Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą praca. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 16 września 2018

O 400 muzułmanach, w drodze by nas wytruć za pomocą kebaba


Dziś zachęcam do czytania najnowszego wydania „Warszawskiej Gazety”, a w niej mojego cotygodniowego felietonu. Powinno być dobrze.     


      O tym że chorzowskie planetarium zostanie zamknięte na dwa lata, po to by po całkowitej przebudowie, przybrać formę czegoś na kształt wielkiego centrum nauki, mówiło się od dawna. Plan zakładał, że już w roku 2020 przy dotychczasowym obiekcie powstanie nowy budynek o powierzchni niemal 3 tys. m2, w którym będzie się mieściła wielka interaktywna wystawa edukacyjna. W starym budynku znajdzie swoje miejsce stanowisko z przekrojem Ziemi, platforma z makietą miasta, kolumna pogodowa oraz symulator lotu w kosmos i platforma wstrząsów. Na początek prac wyznaczono dzień 1 lipca, większość pracowników została wysłana na bezpłatne urlopy… i w tym momencie okazało się, że nie ma firmy, która by przyjęła to zlecenie. Czy może poszło o pieniądze? Nic podobnego: wszyscy ci, którzy mogliby się do tej roboty nadawać, akurat byli bardzo zajęci czymś innym, a przed sobą mieli kolejkę nowych terminów. Z tego co wiem, dziś Planetarium stoi puste i szuka kogoś, kto pragnie zarobić 100 milionów złotych, z obawą, że jako pierwszy pojawi się ktoś z masą wolnego czasu i pustym portfelem.
       Nie trzeba być bacznym obserwatorem sytuacji na rynku pracy, nie tylko w branży budowlanej, by wiedzieć, że Polska weszła w okres poważnego kryzysu, którego dalszy los stanowi prawdziwą zagadkę. Tuż obok mnie w błyskawicznym tempie i z tego co widzę, nadzwyczaj fachowo, odremontowana została kamienica wcześniej stanowiąca typąwą ruinę regularnie podpalaną przez okoliczną menelownię. Parę kroków dalej we wszystkich możliwych kierunkach dzieje się dokładnie to samo, a to co interesujące to fakt, że owe prace prowadzone są ukraińskimi rękami.
       Widzimy też coś jeszcze. Oto w moim mieście powstały właśnie dwie fantastyczne wręcz egzotyczne restauracje, jedna – kolejna już zresztą – z kuchnią indyjską, druga, być może jeszcze smaczniejsza i bardziej przyzjazna, serwująca potrawy libańskie. Nie wspominam tu oczywiście całej serii tureckich kebabowni. O rzut kamieniem stąd wyrosły dwa biurowce IBM, gdzie znaczna część obsługi to Hindusi. I nic nie wskazuje na to, by ta tendencja miała się zmniejszać.
        Czy to jest coś, co nas powinno martwić? Dopóki nie będzie na tym cierpieć Polska, jedynym realnym zmartwieniem jest to, że wśród części z nas  doszło do autentycznej histerii, której symbolem są kolejne – kompletnie niedorzeczne zdjęcia – kobiet w muzułmańskich chustach na głowach. Tymczasem statystyki za rok 2017, gdy chodzi o pozwolenia na prace wyglądają nastepująco: 200 tys. Ukraińców, 10 tys. Białorusinów, 15 tys. obywateli Indii, Bangladeszu oraz Nepalu, z 400 osobami z Afryki na końcu. Czterysta osób z Afryki i to jest, jak rozumiem, powód do rozpaczy?
       Tymczasem Planetarium czeka aż wreszcie pojawi się jakiś porządny polski narodowiec, założy firmę budowlaną i udowodni, że Polak potrafi nie gorzej, a kto wie, czy nie lepiej. A jego żona otworzy sieć polskich restauracji, gdzie pokaże światu co potrafi porządny polski gołąbek.




Tu na miejscu zostały mi już tylko dwa tytuły: „Rock and Roll, czyli podwojny nokaut” oraz dwie ostatnie „Zyty”. Oczywiście, wciąż można korzystać z oferty księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl. Niezmiennie zachęcam.


poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Modlitwa za Józka


        Nie wiem, jak się sprawy mają w Polsce, ale gdy chodzi o Katowice, to bezrobocie praktycznie nie istnieje, a jeśli gdziekolwiek jeszcze pojawiają się jakieś dziury, są one skutecznie wypełniane przez pracowników z Indii – to, gdy chodzi o korporacje typu IBM – lub z Ukrainy – i tu mam na myśli poziom nieco bardziej przyziemny, czyli pracę rąk i pleców. Powiedziałbym chętnie, że bardziej mnie dziś interesuje ta druga część budowy, gdyby nie fakt, że naprawdę trudno jest określić, kogo widzimy tu więcej, Ukraińców, czy Hindusów, jednak faktycznie spróbuję się tu skoncentrować na Ukraińcach. Otóż w naszej najbliższej okolicy prowadzone są trzy, a do niedawna jeszcze pięć budów, w tym jedna najbliżej nas, a mam tu na myśli naszą kamienicę. Dodatkowo jeszcze sąsiad z góry do niedawna przeprowadzał kapitalny, a więc taki ze zrywaniem tynków i podłóg, remont naprawdę wilkiego  mieszkania. Ponieważ mniej więcej w tym samym czasie syn mój i jego żona potrzebowali ułożyć płytki w łazience i bezskutecznie poszukiwali w tej sprawie solidnego fachowca, spróbowałem rozejrzeć się dla nich za czymś po wspomnianej okolicy i okazało się, że na najbliższe pół roku nie ma na co liczyć. Przy tej okazji porozmawiałem sobie z jednym z tych ludzi, który akurat pracował na naszym balkonie i opowiedziałem mu o Józku. On mojej historii wysłuchał uważnie, po czym wzruszył ramionami i poinformował mnie, że gdy chodzi o niego, to on osobiście od lat nie przeżył jednego dnia bez pracy, a ja pomyślałem sobie, że biedny Józek nie trafił w swój czas i już niestety nie trafi. To zatem dla niego to wspomnienie jeszcze sprzed 6 lat. Posłuchajmy:




      Mamy dwa balkony. Jeden od ulicy, drugi od podwórka. Wprawdzie tak się jakoś złożyło, że w istocie korzystamy tylko z jednego z nich, a na drugi, razem z tymi gołębiami, które tam sobie urządziły miejsce spotkań, machnęliśmy praktycznie ręką, któregoś dnia przyszło nam do głowy, by ten, gdzie zdarza nam się spędzać czasem czas, odnowić. Zrobiliśmy to w sposób całkowicie standardowy, a więc kupiliśmy ładne szare płytki i zwróciliśmy się do znajomego fachowca, niejakiego Józka, by je nam tam elegancko położył. Z fachowcami, jak wiemy, bywa różnie, przede wszystkim z tego powodu, że oni są zwykle znacznie gorsi, niż się przedstawiają, a jeśli wziąć pod uwagę, że pewna część z nich każde zarobione pieniądze lubi wydać na flaszkę, mamy tu zawsze pewne ryzyko.
      Jednak nasz człowiek był już tak skonstruowany, że wydawał pieniądze głównie na utrzymanie rodziny, a jeśli idzie o robotę, to wygląda na to, że z nim sytuacja była odwrotna od tradycyjnej. On był akurat znacznie lepszy, niż można się było spodziewać. A zatem po jednym dniu porządnej pracy, nasz balkon lśnił urodą i elegancją.
      Józek nie jest naszym bliskim znajomym. Tyle wszystkiego, że mieszka niedaleko, nasze dzieci chodziły do jednego przedszkola, i kiedy się widzimy, mówimy sobie dzień dobry. Gdyby go nie znać zupełnie i spojrzeć jak przechodzi obok nas, można by było pomyśleć, że to jest właśnie ktoś taki, kto za parę złotych położy nam płytki na balkonie, lub ewentualnie może i nawet wytapetuje kuchnię, a więc tu zaskoczenia nie ma. To, co jednak może zaskakiwać, to fakt, że on praktycznie nigdy nie jest pijany. Ja go spotykam stosunkowo często, jednak, jeśli zdarzyło mi się widzieć, jak wraca do domu z jakiegoś bardziej sympatycznego towarzyskiego spotkania, to najwyżej parę razy. Poza tym, on jest zaledwie typowym człowiekiem w poważnym wieku, z bardzo typową żoną i typowymi dorosłymi dziećmi – jak znam życie, dziś pewnie gdzieś w Londynie, lub w Hamburgu.
      Niedawno szedłem sobie z rana z psem na spacer i spotkałem Józka. Myślę, że to jednak musiało być z jego inicjatywy, wyrażonej może gestem, a może ledwie spojrzeniem, ale tym razem przystanęliśmy i troszkę pogadaliśmy. Oczywiście najpierw, niezwykle oryginalnie, zapytałem go, co słychać, a on mi odpowiedział, że idzie szukać pracy. Wcześniej przez trzy miesiące pracował na jakiejś budowie, ale kiedy minął ów trzeci miesiąc, a właściciel firmy nadal mu nie płacił, zrezygnował, no i teraz chodzi i szuka czegoś nowego. Ponieważ w Katowicach strasznie się ostatnio dużo wszędzie buduje – włącznie z potężną budową w okolicach dworca kolejowego – on zdecydowanie ma gdzie chodzić, tyle że jak dotychczas zdecydowanie bez efektu. No więc opowiadał mi Józek, że był i tu i tam i jeszcze w wielu innych miejscach, ale nigdzie takich jak on nie potrzebują. Ale ponieważ, jak mówię, tych miejsc jest wciąż coraz więcej, on każdego ranka wychodzi z domu i chodzi po mieście w poszukiwaniu czegoś do roboty.
      Pogadaliśmy jeszcze chwilę, po czym ja poszedłem do parku z psem, a on na jakąś kolejną budowę. Kiedy wracałem do domu, znów spotkałem Józka, tyle że już nie w pobliżu naszych domów, ale w drodze do parku. Oczywiście pracy nie dostał, a teraz idzie do parku, bo nawet nie ma po co iść do domu. Nie bardzo jest się do czego spieszyć, prawda? A ja właśnie wtedy zrozumiałem nagle ów szczególny wymiar tego naszego polskiego nieszczęścia, w jakim się nagle znaleźliśmy po tych wszystkich latach. Bo mam wrażenie, że bardzo łatwo jest odebrać, a następnie przyjąć do wiadomości informację, że iluś tam robotników zeszło z placu budowy którejś z nowych polskich dróg, bo już nie mają siły czekać na zaległe wypłaty. W końcu, jak wiemy, zawsze ktoś gdzieś na coś czeka, zawsze gdzieś ktoś kogoś wystawia do wiatru, gdzieś powstają jakieś nieprzyjemne spięcia, a poza tym, komu nie jest ciężko? No, proszę powiedzieć – komuż to nie jest dziś ciężko? I w tym wszystkim jakoś umyka nam ów wymiar najbardziej podstawowy, wymiar który zwykle potrafi dostrzec tylko on. Tylko Józek. Bo łatwo jest usłyszeć, że gdzieś znowu szlag trafił kolejny plan i znów trzeba będzie ograniczyć swoje oczekiwania, nieco trudniej jednak pójść ten krok dalej i dostrzec, że są też ludzie, dla których zarówno ten plan, jak i te oczekiwania oznaczały może ich całe życie. Spróbujmy pomyśleć o człowieku, który jest jakimś murarzem, malarzem, może cieślą, czy diabli wiedzą, kim jeszcze, każdego ranka wychodzi z domu w poszukiwaniu pracy, a następnie – ponieważ już nie ma siły słuchać ciągłych narzekań żony – idzie na samotny spacer do parku, i nagle, któregoś dnia pojawia się ta tak długo oczekiwana szansa, bo oto albo powstaje jakaś autostrada, albo most, albo nowy hotel, czy kolejne centrum handlowe i jakimś cudem on tam idzie, a oni mu mówią: „Dobra, przyjdź pan jutro rano do roboty”.
      No i on oczywiście przychodzi. A ponieważ mu na tej pracy bardzo zależy, jest zawsze na czas, robi, co do niego należy, jak trzeba – w końcu Mistrzostwa już niedługo, a czas goni – zostaje dłużej niż było umówione, a może i też pracuje w soboty, lub nawet w niedziele. I jest tam każdego dnia, od rana do wieczora i w pewnym momencie ogrania go taka satysfakcja, że nagle myśli sobie, że jak dostanie pierwszą wypłatę, to weźmie, cholera jasna, poświęci się i nawet wrzuci coś na tacę. I oczywiście mija ten miesiąc pierwszy i kolejny i oczywiście – w końcu wszyscy wiemy jak jest – wiadomo już, że o żadnych pieniądzach mowy być nie może, tyle że jakoś tak głupio rzucić to wszystko i pójść sobie do domu, bo wtedy to już w ogóle nie ma o czym gadać. Więc wstaje Józek dalej każdego ranka i idzie na tę budowę i robi za trzech, żeby mu nikt nie powiedział, że się obija, więc mu się nie należy, aż w końcu przychodzi ten moment, że się dalej tak już po prostu nie da. Zwłaszcza, że wcale nie jest tak łatwo wyjaśnić żonie, która jest dokładnie tak samo bezradna jak on sam, że to wszystko to naprawdę nie jest jego wina.
      Wczoraj w telewizji najpierw pokazano tych kręcących się w kółko po rozgrzebanej autostradzie robotników, którzy ani nie chcą się brać za te swoje łopaty, ani też kolejny dzień wracać do domu bez grosza, a zaraz po nich jakąś bardzo elegancką kobietę, która mówi, że ponieważ okazało się, że w Polsce budować dróg się nie opłaca, ona zwija ten interes, natomiast gdy idzie o Józka, to jej jest bardzo przykro, ale nawet nie ma za bardzo czym mu zapłacić. Po niej pokazała się jakaś inna, równie elegancka kobieta, i oświadczyła, że ona nic o tym nie wie, żeby tamta nie miała czym płacić, a wręcz przeciwnie, wedle jej wiedzy, ona ma jak najbardziej, bo ona sama jej te pieniądze dała. Później przyszedł któryś z ministrów i powiedział, że wszystko jest na dobrej drodze i jak trzeba będzie, to on da ze swoich. Na koniec już przyszła tradycyjna publiczność, z których część rzuciła ironiczną uwagę, że jasne, gdyby rządził Kaczyński, to on by wziął tę łopatę i sam wybudował tę autostradę, a część tradycyjnie wyruszyła na kolejną demonstrację w obronie wolnych mediów.
      A Józek? Normalnie. Trochę tam postał, trochę popyskował, i jeszcze zanim wrócił do domu, poszedł się przejść do parku, żeby wszystko sobie odpowiednio przemyśleć i zastanowić się, co ma powiedzieć, żeby było dobrze.

      Dziś już Józek nie żyje. Jak mnie poinformowała jego żona, zachorował na raka i zmarł w miejscowym hospicjum, jako człowiek, który – jak już wspomniałem – nie trafił w swój czas. Pomódlmy się zatem za jego duszę i zamiast rwać sobie włosy z głowy z powodu tego, do czego prowadzą nas rządy Prawa i Sprawiedliwości, cieszmy się razem z tym kafelkarzem, który pracuje to tu to tam, dzień za dniem, a w weekendy wsiada w samochód i jedzie odwiedzić swoje dzieci i żonę, wypoczywających gdzieś tu w okolicznych lasach, których tu jest do wyboru i do koloru.
      
Powyższy tekst pochodzi z mojej książki „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji” i której ostatnie trzy egzemplarze mają do mnie dziś przyjechać ze sklepu Foto-Mag. Polecam serdecznie: k.osiejuk@gmail.com

niedziela, 2 listopada 2014

Dziękuję

Kiedy skończyliśmy studia, postanowiliśmy z moją już wtedy żoną, że nie pójdziemy normalnie pracować do szkoły, lecz będziemy żyli z lekcji prywatnych. Ja założyłem firmę, a ona normalnie została w domu, wychowując dzieci i dbając, by wszystko trzymało się kupy, a jak miała czas, to dawała korepetycje. I przez następne 10 może lat było bardzo dobrze. W pewnym momencie uznałem, że może lepiej będzie się ustatkować i znaleźć coś stałego, no i podpuszczony przez znajomego dyrektora jednego z katowickich liceów wziąłem tę robotę. I też było bardzo dobrze. Niestety, po kilku latach, na skutek niemożliwych do pokonania napięć na poziomie relacji dyrekcja-nauczyciel, z dnia na dzień złożyłem wypowiedzenie i ze szkoły odszedłem – licząc oczywiście na to, że, tak jak to było dotychczas, dla nauczyciela języka angielskiego wszystkie drzwi stoją otworem… no i okazało się, że nie stoją; że ten pociąg już odjechał (szczegóły opisuję w książce o angielskim listonoszu).
Jakimś cudem jednak, najpierw trafiłem roczne zastępstwo w jednym z osiedlowych gimnazjów, potem – po wielomiesięcznym szukaniu kolejnej pracy i po pierwszym w moim życiu tak zwanym interview – udało mi się złapać bardzo dobry kurs i znów uznałem, że nie jest źle. Potem znalazłem jeszcze jedną, równie dobrą, robotę… i coś mi strzeliło do głowy, by zacząć prowadzić tego bloga. Dostałem tę nagrodę, blog zyskał tę swoją jakąś tam popularność… i w tym momencie wszystko w jednej sekundzie trafił szlag. Z dnia na dzień straciłem wszystkie lekcje i zostałem bez pracy, a ponieważ w międzyczasie wypadłem z rynku korepetycji, bez pracy jakiejkolwiek. No i w tym momencie jedyne co mi pozostało, to zwrócić się do czytelników o wsparcie. Na bardzo prostej zasadzie: gdybym potrafił grać na gitarze i ładnie śpiewać, poszedłbym na dworzec w Katowicach z czapką i spróbował żyć w ten sposób. Ponieważ jednak grać na gitarze nie potrafię, a śpiewać ładnie też nie bardzo, uznałem, że skoro oni przez tego bloga pozbawili mnie pracy, to zwrócę się bezpośrednio do czytelników z prośbą, by mi wrzucali do tej czapki, właśnie przez wzgląd na te teksty.
I muszę tu dziś oświadczyć najdobitniej, jak tylko potrafię, że dzięki temu ten blog przetrwał i dziś mamy to co mamy. A nie było łatwo. Niedawno poprosił mnie o spotkanie człowiek, którego, swoją drogą podejrzewam dziś o wyjątkowo złe intencje, ja się z nim spotkałem, a on mnie w pewnej chwili spytał, jak to jest, że nauczyciel tak dobry, na rynku tak bardzo otwartym na naukę języka angielskiego, nie ma pracy. Ja mu na to odpowiedziałem, że ja akurat ostatnio radzę sobie nienajgorzej, ale przy okazji wyjaśniłem mu (tu znów odsyłam do mojej książki o listonoszu), że czasy Eldorado dla anglistów w Polsce skończyły się, kto wie, czy nie na zawsze. W obecnej chwili, jeśli ktoś wypadnie z rynku, a nie jest studentem, lub absolwentem któregoś z kolegiów, i nie skończył 30 roku życia, na zatrudnienie w którejkolwiek ze szkół językowych nie ma szans. A zatem, to że ja się po tych wszystkich latach zdołałem jakoś podnieść, zawdzięczam nie temu, że jestem nauczycielem języka angielskiego, ale że jestem bardzo dobrym nauczycielem języka angielskiego. Człowiek, który mnie na to spotkanie naciągnął, sobie poszedł, a ja dziś sobie myślę, że tak jak zawsze dotychczas, jest dobrze. A skoro jest dobrze, to ja nie widzę dłużej powodu, by prosić czytelników tego bloga o wsparcie.
Muszę jednak dodać tu jeszcze jedną rzecz. Bez owego wsparcia właśnie, bez tej pomocy ze strony czytelników, ich zrozumienia i poświęcenia, ja bym dziś tego tekstu zwyczajnie nie pisał. Nie pisałbym go, bo nie byłoby tego bloga, nie byłoby mojej współpracy z Gabrielem, nie byłoby tych wszystkich książek, nie byłoby mojej współpracy z Piotrem Bachurski, nie byłoby w końcu okazji, by powoli odbudować ową, w gruncie rzeczy nie do odbudowania, pozycję na rynku nauczania języków, a więc, krótko mówiąc, nie byłoby nas. I tu sprawa jest całkowicie jasna. To wszystko jest tylko dzięki Wam, ludziom, którzy od pierwszego dnia mnie wspierali, ale też i tym, którzy tu dotarli zupełnie ostatnio, i którzy zdecydowali się też pomagać. Nie będę wymieniał kolejnych imion, bo raz że to by trwało zbyt długo, a poza tym bardzo bym nie chciał nikogo przegapić, jednak ci, którzy wiedzą, to wiedzą. Ja wiem i oni wiedzą, szczególnie ci, którzy nie opuścili jednego miesiąca. Wszystkim bardzo dziękuję.
Jak część z nas pewnie zauważyła, usunąłem numer konta z mojego bloga i przestałem apelować o pomoc. Zamykamy ten niezbyt dla mnie wesoły rozdział. Jeszcze raz wszystkim dziękuję, a jeśli komuś przyjdzie do głowy, by mi za któryś z tekstów coś wrzucić i zna numer konta, nie będę się oczywiście tych pieniędzy odsyłał. W końcu, jeśli takie „W Sieci” w każdy poniedziałek od Bogu ducha winnych ludzi bierze po 6 złotych i w zamian daje im to co daje, to, przepraszam bardzo, ale o czym tu gadać? A poza tym, ani słowa więcej na ten temat więcej. Od dziś zaczynamy nowy etap. Mam nadzieję, że jeszcze lepszy.

Zachęcam oczywiście do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl i kupowania książek. Za niecałe trzy tygodnie mamy też targi w Katowicach, gdzie już na pewno będzie nowa książka, a ja tam będę razem z nią. Jak zawsze.

środa, 11 czerwca 2014

O życiu we śnie i śmierci na jawie

W klasycznym dziś już filmie Lumeta, „Dog Day Afternoon” – jak niemal każde prawdziwie wybitne dzieło, wykpionym i zlekceważonym przez krytykę – nie wiadomo czemu wyświetlanym w Polsce pod tytułem „Pieskie popołudnie”, ów straszny dzień kończy się tak, że wszyscy są z tego upału albo tylko zmęczeni, albo zwyczajnie wręcz półprzytomni, i tylko ci agenci FBI, którym nigdy nie jest ani zbyt zimno, ani za ciepło, zachowują swoją zwykłą czujność i, wykorzystując ten jeden jedyny moment nieuwagi, zabijają biednego Sala. I to jest scena, której się nie zapomina.
Powiem szczerze, że ze mną jest tak, że gdyby miało się okazać, że w Niebie jest zawsze upalne lato, to ja nie mówię, że w ciemno wybieram Piekło, ale owszem, negocjowałbym. Znam parę osób – ciekawe, że są to bez wyjątku kobiety – dla których nie istnieją temperatury zbyt wysokie. Jest sierpień, termometry pokazują 42 stopnie w cieniu, przychodzi wrzesień, temperatura spada do 36, a one wpadają depresję, że jest zimno i że one będą musiały czekać kolejny rok, żeby się można było poopalać. Nie rozumiem tego, ale przyjmuję, że świat jest tak właśnie skonstruowany i mam już tylko nadzieję, że Pan Bóg zna proporcje, i urządzając dla nas mieszkanie, rozważył wszystkie opcje.
Wczorajszy dzień przyniósł dowód na to, że nawet jeśli mróz też potrafi zabić, to upał robi to z okrucieństwem znacznie bardziej wysmakowanym. Oto w Rybniku pewien człowiek zostawił swoją trzyletnią córeczkę w zamkniętym samochodzie na rozpalonym parkingu, poszedł do pracy, a kiedy wrócił po ośmiu godzinach, ona już oczywiście nie żyła. Czemu to zrobił i jakie były dokładne okoliczności tego nieszczęścia, nie wiemy, bo raz że policja wcale nie musi nas o wszystkim informować, a dwa, że z tego co słyszymy, ojciec dziewczynki jest w takim stanie, że nie ma sposobu się od niego dowiedzieć niczego. Nie lepiej jest z matką, która – jak już się dowiedziały odpowiednie media – z rozpaczy straciła zmysły i jest pod opieką lekarzy. W pewnym momencie tylko pojawiła się informacja, że on o dziecku zapomniał. Miał je zawieźć do przedszkola, ale zamiast tego pojechał do pracy i to dziecko w samochodzie zostawił. Po ośmiu godzinnych wyszedł z pracy i już tylko krzyknął: „O Boże! Jak ja mogłem tak zapomnieć!” No a ono się tam dosłownie ugotowało.
Jeszcze raz podkreślam, że nie wiemy, jak było, i do czasu aż ów nieszczęśnik odzyska mowę, a może i w ogóle już nigdy nic wiedzieć nie będziemy, ale zdrowy rozsądek podpowiada mi dwie możliwości: pierwsza jest taka, że on swoją córeczkę zostawił na tym upale z głupoty, sądząc, że ona te osiem godzin jakoś przedrzemie, a potem razem wrócą do domu, ale z różnych, moim zdaniem dość oczywistych względów, wydaje mi się to zwyczajnie nieprawdopodobne. Jest jednak druga możliwość, taka mianowicie, że on rzeczywiście o tym dziecku zapomniał i to słowo, które się pojawiło tuż po tragedii, nie znalazło się tam bez przyczyny. On rzeczywiście mógł zapomnieć. Mogło się stać, że ta dziewczynka w pewnym momencie tak się zlała z tym strasznym tłem, przez które on się musiał już od dłuższego czasu przebijać, że zwyczajnie ją stracił z pamięci.
Niedawno opowiadał mi znajomy, że ich syn poszedł z ich labradorem na jakieś drobne zakupy, uwiązał go przed sklepem i był tak zamyślony, że wrócił do domu bez psa, a w domu nikt już do końca dnia tego, że pieska nie ma, nie zauważył, bo on nigdy nie rzucał się szczególnie w oczy, albo sobie śpiąc w swoim kąciku, albo po prostu leżąc i dumając. Dopiero wieczorem nagle ktoś zapytał: „Gdzie pies?” i wszyscy pobiegli pod sklep. Szczęśliwie, okazało się, że ktoś zawiadomił straż miejską, straż psa zawiozła do schroniska, no i wszystko skończyło się szczęśliwie.
Czemu opowiadam tę historię? Otóż wszyscy wiemy, jak to jest z naszymi dziennymi lękami i nocnymi koszmarami. Bardzo często one są tak dziwaczne i dla większości z nas nie do pojęcia, że jest nam zwyczajnie wstyd się do nich choćby przyznawać. I nie jest wcale tak najgorzej, jeśli się okaże, że boimy się śmierci, czy matury z matematyki, czy tego, że znaleźliśmy się na jakiejś bardzo wysokiej konstrukcji, nie znamy sposobu, by się stamtąd wydostać i tylko szukamy, czego by się tu złapać, żeby nie spaść, a pod nami jest już tylko ten idealnie płaski kawałek podłogi. Znacznie gorzej jest, kiedy nasz lęk dotyczy na przykład tego, że zapomnimy o czymś najbardziej ważnym i w ten sposób spowodujemy tragedię całego naszego życia. Nie wiem, jak jest u reszty z nas, ale lęk przed zapomnieniem o czymś, czego zapomnieć nie wolno, zapomnieniem spowodowanym nie naszym gapstwem, czy zwykłą głupotą, lub tym, że się człowiek zanurzył w jakichś bezsensownych rozrywkach, ale czymś na kształt zupełnie niezależnego od nas fatum. Mam na myśli sytuację, kiedy poszliśmy z dzieckiem na spacer, wracamy do domu, widzimy, że go nie ma, krzyczymy „O cholera!”… i nawet nie jesteśmy w stanie odgadnąć, co takiego złego uczyniliśmy, że ono nagle nam zniknęło z oczu, a myśmy nawet tego nie zauważyli.
Nie zawsze tak miałem. Te koszmary zaczęły mnie nawiedzać – i chyba faktycznie najczęściej ich bohaterem było któreś z moich dzieci – dopiero w ostatnich latach. I to dokładnie w tym kształcie. Wracamy z wakacji, wysiadamy z pociągu, żona mnie pyta, gdzie dzieci… a ja nagle sobie uświadamiam, że one zostały gdzieś tam z tyłu, a ja nie wiem ani gdzie, ani kiedy, ani tym bardziej, w jakich okolicznościach. Kiedy to się zaczęło? Nie umiem powiedzieć. Możliwe, że wtedy, gdy Hanka jeszcze była bardzo mała, ja ją ciągnąłem na sankach, ona, będąc zawsze bardzo spokojnym dzieckiem, ani nic nie mówiła, ani nic ode mnie nie chciała, a ja szedłem oczywiście bardzo zamyślony… i ocknąłem się dopiero wtedy, gdy obcy ludzie zaczęli za mną wołać, że zgubiłem dziecko. Nie sądzę jednak, żeby to był ten moment. Wtedy akurat jeszcześmy się wszyscy potrafili z tej przygody tylko śmiać. To był dopiero sam początek świata, w jakim przyszło nam dziś żyć.
Jak mówię, nie wiem, ilu z nas przeżywa tego typu koszmary, ale mam bardzo mocne podejrzenie, że nie jestem tu sam. Od pewnego już czasu widzę bowiem, jak często moi znajomi na moje pytanie „Dlaczego? Co się stało?”, odpowiadają: „Przepraszam, stary, zapomniałem”. I ja to wyjaśnienie bardzo dobrze rozumiem, ja je regularnie przyjmuję, bo sam tu nie jestem bez winy. Ja zapominam nieustannie. I to nawet nie dlatego, że mam zbyt wiele rzeczy do zapamiętania, a zapisywać sobie czegokolwiek nie miałem nigdy w zwyczaju. Ja zapominam wyłącznie z tej przyczyny, że jestem tak pochłonięty codziennymi zmartwieniami i poszukiwaniem perspektyw, a czas mnie nieustannie tak wyprzedza, że już nawet niekiedy nawet nie dni, nie tygodnie, ale i miesiące pozostawiam za sobą z niezałatwionymi sprawami. Uważam, że to jest główny powód, a przy tym autentyczna plaga. Niemal wszyscy ludzie, jakich znam żyją z taką intensywnością różnego rodzaju zmartwień, że za każdym niemal razem, kiedy się budzą, zdają sobie sprawę z tego, że wczoraj już było, a kiedy postanawiają, że tym razem nie zapomną, budzą się ponownie i okazuje się, że to już kolejny wtorek i kolejny miesiąc.
Jeśli więc to, co się przydarzyło temu biednemu człowiekowi z Rybnika, którego dziś tak wszyscy nienawidzimy, i jego biednej córeczce, której tak bardzo współczujemy, wyglądało właśnie tak, to ja bardzo wszystkich przepraszam, ale ja go nie mogę nie rozumieć. Ja sobie bowiem jestem w stanie bardzo dobrze wyobrazić, jak on ją wiezie do tego przedszkola, ona sobie w tym strasznym upale zasypia na tylnym siedzeniu, a on – w tym samym strasznym upale i myślami już w pracy, a może wciąż jeszcze w domu, splątanymi tysiącem różnych drobnych zmartwień – najzwyczajniej w świecie traci czujność. I proszę mi nie mówić, że kochający ojciec nigdy by tak nie postąpił, bo miłość nie ma tu nic do rzeczy. Tu już mamy wyłącznie walkę odruchów splątanych nieustannych zmartwieniami i naszą zwykłą ludzką słabości.
Ja znam oczywiście komentarze dotyczące tego, co się stało wczoraj w Rybniku i oczywiście też nie mogłem nie usłyszeć owego chóru żądań śmierci dla „wyrodnego ojca”. Najlepiej takiej samej dokładnie, przez jaką musiało przejść jego dziecko. Ostrzegam więc każdego, kto spróbuje uderzać w ten ton. Wszyscy jesteśmy w jednakowej sytuacji: mądrzy i głupi, leniwi i pracowici, biedni i bogaci, młodzi i starzy. Nauczono nas w ciągu ostatnich kilkunastu lat na wszystko reagować już tylko instynktownie, a następnie przyprowadzono nad prawdziwą, straszną przepaść, stoimy na tym skrawku śliskiej bardzo podłogi, a zatem naprawdę lepiej by było, gdybyśmy się skupili na sobie i na naszym strasznym niewątpliwie losie, a nie na człowieku, któremu już i tak nikt i nic nie do końca świata nie pomoże. On już przekroczył tę granicę, a my mamy wszystko przed sobą i nawet się nie obejrzymy, jak kolejny z nas dostanie tak w łeb, że będzie zazdrościł tym, którzy się mieli szczęście nigdy nie urodzić.

Przypominam że w księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl jest do kupienia mój pierwszy wybór felietonów pod bardzo intrygującym tytułem „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. To jest już koniec nakładu, więc i cena jest odpowiednio promocyjna. Polecam szczerze i uczciwie. Dziękuję wszystkim, którzy w tych dniach zechcieli wesprzeć nasz blog, specjalnie Joasi z GB, i proszę dalej o nas pamiętać.

czwartek, 1 maja 2014

1 maja - Przedsiębiorcy grillują flaszkę

O ile o czymś nie zapomniałem, z blogerem Wywczasem nie mam żadnych kontaktów, a to że w ogóle rozpoznaję to imię, zawdzięczam temu, że należy Wywczas do grupy najbardziej agresywnych i aktywnych antypisowskich blogerów, i przez sam fakt, że spędzam znaczną część swojego dnia na blogach, nie mogę nie wiedzieć, że ktoś taki jak on w ogóle istnieje. Jak mówię jednak, nie mam z Wywczasem kontaktów, chyba nigdy u niego nie komentowałem, a jeśli jemu się zdarzyło zawitać na mój blog – czego i tak nie pamiętam – to z całą pewnością go w jednej chwili wywaliłem, z tego powodu, że dla mnie miejsce to jest na tyle ważne, że mnie nie stać na to, by je dzielić z ludźmi, którzy wchodzą do Internetu tylko po to, by się pokłócić z tymi, których ani nie znają, ani co do których realnego istnienia nie mogą mieć nawet pewności.
A zatem, bloger Wywczas to dla mnie ktoś kompletnie obcy, i jeśli w miniony wtorek postanowiłem zajrzeć na jego blog i w dodatku wymienić z nim kilka zdań, to tylko z powodu zarzutu jaki on postawił już w samym tytule swojej notki tak zwanym „wyznawcom sekty smoleńskiej”, że oni ostatnio położyli uszy po sobie, i że to musi świadczyć o ostatecznym upadku owej wielkiej smoleńskiej wiary. Ponieważ sam się uważam, za szczerego członka owej „sekty” i wcale nie czuję bym kiedykolwiek miał kłaść uszy po sobie, napisałem Wywczasowi komentarz o następującej mniej więcej treści:
Jak widzę, obraz tej zanurzonej w krwi męczenników bieli i czerwieni, Cię nie opuszcza. Umrzesz z tym obrazem w głowie. Będziesz nim walczył, ale on z Tobą zostanie do śmierci. A potem już tylko ogień”.
Wywczas na to mi odpisał, że ja podobno obiecałem na blogu, że jeśli okaże się, że Cieszewski nie ma racji w sporze z Czachorem, to ja popełnię samobójstwo, a poza tym jestem zrujnowanym dziadem i żebrakiem, na co ja powtórzyłem swój komentarz o krwi męczenników, na co z kolei Wywczas znów coś wspomniał na temat pogardy, jaką czuje do ludzi ubogich, a ja mu jeszcze raz wkleiłem ten komentarz o męczennikach, i wtedy, proszę sobie wyobrazić, Wywczas tak się zdenerwował, że najwyraźniej wlał w siebie całą flaszkę czegoś mocnego i zwyczajnie się uchlał. Ponieważ była już bardzo późna pora, a w środę rano trzeba był wstawać do pracy, poprosiłem Wywczasa, żeby więcej nie pił, bo zaśpi i mu firma zbankrutuje, na co on napisał coś takiego:
niektorzy zaczynają dlugi weekend -ci ktorzy naprawde pracują”.
I to mnie prowadzi od tego pewnie i tak zbyt już długiego wstępu, do sedna dzisiejszej notki. Oto mamy człowieka, który proszony o to, by powiedzieć coś o sobie, mówi „jestem przedsiębiorcą, który sam nie wiedząc dlaczego, poczuł potrzebę blogowania”, a tym samym, przedstawia się tak, że w pełniejszy sposób, jak się może wydawać, by już nie mógł. Ja parę dni temu w darmowym magazynie sieci sklepów drogeryjnych „Rossmann” przeczytałem felieton niejakiej Bakuły, która mówi o sobie tak: „Znana malarka, pisarka i publicystka. Absolwentka Wydziału Malarstwa warszawskiej ASP. Osoba kontrowersyjna” i to jest naprawdę coś, jednak uważam, że ona i tak nie ma szans z tym wywczasowym „przedsiębiorcą-blogerem”.
W czym rzecz? Jest sobie oto ów Wywczas, prowadzi jakąś firmę – może to być skup jajek, wywóz śmieci, czy produkcja wózków widłowych – i nie dość, że jest z tego tak dumny, że musi się tym chwalić, to jeszcze kiedy mu się mówi, żeby nie chlał publicznie, to on wyjaśnia, że jego na to stać, bo jest przedsiębiorcą i jego długie weekendy są dłuższe o jeden dzień, niż weekendy zwykłej hołoty. Że on jest przedsiębiorcą i jeśli przed nim długi weekend, to on się normalnie może nawalić i nikomu nic do tego, a już na pewno nie jakimś „wyznawcom smoleńskiej sekty”.
W moim ulubionym serialu komediowym „Hotel Zacisze” jest scena, kiedy jeden z hotelowych gości, tak się składa, że lekarz, ma wielką ochotę na kiełbaski na śniadanie, ale przez splot różnych zabawnych przeszkód, nie może się tych swoich kiełbasek doczekać. W pewnym momencie wybucha i krzyczy: „Jestem lekarzem i oczekuję kiełbasek”. A ja nie mogę przestać myśleć, że gdyby autor tamtego scenariusza John Cleese miał więcej absurdalnego poczucia humoru, wstawiłby tam coś w rodzaju: „Jestem przedsiębiorcą i stać mnie na długi weekend na bani”.
I słowo daję, że kiedy ja się tak wyzłośliwiam nad tym biednym Wywczasem, wcale nie o niego najbardziej mi chodzi, choćby z tego powodu, że on wcale nie musi być żadnym przedsiębiorcą, ale jakimś skromnym wariatem, który spędza czas na blogach i szuka akceptacji dla swojej nędzy. Natomiast problem polega na tym, że w niektórych umysłach bycie „przedsiębiorcą” staje się nagle jakimś szczególnym społecznym awansem. Dla wielu z nas przedsiębiorca, to przede wszystkim człowiek sukcesu, a przy okazji, niemal z automatu, ktoś, kto zasługuje na więcej. On bowiem płaci podatki, zatrudnia ludzi, opłaca ich ZUS, no i w ogóle jest od rana do nocy zarobiony po pachy, w odróżnieniu od choćby zatrudnianych przez siebie ludzi, którzy nie dość, że wciąż narzekają na zbyt małe pieniądze, to jeszcze śmierdzą, jak jasna cholera.
Mamy dziś to nieszczęsne święto. Jak już nieraz pisałem, z 1 maja mam kłopot od lat, bo z jednej strony ja swoje dzieciństwo, młodość i znaczną część dorosłości przeżyłem w komunie, której owo święto było bardzo ponurym symbolem, a z drugiej strony, w ciągu roku mało było tak dobrych okazji jak ów majowy dzień, by poczuć, że życie może być radosne i kolorowe. Pisałem o tym i więcej nie będę, choćby po to, by mnie blogerka Rudecka znów nie pochwaliła. Dziś 1 maja jest dla mnie zaledwie kolejnym w ciągu roku dniem świątecznym, i niekiedy okazją do dłuższego weekendu, którego i tak nie wykorzystam. Dziś na przykład mam po południu lekcję, jutro dwie, a w sobotę i niedzielę też jest bardzo możliwe, ze coś mi wpadnie, a ja to wezmę bez mrugnięcia okiem. Natomiast wiem, że mamy dni świąteczne i większość Polaków w tych dniach sobie wypoczywa i cieszy się piękną wiosną. Proszę sobie jednak wyobrazić, że dziś od samego rana na budowie, która my tu, w sąsiedztwie, tuż za kuchennym oknem, mamy już od lat, praca wre. Od rana dwóch robotników siedzi na dachu i zakłada jakieś rynny. Ja wiem, że oni przyszli dziś do pracy z prawdziwą radością, bo jest duża szansa, że za ten dzień dostaną pieniądze, które przyniosą do domu, a ich żony, lub mamy, będą mogły za nie kupić jakiś lepszy niedzielny obiad. Jednak mimo to, jest jakoś głupio. Chodzi mi o to, że ja chyba dotychczas w swoim życiu nie miałem okazji widzieć, by 1 maja pracowano gdzieś na jakiś budowach. I nie mówię, że to źle lub dobrze. Stwierdzam tylko fakt, że dziś, 1 maja na dachu za moim oknem dwóch robotników kładzie te rynny.
I pewnie mógłbym zakończyć ten tekst złośliwą refleksją, że bloger Wywczas pewnie teraz leży nawalony nad grillem w swoim ogródku, albo siedzi w domu i załatwia kolejną imprezę w restauracji hotelu, którego jest właścicielem, gdyby nie to, że jak już wspominałem, co do istnienia tego Wywczasa nawet nie możemy mieć pewności, no a poza tym – jak też już wspominałem – nie o niego tu chodzi. W końcu liberalizm to nie ludzie, to System.

Jak wiemy, Księgarnia Coryllusa wprowadziła w tych dniach kilka bardzo ciekawych promocji, w związku z czym również obie książki Toyaha są do nabycia po atrakcyjnych, niższych cenach. Szczerze polecam: www.coryllus.pl. Przy okazji, bardzo proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta, i przy okazji informuję, że jako nowy adres na paypalu wpisujemy toyah@toyah.pl

piątek, 9 sierpnia 2013

Historia Roja - przerwa techniczna

Głupio mi jak nie wiem co, ale będę musiał na parę najbliższych dni się zamknąć. Rzecz w tym, że producent filmu Jerzego Zalewskiego „Historia Roja” zamówił u mnie tłumaczenie ścieżki dźwiękowej na angielski, i chce, żebym to zrobił możliwie szybko. Oczywiście, z jednej strony to dla mnie i zaszczyt i znacząca oferta pracy, a z drugiej, jeśli mam to zrobić porządnie, muszę się skupić tylko na tym, przez co i trochę ucierpi ten blog, no i też na pewien czas muszę odłożyć pisanie kolejnych rozdziałów książki o zespołach.
Oczywiście, jak tylko poczuję gwałtowną potrzebę napisania czegoś mocno bieżącego, spróbuje się, jak to mówią, „urwać z pracy” i coś tu wrzucę… no a poza tym, nie sądzę, żeby to wszystko potrwało dłużej niż, powiedzmy dziesięć dni, góra dwa tygodnie.
Proszę mnie jednak zrozumieć, i mi to wybaczyć. Na pewno całkiem nie zniknę.

Ponieważ, jak znam życie, pieniądze za to tłumaczenie to dopiero melodia przyszłości, bardzo proszę, jak zawsze, o bieżące wspieranie tego bloga. Choćby przez przychodzenie tu i czytanie tych tekstów. Jak ktoś ma zaległości, to nawet i tych już starszych. A jak się komuś któryś z nich spodoba tak, że uzna za stosowne się jakoś dorzucić, będę bardzo zobowiązany. A teraz wracam do Żołnierzy Wyklętych.

środa, 15 sierpnia 2012

Cały naród wspiera Józefa Bąka

Od kilku dni cała Polska żyje sprawą niejakiego Józefa Bąka, który – zupełnie niezależnie od skali problemu – tak się złożyło, jest synem Donalda Tuska, premiera rządu RP, i który – też zupełnie niezależnie od tego, że, jak to się złożyło, jest synem Premiera – wszedł w biznesowe relacje z pewnym bardzo podejrzanym towarzystwem. Gdyby ktoś, kto własnie znalazł się w Polsce zupełnie przypadkiem i nie miał bladego pojęcia, o jakim to szemranym towarzystwie jest mowa, powiem tylko że chodzi o interesy, za które w takich Stanach Zjednoczonych na przykład albo człowiek strzela sobie w łeb, albo z automatu idzie siedzieć na paręset lat do kozy. Historia zna odpowiednie przypadki. A więc, z jednej strony mamy cała kupę oszukanych na często bardzo ciężką gotówkę ludzi, a z drugiej owego Józefa Baka i jego kumpli. No a między jednymi a drugimi osobę Premiera, który, tym swoim tradycyjnie bardzo refleksyjnym tonem, kieruje do nas apel, byśmy się od niego i od jego rodziny odczepili.
W tej sytuacji, nie pozostaje mi nic innego jak opowiedzieć trzy historie – jak najbardziej autentyczne – dotyczące trzech osób, może nie tak wiekowo i biznesowo zaawansowanych jak wspomniany Józef Bąk, niemniej również próbujących się utrzymać na powierzchni zdarzeń.
Byłem niedawno w Warszawie na ślubie syna mojego kuzyna. Tak jak to się dzieje w przypadku ślubu, po nim jest wesele, a skoro wesele, to po weselu trzeba pójść gdzieś spać. Najczęściej do hotelu. Ponieważ jestem osobą ciekawą świata, uciąłem sobie pogawędkę z pewnym bardzo młodym człowiekiem, który w owym hotelu jest zatrudniony jako recepcjonista. Jest to otóż chłopak, który do Warszawy przyjechał z małej miejscowości w południowo-wschodniej Polsce, zaocznie studiuje tam administrację, a w ciągu tygodnia siedzi w tej recepcji. Kiedy przyjechałem do wspomnianego hotelu, była sobota i godzina 15.00. Już w trakcie wesela, a więc późno w nocy zobaczyłem, że on tam wciąż siedzi i nieco przysypia. Zapytałem więc, jak się układa jego czas pracy. Powiedział mi ów chłopak z małej miejscowości w południowo-wschodniej Polsce, studiujący zaocznie administrację w Warszawie, że on tam jest od ósmej rano, pracę kończy o 8.00 kolejnego ranka i bardzo jest zadowolony, bo następnym razem będzie musiał być na miejscu dopiero w poniedziałek o 16.00. Zadowolony, bo niekiedy jest tak, że on musi wracać do pracy o 16.00 tego samego dnia. Ile za tę pracę dostaje? 1300 zł. Jakieś umowy? Zwyczajnie. Śmieci. Ma jeszcze rodzeństwo. Brata i siostrę. Oni też się uczą i pracują. To tu to tam.
Oto bardzo zdolna, ambitna i chętna do pracy absolwentka biotechnologii. Po roku bezskutecznego wysyłania do wszystkich możliwych miejsc swojego CV, otrzymała propozycję udziału w miesięcznym treningu w pewnej renomowanej krakowskiej firmie zajmującej się badaniem DNA, z zapewnieniem ewentualnego zatrudnienia. Przez ten miesiąc zdobyła pewne doświadczenie i wydała kilkaset złotych na dojazdy. Mimo tego, że już po paru dniach okazało się, że sposób działania owej firmy polega na korzystaniu z pracy takich jak ona, za darmo, bez jakichkolwiek umów i socjalnych zabezpieczeń, z ewentualną obietnicą jakichś parusetzlotowych śmieci w przyszłości. Z tego co można zobaczyć dziś, żadnej propozycji nie będzie. Nie trzeba. Na biurku piętrzą się kolejne podania chętnych do treningu.
Wreszcie trzeci przypadek. Oto chłopak. Niezwykle inteligentny i zdolny, znający w stopniu zaawansowanym trzy języki, wciąż studiujący, udał się w te wakacje do Coventry. Znalazł pracę w magazynie w jakimś większym sklepie. Właściciel sklepu płaci mu siedem funtów za godzinę, oferuje pełne ubezpieczenie i obsługę socjalną. Już we wrześniu, jak się dowiaduje, przysługiwać mu będzie tygodniowy płatny urlop. Chłopak bardzo kocha Polskę. Bardzo tęskni i nie może się już doczekać aż wróci do domu i na studia na uniwersytecie. W zeszłym roku pracował jako bileter w kinie. Płacono mu pięć złotych za godzinę, co oznaczało, że kiedy na przykład w minione święta przedzierał te bilety przez 10 godzin, za tę pracę dostał równo 50 złotych. Oczywiście, wciąż nie posiada jakiegokolwiek konta w ZUS-ie. We wrześniu wraca do Polski i, jak mi mówi, czuje pewien niepokój.
Oglądałem dziś konferencję prasową premiera Donalda Tuska. Żeby nikt nie miał żadnych wątpliwości, pan premier już na samym początku oświadczył, że bardzo kocha swoje dziecko i jako ojciec nie pozwoli, by mu się stała jakakolwiek krzywda. A ja jestem pewien, że nie kłamie. Tu akurat nie kłamie.

Powyższy tekst opublikowałem wczoraj na swoim blogu w Salonie 24 i w odpowiedzi na niego otrzymałem komentarz od pewnego internauty zaczynający się od pytania: "To źle że pracują?", a dalej wyjaśniający nam, że młodzi ludzie bardzo lubią pracować na tak zwanych umowach śmieciowych, bo w ten sposób zarabiają więcej. I to jest własnie kapitalizm o który walczyliśmy. I tak dalej. Na to zgłosił się zaprzyjaźniony z nami Janek Mucha z Kanady z refleksją taką oto, że ileż to lat musi jeszcze upłynąć zanim oni się zorientują, że coś ich dusi. Swoją odpowiedź powtórzę tutaj: Nastąpi to w dniu, kiedy podobne kartki jak na oddziałach Amber Gold, z informacją, że punkt jest nieczynny do odwołania, pojawią się też w galeriach handlowych. A już niezależnie od wszystkiego, proszę wszystkich o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Bez tego, równie dobrze mogę się zwinąć. Na dobre. Dziękuję.

piątek, 13 stycznia 2012

O ulicznych grajkach raz jeszcze

Ponieważ świetnie zdaję sobie sprawę z tego, po co ten mój blog jest, i dlaczego niektórzy wciąż lubią tu przychodzić, jeśli piszę o sobie i swojej codziennej kondycji, robię to albo po to, by kolejne teksty przyozdobić jakimiś anegdotami, albo żeby te notki nie były aż tak bardzo publicystyczne. Poza tym, jak już kiedyś to tutaj podkreśliłem, to co ja piszę na tym blogu, jest swego rodzaju poezją konfesyjną, więc trudno się też spodziewać, by wątków osobistych nie było w ogóle. Natomiast, też jest tak, że ja bardzo bym nie chciał, żeby tu nagle zrobiła się taka atmosfera, że ja będę się skarżył na swoją marną sytuację, lub – przeciwnie – chwalił się swoimi sukcesami. To akurat najprawdopodobniej mało już kogo obchodzi. Dziś robię wyjątek.
Pisałem o tym niedawno, że jeszcze w listopadzie, w Salonie24, pewien nieprzyjazny nam bloger poświęcił mi całą notkę, kierując do mnie pretensje głównie o to, że ja tu „żebrzę”. On zresztą akurat był tu dość wstrzemięźliwy. Prawdziwa zabawa zaczęła się dopiero w komentarzach, i to dopiero w komentarzach pojawiły się prawdziwe rewelacje, i dopiero w komentarzach zobaczyłem, jak bardzo – na pewnym poziomie nienawiści – prosta plotka i zwykłe kłamstwo mogą nagle przyjąć pozę informacji. Z tego co ja tam o sobie przeczytałem, wynurza się obraz kogoś, kto kiedyś, przed laty, zaczął prowadzić bardzo poczytny blog, zebrał sporą grupę czytelników i sympatyków, i wszystko toczyło się bardzo miło, do czasu, gdy Onet nagrodził autora bloga tytułem politycznego blogera roku. W reakcji bowiem na tę nagrodę, bloger uznał, że jest tak wybitny, że już wyłącznie poświęcając się temu zajęciu, sięgnie najwyższych możliwych zaszczytów, rzucił pracę i zwrócił się do swoich fanów, by go zaczęli sponsorować. A nie wolno zapominać, że pracę miał naprawdę bardzo dobrą, bardzo dobrze płatną i dającą bardzo dużo wszelkiej satysfakcji. No i w tym momencie zaczął się jego upadek Teksty stały się znacznie gorsze, on sam stał się bardziej zgorzkniały i pełen jadu, w dodatku – ponieważ oczywiście nadęty pychą odszedł z Salonu24 i założył swój własny blog – stracił czytelników. W efekcie zostało tylko wspomniane żebranie.
Wprawdzie historia ta dla kogoś niezorientowanego brzmi bardzo atrakcyjnie, jednak można by było na nią machnąć ręką – zwłaszcza, że ci, do których być może tamten tekst był skierowany, doskonale wiedzą, jak było w rzeczywistości – gdyby nie pewien szczegół, który pojawił się we wspomnianych komentarzach. Otóż pewien internauta pisze, że nie ma takiej możliwości, by anglista z doświadczeniem nie miał pracy. Pracy bowiem, zarówno dla nauczycieli języka angielskiego, jak i tłumaczy – jest mnóstwo i nic nie wskazuje, żeby w tej dziedzinie miał się pojawić jakikolwiek kryzys. I w tym momencie pojawia się, moim zdaniem, bardzo poważny problem. Bo, jeśli założyć, że jest tak jak pisze ów człowiek – a niewykluczone, że, przynajmniej w Warszawie, sytuacja wygląda właśnie tak – można pomyśleć, że bloger Toyah istotnie „rżnie” swoich naiwnych czytelników równo i bezwzględnie. Niezależnie już od tego, w jaki sposób on doszedł do tego stanu, w którym się dziś znajduje. W tej sytuacji zmuszony jestem poinformować ponownie wszystkich ewentualnie zainteresowanych o tym, jak się rzeczy mają.
Przede wszystkim, tym którym przypominać trzeba, przypominam, że skutkiem prowadzenia tego bloga w takim kształcie, w jakim on jest znany, w pewnym momencie zostałem niemal całkowicie pozbawiony pracy. To jest fakt i on tu już nieraz był omawiany. Z powodu poglądów, jakie tu prezentuję, niemal całkowicie straciłem pracę. Ponieważ sytuacja zrobiła się dramatyczna, pomyślałem, że zwrócę się do czytelników o sponsorowanie tego bloga, tak jak się sponsoruje zdolnych ulicznych grajków, a tym samym o pomoc w utrzymaniu mojej rodziny. Moja prośba została solidarnie przyjęta.
A teraz coś, czego większość może nie wiedzieć, a co musi zostać powiedziane. Od czasu jak odebrano mi te kursy, zajmuję się nieustannym rozsyłaniem pod wszystkimi możliwymi adresami swojego CV, które – wedle wszelkich obiektywnych standardów jest zawodową historią dość wyjątkową, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Dziś już nie jestem w stanie powiedzieć, ile tych CV wysłałem, ale są to setki. Co najważniejsze, wysyłam je niemal wyłącznie w odpowiedzi na oferty, których jest mnóstwo. Każda z ofert brzmiała podobnie: „Potrzebny nauczyciel języka angielskiego”. Do dziś, nie stawiając żadnych warunków, otrzymałem tylko jedną odpowiedź i, dzięki temu kontaktowi, mam dziś kilka lekcji, głównie wczesnym rankiem (stąd zdarza mi się odpowiadać na komentarze około godziny 7 rano). I to jest wszystko. Ciągnie się również za mną jedna stara grupa, jednak już w marcu ten kurs się kończy. A więc zostają mi tylko te poranne lekcje. W dodatku, pani Toyahowa, również od tego roku, z firmy, w której jest zatrudniona, po raz pierwszy od wielu lat, nie dostała prawie żadnych lekcji – zaledwie jedną grupę w tygodniu. W związku z tym, zastanawia się nad zrezygnowaniem z działalności, bo ZUS jaki płaci co miesiąc, praktycznie równoważy przychody z tych lekcji. Zostanie jej więc szkoła, a jeśli ktoś wierzy, że szkoły płacą tak jak twierdzi Ministerstwo, niech wierzy. Tak jak we wszystko.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego ani ja ani ona nie mamy lekcji? Są dwie możliwości – obie dla nas fatalne. Przede wszystkim może chodzić o ten blog. Słyszałem z wielu źródeł, że obecnie nikt nikogo nie zatrudni, dopóki nie wklepie w googlu nazwiska i nie sprawdzi, kto zacz. Po wpisaniu nazwiska „Osiejuk” google natychmiast odsyła do tego bloga. Nawet moja córka – swoją drogą ciekawe, że ona ukończywszy biotechnologię, też nie jest w stanie znaleźć pracy – po wpisaniu swojego imienia i nazwiska otrzymuje tekst niejakiego Brody (gdyby ktoś nie wiedział – „nasz”). Dalej są już tylko dwie możliwości: albo się trafi na kogoś kto ten blog lubi, albo na takiego, kto go nie nawiedzi i życzy mu nagłej śmierci. I to wszystko, jak idzie o tę ewentualność.
Druga opcja jest taka, że my jesteśmy już starszymi ludźmi. Mam młodszych kolegów, którzy twierdzą, że pracy jest mnóstwo. Jest jednak taka możliwość, że kiedy właściciel firmy widzi, że pracy poszukuje ktoś, kto jest już po pięćdziesiątce, widzi przed sobą jakiegoś starszego, łysego nieudacznika z wąsem, lub jakąś starsza panią w berecie – to akurat musi być jeszcze elementem kryminogennym w przypadku nazwiska „Osiejuk” – i sprawa jest również zakończona. Rozmawiam z wieloma znajomymi na temat sytemu rekrutacji w różnych dziedzinach życia i wygląda na to, że teoria wyrażona pięknie w tytule „To nie jest kraj dla starych ludzi” bardzo dobrze się sprawdza w praktyce. Inwestujemy w ładne dziewczyny i w młodych, energicznych mężczyzn. Reszta zostaje skierowana w kosmos.
I to są dwie wyłączne możliwie przyczyny, dla których i ja i moja żona mamy tak ciężko, jak idzie o wykonywanie zawodu. Jeśli ktoś mi nie wierzy, mogę przysłać mailem zarówno nasze CV plus referencje.
Po co to wszystko piszę? Otóż pierwszy powód już wymieniłem. Coś musi zostać wyjaśnione, żeby kłamstwo się nie rozzuchwalało. Drugi powód jest już prozaiczny. Ci wszyscy, którzy tu przychodzą, zasługują na to, by wiedzieć. Jest jeszcze powód trzeci – on akurat w pewnym sensie jest dla mnie podstawowy – pomoc finansowa dla tego bloga praktycznie zamarła, książka niemal całkowicie przestała się sprzedawać, więc – sami rozumiecie – pomyślałem, że trochę ponarzekam. Mam nadzieję, że się nie gniewacie. Zwłaszcza że, wydaje mi się, że to wszystko co wyżej napisałem, to jest też zupełnie niezły felieton. Kto wie, czy ostatnio nie najlepszy.

Będę wdzięczny za wsparcie w każdej formie. Dziękuję tym wszystkim, którzy wciąż tu są. Oni wiedzą.

niedziela, 13 marca 2011

O władzy, która psuje

Nie wiem, czy ta moja przypadłość pozwoliła mi na życie spełnione, czy wręcz przeciwnie. Wprawdzie osobiście czuję się człowiekiem bardzo szczęśliwym, natomiast nie mogę mieć pewności, czy gdybym miał inny charakter, lub mój los potoczyłby się inaczej, miejsce w jakim dziś się znajduje nie było jaśniejsze i bardziej sympatyczne. I na przykład nie musiałbym prosić o wsparcie. Co mam na myśli, mówiąc o przypadłości? Otóż chodzi mi o to, że ja w sobie nie mam nic z lidera. Gdyby ktoś, w którymkolwiek momencie mojego życia ktoś mi zaproponował, żebym został kierownikiem, dyrektorem, naczelnikiem, czy jakimś prezesem, najpierw wpadłbym w panikę, a następnie powiedział, że jednak nie. I co najgorsze, nie ma takich pieniędzy, którymi można by mnie tu kupić. Nie ma takich pieniędzy, które by mogłyby kupić mój wstyd, w wypadku pierwszej kompromitacji.
A zatem, uczucie, jak to jest być szefem – pomijając niekiedy jakiś mały senny koszmar – jest mi całkowicie obce. Nawet u siebie w domu, choć akurat – przyznaję z dumą – jedyną osobą, której nasz pies słucha akurat jestem ja, to nie ja rządzę. Jest jednak coś jeszcze, co mnie niekiedy w duszy boli. Mam na myśli to, ze ja fizycznie, psychicznie, duchowo i serdecznie nie toleruję, jak ktoś mnie traktuje po dyrektorsku. Jeśli mogę na chwilę znów wrócić do życia rodzinnego, to powiem, że robi to notorycznie moja żona, i to jest maksimum tego, co potrafię zaakceptować. Drugiej żony nie jestem już w stanie zdzierżyć. Nie jestem w stanie tolerować jednego pojedynczego zachowania, gdzie jestem traktowany w sposób protekcjonalny, czy demonstracyjnie lekceważący. Ja zwyczajnie już w pierwszej sekundzie tracę cierpliwość i ogarnia mnie tu czysta, żywa desperacja, kiedy ktoś pokazuje mi moje miejsce i kiedy robi to nie ktoś ode mnie mądrzejszy, bardziej zasłużony, lub po prostu lepszy, lecz ktoś, kogo jedyna przewaga nade mną sprowadza się do tego, że akurat wyświadcza mi jakąś przysługę, lub że ja akurat od niego coś chcę. Jeśli coś takiego się dzieje, ja oczywiście walczę z sobą jak mogę, choćby dlatego, że wiem, iż jest to moja swego rodzaju skaza. Walczę z tym niekiedy zadziwiająco długo, ale wiem przy tym, że jeśli ten ktoś nie przestanie, to wszystko skończy się tak, że ja mu powiem, żeby spieprzał. I to nawet za cenę spowodowanych tym gestem zmartwień.
Opowiadał mi wczoraj pewien mój znajomy historię o jakimś swoim z kolei znajomym, któremu do pracy dali nowego dyrektora – podobno nie dość, że kompletnego idiotę, to jeszcze kogoś, z kim naprawdę było trudno wytrzymać. Znajomy ów jednak jakoś wytrzymywał, znosił jego obecność i nawet zachowania, cierpiał jak nie wiem, aż któregoś dnia dyrektor ów zaprosił znajomego do siebie do gabinetu, poprosił by usiadł, a później jakimś wyjątkowo irytującym tonem zapytał go: „No i co, panie kolego, niech pan powie, co pan sobie o mnie myśli?” Ton musiał być na tyle trudny do zniesienia, że znajomy mojego znajomego – świetnie rozumiejąc oczywiście konsekwencje swojego kroku – powiedział: „Myślę, ze jest pan skończonym ciulem”. Dosłownie tak. No i oczywiście na drugi dzień stracił pracę. Oczywiście.
I to jest właśnie to, co mam na myśli, mówiąc o tym, że ja bardzo źle znoszę konieczność pokornego powstrzymywania się od reakcji na złe traktowanie. Tyle jednak na razie o mnie. Pora na samo traktowanie. I o dyrektorów. Nie wiem, czy czytelnicy tego bloga, a jeśli tak, to czy w dużej liczbie, znają ze swojego życia sytuację, kiedy to nasz dobry znajomy, lub wręcz kolega, czy kumpel, zostaje szefem, i to w dodatku naszym. Mnie to coś przytrafiło się raz w życiu, ale też zdarzyło się to pani Toyahowej, pewnemu mojemu kuzynowi, i dość wielu bliższym i dalszym znajomym. Otóż oni wszyscy w pełnej rozciągłości potwierdzają moje na tym polu doświadczenia. A są one takie, że ten nasz kumpel, czy znajomy, w momencie jak zostaje naszym szefem, natychmiast staje się pierwszej wody sukinsynem i idiotą.
Oczywiście ja zdaję sobie sprawę – i mam nadzieję, że i ci, co te słowa czytają, również – że zarówno ów „sukinsyn” jak i „idiota” nie odnoszą się bezpośrednio i dosłownie do osoby tego kolegi-dyrektora, ale do samego sposobu w jaki my na niego patrzymy. Jest bowiem tak, że on, zostając tym dyrektorem, zaledwie po paru tygodniach zaczyna zachowywać się w sposób, który dla nas jest zachowaniem sukinsyna i idioty. On w normalnym życiu może i jest dalej taki sam jak był zawsze, natomiast w tym jego dyrektorowaniu jest coś, co powoduje, że nagle on w sobie kumuluje wszystko co w człowieku najgorsze. I zaczynamy go nienawidzić.
Ktoś powie – zwłaszcza pewnie ktoś, kto właśnie został dyrektorem – że wina leży po naszej stronie. Że nam się wydaje, że to jest nadal nasz kumpel, podczas gdy on ma już większą odpowiedzialność, więcej obowiązków, mniej dla nas czasu, no i przede wszystkim wystarczająco dużo zmartwień, by niekiedy może i nawet być zmęczony, a przez to trochę bardziej nerwowy. Otóż nie. To wszystko oczywiście jak najbardziej się dzieje, ale mi akurat nie o to chodzi, że on już nie chce być naszym kumplem. Ani o to, że my bardzo chcemy. Kiedy mówię, że on się staje nagle zwykłym sukinsynem, to mam na myśli sytuację, że on już właściwie po paru tygodniach swojego szefowania, wpada w taki stan, który mu każe – i to każe niemal zawsze – w każdej sprawie, z jaką do niego przychodzimy, mówić nam coś w stylu: „Proszę cię, stary, nie zawracaj mi teraz głowy”. A i to tylko w wersji soft. Bo tych odzywek jest znacznie więcej, i mógłbym je tu wyliczać. „Ile razy ci mówiłem, żebyś z takimi sprawami do mnie nie przychodził?” Albo: „Czy ja, kurwa, mam za was wszystko robić?” Albo: „Proszę cię, stary, przynajmniej dziś mnie nie wkurwiaj”.
Co to jest za cholera? Czy może gdzieś tam w tych dyrektorskich rejonach, oni mają jaką specjalną komórkę, gdzie każdy z nich od razu musi się zgłosić po odbiór kompilacji tego typu odzywek, z zaleceniem nauczenia się ich wszystkich na pamięć w ciągu najbliższych dwóch tygodni? Nie wiem, natomiast faktem jest, że większość z nich działa tu jak zaprogramowani, nakręceni i wprawieni w ruch. Faktem jest też to – i tu wracam do swojej osobistej sytuacji – że ja w całym swoim życiu nie posiadłem odporności na tego rodzaju rytuał. I być może znalazłbym w sobie jakiś mechanizm, który by mnie tu jakoś chronił, gdyby nie jeszcze coś, co sprawia, że dla mnie przynajmniej sprawa staje się całkowicie beznadziejna. Chodzi mi o to, że przy tym wszystkim, co opisałem wyżej, dochodzi do jeszcze czegoś, co przy moich, wspomnianych na początku, kompleksach, jest dla mnie autentycznym piekłem. Jest mianowicie też u świeżoupieczonych dyrektorów coś takiego, co nie pozwala im słuchać, co się do nich mówi. Oni – choćby wcześniej byli najinteligentniejszymi i najbardziej wrażliwymi ludźmi – z dnia na dzień tracą całkowicie umiejętność słuchania i rozumienia.
Mieliśmy przyjść za dwie godziny. Przychodzimy po tych dwóch godzinach, nasz kolega-szef patrzy na nas nieprzytomnym wzrokiem i pyta: „Co znowu?” Mówimy mu, że własnie minęły dwie godziny, a on rozkłada demonstracyjnie bezradnie ręce i jęczy: „Dwie godziny to 120 minut, stary, a nie 15”. I dodaje: „Mnie tu płacą za bycie dyrektorem, a nie niańką dla dzieci, które nie znają się na zegarku”. Mówimy mu cierpliwie raz jeszcze: „O ósmej mówiłeś, żeby przyjść o dziesiątej, jest po dziesiątej, to przychodzę”. Nasz szef na to wbija w nas tępy wzrok i mówi: „Czy ty myślisz, ze ja może jestem idiotą? A może byś tak trochę popracował, zamiast się snuć po korytarzach i kombinować, co by tu zjeść?” Więc my z kolei patrzymy na niego, i w naszej głowie krąży już tylko jedna myśl. Żeby powiedzieć mu, że jest durniem, że mamy go dość i że niech spieprza. Następnie wyjść i wrócić za chwile z wymówieniem. No i któregoś dnia to robimy. To znaczy nie wszyscy. Większość się męczy do emerytury. Ja owszem.
To znaczy nie wychodzę, bo nie bardzo mam okazję. Zdarzyło mi się to dwa razy i wystarczy. Natomiast, skoro już wspominam wciąż o swoim życiu, to powiem jeszcze, że ono tak się potoczyło, że wprawdzie nigdy nie byłem kierownikiem, ale też właściwie nigdy – pomijając około dziesięciu lat pracy w szkole – nie miałem szefa. Tak jakoś układało mi się życie, że zawsze starałem się być na swoim i zawsze to sobie bardzo ceniłem. Przy okazji jednak, w miarę upływu lat, stawałem się coraz bardziej radykalny jeśli idzie o mój stosunek do opisanych wyżej rytuałów. Bo, trzeba nam wiedzieć, to coś nie dzieje się tylko na płaszczyźnie biurowej, czy gabinetowej. Nie jest wcale tak, że człowiek narażony jest na impertynencje ze strony tylko swoich bezpośrednich szefów. To się dzieje przez całe życie wszędzie. Niedawno zaszedłem do sklepu Saturn i postanowiłem sobie kupić taki czteropłytowy box Milesa Davisa z orkiestrą Gila Evansa. Podszedłem do chłopaka, który tam obsługiwał i poprosiłem go, żeby mi otworzył to pudełko, żebym mógł zobaczyć jak to wygląda. On bez słowa odlepił tę folię, dał mi pudełko, ja je otworzyłem i zauważyłem, ze te dyski są tam umieszczone w jakiś bardzo dziwny, nieznany mi wcześniej sposób. Zapytałem więc chłopca, czy nie wie, jak się te płyty wyjmuje. On wziął to do ręki i zaczął się męczyć. W końcu wyjął jedną z nich, wsadził z powrotem, znów wyjął, wsadził z powrotem, dał mi to pudełko i rzucił: „Musi pan uważać”. Więc pytam go: „Trochę się pan męczył. Myśli pan, że ja sobie poradzę” A on mi na to: „Tego nie mogę wiedzieć. Ja pana nie znam. Nie wiem, co pan umie, a co nie”.
Nie powiem, co mu powiedziałem, bo to nie ma większego znaczenia. Ale dziś tę historię opowiadam, bo to jest właśnie to. To jest stan, jaki osiąga człowiek, kiedy znajdzie się w sytuacji, że ktoś coś od niego chce, a on sobie z tego świetnie zdaje sprawę. Oczywiście, to dziecko w Saturnie to jakiś wół, którego los skierował na ten odcinek i który pewnie już tam zostanie do końca swoich dni. Podobnie jak te dziewczyny w warszawskim McDonaldach, czy dyżurny na pogotowiu w Łodzi, czy asystenci na Uniwersytecie Śląskim. Prawdziwi szefowie, to są ludzie poważni i z dorobkiem. Mechanizm jest jednak wciąż ten sam. I ja go nie toleruję. I to jest między innymi powód, dla którego moje teksty będą dostępne już tylko tu, na tym blogu. Gdzie jeśli z kimś się zepnę – a zdarzy się to pewnie nie raz i bardzo brutalnie – to na dokładnie identycznych zasadach i warunkach. Demokratycznie. Gdzie ja mogę nie pisać, a ten ktoś może nie czytać. I tak jest dobrze.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...