotkał się z taką nienawiścią, jak właśnie ze strony środowisk
określających się, jako „patriotyczno-niepodległościowe”. Czym jest tak zwany
„hejt” i to w kształcie wręcz modelowym, wiem od samego początku, jednak muszę
przyznać, że nie ma takiego socjalisty, komunisty, czy liberała, który byłby w
stanie, gdy chodzi o poziom owego szaleństwa, pokonać przeciętnego polskiego
patriotę. Ja dziś z godną podziwu regularnością dostaję maile, ale też
komentarze pod wybranymi notkami, od parunastu osób, których niemal sensem
życia jest obrzucanie mnie i moich bliskich wszelkimi możliwymi obelgami, i z
tego co zdołałem spośród tego brudu wyczytać, wiem z cała pewnością, że te
maile w żadnym wypadku nie są pisane przez członków Komitetu Obrony Demokracji.
Ci, jestem pewien, chętnie by może nawet ze mną podyskutowali, tylko się boją. Te
chłopaki z orłami na t-shirtach nie boją się niczego, poza ujawnieniem swojej
twarzy. Oni mi życzą wyłącznie gwałtownej i możliwie bolesnej śmierci.
A zatem, przestańmy, proszę,
się oszukiwać. To wcale nie chodzi o to, że moje teksty są zbyt skomplikowane,
w dodatku wypełnionę ową nieznośną ironią, która jeszcze bardziej sprawia, że
już w ogóle nie wiadomo, kto jest kim. Nic podobnego. Jestem pewien, że każdy
kto w ogóle widzi sens, by tu przychodzić i to wszystko czytać, doskonale wie,
co ja mam na myśli. I dlatego część z nich uważa mnie za zdrajcę. Takiego
samego jak, nie przymierzając, ten, ten i tamten. Gorzej, że ostatnio wszystko
zrobiło się już tak wielopoziomowe, że z każdym dniem tych zdrajców jest coraz
więcej.
Przypominam, że
11 kwietnia, czyli już za tydzień będę w Kielcach opowiadał o nauce języka
angielskigo, i nie tylko. Zapraszam każdego, kto ma te Kielce bardziej pod
ręką. Będę ja, będą książki, a jeśli ktoś nie da rady, to może już 14 i 15 uda
nam się spotkać w Warszawie na Targach Wydacow Katolickich.
Jak części z nas wiadomo, prowadzę
ten blog od roku 2008, raz z większą, raz z mniejszą intensywnością, niemniej zawsze
oscylując wokół 300 tekstów rocznie. Od dziewięciu lat, niemal każdy dzień
przynosi tu kolejną notkę i dziś, po tych wszystkich latach, muszę z nieopisaną
radością stwierdzić, że nie stało się nic, bym miał stracić wiarę w sens tego,
co robię. Szczególnie ostatnie dni utwierdziły mnie w przekonaniu, że, mimo iż
tak wiele przez te wszystkie lata się zmieniło, ten blog dla wielu pozostaje
dokładnie tym samym czym był na początku. I to jest wiadomość, jak mówię,
prawdziwie radosna.
Dwa razy zdarzyło się, że
zmuszony byłem potraktować to miejsce zarobkowo. Raz, w roku 2010, kiedy
kampania nienawiści wobec Prawa i Sprawiedliwości doprowadziła do tego, że
straciłem pracę i aby przeżyć musiałem się ratować wsparciem Czytelników, no i
drugi raz, ostatnio, w związku z bardzo doraźnym kryzysem, którego nie byłem w
stanie pokonać samodzielnie. Za jednym i drugim razem, z pełnym sukcesem.
Wczoraj na tym blogu pojawił
się nieznany mi komentator, wedle wszelkich danych, reprezentujący najbardziej
bezkomromisową część elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, który najpierw przez
cały dzień zasypywał mnie wszelkiego typu szyderstwami, by mnie wreszcie z
satysfakcją poinformować, że dla mnie dobre czasy się wreszcie skończyły. I to
jest dla mnie wiadomość prawdziwie szokująca. Otóż ja byłem szczerze, i w moim
rozumieniu jak najbardziej słusznie, przekonany, że dzięki tej naprawdę uczciwej
i pełnej oddania pracy, mój czas się wreszcie zaczął, tymczasem ustami jednego
z przedstawicieli nowej władzy zostałem poinformowany, że jest wręcz odwrotnie.
To, co ja przeżywałem przez minione lata, to nic, przy tym, co mnie czeka
teraz, za rządów Dobrej Zmiany.
Nie będę tu wchodził głębiej w
szczegóły, jednak gotów jestem się częściowo z tą opinią zgodzić, na tyle
choćby, by przyznać, że rozumiem jej sens. Jest bowiem tak, że kiedy wszyscy
byliśmy w ten czy inny sposób przyduszeni totalitarnymi – właśnie tak,
totalitarnymi! – rządami kolalicji PO – PSL, dla wielu z nas tak zwane
„prawicowe blogi” stanowiły swego rodzaju… przepraszam za to określenie, ale
jednak swego rodzaju „archipelagi wolności”. No i też wielu z nas przychodziło
tu choćby po to, by odetchnąć świeżym powietrzem. Dziś, kiedy wiele wskazuje na
to, że owo tak bardzo wyczekiwane zwycięstwo, utuli nas do swojego serca na
zawsze i najwyraźniej nie ma takiej siły która by była to w stanie powstrzymać,
można odnieść wrażenie, że powoli stajemy się niepotrzebni.
I proszę nie myśleć, że ja ów
upływ czasu poczułem dopiero teraz. Pamiętam, jak 10 kwietnia zeszłego roku
siedzieliśmy z Coryllusem na Targach Wydawców Katolickich pod Zamkiem –
dotychczas, obok Targów Książki Historycznej, z finansowego punktu widzenia,
najlepszych – na zewnątrz świętowano zwycięstwo prawdy i nadziei, a myśmy
czuli, że tym razem się przez to, co się stało nie przebijemy i że każdy
kolejny rok może się okazać już tylko gorszy.
Wczoraj Coryllus na swoim
blogu ogłosił, że Klinika Języka tej jesieni nie weźmie udziału ani w targach w
Katowicach, ani w Krakowie, ani we Wrocławiu, ani także w Warszawie. A ja muszę
przyznać, że od pewnego czasu sam się zastanawiałem, czy w ogóle powinienem jechać
w tym roku do Warszawy. Czy to ma w ogóle sens. Otóż obawiam się, że doszliśmy
do ściany. System, w sojuszu ze zwykłym ludzkim pragnieniem komfortu,
zwyciężył.
Zeszły tydzień minął mi na
autentycznych emocjach związanych z myślą, czy uda mi się jeszcze trochę
pociągnąć… i, jak już wspomniałem, okazało się, że przez te dziewięć lat,
przynajmniej gdy chodzi o ten blog, nie zmieniło się nic. Z drugiej strony,
atak jest zdecydowanie bardziej stanowczy niż dotychczas. I nawet niekoniecznie
mam tu na myśli wspomnianego na początku komentatora, który właśnie ogłosił mój
koniec. Proszę sobie wyobrazić, że wśród licznych zeszłotygodniowych przelewów
otrzymałem też jeden, w wysokości 1 złotego, wysłany przez niejakiego Marka
Andrzeja Pawlaka z ulicy Chrobrego w Katowicach, zatytułowany: „Złotówka na
flaszkę dla Toyahuja”.
Nie mam pojęcia, kim jest ten
Pawlak, niemniej mam bardzo poważne podejrzenie, że on dwa lata temu, podobnie
jak ja, głosował na Andrzeja Dudę i na Prawo i Sprawiedliwość, a dziś wszystkich,
którzy uważają ministra Jakiego, czy minister Kempę za szkodników, a Wiadomości
TVP za parodię dawnego „Dziennika telewizyjnego”, postanowił wytępić. A mi, proszę sobie
wyobrazić, kiedy widziałem tę demonstrację, przyszedł do głowy pomysł na pewien
projekt. Otóż kompletnie nie mam pojęcia, ile osób czyta mój blog i czerpie z niego
pozytywną satysfakcję. Wiem, że to jest jakieś od 2 do 3 tysięcy odsłon
dziennie, ale kim są osoby, które owe odsłony generują, ale przede wszystkim
może, ile ich jest, nie mam pojęcia. Czy większość z nich to ci, którzy życzą
mi nic ponad to bym zdechł w nędzy, czy może są to ludzie, którzy przychodzą tu
od lat i wciąż widzą sens, by tu przychodzić, a może są to jacyś zupełnie
przypadkowi internauci, którzy mają to wszystko w nosie? Wpadłem więc na następujący
pomysł. Proszę mianowicie wszystkich tych, którzy czują się przyjaźnie związani
z moim blogiem o przelanie na moje konto jednej złotówki, a w tytule przelewu
napisanie dwóch czy trzech słów komentarza, a ja w ten sposób się dowiem, ilu z
nas pozostaje tu naprawdę zaangażowanych i w ten sposób się wreszcie policzymy.
No a potem napiszę na ten temat osobną notkę, gdzie omówię wynik tej operacji,
i oczywiście, niezależnie od tego, czy to będzie osób 50, czy 200, czy więcej,
wynik podam natychmiast do publicznej wiadomości, a zebrane pieniądze przekażę
na potrzeby parafii prowadzonej przez sprawdzonego przyjaciela tego bloga księdza
Rafała Krakowiaka z Poznania, z prośbą by się za nas wszystkich pomodlił.
Trochę się oczywiście boję, że
mój pomysł się nie spodoba i zostanie po nim jedynie kac, no ale postanowiłem
zaryzykować. Bardzo proszę o poświęcenie tego czasu.
Oto numer konta: 50 1050 1214
1000 0092 2516 8591 i stanowcza prośba: chodzi o złotówkę i ani grosza więcej.
Może być też oczywiście ów grosz, dwa, czy trzy, a nawet słynne 12, jednak nie
więcej niż złotówka. Tym razem chodzi głównie o statystykę. No i wiedzę. A od
jutra lecimy dalej.
Dziś pozwolę sobie przedstawić tekst o charakterze bardziej technicznym, co więcej adresowany bardziej do tych czytelników tego bloga, którzy tu są od niedawna, czy powiedzmy od roku czy dwóch. Otóż zarówno podczas niedawnej serii targów, ale też w korespondencji, jaką ostatnio otrzymuję od tak zwanych old-timersów, pojawiły się pytania: „Panie Krzysztofie, kiedy będzie nowa książka?”, czy częściej nawet „Czy coś pan aktualnie pisze?” Oczywiście, nie będę ukrywał satysfakcji z faktu, że są osoby i że jest ich wcale niemało, którym zależy na tym, bym nadal pisał i że owo oczekiwanie na kolejną książkę wiąże się z pewnymi emocjami. Jest to wiedza bardzo przyjemna, dająca dużo siły do pracy, natomiast to co mnie niezmiennie przy tej okazji niepokoi, to świadomość, że owe naciski zaczęły się pojawiać, gdy od wydania listów od Zyty nie upłynęło nawet pół roku. Z tego co nam wiadomo, Olga Tokarczuk, być może najwybitniejsza polska współczesna pisarka, swoją ostatnią książkę pisała 7 lat i nie wydaje mi się, by sympatycy jej talentu nachodzili ją przy różnych okazjach, pytając, kiedy ta książka będzie gotowa i jak długo będą musieli czekać, aż ona wyda powieść następną. Nie sądzę też, żeby z podobną presją spotykał się Szczepan Twardoch, Zygmunt Miłoszewski, czy nawet Piotr Zaremba. Czytelnicy Miłoszewskiego kupują nową książkę Miłoszewskiego, kiedy ją przeczytają, kupują Twardocha, po przeczytaniu Twardocha, kupują Tokarczuk, po Tokarczuk Stasiuka, po Stasiuku Bondę, po Bondzie Zarembę, a kiedy przeczytają już wszystko, co akurat jest w księgarniach, idą do biblioteki i po raz siedemnasty pożyczają sobie Stevena Kinga, ewentualnie oglądają nowy sezon House of Cards na laptopie. I nie dość, że nikt z nich nie pisze maili do swoich ulubionych autorów, pytając kiedy napiszą kolejną książkę, to zapewne nawet niespecjalnie na nią czekają. Gdy natomiast chodzi o moje książki, czy w ogóle o ofertę Kliniki Języka, mam wrażenie, że mamy do czynienia z czymś naprawdę szczególnym.
Pisałem już o tym. Siedzimy z Gabrielem na targach, przychodzi czytelnik i pyta: „Co dziś nowego?”, na co Gabriel odpowiada: „To, to, to, to, no i jeszcze to”. Na to czytelnik mówi: „To ja poproszę wszystko razem z autografem”, no i kiedy Gabriel zajęty jest pisaniem dedykacji, czytelnik zwraca się do mnie: „A pan, panie Krzysztofie napisał coś nowego?” Odpowiadam: „Ostatnie są listy od Zyty z jesieni”, na to pada odpowiedź: „A, to już mam. Nawet kupiłem trzy egzemplarze dla znajomych. Proszę koniecznie napisać coś nowego. Bardzo czekam na nową książkę o zespołach”. No i wtedy odzywa się Gabriel i sprawę ucina: „Dopóki nie sprzedamy pierwszej, drugiej nie będzie”.
I tu jest problem kolejny. Jest bowiem tak, że ja mógłbym pisać nawet dwie książki na rok, jednak Klinika Języka nie jest w stanie takiego tempa wytrzymać z tego prostego względu, że magazyn nie jest z gumy, a w sytuacji gdy nowe książki pojawiają się szybciej, niż stare schodzą, żeby to wszystko wytrzymać, owe ściany musiałyby być z owej gumy. A już nie wspomnę smutnego faktu, że Gabriel za sam fakt, że te książki tam leżą, też musi płacić i to bardzo, bardzo słono. Klinika Języka bowiem to nie jest jedno z owych licznych wydawnictw, handlujących literacką twórczością wspomnianych Twardocha, Bondy, czy Miłoszewskiego, które w momencie, gdy pierwsza partia tytułu zejdzie, całą resztę wrzucają do Biedronek, Żabek i Stokrotek po 9 zł. od sztuki i w ten sposób uwalniają się od zbędnego balastu. Klinika Języka sprzedaje wszystko do końca i z reguły po oryginalnej cenie. A zatem, jeśli chcemy, by tytułów było więcej, musimy te książki kupować. To jest tak proste, że aż głupio tłumaczyć.
Już słyszę ten krzyk: „Przecież kupujemy!” Otóż proszę sobie wyobrazić, że ci co kupują, to kupują, a ci co nie kupują, to albo nie kupują, albo kupią później, przy lepszej okazji. Czy ja mówię nieprawdę? Proszę w takim razie spojrzeć na jeden z niedawnych komentarzy na blogu Gabriela, gdzie jedna z zachwyconych czytelniczek pochwaliła się, że właśnie kupiła którąś z nowych książek, a ona była tak świetna, że ta ją natychmiast pożyczyła kilku znajomym, którzy ją przeczytali z równym zachwytem. No a ja wtedy natychmiast sobie pomyślałem, że gdybym to ja się zachwycił jakąś książką, to bym swoim znajomym powiedział, że muszą sobie ją koniecznie kupić. A gdybym sam trafił na coś, co choćby w małym fragmencie mnie zachwyciło, to bym w te pędy pobiegł, by to coś sobie kupić. I nie chodzi tylko o książki. Tak samo bym zareagował, gdybym się dowiedział, że w Biedronce sprzedają bardzo dobrego singla po 70 zł. Poszedłbym tam natychmiast i go sobie kupił, a nie poił się czerwonym Johnnym Walkerem, a po szlachetniejsze doznania wbijał się do znajomych na imprezy.
Niestety, obawiam się, że wielu z nas zachowuje się tak jak to opisałem na początku tej notki, czyli kupują wszystko to co kupić trzeba – a co to takiego, to przecież wszyscy wiemy, prawda? – a potem, czekając na kolejne pozycje, zabijają czas oglądaniem filmów w laptopie, ewentualnie spędzając czas na blogach, które jak wiemy są za darmo. Popatrzmy na koniec na mnie. Dotychczas wydaliśmy osiem moich książek. Dwie się sprzedały, jedna z nich już została wznowiona. Nakład dwóch kolejnych jest już na wyczerpaniu, ale wciąż jeszcze chwilę to potrwa zanim będziemy mogli się zastanowić nad ich dalszym losem. Problem polega natomiast na tym, że na ile potrafię dobrze ocenić liczbę czytelników tego bloga, i to tylko tych, którzy tu przychodzą codziennie i w dodatku robią to z prawdziwą radością, zdecydowana większość z nich, książki, których okładki są przedstawione tuż obok, od lat planuje sobie kupić, no ale ich nie kupuje, ponieważ zawsze pod ręką jest coś bardziej… no tu brakuje mi odpowiedniego słowa. Bo nie chodzi tylko o to, że oni poszukują czegoś co nosi bardziej poważne pieczęcie. To też, ale pewnie nawet nie przede wszystkim. Chodzi o to, że po co wydawać pieniądze na coś, co tak naprawdę jest do poczytania codziennie i w dodatku za darmo? Przepraszam za tę brutalność, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że mam tu całkowitą rację. Kiedyś nawet pewien nasz kolega sformułował tę myśl najbardziej dosłownie: „Po cholerę mam kupować twoje książki, skoro i tak wszystko co masz do powiedzenia mogę sobie poczytać tu na blogu?”, lub moja żona, która mi mówi, że ona nie musi nawet czytać mojego bloga, bo i tak wciąż słyszy jak gadam. Gdyby zatem wszyscy czytelnicy tego bloga, ci dla których on jest autentycznie ważnym źródłem prawdziwej radości – a wiem, że ich są tysiące – kupowali te książki, one musiałby już być od lat wielokrotnie wznawiane. A ja bym stawiał na głowie, by wydawać kolejne.
Ktoś mi powie, że to bardzo brzydko z mojej strony wymuszać na czytelnikach tego bloga kupowanie moich książek. Otóż wbrew pozorom ja nikogo do niczego nie zmuszam. Nawet mi w głowie mieć do kogokolwiek pretensje o sposób, w jaki on gospodaruje swoim budżetem na tak zwaną kulturę. Piszę natomiast to co piszę w jednym praktycznie celu. Otóż chciałbym tym wszystkim, którzy mnie pytają, kiedy ja napiszę, a Gabriel wyda moją dziewiątą w ciągu sześciu lat książkę, przekazać wiadomość, która ich prawdopodobnie zasmuci. Na moje oko, nie nastąpi to zanim uda nam się zamknąć pierwszy nakład książek wydanych dotychczas. A daję najszczersze słowo honoru, że gdyby tylko była taka możliwość, to ja jestem w stanie w ciągu jednego miesiąca przedstawić cztery kolejne tytuły. Tylko jeśli już to nastąpi, to naprawdę nie po to, by one zalegały w magazynie w Grodzisku Mazowieckim, a reszta krążyła z rąk do rąk, tak by każdy chętny mógł się nimi za darmo pozachwycać.
Nasza księgarnia, gdyby ktoś nie pamiętał, znajduje się pod adresem www.coryllus.pl.
Pierwszy swój tekst na blogu opublikowałem 29
lutego 2008 roku, a zatem, jeśli uwzględnimy fakt, że rok 2008 był rokiem
przestępnym, dziś mogę powiedzieć, że dziewiąta rocznica mojego blogowania nie
nastąpiła i już niestety nie nastąpi, o ile oczywiście nie przyjmiemy, że ona
miała miejsce 1 marca, czyli wczoraj, choć i wtedy nawet nie mógłbym się normalnie
napić ze względu na początek Wielkiego Postu. Inna sprawa, że nie nastąpiła też
rocznica pięta i nie nastąpi dziesiąta, więc wychodzi na to, że każdy rok jest
tu dobry. Dodatkowo też jednocześnie tak się nagle stało, że ja po raz pierwszy
w ciągu tych wszystkich lat pamiętałem o owych szczególnych urodzinach, pomyślałem
więc sobie, że nie zaszkodzi, jeśli dziś na ten temat podzielę się paroma
refleksjami.
Otóż w roku 2008 miałem 53 lata i z
dzisiejszej perspektywy muszę przyznać, że to dopiero ten rok, w pewnym szczególnym
sensie ostatecznie zdeterminował moje życie. Oczywiście, zawsze przy tego typu
refleksjach należy pamiętać o wielu innych, być może w ostatecznym rozrachunku
wydarzeniach znacznie bardziej kluczowych dla mojej dzisiejszej kondycji,
niemniej jednak, jak mówię, w pewnym szczególnym sensie, to dopiero wtedy, w
wieku 53 lat, ta jedna decyzja, by założyć blog i napisać tamten tekst, w którym
zarzuciłem Rafałowi Ziemkiewiczowi elementarny brak uczciwości, zdecydowała o kształcie
tego już pewnie ostatniego odcinka mojej drogi. Dość późno, prawda?
A zatem, ktoś pewnie spyta, cóż jest
takiego fascynującego w tym, co dziś stanowi tak ważny element mojego życia, że
ja to stawiam niemal na równi z moim życiem rodzinnym, czy zawodowym, że już
nie wspomnę o psie, który tu zawitał jeszcze później, czyli w pamiętnym roku
2009? Otóż oczywiście moim zdaniem jak najbardziej fascynujące jest wszystko to,
co się wiąże z pisaniem, a więc ten blog, to imię Toyah, którym większość moich
dzisiejszych znajomych się do mnie zwraca, te książki, każdy z może już dziś
tysięcy przyjaznych gestów, których miałem szczęście przez te lata doświadczyć.
No i ludzie, o których nie mam sposobu, by opowiedzieć, bo brakuje miejsca i
słów. I kiedy mówię, że to wszystko stanowi treść owej ostatniej już pewnie
prostej, jestem jak najbardziej i szczery i jednocześnie pełen autentycznej satysfakcji.
I dziś właśnie chciałem powiedzieć coś
na temat owej satysfakcji. Rzecz w tym, że ja sobie naprawdę nie potrafię
wyobrazić, by ona mogła być większa, czy bardziej intensywna. Ja naprawdę nie
mam najmniejszego powodu, by odczuwać jakiekolwiek niedosyt, gdy chodzi o
poziom tego bloga i o liczbę, klasę, oraz zaangażowanie jego czytelników,
podobnie jak nie mam żadnego powodu, by wypatrywać lepszego i bardziej
prestiżowego wydawcy niż Coryllus, powiem wręcz, że w chwilach poważniejszej
refleksji, dochodzę do wniosku, że wszystko co byłoby ponad to, wyszłoby mi
bokiem. A zatem, moim zdaniem, po tych dziewięciu latach moja sytuacja blogera,
autora i przyjaciela moich przyjaciół jest tak doskonała, jak miejsce Księżyca
między Ziemią a Słońcem. Każdy ruch w jedną, czy w drugą stronę byłby mi jak
psu na budę.
I oto w tej wręcz wybornej z mojego
punktu widzenia sytuacji, w jakiej się znalazłem w wieku blisko już 62 lat, z
różnych stron dochodzą do mnie raz po raz głosy, że ja jestem albo zgorzkniały,
albo pełen złości, czy że wypełnia mnie nieustanna zawiść do wszystkich o
wszystko. O to, że nie udało mi się w roku 2011 dostać do Sejmu i nie jestem
dziś tak ważnym posłem, jak choćby Dominik Tarczyński, że Jarosław Kaczyński
nie uczynił mnie swoim asystentem, że nie chcą moich tekstów ani w „Gościu
Niedzielnym” ani w tygodniku „W Sieci”, ani w portalu wpolityce.pl, ani nawet w
„Naszym Dzienniku”, że z moim zdaniem nie liczą się bracia Karnowscy, że po
moje książki nie ustawiają się takie kolejki, jak po książki Twardocha, czy
Miłoszewskiego, że mój blog nie ma tylu odsłon, co blog Matki Kurki, że nie
jestem przez Michała Rachonia zapraszany do TVP Info, a jakby tego było mało, niedawno
jeden z byłych kolegów poradził mi, żebym nie był tak pełen goryczy, bo
przecież jutro też będzie dzień i poranna kawa. Przepraszam, ale jak tak można!
A
zatem, kończąc już ten trochę wspomnieniowy, a trochę komentujący stan tego
bloga i swój, jako jego autora, tekst, chciałbym dziś podziękować wszystkim
tym, którzy solidarnie tu przychodzą od lat każdego dnia, wspierają mnie nie
tylko swoim dobrym słowem, ludziom, którzy kupują moje książki i którzy
wreszcie uważają mnie za swojego dobrego kumpla, nawet jeśli starszego od nich
o wiele lat i wszystkich zapewnić, że nie mógłbym być bardziej szczęśliwy z
powodu tego, co mnie spotyka i proszę Jedynego Boga, żeby tu akurat może nic
nie ruszał.
Mój wczorajszy apel o kupowanie „Elementarza” spotkał się z odzewem, którego nawet moje rozdęte do nieprzytomności ego się nie spodziewało. Jakby tego było mało, okazało się, że są też wśród nas i tacy, którzy po obejrzeniu filmu ze spotkania jakie miało miejsce w miniony czwartek w Opolu, postanowiły odszukać w Internecie moje i Coryllusa występy jeszcze sprzed lat, a ja nagle sobie uświadomiłem, że osiem lat od czasu, gdy wspólnie, choć całkowicie od siebie niezależnie, zaczęliśmy udzielać się publicznie, to szmat czasu na tyle wielki, że dziś wszyscy ci, którzy są z nami od początku tej przygody, są w zdecydowanej mniejszości, a wielu z tych, którzy dołączali tu do nas przez te wszystkie lata, często nawet nie rozpoznają owego, kiedyś jedynego przecież, imienia Toyah.
A przecież nie tylko to się zmieniło. Wraz z poszerzaniem się tego niezwykłego kręgu, wraz z kolejnymi książkami, wraz z – co tu dużo mówić – oczywistym sukcesem Kliniki Języka, a przy tym i naszym, nastąpiło coś, co można nazwać swoistym wyrokiem śmierci, jaki na nas wydały przeróżne środowiska skupione po wszystkich kątach publicznej sceny. Jeśli sobie przypomnimy pierwsze lata naszej na niej obecności, aż trudno uwierzyć w siłę tego ataku i determinację, by nas z niej zepchnąć i przykryć dziesięcioma warstwami milczenia. Aż trudno uwierzyć w wielkość tej fali i jej nieprawdopodobny wręcz zasięg. Jeśli porównamy to, co się wokół nas działo przed laty, z tym choćby, co możemy obserwować dziś tu w Salonie24, można się zacząć obawiać, że następnym krokiem będzie już tylko będzie zakaz pokazywania się publicznie.
Skąd te refleksje? Tak jak mówię, wzięło mnie na wspomnienia, kiedy jeden z czytelników po obejrzeniu filmu ze spotkania w Opolu, zaczął grzebać w Internecie i znalazł nasz dawny bardzo występ w Klubie Ronina i napisał: „Chyba się trochę od tego czasu zmieniło, a na pewno goście w klubie Ronina...”. Przeczytałem to zdanie i przypomniałem sobie, jak to wówczas, kiedy Józek Orzeł jeszcze miał te swoje ambicje, by nas umieścić gdzieś choćby i na peryferiach owego obiegu, upychał nas to tu to tam i któregoś dnia w chwili szczerości wyznał, ile go to kosztuje nerwów i użerania się z tymi, co sobie nas oglądać i słuchać zwyczajnie nie życzą. Nigdy i nigdzie.
Przypomniałem też sobie, jak to z myślą o nas „Gazeta Polska” zgodziła się stworzyć cykl zatytułowany „Blogerzy na wizji”, tylko po to, by po wyemitowaniu trzech odcinków interes zwinąć, a sam Józek Orzeł ostatecznie przestał nas zauważać. Pomyślałem sobie, że spróbuję odnaleźć na youtubie jedną z tych rozmów, gdzie Kamiuszek, Coryllus i ja rozmawiamy o obecności Szatana w naszym świecie, i proszę sobie wyobrazić, że choć trwało to zdecydowanie dłużej, niż zwykle to ma miejsce, ostatecznie osiągnąłem sukces i stwierdzam z satysfakcją, że jeszcze tego nie usunęli. Ponieważ czuję niezmienny sentyment do tamtego akurat występu, chciałbym go przypomnieć wszystkim, którzy albo o nim zapomnieli, albo w ogóle nie mieli okazji go obejrzeć. Póki jeszcze wolno. Przy okazji zapraszam wszystkich mieszkających w okolicach Warszawy i Wrocławia do odwiedzenia naszego stoiska najpierw w najbliższą sobotę i niedzielę w Arkadach Kubickiego w Warszawie, a potem w kolejny weekend we Wrocławiu, w tej okropnej Hali Stulecia. Będzie fajnie.
Wczoraj z jednym z moich uczniów, dzieckiem wprawdzie zaledwie 14-letnim, już jednak wyjątkowo mądrym, czytaliśmy sobie tekst Boba Greena o Muhamadzie Alim zatytułowanym cytatem z samego Alego: „I’m the most famous man in the world” i kiedy już się trochę pośmialiśmy z Alego, „moje” dziecko spytało mnie: „A tak poważnie, jak pan myśli, kto jest najsłynniejszym człowiekiem na świecie?”. Powiedziałem mu, że nie ma sposobu, by wskazać jedną taką osobę, z tego choćby powodu, że dzisiejszy świat jest tak bardzo zróżnicowany kulturowo, że trudno by nam było wskazać tu nawet samego Jezusa, a co dopiero któregoś ze współcześnie żyjących ludzi. Ponieważ on jednak nie ustępował, w końcu zdecydowaliśmy się na prezydenta Stanów Zjednoczonych, no w tym momencie automatycznie i jak najbardziej naturalnie, zaczęliśmy się śmiać z Donalda Trumpa.
To było wczoraj, a, jak wiemy, dziś ów śmiech zamarł nam na ustach i, moim zdaniem, jak najbardziej słusznie. Oglądam właśnie telewizję CNN, widzę tych śmiertelnie smutnych amerykańskich komentatorów, przypomina mi się wieczór powyborczy u nas w Polsce ponad już rok temu, i powiem szczerze, że jest mi Amerykanów żal, i to nawet nie z tego powodu, że mają, w odróżnieniu od nas, za prezydenta durnia, ale dlatego, że przed nimi fala nienawiści, jakiej nawet my tu w Polsce nie przeżyliśmy. Właśnie przemawia Donald Trump i mówi coś o zakopywaniu podziałów, o tym, że chcę być prezydentem wszystkich, że nie chodzi o niego, lecz o Amerykę, a ja jedyne co mogę teraz powiedzieć, to zaapelować do Amerykanów, by się trzymali mocno foteli, a do samego Trumpa, by na siebie uważał, bo może być ciężko. Bo będzie ciężko.
Ktoś by pewnie chciał wiedzieć, jak ja się czuję wobec tego, co się stało w Ameryce, a ja jedyne co mogę powiedzieć, to to, że czuję się dokładnie tak samo fantastycznie, jak bym się czuł, gdyby wygrała Hilary Clinton. Dlaczego? Bo to jak oni sobie zorganizowali te akurat wybory, to nie jest moja rzecz. Proszę posłuchać. Wczoraj, jak niektórzy z nas wiedzą, zajmowaliśmy się tu hejtem, jaki od wielu lat organizowany wobec mnie i Coryllusa w Sieci od wielu lat, jak się okazuje, głównie z terenu Niemiec. To co mnie przy tej okazji zaskoczyło, to o wiele spokojniejsza, niż mogłem się spodziewać, reakcja ze strony wspomnianych hejterów. Tak naprawdę, odezwał się tylko wspomniany wczoraj internauta Nowakowski, przysyłając mi kilka kolejnych maili, jednak, proszę sobie wyobrazić, nie dość że nie używając w nich ani razu czy to imienia Ochujuk, czy Toyahuj, to w ogóle ani razu mnie bezpośrednio nie obrażając. W pewnym momencie nawet posunął się do tego, że wysłał mi jedno naprawdę fantastyczne zdjęcie, podpisując je z sympatyczną moim zdaniem złośliwością: „Bolek i Lolek – sezon 40”.
A zatem, proszę bardzo. Oto mój komentarz do dzisiejszego fantastycznego zwycięstwa Donalda Trumpa. I niech żyje Polska!
Przypominam, że moje książki są dostępne 24 godziny na dobę w księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl.
Muszę zacząć od wyznania, że jest mi
bardzo niezręcznie zasiadać do dzisiejszego tematu, a dowodem mojej dobrej woli
jest to, że w ciągu minionych miesięcy miałem kilka naprawdę dobrych okazji, by
sprawę tę ostatecznie załatwić, a mimo to, bardzo dzielnie się przed tym
broniłem. Stały się ostatnio jednak dwie rzeczy, które ostatecznie każą mi się
przełamać. Przede wszystkim, w ciągu minionych kilku tygodni dni, przynajmniej od
czasu gdy nasz kolega Coryllus został ciężko obrażony przez blogerkę Eskę i w
konsekwencji wyrzucił ją ze swego bloga, co z kolei sprawiło, że ona od dziś
może się już udzielać wyłącznie u siebie, ja niemal codziennie otrzymuje maile
od czytelników, w których jestem zachęcany, byśmy nie niszczyli tak
fantastycznego tercetu. Niemal codziennie słyszę, że nasze blogi, bez
intelektualnego wsparcia ze strony Eski, nawet w połowie nie są tym, czym były
dotychczas, a Polska potrzebuje całej naszej trójki, szczególnie dziś, gdy
naprawdę nie jest lekko. Odpowiadam na te maile cierpliwie i możliwie
gruntownie – jednak, z tego co widzę, nieskutecznie. Parę dni temu ktoś mi znów
zaczął tłumaczyć, że brak komentarzy Eski na moim i Coryllusa blogach,
szczególnie teraz, gdy jest tu tyle ciekawych tekstów, to strata.
No ale to jeszcze nie jest powód
najważniejszy. To co każe mi się tu dziś jednak angażować, to zamieszczony
przez Eskę komentarz o następującej treści: „Tak sobie myślę, że czas
najwyższy, coby recenzje napisać Olesiejukowi ... Trzymajta się chłopaki, bo
wam rozpirzę waszą sektę jedna notką”.
Ponieważ tego rodzaju niczym przeze mnie
nie sprowokowana tępa bezczelność mnie zwyczajnie oburza, w tej sytuacji proszę
mi pozwolić publicznie powiedzieć, co na ten temat sądzę i potraktować tę
wypowiedź, jako zamykającą sprawę.
Powiem szczerze, że nie umiem powiedzieć,
kiedy blogerka Eska zyskała sobie reputację „jednego z bandy”, natomiast dobrze
rozpoznaję czas, kiedy o to, by ową pozycję zdobyć, ona się bardzo mocno
dobijała, jak mi się wydawało wówczas, do końca nieskutecznie, choć dziś czasem
mam wrażenie, że niektórzy haczyk połknęli. Otóż był to okres, kiedy jeszcze
był z nami nasz kolega Kamiuszek i tak się jakoś złożyło, że w opinii wielu
tworzyliśmy razem pewnego rodzaju trio. Coryllus, Kamiuszek i Toyah. Tak to
właśnie było niekiedy opisywane: Coryllus. Kamiuszek i Toyah. I wspominając
tamten czas, wcale nie chcę sugerować, że nasza, jak to już wcześniej nazwałem,
„banda”, stanowiła coś szczególnego, a już na pewno wybitnego. Stwierdzam tylko
fakt, że nasza trójka była identyfikowana jako całość.
Wtedy to właśnie zauważyłem, że, czy to
na blogu Coryllusa, czy na moim, czy nawet Kamiuszka, który pisał znakomicie,
ale jednak od nas mniej, zaczęła się pojawiać Eska i to pojawiać w taki sposób,
jakby chciała koniecznie wszystkim pokazać, że ona jest tu od zawsze. Jak to
wyglądało konkretnie, tego akurat dokładnie już odtworzyć nie potrafię, ale to
było takie cwane rozpychanie się z jednoczesną próbą pokazania, że ona jest
dokładnie taka jak my, tyle że dłużej i bardziej. Znacznie bardziej i znacznie dłużej,
no i co najmniej tak samo dobrze.
Ja do Eski nigdy nie czułem szczególnej
sympatii, o czym może choćby zaświadczyć poświęcone jej hasło w mojej książce
sprzed czterech już lat, „Twój pierwszy elementarz”. Co mi się u niej nie
podobało? Najpierw może ten nieznośnie apodyktyczny styl znany z wystąpień
innych zakurzonych działaczy Solidarności, w rodzaju Celińskiego, czy Janasa, w
stylu „No dobra, opowiem wam to jeszcze raz, ale to już po raz ostatni”, no a
potem właśnie to, o czym pisałem wcześniej, czyli owo rozpychanie się w stylu:
„Cześć chłopaki, i co tam słychać u nas w undergroundzie?”
Tylko raz spróbowałem nawiązać z Eską
bliski kontakt. Było to po tym, jak wydałem swoją trzecią książkę „Marki,
dolary, banany i biustonosz marki Triumph” i pomyślałem, że ponieważ ona ma tu
pewną pozycję, wyślę jej egzemplarz i poproszę, by może napisała u siebie
recenzję. Dobrą, złą – bez znaczenia. Chodziło o to, by wiadomość o tym, że
jest ta książka, przekroczyła przestrzeń wyznaczaną przez nasze blogi. Nic
szczególnego. Wcześniej o to samo prosiłem Krzysztofa Wołodźkę, a w kolejnych
latach blogerów Alexa Desease, czy Marcina Kacprzaka. Teraz ją. Zapytałem więc,
czy mogę jej wysłać moją nową książkę, ona powiedziała, że jak najbardziej, ja
jej tę książkę wysłałem i w ten sposób nasz kontakt się urwał do czasu, gdy ona
poinformowała, że nie będzie pisać tej recenzji, bo moja historia jest mocno
podejrzana, a sama książka się jej nie podoba. Po pewnym czasie jednak nie
wytrzymała i ową recenzję napisała, tyle że w krótkim komentarzu do jednego z
licznych tu, od lat hejtujących mnie, tekstów:
„Mnie tamten blog przypomina zawsze
świeżo zapisanych członków ZMS z niegdysiejszego akademika w latach 70-tych -
trzymali się razem, jedli te swoje smalce przywiezione z bogobojnych wiejskich
domów i strasznie parli na sukces. I zawsze byli trochę jakby niedomyci,
obficie polani jakąś wodą brzozową”.
Powiem szczerze, że mimo iż od Eski nigdy
nie miałem szczególnych oczekiwań, ten tekst mnie autentycznie poraził. I nie
chodzi wcale o to, że ona w ten sposób potraktowała akurat mnie. Gdybym chciał
się obrażać, to obraziłbym się już wcześniej, choćby za to, że ona w innym
miejscu zasugerowała, że mój ojciec był milicjantem. To jednak spływa po mnie
jak po kaczce. Chodzi o coś zupełnie innego. Proszę zwrócić uwagę, co tu się
dzieje. Mamy praktycznie jedno zdanie, a w nim wszystko co znamy choćby z
działu reportażu „Gazety Wyborczej” pod tytułem „Prosto z Polski”. A więc mamy
te smalce, tę wieś, tę buracką bogobojność, to parcie na sukces, to trzymanie
się w kupie, no i ów wszechobecny smród wody brzozowej. Ale jest coś jeszcze.
Może czegoś nie pamiętam, ale wydaje mi się, że pomijając wspomnianą „Wyborczą”
i okolice, ja nie spotkałem nikogo, kto by słowa „bogobojność” użył w
kontekście szyderczym. Eska to zrobiła jak najbardziej. Ona o wiejskich,
bogobojnych domach wyraziła się z najwyższą pogardą. Eska. Polska, prawicowa
blogerka, bohaterka polskiej rewolucji. A zatem to był moment, gdy ona dla mnie
przestała istnieć.
I teraz ktoś się mnie może spytać, po
jasną cholerę, zawracam ludziom dupę, pisząc o Esce? Czy nie można było już
trzymać się tematu i dorzucić coś na temat księdza Międlara, który znów się nam
objawił, tym razem w związku z jakimiś sporami na linii Międlar – Kowalski –
Chojecki? Otóż nie. Rozmawialiśmy bowiem niedawno na tym blogu i na blogu
Coryllusa o owym nieszczęsnym księdzu, kiedy do Coryllusa przyszła wspomniana
Eska i najpierw zwróciła mu uwagę, że jeśli chce wrócić na łono Kościoła, to
musi się jeszcze postarać, a następnie wyszydziła jego wzruszenie spowiedzią,
do której on w tych dniach bardzo pobożnie przystępuje. Coryllus się obraził,
Eskę ze swojego bloga wyrzucił, i na to w jednej chwili rozległ się wielki
płacz, że znowu doszło do kłótni w rodzinie, i to w tak pięknej rodzinie, gdzie
jest i Toyah i Eska i Coryllus, wybitni blogerzy i polscy patrioci. Nasz kolega
Wierzący Sceptyk posunął się wręcz do tego, że zadeklarował iż na własnych,
schorowanych plecach przydźwiga ten piasek, by zasypać podziały, zwłaszcza
między mną a Eską, z sugestią, że on nie
może patrzeć, jak taka wartość jest niszczona przez drobne w końcu
nieporozumienia.
Ponieważ to nie jest pierwszy raz, jak ja
słyszę apele o pojednanie z Eską i mnie one doprowadzają do czarnej cholery,
postanowiłem dziś się złamać i napisać ów, obiektywnie rzecz biorąc, kompletnie
nieistotny i w gruncie rzeczy nikomu niepotrzebny tekst, tylko po to, by tym
paru zainteresowanym osobom zwrócić uwagę, że Eska dla mnie nie istnieje ani
jako bloger, ani jako człowiek. Ona nigdy nie była ani moją koleżanką, ani
nawet znajomą. Jej tekstów prawie nigdy nie czytałem, a jak mi się zdarzyło, to
bez jakiejkolwiek satysfakcji. Kiedy ją spotykam na targach książki, kiedy ona
wciska ludziom te swoje smutne kapliczki, udaję że jej nie widzę, a jeśli mi
się to nie uda, to idę sobie popatrzeć, co słychać na innych stoiskach. Byle
nie musieć na nią patrzeć, lub nie daj Boże rozmawiać.
Dlaczego? Powiem to jeszcze raz i zupełnie
szczerze. Nie chce mieć nic wspólnego z kimś, kto nie lubi szmalcu i dla kogo
wiejski, bogobojny dom, to obciach cuchnący wodą brzozową. A każdego kto mnie
będzie próbował namówić do pojednania się z Eską, wyrzucę stąd na zbity pysk. I
przekazanie tej informacji stanowiło podstawowy sens powstania tego tekstu.
Książka zawierająca między innymi
moją korespondencję z Zytą Gilowską jest niezmiennie do kupienia w księgarni
pod adresem www.coryllus.pl.
Zachęcam wszystkich.
Kończy się ten rok, a ponieważ owa okazja zbiega się z ostatecznym zwinięciem blogów mojego i Coryllusa w Salonie24, chciałbym dzisiejszą notkę poświęcić sprawom osobistym. Pytają mnie czytelnicy, co takiego się stało, że nasze blogi, po tych wszystkich latach, zostały zwinięte. Odpowiedź brzmi następująco: Gabriel oberwał za ewidentnie ironiczny tytuł jednej ze swoich notek, w której rzekomo zarzucił wicepremierowi Morawieckiemu zorganizowanie niedawnych zamachów w Paryżu, ja natomiast zostałem ukarany za sugestię, że właściciele Salonu24 manipulują statystyką odsłon w portalu. Tyle. Nasze blogi są prewencyjnie ocenzurowane, w efekcie czego, nawet życzenia świąteczne, jakie złożyłem czytelnikom, zostały opatrzone przez System ostrzeżeniem przed pornograficznymi treściami.
A zatem chciałbym dziś dorzucić parę słów na temat, który doprowadził do tego, że mój blog na Salonie24 marnieje, a który – wbrew temu co się może wydawać panu Igorowi Janke i jego małżonce – stanowi problem uniwersalny. Otóż przez kilka ostatnich tygodni zaglądałem na stronę alexa.com, zajmującą się badaniem popularności różnego typu internetowych stron na świecie, i zauważyłem, że blogi moje i Coryllusa, które od lat niezmiennie generowały jedną trzecią, a niekiedy i połowę ruchu w Salonie24, wypadły z pierwszej piątki z owych obecnych w Salonie24 blogów, na ich miejscu natomiast pojawiły się trzy firmowe adresy Salonu24 plus blog kolegi Rosemanna. Po pewnym czasie zaglądam do rankingu Alexy i okazuje się, że Rosemanna już nie ma, natomiast na jego miejsce wszedł niejaki Jan Mak. Dziś natomiast nie ma już ani Rosemanna, ani Maka, natomiast na liście Alexy bryluje były minister Piotr Piętak. I okazuje się, że pomijając, trzy firmowe adresy Salonu24, to Piętak sprawia, że jeśli człowiek chce zobaczyć, co słychać w Salonie24, zagląda najpierw do do Piętaka.
Zaglądam i ja do Piętaka i widzę, że on, mimo tego że jako były wiceminister ma zagwarantowane stałe miejsce na głównej stronie Salonu24, zebrał zaledwie 220 odsłon, a jednocześnie okazuje się, że wśród osób korzystających z Salonu24, znaczna część zachodzi tam właśnie przez Piętaka. Piętak, eksponowany na głównej stronie Salonu, wyeliminował z tej rozgrywki zwiniętych Coryllusa z 1,5 tys. odsłon i mnie z ponad 700 odsłonami w ciągu zaledwie jednego dnia. I nagle ja mam wierzyć, że gdy chodzi o korzystanie z oferty Salonu, poza adresami oryginalnymi, liczy się Piotr Piętak, były minister, o którym pies z kulawą nogą dziś już nie ma pojęcia. Człowiek chce zobaczyć, co słychać w Salonie24 i pierwsze co robi, to wklepuje adres Piotra Piętaka? I przy tym nawet biedny Rosemann, co by nie powiedzieć, bloger zasłużony, nie ma szans? Przecież to jest jakiś absurd.
O co chodzi? O to mianowicie, że Igor Janke i jego Salon24 to projekt kojarzony powszechnie i jednoznacznie z tym, co przywykliśmy określać symbolicznie, jako Prawo i Sprawiedliwość. Cokolwiek by o tym czymś nie mówić, przyznać trzeba, że Igor Janke i jego Salon, to część tego, co dziś tworzy nową Polskę i pod pewnym względem wyznaczy nowej Polski przyszłość. I nagle się okazuje, że to są najzwyklejsi szulerzy. Okazuje się, że oni – jestem pewien, że to się zaczęło od momentu, gdy zapadła decyzja, by zwinąć nasze blogi – dla zwykłej niskiej satysfakcji gotowi są w manipulowaniu statystyką iść na tak zwany rympał. I stąd właśnie to szaleństwo tak bardzo widoczne w danych prezentowanych przez alexa.com. Oni szykując się do wyrzucenia nas z Salonu24, zainstalowali jakiś program fałszujący ruch w Salonie24, żeby pokazać, że tam się odbywa prawdziwa demokratyczna debata i że świat tę debatę obserwuje.
Wczoraj wieczorem w Polsacie wystąpić miał Igor Janke, by rozmawiać na temat wolności mediów. W ostatniej chwili jednak swoje przyjście odwołał. Ciekawe dlaczego? Ze strachu, czy z nadmiaru obowiązków przy czyszczeniu łomów?
Wszystkim czytelnikom tego bloga życzę dobrego Nowego Roku w bardzo dobrej zmianie. I niezmiennie zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki.
Jak Czytelnicy z pewnością zauważyli, od paru już lat na tym blogu zwracam uwagę na fakt, że System przygotowuje w Polsce polityczną zmianę, co powinno już wkrótce doprowadzić do ponownego przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Myślę, że dziś, kiedy kampania Andrzeja Dudy w sposób oczywisty zmierza do sukcesu, morale Platformy Obywatelskiej są w faktycznej rozsypce, a jakby tego było mało – po raz pierwszy od wielu już lat – sprawy polskie znalazły się w polu zainteresowania naszych zagranicznych sojuszników, o czym najlepiej świadczą przecieki z Wikileaks oraz rewelacje ujawnione właśnie przez niemieckiego dziennikarza Rotha, widzimy wszyscy bardzo wyraźnie, że nasz kraj wszedł w czas przełomu. W tej sytuacji więc pragnę poinformować wszystkich o decyzjach, jakie zostały podjęte przez System właśnie, gdy chodzi o sytuację naszego bloga. Otóż osoby odpowiedzialne, których tożsamości dziś ujawnić nie mogę, a którzy, o czym mogę zapewnić, mają na względzie wyłącznie dobro naszej Ojczyny, podjęli decyzję, by dla jeszcze lepszego zjednoczenia sił patriotycznej prawicy wokół stojących przed nią zadań, przez najbliższe miesiące oba moje blogi, a więc zarówno toyah.pl jak i osiejuk.salon24.pl były prowadzone przez blogera, którego zarówno pisarski talent, wysoki poziom ideowy, jak i publiczna pozycja, którą zajmuje, zdaniem Systemu, najlepiej się przysłużą wspólnej sprawie. Mam tu na myśli pana Piotra Wielguckiego, znanego powszechnie pod imieniem Matka Kurka.
A zatem od dziś, a więc od 1 kwietnia 2015 roku, ja się dyskretnie odsuwam w cień, natomiast tu, gdzie dotychczas pojawiały się moje teksty, będą publikowane archiwalne notki Matki Kurki. Obecnie więc plan jest taki, byśmy codziennie od dziś aż do zakończenia jesiennych wyborów parlamentarnych, zarówno tu, jak i na blogu w salonie24 czytali wybrane notki Matki Kurki, które on od czasu Smoleńskiej Katastrofy zamieszczał pod adresem kontrowersje.pl. Jak mówię, cel jest wspólny, czyli wzrost moralnej wartości polskiej prawicy oraz zwycięstwo. Dziękuję wszystkim za uwagę i już dziś zapowiadam tekst pana Wielguckiego, wyjątkowo jeszcze sprzed kwietnia 2010, kiedy i on i ja byliśmy wprawdzie w politycznym sporze, ale każdy uważny czytelnik mógł już nawet wtedy zauważyć, że stoimy wobec wielkich wyzwań. Tekst nosi tytuł: „Genialny Kurka palcem wytyka przeciętnego Osiejuka” http://kontrowersje.net/tresc/genialny_matka_kurka_palcem_wytyka_przecietnego_osiejuka.
Nie widzę nic złego w tym, że między piszącymi trwa rywalizacja, zdziwiłbym się gdyby było inaczej. Naturalna sprawa, każdy chce być najlepszy, co prawda ja takich marzeń nie mam, ponieważ najlepszy jestem na jawie i to nie jakiś tam jeden z najlepszych, jeden z najbardziej znanych, po prostu mistrz. Jest Matka Kurka, kilometry pustki i inni usiłujący coś napisać. Jako geniusz wykazuję wszelkie cechy geniuszu, plus cechy towarzyszące: najwyższe mniemanie o sobie, pewność siebie sprowadzająca się do bezczelności, pogarda dla wszystkiego co marne, a nawet średnie. Geniusz widzi więcej, szybciej, dalej, dlatego z reguły pozbawieni błyskotliwości przeciętniacy, którzy zawsze uczyli się na pamięć, nie są w stanie zaakceptować geniusza.
Geniusz ich drażni, a podrażnieni geniuszem zaczynają wypisywać swoje przeciętne teksty. O czym może pisać przeciętniak, taki co mu Bozia dała poszaleć i pozwoliła opanować kilka zasad gramatycznych, wykutych na pamięć? Taki nie jest w stanie napisać nic porywającego, zatem musi się ratować wzniosłością. Powiedzmy, że ktoś ma słabszy dzień, zdarzy mu się napyskować komuś innemu, kogo pierwszym rzutem oka ocenił jako nieistotnego. A tu pech, niespodzianka, nieistotny przyłożył repliką, tak że się klasycznie zapomniało języka w gębie. No i co teraz? Można przyjąć dwie postawy, zapomnieć i być przekonanym, że jutro będzie lepiej, po prostu nauczka na przyszłość, jak się nie ma dnia, to się lepiej nie odzywać. Albo można uwznioślić przyczyny swojej porażki, z tym, że ta druga wersja jest tylko dla przeciętnych, geniusze zawsze korzystają z pierwszej.
Jak się uwzniośla swoje porażki? Nigdy tego nie robiłem, ale ponieważ to jest zajęcie dla przeciętniaków, to taki geniusz jak ja, może sobie pozwolić na pięć minut zabawy i sportretować takie przykładowe błazeństwo. Tylko w co się bawić? Jakieś dane trzeba by wprowadzić. Niech będzie, że ktoś z nas po prostu zrobił sobie jaja, takie jak w tych programach co pokazują „Mamy cię”, czy coś takiego. Namierzamy jakiegoś frajera i robimy sobie z niego jaja. Według gustu namierzamy, ja to akurat lubię sobie namierzyć takiego, co on się sam prosi. Natknąłem się raz na takiego, wchodzę, wcześniej grzecznie pukając, słyszę, że otwarte, to idę do środka. Rozglądam się po ścianach, a tam same ikony wiszą, święte obrazy.
„Na razie słuchaj starszych, bo mają więcej lat i mogą Cię często ustrzec od błędów i niebezpieczeństw strasznych. Nie oszukuj i nieożartowywuj nikogo. Nie strasz siostry, a opiekuj się nią. Śmiej się dużo, ale szczerze, nie złośliwie. Nie bądź mazgaj (chyba nie jesteś). Nie bądź sknera i pazerus, bo to nie przystoi. Nie bierz przykładu z brata starszego, dopóki nie stanie się godzien tego”
(G. Przemyk w dedykacji dla młodszego brata z roku 1981)
Portrety zakatowanego przez UB dziecka, wraz z osobistym listem do młodszego brata. Starowinka oparta na laseczce, hardo spoglądająca przed siebie. Z razu myślę, że rodzina, ale potem się orientuję, że to obcy ludzie, że nie krewni i zaczyna mnie wystrój wnętrza razić. Pytam siebie, bo kogo mam pytać, jak nie geniusza? Kim może być właściciel tego lokum, który po moim wejściu nie zezwolił na zamknięcie drzwi, tak żeby patos rozwieszony na ścianach nie przepadł w półmroku. Mój geniusz mi odpowiada, że to na pewno przeciętniak, ale dodatkowo może być jeszcze szczeniak. Zwykle szczeniaki rozwieszają po ścianach plakaty idoli, zbierają aluminiowe puszki, klasery wypełniają opakowaniami po gumach do żucia, żeby się przed rówieśnikami popisać. Tylko coś mi tu mimo wszystko nie gra, pytam zatem dalej o co chodzi? I dowiaduję się od własnego geniuszu, że w domu to sobie każdy może co mu się podoba, nawet z domu uczynić dom publiczny może, poprzez szerokie otwarcie drzwi, tak żeby wszyscy widzieli sprzęty i wystrój, ale to się zawsze czyni w jakimś celu.
Zamanifestować całemu światu, że u mnie w domu wisi portret męczennika, bohaterki i osobisty list, osobisty zatem nie mój. To wszystko na widok publiczny wystawione ma pokazać, że gospodarz tego lokum nie jest byle kim, to człowiek przywiązany do patosu, który sobie umościł cudzą tragedią i cudzą chwałą. Nie natknąłem się na życiowe trofea gospodarza, zamiast tego po oczach dano mi intymnością i to intymnością, której właściciel już żadną miarą obronić nie może. Zwykle geniusz megaloman nie podnieca się takim widokiem, chyba żeby tam moje niefortunnie powieszone zdjęcie się znalazło. Ale nawet z moją bezczelnością geniusza nie miałbym odwagi tak głęboko wejść w prywatność ofiary i rodziny, która jeszcze żyje i to mnie ubodło.
Podenerwowany, myślę sobie, że sprawdzę co gospodarz przystrojony w cudzy patos, w obcą tragedię i nie swój heroizm, sobą reprezentuje. Oceniając gospodarza jako przeciętnego, używam przeciętnego testu. Wchodzę do domu jako niewinna dwudziestoletnia panienka i delikatnie zwracam uwagę, że w języku polskim bardziej przyjętą jako literacka jest deklinacja „pokojów”, nie „pokoi”. Uwagę zwracam przy okazji patriotycznie nabzdyczonego tekstu, gdzie gospodarz wyraźnie walczy za wolność naszą i moją i w ogóle. Test banalny, jeśli gospodarz faktycznie przywiązany do wartości i zajęty walką o wzniosłe, rzecz jasna nawet nie zwróci uwagi na smarkatą, jeśli jednak cała ta symbolika tylko za blichtr robi i dla cynicznej zmyłki wisi, no to słoma z butów gospodarza wyjść musi. Tak też się stało, okazało się, że na tle świętych obrazów, cudzej intymności, obcego heroizmu jegomość zaczął krzyżem padać nad własną małością.
Czego to on nie udowadniał, ilu on słowników nie przeleciał w tempie machów, by na koniec napisać, że jego połowica ma wuja w radzie językowej i to kwestię rozstrzyga. Całe snopki poleciały z trzewików i tylko zdawało mi się, że starowinka jakby wzrok z hardego na gniewny zmieniła, a młodzian bardziej grzywkę na brwi zarzucił jakby się chciał schować za lokami. Zapomniałem o sprawie, uznałem, że nie ma tam po co wracać, odszedłem. Ale mojej wizyty gospodarz nie mógł zapomnieć, tak go ubodła gramatyka, że za parę dni wysmarował elaborat, jak to go w jego domu kontrwywiad, dawny ubek, a może i obecny układ, czy inny wraży demon odwiedził. Pisał żarliwie, że to nie mogła być zwykła językowa wizyta, to musiał być atak lidera, prowokacja, zamach na groby ojców, jakiż on tam Bogów nie wzywał, jakiego symbolu nie użył, ilu szat nie podarł i blizn nie pokazał.
Wszystko, że mu „pokoi” wypomniano. Po robocie poszedł pozbierać laury od równie przeciętnych, albo i jeszcze niżej jak on sytuowanych, w ten oto sposób Ojczyznę przed wrogiem uratowano, atak odparty. Gdy na jaw wyszło, że to jaja były, że co najwyżej ktoś się pośmiał i nie trzeba z tego wielkiej katastrofy robić, gospodarz znów nie powstrzymał patosu i wyrzeźbił dokument kolejny. A w nim, że cnocie i kłamstwu cenę wystawiono, że niegodziwym, że oto on namierzył portret tego co gębę ma przepastną i jęzor plugawy. Zgaduj ludzie kto on i plwaj na takiego owego. Znów elaborat poranił wielkie słowa, prawda, Bóg, cnót ogrom i wiele innych co strach wymienić, a wszystko przez to, że jegomość harbuza od smarkuli dostał. Zbiegła się do tego paszkwilu zgraja i biła brawa, pieśni patriotyczne nuciła, jeden przez drugiego się ścigał, że to on zdrajcę pierwszy pochwycił. I tylko chłopiec z całym portretem i dedykacją zszedł ze ściany i tylko staruszka odtrąciła laskę i ruszyła przed siebie. Wystrój prysł, pozostało klepisko i tańczące snopki z trzewikami. A kimże był ten patriota, kimże ta zdradliwa dziewica. Nikt to taki, zwykły taki nauczyciel, przeciętny, wykształcenie znajomością z wujem połowicy zastępujący.
Ktoś może spytać, czy to nie skurwysyństwo, takie pokazywanie cudzych portretów, takie robienie z pokoju publicznego domu. Dobre pytanie i odpowiedź brzmi, pełne skurwysyństwo, ale ja geniusz, nie przeciętniak i pokazuję intymność żywego, niech się broni sądem, słowem czym tam potrafi. Ten przeciętniak wytapetował sobie ściany intymnością ofiary, która bronić się nie może. Na tle intymności uprawia błazeństwa, bo nie potrafi się pogodzić ze swoją przeciętnością, próbuje sięgnąć po geniusz wystrojem swojego publicznego domu. Wszystko zniosę i wszystko tolerować mogę, nie jeden przeciętniak próbował mi już siurakiem do nogawki sięgnąć, ale kiedy byle przeciętniak mordę sobie wyciera cudzym, by mnie obsikać, za to przeciętniak zapłacić musi. Nie mnie, nie śmiem też w imieniu tych co już nie mogą się bronić występować, to po prostu w imię zasad.... przeciętniaku.
Wypada jeszcze wytłumaczyć co mi z tą genialnością przyszło do głowy. Otóż gdy ja mam ochotę ulżyć swojej potrzebie sławy i wielkości, mówię o sobie czule bez kamuflażu. Nie obsrywam cudzych świętości, nie posiłkuję się nie moją wielkością, odwołuje się do swojej małości, aby połechtać i wykreować wielkość, to uważam za uczciwe i moralne. Skamlanie wokół własnej małości podparte cudzą sławą, dętym patosem i narodowym symbolem, to kundla zajęcie.
PS Kto nie wie o kim mowa i dlaczego, niech nie żałuje, przeciętnych nicków i adresów nie zamierzam promować.
Pozdrawiam wszystkich wiosennie i zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia wszystkie moje książki, zaczynając od pierwszego wyboru felietonów z tego bloga, wydanego jeszcze pod imieniem Toyah, a kończąc na ostatnim, zaledwie sprzed paru miesięcy. Polecam gorąco.
Od wczoraj, jak to już zostało ogłoszone, sprzedajemy moją nową książkę . Gdy chodzi o objętość, zawartość, a nawet i okładkę, ona mniej więcej kontynuuje to, z czym mieliśmy do czynienia przy okazji pierwszego tomu tych felietonów, zatytułowanego „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”, tyle, że – w co mocno wierzę – szczerzej, mocniej i zdecydowanie bardziej od serca. Na zachętę, ale też po to, by mniej więcej pokazać ten nastrój, chciałbym dziś przedstawić jeden z jej rozdziałów, zatytułowany „Ambasador w kościele”. To jest tekst jeszcze z listopada 2010 roku, a więc niemal już sprzed czterech lat.
Zdarzyło się właśnie coś, co musiało – po prostu musiało – wprowadzić w to nasze rozprawianie o rzeczach niemal niedotykalnych szczyptę doraźności. Ale za to jakiej! Sprawa jest wcale nie taka nowa, ale w świecie, gdzie wolny głos opinii publicznej nie istnieje, nie można się niczemu dziwić. 11 listopada, jak co roku, odbyły się odpowiednie uroczystości związane ze Świętem Niepodległości, a ich w pewnym sensie kulminacją była Msza Święta w warszawskiej Bazylice Św. Krzyża z udziałem Prezydenta RP. No i jest tak, że ja od wczoraj myślę o tej godzinie, czy może półtorej, próbuję sobie wyobrazić ten obraz, tę atmosferę, tę podniosłość, te twarze, te oczy, ten nastrój… no i te grozę. Bo tam jest też groza. Autentyczna groza.
A więc wyobrażam sobie, jak zbliża się moment rozpoczęcia Mszy i do Bazyliki wchodzi On z tą kobietą i z całą świtą. I siadają w pierwszym rzędzie, w specjalnie na tę okazję przygotowanych miejscach. I siedzą. A później widzę, jak On wstaje, mruczy coś pod nosem, później siada, znów wstaje, znów coś mruczy, niby śpiewa, później znów siada… I widzę świetnie tę jego twarz, tak dobrze nam wszystkim dziś już znaną. Tę twarz. I te oczy. A więc oni znów siadają, a On przymyka oczy. Raz, ponieważ tak właśnie robi pewien typ ludzi w kościele w czasie mszy, kiedy chce pokazać wszystkim, jaki jest zadumany, czy może tylko pogrążony w modlitwie, a dwa, że po prostu się nudzi. No i spać się chce. No więc przymyka te oczy i głowa mu opada, bo już rzeczywiście zasnął. Widzę ten obraz tak bardzo wyraźnie, bo przede wszystkim umiem sobie pewne rzeczy wyobrazić, a poza tym, to nie jest wcale nic tak bardzo nowego. I obok widzę tę kobietę. I Ona też ma zamknięte oczy. I też śpi. I tak siedzą oboje, a wokół zwykłe odgłosy kościoła podczas zwykłego nabożeństwa.
W komentarzu pod wczorajszą notką zauważyłem, że to co się wydarzyło 11 listopada w czasie tej mszy i po niej, bardzo zdecydowanie przywołuje w mojej pamięci wydarzenia sprzed ponad już 40 lat, kiedy to w Warszawie odbywało się uroczyste przedstawienie mickiewiczowskich Dziadów, na sali, w pierwszym rzędzie siedział, wedle legendy, sowiecki ambasador, a w rzeczywistości podobno jakiś człowiek od Gomułki – a więc tak czy inaczej Sowiet – a na scenie stał aktor, i w pewnym momencie okazało się, że wszystko co ów aktor mówi, mówi już tylko do niego. Do tego Rosjanina. I w pewnym momencie Rosjanin się zorientował…
Ja oczywiście tamtej sceny nie widziałem, podobnie jak nie widziałem tego, co się działo w czasie, gdy ks. Żarski głosił swoją homilię. Wszystko znam albo z opowiadań ludzi, albo z tego co potrafię sobie wyobrazić.
A więc wyobrażam sobie jego i ją, jak siedzą w tych pięknych wnętrzach warszawskiego kościoła, i wiedzą tak bardzo świetnie, On – że jest Prezydentem RP, a Ona – że jest Pierwszą Damą… i się zaczyna kazanie.
I wtedy On się nagle budzi. Ciekawy jestem bardzo, co go zbudziło. Które słowo z tej homilii powiedziało mu po raz pierwszy, że dziś już spać nie będzie. Myślę, że – tak jak to zwykle bywa – musiał na sekundę oprzytomnieć na samym początku, ale już chwilę później, też zgodnie ze znanym wszystkim standardem, głowa ponownie mu opadła. Może tylko Ona spała cały czas. Ale to bym chciał wiedzieć. Czytam po raz kolejny słowa księdza Żarskiego i chcę wiedzieć, w którym to dokładnie momencie On zrozumiał, co się dzieje. Czy to było może słowo „patriotyzm”, wypowiedziane po raz czwarty? Myślę, że nie. On zapewne cały początek przegapił. W końcu, czym jest patriotyzm? No czym? Ludzie święci! Dajcie normalnemu człowiekowi żyć!
Więc myślę, że pierwsze minuty kazania wyglądały tak, że kościół był kościołem, wokół czuć było ten piękny, jedyny, niepowtarzalny spokój, może czuć było zapach kadzidła i świec, no i głos księdza. A On siedział z przymkniętymi oczami i w skupieniu, z tym z pewnością starannie przyczesanym wąsem, a obok niego Ona… no, jak ona. Po prostu, znękana życiem kobieta, o plastikowej twarzy Karla Lagerfelda. I płynęły te słowa o grobach i patriotyzmie, a oni nie słyszeli nic. I myślę sobie, że jego obudzić mogło albo jednak to wciąż powtarzane słowo „patriotyzm” – nie dlatego, że coś go nim nagle wystraszyło, ale przez swoją natarczywość i powtarzalność – albo któraś z kolejnych sekund:
„U podstaw III Rzeczpospolitej miejsce patriotyzmu, zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów nowej Polski, który powiedział, że aby zostać bogaczem, to pierwszy milion trzeba ukraść. Propagowanie podobnych haseł zaowocowało tym, że wartość została zastąpiona anty-wartością.
Patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem, miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość, prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem, ofiarność i poświęcenie chciwością i pazernością, miłość nienawiścią. Natomiast z dziejowego doświadczenia Kościoła i Narodu wiemy, że prawdziwym bogactwem jest stan ducha i umysłu ludzkiego, a nie grubość portfela. Każda społeczność, która swe prawa opiera na anty-wartościach, napełnia się bólem i krzywdą”.
I myślę dziś bardzo o tej scenie, i wyobrażam sobie, jak nagle we wnętrzach tego kościoła rozbrzmiewa ten „pierwszy milion”, lub może „promowany kosmopolityzm” to „pomówienie i ofiarność”, a On otwiera oczy i czuje niepokój. To musiało być jakoś wtedy, że On nagle się ocknął i poczuł ten wiatr. Kolejny fragment już mu z całą pewnością uprzytomnił wyraźnie, co się dzieje:
„Czy w czasie zeszłorocznych uroczystości Święta Niepodległości, ktokolwiek z nas przypuszczał, że prawo do własnej, niepodległej Ojczyzny oraz obowiązek ochrony i obrony jej niepodległości zostanie nam przypomniane krwią Prezydenta Rzeczypospolitej, Lecha Kaczyńskiego i 95 towarzyszących mu osób? Kolejny raz potwierdziła się prawda, że drogę do wolności i niepodległości, krzyżami się mierzy. Czy ktokolwiek przypuszczał u progu III Rzeczpospolitej, że aby Polska nie zginęła za naszego życia, to koniecznie trzeba nam uczyć się miłości do Polski i Polaków?”
I w tym momencie on już wiedział na pewno, że już nie zaśnie. A dalej mogło być już tylko gorzej. Jakoś mi się przypomniała ta historia z „Dziadami” sprzed lat, a przecież tych podobieństw wcale nie jest tak dużo. Poza tą opozycją On i Słowo, cała reszta jest inna. Przede wszystkim ówczesna inscenizacja, razem z tym ich Dejmkiem i tamtymi aktorami, nie miała żadnego szczególnego politycznego podtekstu. W dodatku, jak mówią źródła, całość przedstawienia podobała się nawet miejscowym Ruskim. I tylko ten jeden moment, kiedy ze sceny popłynęła ta fraza: „Nie dziw, że nas tu przeklinają/ Wszak to już mija wiek/ jak z Moskwy w Polskę nasyłają/ Samych łajdaków stek", a po drugiej stronie okazało się, że siedzi ktoś, kto okazał się akurat w tym jednym momencie być tą właśnie osobą, do której w gruncie rzeczy owe słowa były skierowane, sprawił, że wszystko już nigdy nie było takie same.
A więc mamy owe dwie strony przekazu, ale poza tym jednak wszystko pozostałe jest już inne. Kiedy próbuję sobie wyobrazić to, co tam, w tamtym warszawskim kościele, się wtedy działo, wydaje mi się, że Ksiądz Pułkownik nawet nie patrzył w stronę Bronisława Komorowskiego. Tak naprawdę, to była zwykła Msza Święta, tyle że ze względu na okazję bardziej udekorowana, i może jeszcze zamiast wiernych było więcej publiczności. No i tych dwoje. Mogę się oczywiście mylić, ale sądzę, że dla księdza Żarskiego to kto tam siedział, mogło nawet nie mieć specjalnego znaczenia. On miał wygłosić Słowo Boże na Święto Niepodległości i je wygłosił. Gdzieś na blogach, z których często czerpię część informacji, czytam, że po skończonej mszy, Bronisław Komorowski podszedł do Księdza i go zwymyślał, mówiąc między innymi, że: „jest zawiedziony i zaskoczony fragmentem kazania dotyczącym antywartości. - Jest ksiądz pułkownikiem, wojskowym, jak tak można, że Polska jest budowana na antywartościach!”, krzyczał podobno Komorowski. I na to ksiądz Żarski miał Komorowskiemu powiedzieć, że on najwidoczniej nie zrozumiał kazania.
A zatem możliwe, że moje skojarzenia z rokiem 1968 są nie do końca uprawnione, ale są – i na to nic nie poradzimy. Ja widzę tamtego, nazwijmy go umownie, Ambasadora, który zabłąkał się na tamto przedstawienie i pewnie przez większą jego część przysypiał, a później nagle się obudził, i dziś znów widzę kogoś z pozoru kompletnie innego, a jednak dokładnie takiego samego, może nawet podobnego do tamtego kogoś z wyglądu, który też zgubił drogę i znalazł się w miejscu sobie kompletnie obcym, gdzie otaczają go ludzie i rzeczy, których on ani nie rozumie, ani nawet nie czuje, a przy okazji oczywiście w ogóle nie potrzebuje. I ja chcę dziś tylko sobie wyobrazić, jak to musiało wyglądać? Jak wyglądał ten moment, kiedy Bronisław Komorowski nagle zrozumiał, że coś się dzieje i ogarnęło go tak straszne szaleństwo. Czy on siedział nieruchomo, czy zaczął się nerwowo rozglądać, czy obudził panią Komorowską? No i jak on to w ogóle wytrzymał? Przecież słowa, które musiały go dotknąć jako pierwsze, stanowiły wciąż dopiero początek homilii. A ile ona mogła trwać? 20 minut? Może więcej? Próbuję sięgnąć w najgłębsze miejsca swojej wyobraźni i ujrzeć te oczy, kiedy przestrzeń Bazyliki wypełniają słowa o tym, jak to „nadchodzi bowiem czas, kiedy trzeba zdać sprawę ze swego włodarzowania przed Bogiem i Narodem”, a tu zwyczajnie nie ma jak uciec. Nie ma jak i nie ma dokąd.
Bardzo przejmująca jest ta chwila. Nawet kiedy widzimy ją tylko oczami naszej wyobraźni. Ona jest tak przejmująca, że jedyne co można zrobić, to w tym momencie przerwać tę historię i zakończyć cały ten tekst trzema kropkami…
Ponieważ właśnie wróciłem z Krakowa z targów, a jutro z samego rana wyjeżdżam tam ponownie, i jest już, dla mnie przynajmniej, koniec dnia, dziś bardzo krótko. Pewnie bym z pisaniem tej notki powstrzymał się do poniedziałku, ewentualnie do niedzieli wieczorem, gdyby nie fakt, że muszę choćby bardzo krótko opowiedzieć o sztandarowym w tych dniach projekcie Tomka Bereźnickiego i Gabriela Maciejewskiego „Święte Królestwo”. Komiks oparty o drugą część „Baśni jak niedźwiedź” jest czymś tak pod każdym dosłownie względem rewelacyjnym, że nie mogę się powstrzymać, by o tym choćby tych parę słów nie napisać.
Przede wszystkim edycja. Oczywiście nie byłem w stanie chodzić po wszystkich stoiskach wystawowych i porównywać to, co tam jest wystawione z produktem Bereźnickiego i Maciejewskiego, ale nie wyobrażam sobie, by w całej przestrzeni wystawowej, ale w ogóle w całej przestrzeni okupowanej przez wydawców książek w Polsce, można było znaleźć coś równie eleganckiego, czystego i zwyczajnie doskonałego. Zawsze mi się wydawało, że gdy idzie o oprawę, moje książki – z tymi przepięknymi obrazami Marka Kamieńskiego – spełniają wszystkie wymogi, by o nich powiedzieć, że to jest produkt pierwszej klasy. Bereźnicki i Maciejewski dziś zwyczajnie przekraczają granice.
No i sama zawartość. To jest, jak wskazuje sam tytuł, przeniesiony na język komiksu – swoją drogą komiksu na najwyższym poziomie zawodowstwa – fragment książki Maciejewskiego „Baśń jak niedźwiedź – część 2”, a więc, kto ową tematykę zna, wie, w czym rzecz. To co już do tej historii dodał Bereźnicki, to takie ujęcie tematu, że w efekcie otrzymujemy coś, co można by nazwać „komiksem totalnym”, gdzie mamy i obraz i słowo i niezwykle inteligentną aluzję i żart i całą serią zagadek typu: „Wytęż wzrok, gdzie ukrył się Jackson Pollock?”, które można rozwiązywać, czytając to dzieło drugi, czwarty, dziesiąty i siedemnasty raz. Niezwykle inspirująca rzecz!
W życiu nie sądziłem, że zanim umrę porwie mnie coś takiego, jak komiks, ale tym razem muszę się przyznać do zagrania bardzo paskudnego. Otóż książka, jak na to, co sobą przedstawia, nie jest zbyt droga i kosztuje tylko 60 złotych, co jednak z przyczyn nam znanych, dla mnie wciąż jest czymś nie do przejścia. Stało się jednak tak, że ja ją zobaczyłem, obejrzałem i uznałem, że ją muszę mieć. No i pewnie bym ją zwyczajnie Gabrielowi ukradł, gdyby nie to, że ją w bardzo podstępny sposób wyżebrałem. No i ją mam. I teraz na nią patrzę i mruczę pod nosem ze szczęścia, jak to rosyjskie dziecko, które dostało na urodziny gumę do żucia Donald i zapłakało ze wzruszenia: „Żwaczki Donałd. Nie magu uwierit. Nikamu nie dam. Budu chranit kak rielikwiu”.
Jutro mamy sobotę, po sobocie niedzielę i to są te dwa dni, kiedy można przyjechać do Krakowa na ulicę Galicyjską 9, znaleźć stoisko oznaczone numerem D 73 i sprawić sobie prawdziwą przyjemność. Od siebie już tylko dodam, że nie tylko w postaci tej akurat książki. Zapraszam w imieniu swoim i kolegów Artystów.
Jeśli ktoś ma jednak do Krakowa zbyt daleko, albo jesienne deszcze go osłabiły i nie może wychodzić z łóżka, pozostaje księgarnia pod adresem www.coryllus.pl. Tam jest wszystko to samo, tyle że trzeba będzie jeszcze ponieść opłatę pocztową. Tak czy inaczej, też warto.
O Tomaszu Terlikowskim, tak by jego nazwisko umieścić w towarzyszących zwykle notkom tagach, pisałem dokładnie dziesięć razy i uważam, że to bardzo dużo. Nie mówię, że za dużo, ale tylko tyle, że dużo. Dlaczego dużo? Otóż, jak wiemy, Tomasz Terlikowski jest nikim więcej, jak zaledwie tak zwanym „katolickim publicystą”, a biorąc pod uwagę, że owych publicystów występujących, jako katolicy, jest dziś w Polsce znacznie, znacznie więcej, niż publicystów ekonomicznych, politycznych, kulturalnych i sportowych razem wziętych, należy uznać, że to nie jest nic na tyle szczególnego, by się tu czuć wyróżnionym. A mimo to, ja o Terlikowskim napisałem dotychczas co najmniej dziesięć notek, a więc więcej niż choćby o Kazimierzu Kutzu, księdzu Bonieckim, Nergalu, Marii Czubaszek, czy nowym kumplu Terlikowskiego, Kubie Wojewódzkim, a więc ludziach, jak by nie było, znacznie od Terlikowskiego ważniejszych i chyba jednak inteligentniejszych.
Czemu tak? Otóż rzecz sprowadza się do tego, że moim zdaniem, żadna z wyżej wymienionych osób nie szkodzi tak bardzo mojemu Kościołowi, jak Tomasz Terlikowski i środowisko, w imieniu którego on się pokazuje i wypowiada, Uważam ponadto, że owo szkodzenie jest wyjątkowo skuteczne, a że przez to, Terlikowski nagle z nikogo, stał się kimś, i to kimś na tyle zasłużonym, że kiedy już zdarzy mu się umrzeć, nad jego grobem wdzięczni towarzysze odegrają Międzynarodówkę z pewnością nic nie zaszkodzi mieć na niego oko i ile razy się on nam pokaże, tępić go bez litości. Na przykład, kiedy on wystąpi w programie Kuby Wojewódzkiego tylko po to, by się później pochwalić, że kiedy ta lalunia wpychała mu w nos swój biust, to on „starał się na nią nie patrzeć”.
Wczoraj otrzymałem wiadomość od ostatnio odnoszącego tu pewne sukcesy blogera podpisującego się Integrator i dowiedziałem się niezwykle interesującej rzeczy. Otóż trzeba nam wiedzieć, że Integrator, niezależnie od swojej działalności w Salonie24, prowadzi internetowe pismo pod nazwą „Tygodnik Solidarni” i zapragnął w nim skupić najlepszych jego zdaniem publicystów tak zwanych „społecznych”, a więc publikujących w Internecie. Powiem szczerze, że na dziś nie wiem, ilu i których piszących mu się udało tam w sumie zebrać, natomiast owszem, z całą pewnością publikowane są tam teksty moje i Coryllusa. Ostatnio Integrator przeczytał któryś z tekstów Witolda Gadowskiego, a ponieważ tekst mu się bardzo spodobał, zwrócił się do niego z prośbą o współpracę. I proszę sobie wyobrazić, ze Gadowski, w bardzo nieprzyjemnym i wrogim tonie, odpisał Integratorowi, że on nie życzy sobie publikować tam, gdzie publikują „Toyah i ten drugi” i żeby mu nie zawracać głowy, bo on „pracuje w innym fachu”.
Kolega Integrator jest postawą i zachowaniem Gadowskiego bardzo rozczarowany i pyta mnie, jak to jest, że ktoś się może aż tak zawziąć, no i jakie kompleksy za czymś takim stoją. A ja mu na to odpowiadam, że ja akurat Gadowskiego świetnie rozumiem. Mamy tu na przykład w Salonie24 coś co się nazywa „lubczasopisma”, ja dostaje nieustanne propozycje, by to tu to tam publikować i myślę, że gdybym nagle gdzieś tam zobaczył Gadowskiego, też bym się poczuł nieswojo. Po jasną cholerę psuć sobie reputację? A zatem, jeśli Gadowski uważa, że zgadzając się na umieszczanie swoich tekstów w miejscu skażonym obecnością „Toyaha i tego drugiego” naraziłby siebie na utratę reputacji, Bóg z nim. Uczciwość przede wszystkim.
Tyle że zwróćmy uwagę na to, że Witold Gadowski, nieważne jak się będzie starał, kontaktu ze mną, czy z Coryllusem nie uniknie. Dlaczego? Bo my jesteśmy wszędzie. Choćby i tu, w Salonie24. A przez to, że on sam jest jeszcze bardziej wszędzie, niż my, nie uniknie też towarzystwa osób, przy których Coryllus i ja jesteśmy naprawdę aniołami, że wspomnę tu choćby nazwisko samego pana generała Kiszczaka. A więc, wygląda na to, że tak naprawdę, jeśli Gadowskiemu chodzi tylko o nas i naszą obecność, to tylko do pewnego stopnia, do tego mianowicie, w którym zaczynają się prawdziwe interesy. Do tego, gdzie Gadowski pozostaje kimś takim, jak my, a więc nikim, czyli choćby w internetowej gazecie Integratora. No może jeszcze, gdyby Integrator płacił, albo chociaż dał na flaszkę, a tu nawet tego.
Czemu ja zmieniłem temat? Czemu zamiast ciągnąć o Terlikowskim, zacząłem rozmyślać o Gadowskim? Otóż dlatego mianowicie, że ja słyszałem, że w odróżnieniu od zwyczajowej praktyki, gdzie występującym w programach telewizyjnych się nie płaci, Wojewódzki płaci. A skoro płaci, to dla mnie cała dyskusja na temat tego, dlaczego Tomasz Terlikowski zgodził się, jak sam przyznaje, bez żadnych warunków wstępnych wziąć udział w programie Wojewódzkiego, jest pozbawiona sensu. On tam poszedł dokładnie na takiej samej zasadzie, jak Witold Gadowski pójdzie wszędzie tam, gdzie mu zagwarantują specjalne traktowanie, czy to w postaci jakiejś drobnej sumy, czy choćby przyjaznego poklepania po pupie, nawet jeśli będzie się tam musiał zobaczyć z blogerami Coryllusem, czy Toyahem.
Jest jeszcze jednak bardzo moim zdaniem ciekawy aspekt owej wspólnej dla obu panów historii, przed opisaniem którego nie umiem się powstrzymać. Otóż ja muszę przyznać, że zdarzyło mi się kilka razy czytać to co pisze Gadowski. Na ogół blogów niezaprzyjaźnionych nie czytam w ogóle, lub prawie w ogóle, natomiast Gadowskiego, jak mówię, parę razy przeczytałem. I mogę się oczywiście mylić, ale z tego, o czym on sam w paru miejscach nie potrafił nie wspomnieć, mam bardzo mocne przekonanie, że on chleje, chleje bardzo, i to, jeśli tylko jest taka możliwość, chleje za cudze. Powtarzam, mogę się tu mylić, ale to jest wrażenie, jakie odniosłem z paru przeczytanych przeze mnie tekstów Gadowskiego. W ten sam sposób, jak obserwuję od jakiegoś czasu Gadowskiego, obserwuję też Terlikowskiego i tu z kolei – tu też oczywiście moje oceny opierają się wyłącznie na podejrzeniach – mam bardzo silne wrażenie, że on cierpi na coś, co lekarze nazywają „seksoholizmem”, tyle że połączonym z bardzo silną, motywowaną religijnie, potrzebą ekspiacji. A zatem, przyszła mi do głowy refleksja taka, że tak jak Gadowski nie zgodzi się pisać w „Tygodniku Solidarni”, bo tam nikt mu nie postawi flaszki, tak samo Tomasz Terlikowski zgodził się – niewykluczone, że motywowany całkowicie podświadomie – wystąpić w programie Kuby Wojewódzkiego, bo z jednej strony bardzo liczył na to, że on mu pozwoli powąchać którąś z tych swoich ciź, a on z kolei będzie się w tym czasie modlił i postara się na nią nie patrzeć.
Taka to moja refleksja na koniec tego, przyznaję, dość chaotycznego tekstu, ale żeby już tak zupełnie nie zostawiać Czytelnika z niczym, powiem może już na sam koniec, że w ostatecznym rozrachunku, chyba jednak wolę Gadowskiego. Gdyby on któregoś dnia – a ten dzień, z przyczyn oczywistych, nigdy nie nastąpi – został zaproszony do udziału w programie Kuby Wojewódzkiego, wziąłby w nim udział stawiając tylko jeden warunek – coś porządnego dla przepłukania gardła po programie. A moim zdaniem porządna flaszka to naprawdę gra warta świeczki. Jeśli idzie natomiast o te cycki, to przepraszam bardzo, ale mimo że dobijam już do sześćdziesiątki, a więc wiek mam jak najbardziej odpowiedni, nie widzę najmniejszego powodu, żeby się aż tak stoczyć. Nie aż tak.
Wszystkich zainteresowanych zapraszam do odwiedzania księgarni Coryllusa, gdzie wprawdzie nie ma ani książek Terlikowskiego ani Gadowskiego, ale są za to można kupić choćby mój Elementarz, w którym wyjaśnione jest niemal wszystko. Wprawdzie, jak wiele na to wskazuje, moje prośby o wspieranie tego bloga stają się ostatnio dość żenujące, ale ponieważ nie mam wyjścia, to jeszcze raz bardzo proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Bez tego, każdy kolejny dzień pozostaje ponurą zagadką. Dziękuję.
Jak już informowaliśmy, książka o uczeniu języka angielskiego jest już do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl, i właściwie mógłbym na razie do niej specjalnie nie wracać, jednak z prywatnej korespondencji wnioskuję, że wiele osób wciąż nie do końca rozumie, o czym tak do końca ona jest. A zatem w odpowiedzi na wciąż pojawiające się prośby, by zamieścić tu na blogu choć jeden fragment traktujący o języku w sposób bardziej techniczny, postanowiłem dziś jeszcze zrezygnować z zajmowania się naszą codziennością i udostępnić ten jeden jeszcze rozdział. Na tym jednak koniec, bo w końcu jeśli mówię, że tę książkę warto mieć, to ani nie żartuję, ani tym bardziej nie kłamię. A 30 złotych plus przesyłka, to naprawdę nie majątek. Nawet nie koszt jednej prywatnej lekcji, z której i tak nigdy nic nie wyniknie.
Kiedy jeszcze pracowałem w szkole, i z różnych względów zależało mi, żeby bywać na organizowanych przez wydawnictwa imprezach, któregoś dnia udałem się na spotkanie ze współautorką podręcznikowej serii Masterclass, Kathy Gude – serii, co warto powiedzieć, ogólnie rzec biorąc bardzo dobrej. I oto w pewnym momencie pani Gude opowiedziała ciekawą historię. Otóż ona, oprócz tego, że wydaje te podręczniki, ma szereg różnych innych zajęć, wśród których jest też przeprowadzanie egzaminów na poziomie profficiency dla studentów z zagranicy, którzy z różnych względów przebywają na terenie Wielkiej Brytanii.
Gdyby ktoś nie wiedział, należy wyjaśnić, że poziom profficiency to jest poziom już bardzo, bardzo wysoki. Oczywiście on nigdy się nawet nie zbliży do tego, co możemy zaobserwować podczas tak zwanej Olimpiady Języka Angielskiego, przygotowywanej od lat wyłącznie przez jednego dziwnego człowieka nazwiskiem Krzyżanowski, niemniej jest to poziom, który w wielu punktach uważam za zbyt trudny nawet dla siebie. Egzamin na poziomie profficiency jest tak trudny, że ja, choćby przez to, że nie potrafię się skupić tak skutecznie, jak wtedy, kiedy byłem młodszy, bym go zwyczajnie przerżnął.
I oto pani Gude powiedziała nam, że, kiedy ona od lat już obserwuje poziom prezentowany przez osoby przystępujące do tego egzaminu, jest pod wrażeniem, a już pod wrażeniem szczególnym, jeśli mówimy o studentach z Polski. Polacy są wręcz fantastyczni. Jest tylko jeden problem. Otóż oni mogą wiedzieć wszystko, umieć wszystko, poruszać się swobodnie w każdych warunkach językowych, natomiast jednego nie potrafią się nauczyć za żadną cholerę. Przedimków mianowicie. Przedimki, to jest coś, czego Polacy pojąć nie są w stanie.
Kiedy ona to powiedziała, w pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to jest oczywiste: przedimki to jest coś tak trudnego, że z pewnego punktu widzenia, lepiej w ogóle do nich nie podchodzić. Ja do dziś pamiętam, i się tym szczycę, że zauważyłem błąd w użyciu przedimka u mojego kolegi Michała Dembińskiego, a więc londyńczyka przede wszystkim, a poza tym londyńczyka naprawdę wszechstronnie wykształconego. Po chwili jednak, kiedy tylko przypomniałem sobie, że tu akurat mamy do czynienia z ludźmi naprawdę świetnie językowo zaawansowanymi, na tyle świetnie, że przystępującymi z sukcesem do egzaminu profficiency, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem problem w tym wypadku nie leży poza ową egzotycznością przedimka; czy przypadkiem nie jest tak, że naprawdę nie ma żadnego powodu, byśmy, skoro już mamy pewne ambicje i owe ambicje doprowadziły nas na pewien poziom kompetencji, nawet coś tak w istocie rzeczy trudnego jak przedimki, mogli jednak pokonać?
Na czym polega problem z owymi przedimkami? Otóż, tak jak to w życiu, na tym, że my w języku polskim czegoś takiego jak przedimki nie mamy. Próba ogarnięcia tego zjawiska, to jest mniej więcej coś takiego, jak próba poprawnego wymówienia słowa fall. Przez to, że w języku polskim „o” to jest „o”, „u” to jest „u”, a „a” to „a”, my się w ogóle nie musimy przejmować czymś tak absurdalnym, jak kwestia odpowiedniego otwierania ust po to tylko, by ten, do kogo się zwracamy, wiedział, o co nam chodzi. Inaczej jest, jeśli idzie o język angielski. Tam, bywa, że jeśli nie zrobimy odpowiedniego dziubka, pies z kulawą nogą nie zrozumie, co od niego chcemy. A zatem, fakt jest taki, że przeciętny Brytyjczyk, jeśli tylko uzna, że kontekst, jaki mu został przedstawiony, jest zbyt wąski, nigdy nie zgadnie, czy to cośmy chcieli powiedzieć to było full, fall, czy fool.
Z przedimkami jest może nie tak źle, jednak owa różnica nie jest wcale aż tak duża. Decyzja czy w odpowiednim miejscu wstawimy słówko a, the, czy ani to ani tamto, bywa niekiedy tak dramatycznie nierozwiązywalna, że wielu z nas najzwyczajniej w świecie rezygnuje z tej zabawy i nie wstawia albo nic, albo wstawia cokolwiek – najchętniej to, co mu akurat najlepiej „leży”.
Tymczasem mam wrażenie, że choć – powtórzę to raz jeszcze – ja naprawdę rozumiem rangę problemu, nie widzę żadnego powodu, by się tych przedimków bać aż tak bardzo. Tak jak to zwykle się dzieje w sytuacji, kiedy stajemy przed jakimkolwiek problemem, najważniejszą rzeczą jest uświadomienie sobie, na czym ów problem polega. Jeśli idzie o przedimki, nie jest problemem to, że wielu z nas uważa, że przedimek to jakaś odmiana rodzajnika (bo nazwa to tylko rodzaj umowy); nie jest też problemem to, że my nie wiemy, jaka jest różnica między the i a (bo to akurat na ogół wiemy); nie jest nawet problemem fakt, że wielu z nas nie wie, że a czy an, podobnie jak szwedzkie en czy ett oznacza „jeden”, a więc nie można ich używać w liczbie mnogiej, czy przed rzeczownikami niepoliczalnymi (bo tego, z kolei, można się łatwo dowiedzieć i zapamiętać). Problem polega na tym, że na pewnym poziomie zaawansowania jest Polakowi niezwykle trudno stwierdzić, czy w danym kontekście rzeczownik jest policzalny, czy niepoliczalny, a więc konsekwentnie, czy przed nim mamy postawić tak zwany indefinite article, czy stawiać nam go pod żadnym pozorem nie wolno. I nie łudźmy się – rzecz nie w tym, że my nie potrafimy pojąć różnicy między policzalnym, a nie policzalnym, bo to akurat są w stanie osiągnąć bardzo małe dzieci, ale w tym, że istnieje przestrzeń, gdzie owa policzalność i niepoliczalność jest tak płynna i niekiedy wręcz niezdefiniowana, że ktoś, dla kogo język angielski nie jest językiem pierwszym, staje niekiedy wobec tego bezradny.
Weźmy dla przykładu słowo knowledge. Czy knowledge jest policzalne, czy nie? A zatem, czy jeśli mówimy o wiedzy nieokreślonej, mamy przed nią prawo postawić przedimek a, czy stawiać nam go pod żadnym pozorem nie wolno? Otóż wszystko zależy od tego, co mamy na myśli, mówiąc „wiedza”? Czy chodzi nam o wiedzę, jako konkretną umiejętność, jak to się dzieje w przypadku znajomości języka, na przykład, czy może o wiedzę, jako ogólną mądrość? Albo niech to będzie słowo experience. O jakie to doświadczenie nam chodzi? Czy mówimy o doświadczeniu, jako o zdarzeniu, czy o doświadczeniu życiowym na przykład? To, wbrew pozorom jest z punktu widzenia gramatyki języka angielskiego, kwestia podstawowa, bo od tego zależy, czy na egzaminie profficency, organizowanym przez Kathy Gude i jej kolegów zrobimy błąd, czy nie.
Proszę choćby – jeśli już się mamy trzymać tego doświadczenia i tej wiedzy, a do tego na deser trochę rutyny – rzucić okiem na następujące zdanie:
I want … assistant with … knowledge of French and … experience in … office routine.
A skoro to już mamy zanalizowane, proszę przy okazji wykonać takie zadanie: “proszę w puste miejsca, o ile jest to konieczne, wstawić a(an), lub the”. Czy ktoś ma może ochotę na żarty?
To co przy tym jest być może najciekawsze, to fakt, że zdanie, które zacytowałem wyżej, pochodzi ze słynnego podręcznika Thomson (zakładając, że to kobieta) i Martineta (przyjmując że to mężczyzna), gdzie odpowiednie ćwiczenie oznaczone jest, jako „średniotrudne”. „Trudna” jest strona bierna, „trudne” są zdania warunkowe, „trudny” jest nawet ów unreal past, gdzie wszystko, od początku do końca jest budowane dokładnie tak samo, jak w języku polskim, i wystarczy to wiedzieć, żeby się nawet na tym nie zatrzymywać – przedimki Thomson i Martinet traktują, jako takie sobie.
Dlaczego zatem, ktoś spyta, ja twierdzę, że owych przedimków można się nauczyć? Otóż proszę przede wszystkim zwrócić uwagę na to, że ja przede wszystkim mówiłem o studentach naprawdę wybitnych, a poza tym miałem na myśli sytuacje bardzo ekstremalne – takie, jak właśnie mogliśmy zobaczyć w przykładzie z tą asystentką. A takich tak często znowu nie ma. W przeważającej większości sytuacji, w jakich przyjdzie nam się poruszać, wystarczy byśmy, jeśli idzie o te przedimki, mieli informacje podstawowe, a więc to, że the to znaczy „ten”, a, natomiast – jakiś; że a jest zawsze jedno, a więc nie może występować w liczbie mnogiej i gdy mówimy o powietrzu na przykład, czy papierze, czyli w odniesieniu do rzeczowników niepoliczalnych; no i może jeszcze, że nazwy statków są zawsze the, dolegliwości, takie jak przeziębienie, czy ból głowy, a, natomiast choroby piszemy bez przedimka.
Cała reszta, to już tak zwane koszta działalności. Nawet przeciętny Anglik, co już tu zostało powiedziane, może się pomylić.
Serdecznie proszę o wsparcie dla tego bloga. Albo przez kupowanie książki o angielskim listonoszu i innych (tuż obok), albo przez wspieranie nas pod podanym (też tu obok)numerem konta. Znaleźliśmy się w tych dniach - paradoksalnie, również przez tę książkę - na krawędzi, jakiej nie widzieliśmy dawno. Dziękuję za każdy gest.
Jeśli nie stanie się nic nieprzewidywalnego, jutro powinniśmy już mieć, a skoro mieć, to i ruszać ze sprzedażą książki o uczeniu (i uczeniu się) języka angielskiego. Z mojego punktu widzenia, jest to jak dotychczas moja praca najważniejsza. Z jednej strony bowiem, ona zachowuje wszystkie dotychczasowe cechy książek, które już powstały, a więc stanowi zwykłą, lekką, łatwą i przyjemną lekturę, i to zarówno w czytaniu jak i, że tak to ujmę, „dla oka”, a z drugiej – i taki był mój podstawowy plan – powinna służyć zarówno nauczycielom, jak i studentom i ich rodzicom, jako poradnik oraz uzupełniający podręcznik do nauki języka angielskiego. Podręcznik – i to muszę tu bardzo nieskromnie podkreślić – najlepszy z tych, jakie dotychczas ukazały się na rynku. W pewnym sensie nawet jedyny wart uwagi.
Kto powinien tę książkę mieć? Otóż przede wszystkim jestem pewien, że każdy, kto lubi czytać ciekawe i mocno refleksyjne książki przygodowe, znajdzie tu coś dla siebie. Gdy idzie o język natomiast, ona się bardzo może przydać rodzicom, którzy chcą, by ich dzieci uczyły się języka, no i tym, którzy od pewnego czasu sami się już uczą, i wciąż się nie mogą tego czy owego nauczyć i albo się zaczynają zastanawiać, czy nie trzeba się zapisać na jakieś prywatne lekcje, albo czy nie należałoby zmienić korepetytora.
O jakim poziomie mówimy? Tak naprawdę o każdym, pod warunkiem, że coś już na temat języka angielskiego wiemy. Natomiast książka ta powinna być prawdziwym źródłem wiedzy dla tych, którzy są przekonani, że język znają świetnie, podczas gdy tak naprawdę są zaledwie trochę lepsi od tych, którzy sądzą, że już nic z nich nie będzie. I mam tu na myśli zarówno dzieci, jak i maturzystów, jak i też strasznie mądrych pracowników wielkich korporacji.
Chciałem wybrać na dzisiaj któryś z rozdziałów, i powiem szczerze, że nie umiałem się zdecydować. Ostatecznie jednak padło na „Is You Is or Is You Ain’t My Baby”, głównie jednak za sprawą tej piosenki. Ona ze względów oczywistych nie mogła się pojawić w samej książce, a więc tu będzie jak znalazł. Proszę czytać i słuchać, a od jutra zapraszam po resztę.
Pochodząca z gdzieniegdzie wręcz już kultowej piosenki Louisa Jordana „Is You Is or Is You Ain’t My Baby” z roku 1944 owa tytułowa fraza, do dziś, z jednej strony, zachwyca, a z drugiej, dostarcza zagadki, której, o ile się orientuję, nikt nie dość, że nie rozwiązał, to nawet tego zadania się nie podjął. Tymczasem z punktu widzenia przeciętnego nauczyciela języka, który ma choćby minimalną świadomość, czego uczy i dlaczego owa nauka wciąż trafia na skały nie do pokonania, sprawa nie jest wcale aż tak skomplikowana. Problemem bowiem nie jest Louis Jordan i jego wielki przebój, ale angielski czasownik to be – czasownik tak inny od każdego, że to jest wręcz nie do zaakceptowania.
Wystarczy zresztą rzucić wzrokiem na ową bezokolicznikową formę i na formy osobowe, by zrozumieć, że tu jest coś nie tak. Mamy dajmy na to czasownik to take, i jakąkolwiek utworzymy formę od niego pochodną, ona zawsze będzie mniej więcej podobna do tego, co mieliśmy na początku. Weźmy nawet i bardziej już skomplikowane to think i przyłóżmy do niego owo nieszczęsne thought, paru z nas może się skrzywić, ale nikt nie powie, że jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Tymczasem nikt nam chyba nie wytłumaczy, co ma wspólnego be z is, are, czy nie daj Boże am. Tu zresztą – co wcale przecież nie jest tak oczywiste – z czymś bardzo podobnym mamy do czynienia w przypadku polskiego być: jak daleka jest droga od niego do jakiegoś jestem, czy są? By już się nie zastanawiać nad podobieństwem między dwoma ostatnimi.
A więc, jak widzimy, dziwnie się robi już na samym początku. Dalej jest już tylko gorzej. Otóż, jak niektórzy z nas wiedzą, gramatyka orzeczenia w języku angielskim oparta jest na zastosowaniu tak zwanego operatora. Nie ma w języku angielskim zdania, które w swojej podstawowej strukturze nie zawierałoby owego operatora. Orzeczenie w każdej możliwej sytuacji składa się z dwóch elementów: głównego czasownika, który niesie treść, oraz operatora, pełniącego funkcję techniczną, oraz, że tak to ujmiemy, doprecyzowującą. Gdyby nie istniały operatory, tworzony przez nas przekaz byłby jak najbardziej zrozumiały, zwłaszcza wobec niemal zawsze obecnego kontekstu, tyle że produkowane przez nas zdania pozostałyby niegramatyczne, a osoba, do której się zwracamy, musiałaby się mocno napinać, żeby do końca pojąć, o co nam chodzi. Weźmy bardzo z pewnością popularne zdanie She can speak English. Gdyby je pozbawić operatora can, powstałaby fraza She speak English, której nie moglibyśmy przetłumaczyć inaczej, jak tylko Ona mówić po angielsku. Czy to byłoby zdanie absurdalne, lub choćby mało czytelne? Oczywiście, że nie. Kontekst by nam wynagrodził wszystko i to niemal zawsze. Załóżmy, że informujemy kogoś, że nasza siostra jedzie na wakacje do Grecji, i ten ktoś nas pyta, jak ona się tam będzie dogadywać. Ona mówić po angielsku, odpowiadamy, i sprawa jest jasna. Albo odwrotnie: mówimy temu komuś, że nasza siostra zeszłe wakacje spędziła w Grecji i do tego dodajemy informacje, że jej ten pobyt sprawił dużo kłopotu, bo ona mówić tylko po angielsku, a po grecku mówić bardzo mało. Pewnie, że lepiej by było tak języka nie kaleczyć, ale czyż to nie wystarczy? Wystarczy. Podobnie jest z językiem angielskim. Treść jest wszystkim.
My jednak chcemy mówić gramatycznie poprawnie i nie prowokować niepotrzebnych kpin, więc operatorów używamy. Treść już mamy, do treści dodajemy gramatykę i szafa gra! I tak to się dzieje, jak już powiedziałem, w każdym angielskim zdaniu. Nawet we wszystkim znanym I love you. Tam bowiem operator też jest, tyle że ukryty w tak zwanej „głębokiej strukturze” zdania, ale oczywiście, gdyby tylko nam przyszło do głowy go wyciągnąć na wierzch, nie byłoby z tym żadnego problemu i powstałoby coś nawet bardziej przekonującego, mianowicie I do love you.
Uczniowie sobie tego nie uświadamiają, ale każdy z nich – a im bardziej zaawansowany, tym mocniej – do operatorów przywiązany jest niezwykle serdecznie. Owo przywiązanie jest do tego stopnia silne, że wielu z nich, znacznie chętniej używa czasu Present Continuous zamiast Present Simple, Past Continuous zamiast Past Simple, czy nawet Present Perfect zamiast Past Simple. Czemu? Bo przymus użycia jakiegokolwiek operatora jest tak silny, że naprawdę ciężko go pokonać. W efekcie, wiele osób, jak mówię, często nawet bardzo językowo zaawansowanych, zamiast powiedzieć I saw her, woli mówić I’ve seen her. Nawet jeśli wcale nie o to mu chodziło. Pamiętam, któregoś dnia oglądałem dokumentalny film z pobytu Paula McCartneya w Moskwie, i w pewnym momencie realizatorzy postanowili z grupą jakiś starych owłosionych dziadów powspominać czasy, jak to jeszcze w latach 60-tych radzieccy fani Beatlesów musieli się ukrywać, by skutecznie oddawać się swojej muzycznej pasji. Owi fani, jak to jeszcze za czasów komuny, zaskakująco często mogliśmy obserwować w niektórych tamtejszych środowiskach, potrafili po angielsku mówić wręcz znakomicie. Tam wszystko się odbywało na takim poziomie, że aż odbierało dech z piersi… z jednym wyjątkiem: oni niemal przez cały czas, wspominając lata 60-te używali czasu Present Perfect Continuous; choćby i w stronie biernej. Nie do wiary? Ależ skąd. Za tym stał prosty odruch, by to okropne I was zastępować przez I’ve been.
Na czym polega problem z czasownikiem to be? Otóż jest to jedyny czasownik, który działa bez operatora, a to z tego powodu, że jest operatorem sam w sobie. On pełni jednocześnie dwie funkcje: niesie zarówno treść, jak i tworzy gramatykę. Kiedy uczeń dopiero zaczyna swoją przygodę z językiem, sprawa jest prosta. Uczy się odmiany czasownika to be, dowiaduje się, jakie są reguły zadawania pytań, tworzenia przeczeń, udzielania krótkich odpowiedzi i jest cały szczęśliwy. Potem, nawet kiedy pojawi się Present Continuous, wszystko jest wciąż bardzo proste, bo, tak się składa, że tam operatorem są wciąż albo am, albo is, ewentualnie are, i można się dalej bawić. W miarę jednak poznawania kolejnych czasów, owo to be odchodzi w niepamięć, a kiedy się nagle pojawi, zaczynają się kłopoty.
O co mi dokładnie chodzi można zaobserwować na przykładzie następującego eksperymentu. Proszę zwrócić się do kogoś o znajomości języka na poziomie choćby i średnim, i zapytać go, jak będzie po angielsku Gdzie byłeś. Nie mam wątpliwości, że dziewięć na dziesięć w ten sposób zaskoczonych osób, w pierwszej chwili się zatka, a z tych dziewięciu, kolejne siedem zacznie kombinować w kierunku albo Where did you, albo Where have you, a może, w kompletnej już panice, Where were you go. Dlaczego? Bo brak tego operatora bywa niekiedy wręcz nie do zniesienia.
I nie oszukujmy się. To nie jest problem wydumany. Ja widziałem zbyt wiele testów na poziomie nawet i maturalnym, gdzie, gdy trzeba było czasownik w nawiasie podać w odpowiedniej formie, wszystko było dobrze do czasu, gdy to był jeden z czasowników pospolitych, takich jak like, drink, czy try, a cała tak pewna wiedza leciała na łeb na szyję, kiedy w nawiasie pojawiało się słówko be.
I teraz wróćmy do piosenki Louisa Jordana. Gdyby Jordan postanowił się za bardzo nie wczuwać w rolę Murzyna, jakim jak najbardziej był, i zatytułował ją normalnie, ów tytuł brzmiałby: Are You or Are You Not My Baby?, a cała reszta byłaby tak samo sensowna, jak dotychczas. Chłopak kocha dziewczynę, ona, jak to dziewczyna, postanawia trzymać go w niepewności, a więc któregoś dnia on nie wytrzymuje i wali prosto z mostu: „Dość już tego! Mów mi! Jesteś moją dziewczyną, czy nie?”
Tymczasem on chce inaczej, i zamiast tego Are you, wyskakuje z tym swoim jakże cudownym Is you is. Ktoś powie, że może lepiej, skoro jemu tak bardzo brakowało tego operatora, było zapytać do you be, albo do you are, ewentualnie are you be, ale is you is??? Przecież to jest jakieś horrendum. Ale okay. Niech będzie i tak. Tu akurat każda możliwość jest do przyjęcia. Teraz już, po świadectwie Louisa Jordana, możemy się zgodzić na wszystko. Rzecz jednak nie w tym, jak my z tego problemu wyjdziemy, ale w tym, że problem faktycznie istnieje. I że istnieje na poziomie pozornie tak skromnym, jak ten wyznaczony przez czasownik to be.
Ale jest jeszcze coś, a mianowicie owo is. Czemu bohater piosenki Louisa Jordana nie zwraca się do swojej ukochanej normalnie, jak człowiek, czyli – nawet z uwzględnieniem tej jego fantazji – Are you are? Przecież każde dziecko wie, że mówimy you are, a nie you is. I oczywiście to jest prawda. You is brzmi jeszcze bardziej ekstrawagancko, niż Is you is. Kto wie jednak, jak oni będą chcieli rozwiązać problem zwracania się do siebie w przyszłości? Zostawią tę liczbę mnogą, czy spróbują stworzyć jednak dwie osobne formy? A jak już to zrobią, to czy zdecydują się wreszcie na jakiś swój odpowiednik formy ty, a może nawet pan/pani, czy wciąż będą walić do siebie przez wy?
Jak wiemy, inaczej niż to ma miejsce zwykle, koszt wydania tej książki jest w swojej części podstawowej pokrywany z zysków ze sprzedaży przez samego autora, i z całą pewnością nie będzie z tym problemów. Jeśli jednak ktoś by chciał się do tego przedsięwzięcia dołożyć inaczej niż tylko przez jej zakup, bardzo proszę o korzystanie z podanego obok numeru konta. Wszystkim bardzo dziekuję.