Pokazywanie postów oznaczonych etykietą targi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą targi. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 9 grudnia 2019

Czy Wrocław zagłosuje na Szymona Hołownię?


     Zakończył się tegoroczny sezon targowy i wypada mi go jakoś podsumować, z punktu widzenia, który dają mi te ostatnie cztery książki, jakie się jeszcze szczęśliwie nie sprzedały. Piszę „szczęśliwie”, bo wprawdzie zupełnie naturalnie chodzi o to, by się sprzedały, z drugiej jednak mam pełną świadomość, że kiedy z nich już zostanie tylko stale dodrukowywany „Listonosz”, to ja już raczej nie będę miał czego na jakichkolwiek targach szukać. A zatem siedziałem w tym Wrocławiu przez bity weekend i muszę powiedzieć, że, pomijając dawno już przez nas odpuszczone targi na Stadionie Narodowym, tak fatalnej publiczności nie znam. Dotychczas sądziłem, że gorzej niż Kraków i Katowice, rynek nas nie potraktuje, jednak wygląda na to, że, owszem, Wrocław, wchodzi na podium.
      W czym rzecz? Otóż to jest chyba jedyne miejsce z dotychczas przeze mnie odwiedzonych, gdzie ludzie przychodzą z bardzo ściśle określonym planem i nie ma ludzkiej siły, która by ich z tego planu mogła wybić. Oni, owszem, chętnie się zatrzymują przy stoisku, chętnie rozmawiają – i to niekiedy naprawdę bardzo długo – wyrażają swoje najwyższe zainteresowanie książką, a następnie mówią „dziękuję” i odchodzą. Powiem szczerze, że to jest sytuacja nieco podobna do tej opisanej przez Boba Greene’a, kiedy ten, podczas wyprawy po sklepach ze słynną kiedyś przez chwilę hollywoodzką gwiazdką Kristy McNichol, zaszedł do wielkiego sklepu z butami, ona się od wejścia rozejrzała dookoła, powiedziała: „Nope” i wyszła. Kiedy Greene zapytał ją: „What didn’t you see?”, ona odpowiedziała: „I didn’t see quality shoes”. I to było mniej więcej to, z czym ja i Coryllus mieliśmy do czynienia, jak to on pięknie określa, „od skowronka do żaby”. Ludzie przychodzili, brali książkę do ręki, albo on, albo ja wypruwaliśmy z siebie żyły, żeby opowiedzieć o tym, co tam jest w środku, a oni zwyczajnie „nie zauważyli tematu wysokiej jakości”. I daję słowo, że nie chodziło tylko o nasze książki. W ofercie Kliniki Języka były znakomite eseje wybitnego psychiatry, prof. Łukasza Święcickiego, napisane bardzo przystępnie i z niezwykłym humorem, a jednocześnie – jeśli uwzględnić pozycję Autora – na najwyższym poziomie profesjonalizmu, a ja już nie pamiętam, ile razy odwiedzający stoisko, brali tę książkę do ręki, przeglądali ją, Gabriel im, tak ładnie jak tylko on potrafi, opowiadał o tym, czemu ta książka jest absolutnym hitem... i ja wiem, ile osób ją kupiło? Trzy? Może cztery?
      Powiem coś jeszcze. Otóż w pewnym momencie pojawił się przy nas ktoś, kto nawet znał nazwę wydawnictwa i był tą ofertą zainteresowany na tyle poważnie, że spędził tam, zawracając nam głowę, jakieś trzy godziny. Opowiedział mi, że ma dwoje dzieci, które uczy w systemie domowym, również języka angielskiego, a więc opowiedziałem mu o moim „Listonoszu”, objaśniłem mu chyba każdą część tego, co tam jest, wykazałem, że im się ta książka z całą pewnością przyda, a on ostatecznie mnie poinformował, że akurat się skupia na uczeniu swoich dzieci amerykańskiej wymowy i nie chce ich rozpraszać gramatyką. Ostatecznie kupił dwa komiksy i obiecał, że za rok znów przyjdzie.
       Ale jest jeszcze coś. Otóż choćby w porównaniu z Warszawą, we Wrocławiu ludzie odwiedzali te targi wyłącznie po to, by kupić dwie może trzy książki, a poza tym sobie pospacerować i pogadać ze sprzedawcami. Jedyna osoba, na którą zwróciłem uwagę to pewien starszy pan, który niósł wielkie pudło z napisem „Remigiusz Mróz dzieła wszystkie. Niska cena”, czy jakoś tak. Tam widok kogoś, kto by, jak tydzień temu w Arkadach Kubickiego, wychodził z targów niosąc całe wielkie torby wypełnione książkami, musiałby wywołać powszechną panikę.
      No więc, raczej porażka. Gdyby nie tych kilkanaście osób – co warto zauważyć, i tak znacznie mniej niż w Warszawie – którzy w ogóle wiedzieli, kim jesteśmy, byłoby znacznie, znacznie gorzej. No ale jakoś tam z przysłowiową tarczą z tych targów wyszliśmy i wciąż wydarzenie sprzed lat ze wspomnianego Stadionu Narodowego, kiedy to po pokryciu kosztów za stoisko, Gabriel zarobił jakieś trzysta złotych, a ja nic, pozostaje do dziś niepobite. Z informacji jakie do nas dotarły na zakończenie, od targów wrocławskich lepszy wynik sprzedażowy osiągnęły tegoroczne targi w Katowicach, a to jest już news. Wygląda na to zatem, że w przyszłym roku przyjdzie się nam z Katowicami pogodzić. No ale zobaczymy.
      Na koniec, wciąż to samo pytanie, czemu tak? Nie mam pojęcia, ale chodzą mi po głowie pewne myśli, myśli, przyznaję dość niebezpieczne, jednak biorę pod uwagę taką możliwość, że warto ich nie lekceważyć. A wszystko zaczęło się od tego, że kiedy jeszcze rano w sobotę, gdy wysiadłem z pociągu i spod dworca postanowiłem poprosić taksówkę do Hali Ludowej, taksówkarz – jak najbardziej korporacyjny – powiedział, że owszem, on mnie może tam zawieść, ale za trzy dychy bez taksometru. Przepraszam bardzo, ale czegoś takiego nie doświadczyłem od PRL-u.     
      Druga rzecz jaka zrobiła na mnie wrażenie, to Msza Święta w kościele Św. Boromeusza, gdzie kościół był właściwie pełny, tyle że, rozglądając się na tyle na ile mi wypadało, nie mogłem nie zanotować, że jakieś 99 procent wiernych to byli ludzie jeszcze starsi ode mnie, a ksiądz – skądinąd całkiem sympatyczny – całe kazanie poświęcił napominaniu ich, że jeśli nie będą wystarczająco pobożni, to może się okazać, że nie zostaną zbawieni. Po tej też właśnie Mszy ów ksiądz, a za nim pewien starający się mówić po polsku brytyjski kaznodzieja, zaapelowali – jak rozumiem już po raz kolejny – o to, by parafianie zechcieli jednak przyjąć do siebie dzieci z zagranicy, które tuż przed Świętami przyjeżdżają do Wrocławia w ramach jakiejś pielgrzymki, będą mieli ze sobą karimaty i śpiwory i chodzi im tylko o dach nad głową i może śniadanie. Dzień ich przyjazdu zbliża się wielkimi krokami, a tymczasem, wedle słów księży, brakuje jeszcze miejsc dla siedmiu tysięcy dzieci. Jeszcze siedem tysięcy wrocławskich parafian nie uznało za stosowne zgodzić się przyjąć u siebie owych pobożnych dzieci ze świata
       No i rzecz ostatnia. Otóż, czego nigdy wcześniej nie zauważyłem nigdzie, ruch na targach w niedzielę był znacznie większy niż w sobotę. Podobnie zresztą sprzedaż. Znacznie większa. Bardzo zbliżona do Warszawy. Gdziekolwiek dotychczas byłem, niedziela była, jak to mawia śp. biskup Herbert Bednorz „Boża i nasza”. No ale tym razem wrocławianie się spisali. Tego się nie spodziewałem. W sobotę obawiałem się, że nie zwróci mi się nawet ten przyjazd, a niedziela mi tę sobotę wynagrodziła w pełni.
        A więc Wrocław. Coś jest jednak nie tak z tym miastem. Jeśli wolno mi coś zasugerować, dobrze by było, gdyby oni się jednak nieco ogarnęli, bo jeśli to nie nastąpi, cała Polska, zamiast się śmiać z Warszawy, będzie się śmiała z nich.


    
     

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Co tam panie nowego w książkach?


      Kolejna notka, do jakiej zdążyliśmy się tu przyzwyczaić, będzie, mam nadzieję, jutro, dziś natomiast chciałbym poinformować, że warszawskie targi mamy za sobą, no i przy tej okazji podzielić się paroma dość ciekawymi refleksjami. Otóż przede wszystkim, to co na mnie zrobiło wrażenie pierwsze i największe, to to, że chyba nigdy wcześniej – przynajmniej gdy chodzi o sobotę i niedzielę – tak wielu obcych ludzi nie zatrzymywało sie przy naszym stoisku i tak wielu nie kupowało naszych książek, nie mając wcześniej pojęcia o ich istnieniu. A to by świadczyć musiało o tym, że to co od wielu już lat dzieje się na rynku książki – dziś o tym na swoim blogu pisze Coryllus – zaczyna czytelnikom wychodzić uszami i wreszcie zaczyna się pojawiać zjawisko, dotychczas bardzo widoczne na rynku muzycznym – ludzie pragną czegoś innego. Sobota i niedziela – a to są z reguły dni, kiedy spotykam się z czytelnikami – to jest oczywiście czas bardziej obfity, nie przypominam sobie jednak, by wcześniej zdarzyło mi się sprzedać aż tyle książek osobom zupełnie mi nieznanym. Oni podchodzili, zatrzymywali się, patrzyli na tę naszą ledwie trzymającą się na tym malutkim stoliku ofertę, zadawali pytania, no i kupowali. Ale byli też, co ciekawe, i tacy, którzy, kiedy im zaczynałem opowiadać o tym, kim jesteśmy i o czym piszemy, kiwali głowami i informowali mnie, że oni to dobrze wiedzą i własnie dlatego przyszli.
       W tym roku moja osobista sytuacja była o tyle trudna, że z tych początkowo dziewięciu książek, które wydałem w Klinice Języka, zostały już tylko cztery, siłą rzeczy więc sprzedaż była nadzwyczaj ograniczona. A mimo to końcowy wynik miałem o wiele bardziej udany, niż przed rokiem, by już nie wspominać o wiosennych targach katolickich. No ale jest jeszcze coś. Otóż przez cały czas pojawiali się czytelnicy, którzy pytali o sprzedane już „39 wypraw na dziewiąty krąg” i było ich tylu, że Gabriel zmuszony był obiecać, że po Nowym Roku zamówi dodruk. Co być może jeszcze bardziej ciekawe, jeden z czytelników był tak zawiedziony, że postanowiłem mu znaleźć tę książkę na Allegro, obiecując, że tam ona pewnie będzie i to nawet tańsza, a tymczasem okazało się, że owszem, była, tyle że w cenie 96 zł. I to zrobiło na mnie kolejne wrażenie, szczególnie w odniesieniu do niedawno przeze mnie znalezionej w sklepie „Stokrotka” słynnej książki  o życiu rodziny Terlikowskich, za sześć złotych z groszami.
       No i na koniec jeszcze coś. Otóż nasz kolega Michał, który prowadzi bardzo piękną księgarnię w Warszawie pod nazwą „Foto Mag”, wyszperał gdzieś dwa ostatnie egzemplarze „39 wypraw” oraz pięć zupełnie już zapomnianego zbioru felietonów „O siedmiokilogramowym liściu”, przyniósł je na ten nasz stolik, a ja nawet się nie zorientowałem, kiedy i jeden i drugi tytuł zostały kupione. 
      Powtarzam więc, wygląda na to, że coś się zmienia i niewykluczone, że w efekcie tej zmiany ten dziś tak nieduży stolik będzie trzeba zdecydowanie powiększyć. I to jest z mojego punktu widzenia wiadomość znakomita.




wtorek, 9 kwietnia 2019

Listonoszem w skroń, czyli o szkodliwości niepalenia



       Mimo że, prawdę powiedziawszy, nie ma za bardzo o czym gadać, wypada mi choć parę słów powiedzieć na temat Targów Wydawców Katolickich, które jak co roku przeleciały przez Arkady Kubickiego w Warszawie. Tak naprawdę, one akurat – pomijając doskonałe wręcz do tego celu miejsce – nigdy nie były moimi ulubionymi, jednak przyznać muszę, że tegoroczne akurat należały do najgorszych w ogóle i były niemal tak fatalne, jak pamiętne targi na Stadionie Narodowym, po których ostatecznie postanowiłem do Warszawy w maju już nie przyjeżdżać. A wydawało się, że gorzej już było. Otóż w roku 2016, kiedy to organizacja owych katolickich targów zbiegła się z pierwszymi prawdziwie wolnymi obchodami rocznicy Katastrofy Smoleńskiej i wszyscy ci, na których czekaliśmy z naszymi książkami poszli świętować wolność, doszliśmy do wniosku, że to już koniec, że kiedy wreszcie udało nam się przepędzić tę bandę zdrajców i wszystko zaczyna powoli normalnieć, nic tu już po nas. No ale okazało się, że to tylko złudzenie. Rok 2017 był znów dobry, potem były targi jesienne, dobre zawsze i niezmiennie, no i oto w miniony weekend po raz pierwszy zobaczyłem, jak wyglądają Arkady Kubickiego bez czytelników.
      Owszem, nie jest tak, że tam było zupełnie pusto, albo że my sami nie mieliśmy co robić z czasem. Aż tak źle nie było i raczej nie będzie, niemniej jednak było słabo. Żeby zobrazować sytuację, powiem tylko, że przez te dwa dni zarobiłem tyle samo co jesienią na Targach Historycznych, tyle że wtedy jeszcze moją ostatnią książką były listy od Zyty i to wtedy dopiero Gabriel zaproponował mi, bym przygotował coś na wiosnę. Obawiam się więc, że gdyby nie moja nowa książka, nie zwróciłaby mi się nawet podróż do Warszawy.
      Czemu tak? Nie mam pojęcia. Z tego zresztą, co czytam u Gabriela, on też nie bardzo wie, w czym rzecz. Mógłbym pomyśleć, że to jest coś nie tak z nami, jednak to nie to. Księgarnia pracuje pełną parą i wygląda na to, że, jak zwykle, cena wydania książki zwróci się już na dniach. A trzeba wszystkim wiedzieć, że my nie dostajemy dotacji. Koszta druku pokrywamy solidarnie i ja i Gabriel. A więc musi być jakiś problem z samymi Targami i ich organizatorami. Jaki? Znowu muszę powiedzieć, że nie wiem. Ja wiem, co mi się tam nie podoba, ale czy to samo myślą ludzie, którzy w tym roku się nie pojawili? Może tak, a może chodzi o coś innego. Na miejscu organizatorów jednak puknąłbym się w czoło, zaryzykował podejrzenie, że może nie zaszkodziłoby przeformułować definicję „książki katolickiej”, zbadać jeszcze raz rynek i stworzyć system nie tylko sprzedaży, ale również promocji. Właśnie tak: promocji. Nie jestem bowiem pewien, czy oni długo pociągną albo na jakichś niewydarzonych niby-religijnych sensacjach, lub na handlu opasłymi albumami, które, jeśli ktoś kupuje, to tylko z myślą o prezencie, który będzie duży i kolorowy, a na który trudno nawet znaleźć miejsce na półce. Jeśli już ma istnieć coś takiego jak „książka katolicka”, to za nią musi stać coś, co przynajmniej ma pozory misji.
      Póki co jednak, jak mówię, jest słabo i choć mam nadzieję, że ktoś się tam jednak obudzi, to boję się, że szansę na to są niewielkie. Zwłaszcza gdy scena naprawdę niewielka i zrobiona wyjątkowo „niemistrzowsko”.
     W tej sytuacji poplotkuję troszeczkę, ale najpierw wprowadzenie. Otóż, jak wiemy, ostatnio troszkę dyskutujemy na temat moralnego wymiaru palenia złych książek. Osobiście uważam, że palenie czegokolwiek, poza ogniskiem na grilla, oraz niekiedy śmieci, jest bez sensu, natomiast nie widzę najmniejszego powodu, by z wszystkich śmieci, jakie się wokół nas nazbierają, złe książki miały podlegać jakiejś szczególnej ochronie. Gdy chodzi o mnie, to gdybym tylko lubił się bawić ogniem, to takiego Harrego Pottera, czy którą bądź powieść Kuczoka, czy Mroza, spaliłbym bez mrugnięcia okiem. A niby, czemu nie? Starą gazetę wolno, a Kuczoka nie? Bądźmy poważni.
      Książek jednak nie palę i o ile sobie przypominam, nigdy nie paliłem. Jeśli wpadnę w nastrój to, owszem, wyrzucam do kosza i to tyle. Tu przypominam sobie bardzo zabawną historię jeszcze z PRL-u, kiedy to spędzałem czas u mojego drogiego kumpla Piotra Prońki, który wówczas jeszcze mieszkał wysoko w bloku tu w Katowicach i nagle zauważyłem, że na półce z książkami stoi książka Kosidowskiego „Opowieści biblijne”. Zapytałem go więc: „Piotr. A co u was robi Kosidowski?”. Piotr spojrzał na Kosidowskiego surowo, potem jeszcze surowiej na swoją śliczną żonę Maję i zapytał: „Majeczko, czy ty wiesz, że u nas w domu nie ma miejsca dla Kosidowskiego?” i jednym zdecydowanym ruchem wyrzucił go z 10, a może 12 piętra przez okno.
      Przypomniałem sobie tę historię w niedzielę w Arkadach, kiedy to nagle na naszym stoisku pojawiła się sama i we własnej osobie pani Macierewiczowa, jak gdyby nigdy nic wzięła do ręki moją książkę o angielskim listonoszu i zaczęła ją przeglądać. Następnie mnie zagadnęła o język angielski i zaczęliśmy rozmawiać. Rozmowa była dość długa, bardzo wnikliwa i oczywiście nadzwyczaj uprzejma. Ani ona nie powiedziała kim jest, ani ja nie zasugerowałem jednym choćby słowem, że, owszem, wiem, no i w końcu ona książkę kupiła, pozdrowiła nas grzecznie, my pozdrowiliśmy ją, i sobie poszła.
       A ja sobie myślę, że to dopiero będzie figiel, jak ona przyniesie tę książkę do domu, pokaże panu Antoniemu, a on, jakimś cudem, okaże się mieć świadomość, cóż to takiego ona na ich dom sprowadziła. I wtedy weźmie tę moją książkę do ręki, zapyta: „Haniu! Czy ty wiesz, co to jest?”, a następnie wyrzuci Listonosza przez otwarte okno. A ja już tylko się modlę, żeby on kogoś nie trafił nim w skroń, bo będzie afera na całą Polskę. Ja ciągle oczywiście zaledwie skromnie teoretyzuję, jednak na wszelki wypadek zachęcam do palenia. Może być w kominku.


Gdyby ktoś życzył sobie kupić nabyć moją najnowszą książkę, mój adres k.osiejuk@gmail.com.
Panią, której na zakończenie targów zabrakło pieniędzy i wzięła książkę obiecując, że zapłaci przelewem, proszę o pamięć. 












wtorek, 4 grudnia 2018

O rozpoznawalności i wypranych budżetach


       Pisał o tym już wczoraj w Szkole Nawigatorów w swoim podsumowaniu zakończonych właśnie warszawskich targów książki Coryllus, więc ja może pozwolę sobie na drobne uzupełnienie. Otóż podczas gdy faktycznie jest tak, że, jak się zdaje, dzisiejszy rynek książki kręci się głównie wokół takich tytułów, jak wspomniane „Seks, sztuka i alkohol” niejakiego Andrzeja Klima, czy „Najpiękniejsze prostytutki średniowiecznej Francji”, „Najpiękniejsze morderczynie w Anglii Henryka VIII”, „Najprzystojniejsi skrytobójcy carskiej Rosji” „Najinteligentniejsi oprawcy stalinowskich więzień”. Ze względu na to, że wciąż mieliśmy jakieś swoje zajęcia, nie było zbyt wiele okazji, by zaglądać na sąsiednie stoiska, a już zwłaszcza snuć się tam z myślą o tych bardziej od nas oddalonych, więc nie wiem, jak się sytuacja przedstawiała statystycznie, ale faktem jest, że niemal każde stoisko, które osobiście odwiedziłem, posiadało tego typu literaturę.
      Było tam jednak coś jeszcze, moim zdaniem równie niepotrzebnego, by nie powiedzieć bezużytecznego, a mianowicie cała kupa książek, niezmiennie grubych i wydanych niezmiennie w pięknej, twardej oprawie, gdzie całą okładkę wypełniała twarz autora, a tytuł był równie nieciekawy, co owej twarzy nazwisko. A zatem mieliśmy tuż obok nas książkę Macieja Wierzyńskiego „Trzy połówki życia”, Anny Seniuk „Nietypowa baba jestem”, Anny Seniuk „Warto mimo wszystko”, Adama Bonieckiego pod tytułem „Boniecki”, Radosława Sikorskiego „Polska może być lepsza”, Danuty Stenki „Filtrujac z życiem”, czy tuż obok nas książkę napisaną przez Adama Rotfelda, a zatytułowaną „W poszukiwaniu strategii”. Były też pozycje podobne, a więc opowiadające o kimś znanym, choć napisane przez kogoś nieznanego, jak Mileny Kindziuk „Jerzy Popiełuszko - biografia”, lub odwrotnie, napisane przez kogoś znanego, za to o kimś kompletnie nieznanym, jak Wojciecha Manna „Artysta - opowieść o moim ojcu”.
       Co różni te wszystkie pozycje, każdy z nas może sobie sam dopowiedzieć, ja bym natomiast chciał zwrócić uwagę na to, co je łączy. One z całą pewnością nie zostały wydane, by je ktokolwiek kupił. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że za decyzją kolejnych wydawnictw decydujących się na tego typu towar stoi wyłącznie coś, co już jakiś czas temu nazwaliśmy przewalaniem budżetu. Moim zdaniem, nie ma bowiem takiej możliwości, by ktokolwiek ryzykował własne pieniądze, by wydać drukiem w najdroższym formacie coś co się nazywa „W poszukiwaniu strategii” i zostało napisane przez jakiegoś Rotfelda, którego zdjęcie w dodatku stanowi jedyny element okładki. Nie ma też szansy na to, że ktoś zechce kupić książkę Manna o jego ojcu, o którym wiadomo tylko tyle, że był podobno artystą. Mało tego, oni by tego nie sprzedali nawet gdyby Rotfeld napisał książkę o strategii odnośnie kupowania seksu za pomocą alkoholu w dawnym PRL-u, a ojciec Wojciecha Manna w latach 60-tych artystycznie fotografował gołe baby.
     Wszystko to wiec oczywiście było nadzwyczaj słabe, ale najsłabsze zachowałem na koniec. Otóż niemal naprzeciwko nas siedział z zamiarem rozdawania autografów znany jeszcze niektórym z nas Jacek Snopkiewicz, jako autor książki, wydanej w roku 1993 i zatytułowanej „Teczki, czyli widma bezpieki - czarny scenariusz czerwcowego przewrotu”, na okładce której po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć słynne „oczy Macierewicza”. Od tego czasu upłynęło już tyle lat, że ja bym osobiście dzisiejszego Snopkiewicza wziął za jakiegoś staruszka, który zmęczony życiem przysiadł przy jednym ze stoisk, żeby spokojnie wykorkować, gdyby przed nim nie stała kartka z napisem „Jacek Snopkiewicz”, a obok niego nie leżała książka z tym samym nazwiskiem i tytułem „Bezpieka. Zbrodnia i kara?”, jak się zdążyłem zorientować, o nieukaranych zbrodniarzach okresu stalinizmu. Siedział więc ten Snopiewicz, siedział i siedział, kompletnie samotny, bezrobotny, rozpoznany, jak się zdaje, tylko przez mnie, a potem wstał i sobie poszedł diabli wiedzą gdzie.
      Ktoś teraz być może powie, że niepotrzebnie i głupio się wymądrzam, bo i ja i Coryllus i Szymon, który tam też był ze swoją książką o Wielkiej Wojnie, jesteśmy jeszcze mniej rozpoznawani od Snopkiewicza, by już nie wspominać o Adamie Rotfeldzie. Możliwe bardzo. Rzecz jednak w tym, że choćby ta różnica była niewiadomo jak duża, to faktem jest, że wszyscy, którzy nas znają, kupują wszystko, co wydamy i proszą o jeszcze, natomiast tamci pozostają przy tym, że owszem, znają. I stąd właśnie moje przykonanie o tym, że tu chodzi wyłącznie o ten budżet, który trzeba wyprać. I stąd też moje przekonanie, że przyszłość jest dla nas bardzo jasna.
       Na koniec dobra, z dawna wyczekiwana wiadomość. Otóż prawdopodobnie w pierwszych miesiącach przyszłego roku będziemy wydawać drugą część „Listonosza” i, jeśli uda mi się przekonać do tego Gabriela, to jeszcze coś, ale to będzie już niespodzianka. I obiecuję, że zrobię wszystko, by jedno i drugie było jeszcze lepsze niż to co dotychczas.

Dzisiejszy tekst publikuję wyjątkowo i tu, ze względu na to, że dotyczy jak by nie było projektu mojego kumpla Coryllusa i uzupełnia jego wczorajszy tekst. Przy okazji, uściski dla wszystkich.

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

O targach, zepole Slayer i czekoladkach Ferrero Rocher


      Zakończyły się targi i jak zawsze pojawiła się garść refleksji, którymi wypada się tu podzielić. Przede wszystkim trzeba koniecznie powiedzieć, że one po dwóch dość marnych latach nieco odżyły. Odżyły oczywiście nie gdy chodzi ofertę targową, bo tu akurat jeśli się coś zmieniło, to wyłącznie na gorsze. Natomiast było zdecydowanie lepiej niż w przypadku dwóch poprzednich edycji dla nas, czyli dla Kliniki Jezyka i naszych książek. Rok 2016 był fatalny, jednak podejrzewam, że to bardziej w związku z tym, że mieliśmy pierwszą rocznicę Smoleńska obchodzoną na poziomie państwowym, z wojskową oprawą, z prezydentem i przedstawicielami rządu, i to z całą pewnością wystarczyło, by uwaga publiczności zdecydowanie przesunęła się z książek, chocby i katolickich, na sprawy budzące znacznie większe emocje. Z jakiegoś powodu, rok kolejny był zaledwie nieco lepszy, jednak baliśmy się, że to już nie będą takie targi jak kiedyś, tymczasem wczoraj i przedwczoraj naprawdę był ruch i to ruch w naszym wypadku zdecydowanie owocny, a gdy chodzi konkretnie już o moje książki, to co mi dało naprawdę dużą satysfakcję, to fakt że chyba nigdy wcześniej – i tu mam na myśli nie tylko Targi Wydawców Katolickich – nie sprzedałem tak dużo książek osobom całkowicie nieznajomym, dla których i te książki pozostawały dotychczas całkowicie nieznane. Mam wrażenie, że, ponieważ od niemal dwóch już lat nie wydałem nic nowego i stali czytelnicy mogli najwyżej przyjść pogadać, sprzedaż załatwili czytelnicy, którzy o moich książkach dowiedzieli się dopiero na miejscu. Bardzo to jest wiadomość wzmacniająca.
     Co ciekawe, najwięcej, chyba jeszcze więcej niż książki o listonoszu, sprzedałem dość chyba niedocenionych „39 wypraw na dziewiąty krąg”. Zastanawialiśmy się z Gabrielem niekiedy, czemu tak ciekawa i naprawdę ważna książka sprzedaje się tak powoli i w pewnym momencie zaproponował on, że może paradoksalnie chodzi o tytuł, który niektórym może się kojarzyć z podróżami raczej, niż z drogą między Niebem a Piekłem, o której w pierwszej kolejności ona traktuje. Wystarczyło jednak przeprowadzić skromną promocję i opowiedzieć choćby o człowieku nazwiskiem Ferrero, któremu poświęcony jest jeden z jej rozdziałów, który, jak wiemy stworzył słynne czekoladki Ferrero Rocher, poświęcając je – o czym już niemal nikt nie wie – Matce Bożej z Lourdes, a które jedzą nawet Żydzi, nie mając bladego pojęcia, że Rocher to grota, przy której Maryja ukazała się małej Bernadetcie, żeby oczy się otworzyły i czytelnik zainteresował się tym, co się dalej dzieje na drodze, która wiedzie z miejsca gdzie zmarł Michelle Ferrero do punktu, gdzie zdecydowali się dojść kolejni Rotschildowie, czyli z Nieba, do wspomnianego piekła. Napiszę o tej książce więcej jutro, a dziś już tylko może opowiem o pewnym zdarzeniu, które zrobiło na mnie pewne wrażenie. Oto w pewnym momencie przy stoisku pojawił się chłopak w koszulce zespołu Slayer. Oto ona:



       I w momencie gdy wydawało się, że za chwilę rozpocznie się jakiś „młyn”, on zaczął z uwagą oglądać poszczególne książki, grzeczni na ich temat rozmawiać, a na końcu powiedział, że na stoisku obok kupił piekny medalik, czy może krzyż – nie pamiętam, bo wrażenie odebrało mi koncentrację – z którymś z wielkich świętych. Bardzo to dziwne, zwłaszcza gdy spróbujemy sobie wyobrazić efekt, gdy on sobie ten krzyż założy do swojego t-shirtu. No ale o tym moglismy przeczytać w innej mojej książce, która, wbrew swojemu tytułowi, wcale nie jest o muzyce.
      To na dziś tyle, bo wczoraj wróciłem po północy, a dziś muszę nadrabiać pewne domowe zaległości. Ale, jak mówię, jutro widzimy się znowu i wtedy wrócimy do wypraw na dziewiąty krąg.

wtorek, 5 grudnia 2017

Czy książka może być jak piosenka?

            Powiem szczerze, że na zakończone przedwczoraj targi jechałem z ciężkim sercem. Niektórzy może pamiętają, że jeszcze kilka miesięcy temu zastanawiałem się, czy w ogóle warto mi wydawać pieniądze na pociąg tam i z powrotem, tylko po to, by albo patrzeć na ludzi, którzy przechodząc obok stoiska, zamiast rzucić okiem na książki, leniwie podnoszą wzrok, by przeczytać nazwę wydawnictwa i idą dalej, ewentualnie zatrzymują się tylko po to, by zadać pytanie w rodzaju: „Panie Krzysztofie, kiedy będzie pan miał coś nowego?”, i za każdym razem ze smutną miną odpowiadać, że będzie w momencie, jak sprzedamy to, co póki co leży w magazynie i się sączy, jak krew z nosa. Ponieważ jednak ostatnio sprzedaż nieco skoczyła, do tego stopnia, że i sam Gabriel wpadł w lepszy nastrój, to i pojechałem. I proszę sobie wyobrazić, że było nadspodziewanie dobrze. Stoisko zwróciło się już w pierwszym dniu, a ja, mimo że, jak wiemy, od września zeszłego roku nie wydałem nic nowego, wprawdzie nie sprzedałem tyle co w zeszłym roku, kiedy listy od prof. Gilowskiej jeszcze pachniały drukarnią, to jednak zdecydowanie więcej niż choćby wiosną na Targach Wydawców Katolickich. To co mnie ucieszyło szczególnie mocno, to fakt, że szczególnie dużo osób, które zdecydowały się kupić moje książki, nie słyszało ani o mnie, ani o Coryllusie, ani nawet o naszym wydawnictwie wcześniej, a mimo to, zrobiło to, czego, gdy chodzi o książki, akurat raczej się nie robi, a więc podejmuje pewne ryzyko na rzecz czegoś zupełnie nieznanego, a zaledwie robiącego wrażenie atrakcyjnego.
      Myślę, że pisałem już o tym kiedyś. Odnoszę mianowicie wrażenie, że to co kiedyś tak zabawnie podsumował Maklakiewicz w filmie „Rejs”, mówiąc, że on lubi tylko te piosenki, które słyszał wcześniej, dziś piosenek akurat już nie dotyczy. Gdy chodzi o piosenkę, widać bardzo wyraźnie, że zwłaszcza młodsi słuchacze, wciąż szukają czegoś nowego, wybierają rzeczy, których właśnie wcześniej nie znali, a wręcz poczytują sobie za punkt honoru pochwalić się odkryciem czegoś, czego nikt dotychczas nie słyszał. Inaczej jest z literaturą. Tu akurat typowy czytelnik, jeśli nawet weźmie do ręki książkę nieznanego autora, przeczyta fragment, który mu się autentycznie spodoba, w życiu jej nie kupi, ze strachu, że jeśli nie będzie mógł z nikim na jej temat porozmawiać – a nie będzie – to cała przyjemność weźmie w łeb. Piosenka to często zaledwie parę minut, wystarczy więc powiedzieć: „Posłuchaj tego, założę się, że nigdy tego nie słyszałeś” i wystarczy. No poza tym o muzyce w ogóle nie trzeba rozmawiać, słucha się jej raz za razem, przeżywa, podśpiewuje sobie pod nosem, muzyka wyznacza bowiem nasz poziom emocjonalny, a nie intelektualny. By przeżyc muzykę nie trzeba być w grupie.
      I oto miałem wrażenie, że w miniony weekend po raz pierwszy było inaczej. Po raz pierwszy od czasu, gdy zacząłem wydawać te swoje historie, zauważyłem, że zdecydowanie przybywa osób, które podchodzą do stoiska, biorą do ręki książkę, czytają fragment, spoglądają na nazwę wydawnictwa, znów kartkują te stroniczki, no i w końcu zaczynają zadawać pytania. I nie mogłem sobie nie pomyśleć, że wiele osób zaczyna odczuwać przesyt tym, co dotychczas stanowiło tak zwaną „poważną ofertę”, a nagle okazało się zaledwie tonami kompletnie bezużytecznego papieru. I oto zaczynam mieć nadzieję, że wreszcie książka stanie się tym, czym już kilka lat temu stała się muzyka, mianowicie źródłem wzruszeń zupełnie niezależnych od tego, co wypada, a co nie.
     Gabriel już mi zapowiedział, że wybiera się na wiosenne Targi Wydawców Katolickich, no a skoro on, to i ja. Tu akurat mamy doswiadczenia raczej marne. Stoisko jest bardzo drogie, czytelnicy nastawieni są na kupowanie książek polecanych przez znajomych, którzy z kolei czytali o nich w popularnej prasie prawicowej, a więc o tajemniczych nawróceniach, kolejnych dowodach na to, że Jezus istniał naprawdę, czy o  Bogu odnalezionym w Internecie, a mimo to bardzo liczę na to, że i tu się coś zmieni, a więc choćby może wreszcie i sami księża, którzy dotychczas z zasady kupują tylko to co im polecił albo „Gość Niedzielny”, albo „Tygodnik Powszechny”, zechcą się rozejrzeć wokół siebie.
     Kończąc już opowiem historię, która przyznam, że mnie puruszyła, ale i przygnębiła. Oto pojawiła się na stoisku pewna nasza dobra koleżanka, która przychodzi do nas zawsze, bardzo lubi nasze książki, większość z nich, jak sądzę, ma , porozmawiała chwilę, a potem poinformowała, że musi już iść, żeby jeszcze trochę pochodzić po innych stoiskach i kupić coś na prezenty. Powiedziałem więc jej, że po cholerę ma chodzić i szukać czegoś, czego nawet nie zna. Niech kupuje u nas. Tu znajdzie wszystko, co się może spodobać każdemu. Do wyboru do koloru i wszystko, o czym sama świetnie wie, naprawdę wartościowe. Koleżanka strapiła się, pokiwała głową i powiedziała, że akurat jej znajomi „nie czytają dobrych książek”. Postała jeszcze chwilę, jakby chciała powiedzieć coś więcej i w końcu poszła po te prezenty. Otóż moim zdaniem za opisaną postawą stoi to okropne przekonanie, znane nam właśnie ze wspomnianego wcześniej filmu „Rejs”, że tak naprawdę coś czego nie znamy nie może być ani interesujące, ani wartościowe, a jeśli nam akurat się podoba, to tylko dlatego, że my jesteśmy jacyś dziwni i nie powinniśmy się z tym czymś wyrywać publicznie. A co pomyślą sobie o nas nasi znajomi, jeśli im w prezencie damy książkę, o której oni wcześniej nawet nie słyszeli, w dodatku napisaną przez jakiegoś Maciejewskiego, czy Osiejuka, o których w ogóle nikt nigdy nie słyszał? No i jak oni sami będą się czuli, gdy ktoś ich zapyta, co dostali pod choinkę, a oni będą musieli powiedzieć, że książkę jakiegoś Osiejuka, czy Maciejewskiego i zapadnie kłopotliwa cisza?
     Tak to niestety wciąż jest, a ja mam wielką nadzieję, że już niedługo. Te dwa dni, jakie spędziłem w Aradach pod Zamkiem dają mi wszelkie podstawy do tej nadziei, że może już naprawdę niedługo.

Zbliżają się Święta, a ja szczerze zachęcam wszystkich, by jeśli myślą o prezentach nie szli na zgniłe kompromisy, tylko kupowali to, co sami uważają za najlepsze. I nich mówią odważnie: „Masz tu coś najlepszego. Założę się że o tym nie słyszałeś. Rewelacja”. Księgarnia działa 24 godziny na dobę pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, a jak ktoś nie lubi klikać, a mieszka w Warszawie, niech zajdzie do sklepu FOTO MAG przy Alei KEN i kupi co będzie chciał od naszego kolegi Michała. 

poniedziałek, 12 czerwca 2017

O tym, jak nie zostałem najlepszym wydawcą

      Zakończyła się kolejna edycja targów książki „Rozetta” w Bytomiu i moim najuczciwszym zdaniem, wszystko, co się udało tam osiągnąć – i to osiągnąć już po raz drugi – to oczywisty sukces wszystkich osób, które w ich organizację były zaangażowane, a przede wszystkim Piotrka Szeligowskiego, który je wymyślił, w znacznym stopniu sfinansował, ale też swoim ambitnym wysiłkiem poprowadził owe targi do szczęśliwego finału. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że i to wydarzenie, podobnie zresztą jak każde inne, które jest w jakikolwiek sposób skażone nie dość że ludzką determinacją zachowania pełnej niezależności od tego wszystkiego, co tworzy wszelki mainstream, a więc zarówno ten oficjalny, jaki i ów bardzo starannie zakamuflowany, to jeszcze przez obecność projektów przez ów mainstream z całą stanowczością tępionych, musiało zostać odebrane przez niektórych jako impreza w gruncie rzeczy peryferyjna, a więc nieważna. Nie zmienia to jednak faktu, że ona się odbyła dokładnie tak jak się odbyć miała, a ci, którzy w niej przez owe dwa dni brali udział, przyjeżdżając do Bytomia często z całego kraju, a niekiedy i świata, z całą pewnością wezmą w niej udział za rok, i że z każdą kolejną edycją, będzie ich coraz więcej. Wbrew owemu milczeniu, pełnemu zalęknionej wrogości, no i tym bardziej, im bardziej oni będą kopać, jak to określiła pięknie jedna z koleżanek, kogoś, kto w ich chorym przekonaniu, już leży.
       O szczegółach, ubarwiając swoją relację różnego rodzaju anegdotami, zapewne opowie ze swoim niepowtarzalnym talentem Coryllus, ja bym natomiast chciał wspomnieć o czymś, co dla mnie ma znaczenie zupełnie wyjątkowe i co w związku z tym musi zostać wspomniane. Otóż jednym z pomysłów naszych targów było to, by przez cały okres ich trwania Czytelnicy mogli głosować na „najlepszego wydawcę”, „najlepszego autora”, no i wreszcie „najlepszego blogera”. Zgodnie z przewidywaniami i, moim zdaniem, jak najbardziej zasłużenie i sprawiedliwie, kolejne „Rozetty” przypadły: wydawnictwu Klinika Języka, Gabrielowi Maciejewskiemu jako najlepszemu autorowi, oraz autorce być może w ogóle najważniejszego bloga w całej historii blogosfery, Pink Panther.
      Proszę sobie zatem wyobrazić, jak się poczułem, kiedy jak grom z jasnego nieba spadł na mnie gest Coryllusa, który swoją Rozettę dla najlepszego autora – jak mówię, w mojej opinii, całkowicie zasłużoną – odstąpił mi. Ponieważ zrobił to w taki sposób, w jaki sposób od lat się ze mną komunikuje, a więc na boku i bez zbędnych słów, czuję się zobowiązany, by poinofrmować o tym w najbardziej naturalnej dla mnie formie, a więc na blogu. W tej jednak sytuacji i ja się ograniczę do podobnej dyskrecji i więcej na ten temat nie powiem ani jednego zdania więcej, poza może tym jednym: To już chyba bardziej sprawiedliwie byłoby, gdybyś mi, stary, oddał tę drugą – dla najlepszego wydawcy.
     I już na koniec. Ponieważ kończąca targi tak zwana „debata blogerów” się mocno przedłużyła, w dodatku tuż po niej Coryllus poszedł udzielać wywiadu dla telewizji, a ja się musiałem zająć obsługą czytelników, no i sprzedażą, nie udało mi się pożegnać z całą kupą przyjaciół, którzy musili pędzić do swoich domów. A więc tą drogą wszystkich pozdrawiam i – do następnego razu! Dziękuję.



Oczywiście księgarnia, w której można kupować moje książki jest tam gdzie zawsze, a więc pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. Zachęcam.
     
    
      

poniedziałek, 24 listopada 2014

Słynny helikopter, czyli jak zdechł rynek książek

Skończyły się targi książki w Katowicach, już za parę dni jesteśmy w Warszawie, za kolejnych kilka dni jedziemy do Wrocławia, a ja z każdym dniem mam coraz silniejsze przekonanie, że jeśli oni nie podejmą jakichś bardziej radykalnych kroków, których celem będzie wyrzucenie nas z tego rynku, już za parę lat, jedyne polskie książki, jakie ludzie w Polsce będą kupować, to będą kolejne książki moje i Gabriela. Inna sprawa, że to i tak będzie musiało nastąpić. Sytuacja na rynku jest bowiem taka, że ludzie w końcu poczują się zmuszeni do tego, by zacząć szukać na własną rękę. To bowiem, co mamy dziś, jest już zwyczajnie nie do utrzymania.
Trochę w kwestii owych targów najpierw opowiedziałem ja w sobotę, dziś swoje refleksje dorzucił Gabriel, ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na aspekt, o którym on wspomniał zaledwie w jednym zdaniu, a który ja uważam za niezwykle wart specjalnej uwagi, a chodzi mi mianowicie o ludzi, którzy pojawiają się na kolejnych spotkaniach niemal wyłącznie ze względu na nas i nasze książki. Zanim jednak do tego przejdę dorzucę kamyk lub dwa do tego o czym dziś czytaliśmy na blogu Coryllusa. Otóż, wbrew moim obawom, pojawił się ostatecznie w Katowicach pisarz Pilipiuk i przyznaję, że wzbudził pewne zainteresowanie. Najpierw posadzono go na prowizorycznej estradzie, przeprowadzono z nim krótką rozmowę, a następnie przeniesiono na fotel obok, gdzie już stała może trzydziestoosobowa kolejka głównie młodych dziewcząt z prośbą o autograf. Ponieważ Pilipiuk ma zwyczaj, by ze swoimi czytelnikami rozmawiać dokładnie tak długo, jak długo trwa składanie przez niego podpisu (swoją drogą, polecam sposób, w jaki on trzyma długopis – to jest coś tak oryginalnego, że ja nie znajduję ani odpowiedniego porównania, ani słów, by to opisać), kolejka po kilku minutach się skończyła, a on już do końca dnia, znudzony krążył od stoiska do stoiska, bez celu, bez powodu i bez jednego słowa skierowanego pod czyimkolwiek adresem.
Wydawnictwo, które sprzedawało wspomniana przez Coryllusa książkę pod tytułem „Seksturysta”, nosi nazwę Robertson Polska, natomiast autor nosi oczywisty pseudonim, Adam Ambler. Chciałem coś znaleźć w Internecie na temat tego czegoś i oto co tu mamy:
Bohaterem Seksturysty jest Adam - handlowiec, samiec Alpha, podróżujący do różnych krajów, w tym wypadku do Indonezji, w poszukiwaniu miłości. Nie jest to miłość jaką znamy z tanich romansideł. Bohater szuka jej, spotykając się z przypadkowo napotkanymi kobietami, prostytutkami, kelnerkami, czy dziewczynami ze stron matrymonialnych, w jednym konkretnym celu - aby odbyć z nimi stosunek seksualny. Ale w każdym z tych aktów seksualnych jest pragnienie spotkania tej prawdziwej miłości, która, choćby oparta tylko na fizycznym kontakcie, spełniłaby poszukiwania bohatera.
Razem z nim zwiedzamy Indonezję. Zagłębiając się w lekturę barwnych opisów, oczami wyobraźni zobaczymy wiele miast, takich jak Dżakarta, Semarang, Dżogdżakarta oraz wyspę Bali. Dzięki jego opowieściom poznamy wygląd indonezyjskich kobiet, kobiecość balijskich dziewcząt i wiele egzotycznych legend, mitów oraz opisów życia mieszkańców Archipelagu Indonezyjskiego.
Przede wszystkim znajdziemy w tekście mnóstwo opisów erotycznych scen, z których wiele, jak słynny ‘Helikopter’, wykonywany przez chińskie prostytutki w Hotelu Alexis, czy tajemnicze kabazzah, czyli sekretne pobudzanie skurczami pochwy penisa partnera, na pewno zszokują czytelników. Adam jest dla czytelnika przewodnikiem po ogromnym, podziemnym świecie seksturystyki. Świecie, który bardzo trudno było by poznać, nawet samemu podróżując przez ten kraj. Są w nim dziesiątki klubów z kilkoma setkami młodych prostytutek, specjalne przyjęcia dla VIP-ów, pełne publicznych orgii, a także wiele innych - cichych, małych miejsc, gdzie biedne dziewczyny sprzedają swoje wdzięki za kilka misek ryżu.
Seksturysta, oprócz rangi przewodnika po podziemnym świecie płatnego seksu, jest również współczesną wersją moralitetu, w którym bohater uosabia cechy całej samczej męskości, a walka, jaką prowadzi z sobą samym, doprowadza go w końcu do celu i oczyszczenia, ale jakiego to już sami musicie przeczytać”.
No i mamy jeszcze fragment owej literatury:
Miała małe, szpiczaste, sterczące piersi, całowałem je przez długą chwilę, ale widać było, że Awan chce czegoś więcej. Sama zdjęła swoją bieliznę i uważnie patrzyła na moje ciało, kiedy pozbywałem się swoich sportowych spodenek. Oblizała wargi na widok mojego nabrzmiałego członka. Klęcząc na przeciwko siebie – na łóżku, całowaliśmy się, a mój sterczący biały kutas lśnił mocnym kontrastem na tle jej brązowego brzucha. Złapała za niego i opadła na plecy, kierując jego żołądź w stronę czerwonawych warg sromowych swojej cipki. Pchnąłem, gdy uniosła biodra i wszedłem w nią powolnymi ruchami bioder. Złapała mnie za moje sutki i szczypała je na przemian, wykręcając, gryząc, szarpiąc, aż zamiast przyjemności poczułem ból. Jęczała przy tym głośno, zapominając o swojej roli wyniosłej, barokowej damy, którą odgrywała przede mną przez ostatnie kilka godzin. Całowałem jej piersi i masowałem pośladki, wbijając się w nią bardzo mocno. Awan krzyczała z rozkoszy, raz za razem unosząc swoje biodra na spotkanie z moim kutasem”.
Jak już pisał o tym Gabriel, owo wydawnictwo i ową książkę – jedyną ofertę na tym stoisku – mieliśmy niemal tuż obok nas i mimo, że oni zatrudnili do tej niezwykłej reklamy trzy biedne przebrane za egzotyczne prostytutki dziewczynki, z tego co udało mi się zauważyć, ani jeden człowiek nie kupiła ani jednej książki. Powiem więcej – ani jeden człowiek nawet się przy tym stoisku nie zatrzymał. I ja to rozumiem. Na tych targach w ogóle nie było najlepiej, ale to co się działo na stoisku Robertson Polska stanowiło jednak ewenement. Zero ruchu. Zero. Tylko te trzy dziewczynki w czarnych chustach i siatkowanych pończochach.
Ktoś się spyta, po co ja o tym piszę. Otóż sprawa jest prosta. W moim rozumieniu, to jest wszystko, tak naprawdę, co się dzieje na rynku książki dziś, a jutro i pojutrze może być już tylko gorzej. Oczywiście, ów „Seksturysta” to swego rodzaju patologia, ale patologia pokazująca kierunek: to musi iść w tę stronę. No i na tym tle mamy książki moje i Gabriela.
Jestem pewien, że wielu czytelników tego bloga nie bardzo wie, jak wygląda nasza sprzedaż w szczegółach. Targi mamy w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Białymstoku i w Katowicach i kto miał okazję, to wie, jednak gdy chodzi o Przemyśl, Poznań, Łódź, Szczecin, Bydgoszcz, Olsztyn, Gdańsk, czy Lublin, musi być znacznie gorzej. Otóż wszystkim tym, którzy pochodzą z tych miejsc i okolic chciałbym powiedzieć, że to co się dzieje na naszym stoisku przerasta wyobrażenie nawet najbardziej oddanych z naszych przyjaciół. Kiedy Gabriel, czy ja, dziękujemy „wszystkim, którzy zechcieli przyjść do nas i kupić nasze książki”, bardzo łatwo można pomyśleć, że to jest tylko zwykła kurtuazja, która dotyczy kilku osób, tymczasem nic podobnego: to są dziesiątki, a nawet setki osób. To jest ruch, który przez znaczna część dnia niekiedy się zwyczajnie nie kończy. I, co najważniejsze, to są osoby, które na tych targach pojawiają się tylko dla nas. To są osoby, które tam przychodzą, by wydają nie 50, czy 100 złotych, ale grube setki, niekiedy tysiące (swoją drogą, to oni tworzą tę słynna „pisowską nędzę”). To są wreszcie ludzie, którzy mają świadomość, że bardzo często to co my proponujemy to jedyne, co im, jako tym, którzy lubią czytać, zostało.
W sobotę po targach poszliśmy do mnie do domu na przygotowaną przez moja żonę kolację, , ale wcześniej, by trochę na spokojnie jeszcze pogadać, zaszliśmy do jednego z katowickich pubów, którego nazwy póki co nie zdradzę. Właścicielka tego miejsca, kiedy się dowiedziała, czym się zajmujemy, od razu zaproponowała nam serię spotkań autorskich. I to już jest umówione. A więc informacja jest taka: jeśli tylko nam nie zlikwidują Internetu, nie mają żadnych szans. Ale nie mają szans nawet wtedy, gdy go zlikwidują, jednak o ile nie zrobią tego już dziś. Każdy kolejny dzień zbliża nas bowiem do końca tego, co w tak drastyczny, ale jakże prawdziwy sposób ukazał nam przypadek książki pod tytułem „Seksturysta”.
Na koniec apel do tych, których TenCoNiePrzepuszczaŻadnejOkazji ma szczególnie na oku. Możecie już w tym momencie dostać cholery.

Jak wspomniałem, w najbliższy weekend mamy targi w Warszawie, w następny we Wrocławiu. Gabriel tam jest codziennie, ja tylko w sobotę. Jedną i drugą. Ale jestem. Zapraszam. Oczywiście wciąż jest czynna księgarnia pod adresem www.coryllus.pl

środa, 19 listopada 2014

Tu Morrisey, tu targi, a tu System bierze Platformę za twarz

Dziś niestety bardzo krótko. Rzecz jednak w tym, że te dni są dla mnie o tyle szczególne, że musiałem niemal wszystkie obowiązki z całego tygodnia skupić w dwóch dniach, w dodatku jeszcze czekały na mnie dwa obowiązkowe teksty dla Bachurskiego – a więc cotygodniowy felieton dla „Warszawskiej Gazety” i tekst o milionerach dla „Gazety Finansowej” – a więc jestem kompletnie wypalony. W dodatku, sprawę którą dziś wszyscy żyjemy, a więc ów ostateczny krach państwa Platformy Obywatelskiej, zdiagnozowałem w tekście dla „Warszawskiej” i tu nawet nie bardzo jak mam o tym pisać.
Co mam na myśli, mówiąc o szczególnym dla mnie tygodniu? Otóż za moment wyjeżdżam do Warszawy na zaproszenie naszego – ostatnio bardzo skrytego, ale wiernego – kumpla LEMMINGA, który postanowił mnie wyciągnąć na koncert Morisseya, no i zwyczajowo ugościć, a już w piątek w Katowicach zaczynają się targi, na których wraz z Gabrielem będziemy sprzedawać wszystko, co mamy najlepszego, no a przy okazji spotykać się z każdym, kto tylko zechce przyjść i pogadać. W międzyczasie wieczorami będę jeszcze uczył. I tak mi zejdzie do niedzieli.
A więc daję słowo, że nawet gdybym miał pod ręką dziesięć fascynujących tematów, to już zwyczajnie nie mam siły. Bardzo proszę o wyrozumiałość.

Książki oczywiście czekają na każdego, kto wie, co dobre, pod adresem www.coryllus.pl.

czwartek, 22 maja 2014

Na tarczy

Zakończył się czwartek na warszawskich targach i muszę przyznać, że lepiej było mi się nie ruszać z domu. Mimo że i tak, w odróżnieniu od wszystkich naszych sąsiadów, przynajmniej coś tam sprzedaliśmy, generalnie panowała kompletna pustka. A gdy chodzi o mnie, nawet nie zwróciła mi się podróż. Wychodzi na to, że czwartek przy tego rodzaju okazjach można w przyszłości skreślić.
W związku z tym, niezmiennie proszę o wsparcie dla tego bloga, tyle że tym razem jeszcze mocniej, bo oto runęła ostatnia szansa na dotrwanie do czerwca. A jutro kolejny tekst

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Walą do nas jak do kaczek, a my przynajmniej nie próbujmy siadać

Miniony weekend był wyjątkowy z dwóch względów. Przede wszystkim, został on tak skutecznie wypełniony, że tak to ujmę, słowem, że zwyczajnie nie miałem nawet możliwości udać się do kościoła na mszę. A to, o ile sobie przypominam, jeszcze mi się nie zdarzyło. A zatem, wygląda na to, że mam grzech.
Druga rzecz jest taka, że przy okazji – swoją drogą, pierwszego w ogóle – spotkania autorskiego w Księgarni Latarnik w Częstochowie, pan Zbigniew Bonarski, prezes Fundacji Jasnogórskiej Pro Patria, człowiek pod wieloma względami absolutnie niezwykły, oprowadził mnie po Jasnej Górze, włącznie z miejscami, których większość z nas zwiedzić nie mogła, i chyba, póki co, móc nie będzie, w dodatku jeszcze miałem to szczęście, że gdy znaleźliśmy się tuż pod Najświętszym Obrazem – co też, jak wiadomo, stanowiło wyróżnienie szczególne – akurat Obraz był odsłaniany, a to przecież nie odbywa się bez przerwy. Widziałem też – wspominane już swego czasu przez Coryllusa – buty zmarłego w Smoleńsku Sławomira Skrzypka, a to, jak się można domyślać, wraz z szansą oglądania odsłonięcia Obrazu z takiego bliska, samo w sobie by wystarczyło za cały dzień.
Później było spotkanie w Latarniku, fantastycznym miejscu, z fantastycznymi ludźmi, a wszystko pod wyjątkowo skuteczną opieką pana Jacka Stępnia, który, jeśli tylko nie zabraknie mu energii i pasji, może ze swojej księgarni uczynić centrum autentycznej debaty. Czego mu serdecznie życzę. O samym spotkaniu pisać nie będę. Było ono jednak rejestrowane i mam nadzieję, że niedługo uda mi się je tu pokazać.
Wczoraj natomiast byłem we Wrocławiu, gdzie razem z Gabrielem spotykaliśmy się z czytelnikami i podpisywaliśmy książki. Tu też nie mam za bardzo o czym pisać, gdyż Gabriel w tekście w Salonie24 już wszystko znakomicie zrobił, muszę tylko wspomnieć o tym, że, korzystając z okazji, zapytałem prof. Miodka o nieustannie przeze mnie używaną, i przez niektórych złośliwie wykpiwaną, frazę „jak idzie o mnie”, no i prof. Miodek przyznał, że faktycznie, o ile w mowie potocznej owa forma nie przeszkadza, to w tekście pisanym powinienem, zamiast „jak”, używać słowa „jeśli”. Wprawdzie dodał, że to nie jest nic bardzo bolesnego, i że jemu samemu zapewne nie raz zdarzało popełnić ten błąd, obiecuję, że z tym już koniec. Przynajmniej, jeśli idzie o mnie.
Spotkanie z czytelnikami, jak każde bezpośrednie spotkanie, jest przeżyciem niezastąpionym, natomiast zdarzyło się też coś, o czym chciałbym teraz wspomnieć, i w pewnym sensie potraktować to, jako główny temat dzisiejszej notki. Otóż przyszła do nas pewna nieznana mi pani z nastoletnią córką, obie tak pod każdym względem sympatyczne, że z tego zachwytu, podarowałem temu dziecku swoją książkę o zespołach. Rzecz w tym, że owa pani pierwsze, co zrobiła, to wyjęła skserowaną, i porządnie oprawioną, grubą jak siedem nieszczęść książkę FYM-a o tak zwanej „maskirowce”, i zapytała nas, co o tym sądzimy, i dlaczego sądzimy tak brzydko. Tłumaczyliśmy jej wspólnie i osobno, tłumaczyliśmy, i tłumaczyliśmy, a ona wciąż swoje, że to ciekawe, co on odkrył, że ten FYM to podobno za swoją bezkompromisową działalność został wyrzucony z uczelni, a my na to swoje, a ona na to z kolei swoje. Ponieważ jednak nie było już czasu na dalszą rozmowę, rozstaliśmy się w przyjaźni i tyle wszystkiego.
A ja wciąż o niej myślę i nagle – wbrew wcześniejszym postanowieniom i nadzieją, że z tym FYM-em już raz na zawsze koniec – przypominam sobie ów dzień, kiedy na cała blogosferę padł najpierw strach, że FYM oszalał, potem, że został otruty przez Służby, jeszcze później, że zamknięty przez Ruskich w zakładzie i nafaszerowany narkotykami… a wszystko po to, by już krótko potem wszystko wróciło do normy, i wielu z tych, co jeszcze niedawno rwali sobie włosy z głowy nad losem dr. Przywary, uznali, że nic się nie stało, a Przywara, jak był, tak nadal jest ich pierwszym i jedynym bohaterem.
A ja się zastanawiam, co by się musiało stać, żeby niektórzy z nas zrozumieli, że są od początku do końca wystawiani do wiatru, i że owo wystawianie robi się powoli już tak bezczelne, że aż upiorne. No i przypominam sobie pewne opowiadanie mojego ulubionego autora Roalda Dahla zatytułowane „Parson’s Pleasure”. Krótko może opowiem. Otóż pan Boggis, człowiek na swój sposób bardzo inteligentny, a jednocześnie cudownie bezwzględny, prowadzi od wielu już lat biznes polegający na krążeniu po angielskich wioskach i skupowaniu za grosze od naiwnych wieśniaków najbardziej cennych, antycznych mebli, które następnie sprzedaje za tysiące funtów w swoim londyńskim salonie. Biorąc pod uwagę, że on bardzo dba o to, by ludziom płacić nie więcej jak po kilka funtów, biznes ów jest niezwykle intratny. Ponieważ jednak, jak wiemy, wieśniacy to ludzie, choć często naiwni, to jednak mocno podejrzliwi, pan Boggis działa w przebraniu księdza i przedstawia się, jako prezes kościelnego towarzystwa na rzecz ochrony zabytkowych mebli.
I oto mamy w pewnym momencie scenę, kiedy pan Boggis zachodzi do kolejnego starego, zrujnowanego wiejskiego domu i otwiera mu kobieta w bryczesach, przesiąknięta zapachem stajni, klasycznie wręcz nieufna. Pan Boggis z uśmiechem się kłania, wręcza jej wizytówkę i prosi o pozwolenie wejścia i rozejrzenia się po pokojach. Kobieta patrzy na wizytówkę i pyta: „A co to takiego? Czy to przypadkiem nie jest jakieś socjalistyczne oszustwo?
W tym momencie Roald Dahl pisze mniej więcej tak: „Od tego momentu wszystko poszło z górki. Prawicowiec w bryczesach, kobieta, czy mężczyzna, dla pana Boggisa stanowił zawsze bardzo łatwy cel. Dwie minuty poświęcił na pełną pasji pochwałę ultra-konserwatywnego skrzydła Partii Konserwatywnej, kolejne dwie na parę złośliwości pod adresem socjalistów. Następnie wygłosił opinię na temat ustawy, którą swego czasu wprowadzili Socjaliści na rzecz zakazu polowań na lisy, by wreszcie poinformować swoją rozmówczynię, że, dla niego osobiście, Niebo – ‘tylko, proszę, kochanie, nie mów nic biskupowi’ – to miejsce, gdzie w każdy dzień tygodnia, nie wyłączając niedziel, od rana do nocy, można polować na wszelką zwierzynę”.
A Tory in riding-breeches, male or female, was always a sitting duck for Mr Boggis” – tak to brzmiało dokładnie.
Mamy więc tego Przywarę, który po kilku nieprzerwanych latach robienia dobrym ludziom wody z mózgu, nagle otwiera kolejny rozdział swojego projektu, i co ciekawsze, robi to w taki sposób, że jedyne, co można sobie pomyśleć, że on albo zwariował, albo z sobie tylko znanych względów ogłosił, że jest czystej maści prowokatorem, a my, zamiast go najzwyczajniej w świecie przekląć, wydajemy ciężkie pieniądze na kserowanie jego przedziwnej produkcji, bindowanie jej, oprawianie w folię, i studiowanie z gorejącym sercem… Dlaczego? Z jakiej racji? Bo on jest „nasz” i o Rosjanach pisze „Ruscy”?
Pisałem tu kiedyś o pewnym komunistycznym agencie, który rozpoczął realizację swojego być może najważniejszego zadania od tego, że zaszedł pod furtę jednego z zakonów i poprosił, by go przyjęto. No i go przyjęto. A później już przyjmowano go wszędzie. On tylko pukał, przedstawiał się, jak trzeba było, okazywał odpowiednie referencje, no a poza tym bardzo zawsze pilnował, by wszyscy myśleli o nim, jako o bardzo porządnym, solidnym i dzielnym Polaku i katoliku.
Jak się zastanowić, wszystko to robi jednak wrażenie bardzo ponure. Chciałbym jednak na koniec powiedzieć coś pocieszającego, no a w tej sytuacji trzeba chyba jednak wrócić na Jasną Górę i do tej sali, gdzie leżą ubłocone buty śp. Sławomira Skrzypka. Spróbujmy przez chwilę skupić się na nich. Na tych butach. I proszę, nie rozglądajmy się tak niecierpliwie dookoła w poszukiwaniu sojuszników. Mamy przecież ich i tak pod dostatkiem.

Wszystkim zainteresowanym przypominam, że w księgarni u Coryllusa, pod adresem www.coryllus.pl, oprócz tego, co on sam już dążył wydać, można kupić wszystkie moje cztery książki. Poza Internetem, można je kupować w Katowicach w księgarni „Wolne Słowo”, w Warszawie w sklepie „Foto Mag”, a także w księgarni „Tarabuk” w Warszawie przy Browarnej 6, jak i we wspomnianej wyżej księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Również, jak zwykle, proszę o wspieranie samego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

O targach, Coryllusie i o nas

Dwie rzeczy, jak idzie o mój wyjazd na warszawskie targi książki historycznej, miały dla mnie znaczenie na poziomie bardziej perspektywicznym. Przede wszystkim pewien bardzo zaprzyjaźniony czytelnik powiedział mi, że od czasu, jak zacząłem prowadzić dwa – w dużym stopniu osobne – blogi, on akurat odczuł tę zmianę, jako coś znacznie mniej wygodnego. Rzecz w tym mianowicie, że on już nie czuje tego komfortu, że kiedy wpisze adres toyah.pl, znajdzie to, czego szuka, i że się nie okaże, że tam akurat nie ma nic nowego, a on będzie zmuszony wchodzić na Salon24 w nadziei, że może tam znajdzie mój tekst. No i odwrotnie niekiedy też. I to jest dla niego kłopot.
I powiem szczerze, że ja tę skargę zrozumiałem i przyjąłem. W związku z tym podjąłem decyzję, że od dziś blog w Salonie24 będzie funkcjonował, jako miejsce, gdzie umieszczane będą wyłącznie wybrane teksty z toyah.pl. W ten sposób, toyah.pl wraca do swojej oryginalnej funkcji. Mojego wyłącznego bloga. I to jest sprawa pierwsza.
Druga nauka, jaką zdobyłem przez te w sumie dwa dni, jest taka, że już wiem, jaka będzie następna książka. Otóż w pewnym momencie pojawił się na naszym stoisku czytelnik i zadał mi pytanie o kolejny właśnie projekt. Na to ja mu odpowiedziałem, że w następnej kolejności chciałbym wydać ściśle określone tematycznie felietony z okresu po-smoleńskiego, tyle że nie zgadza się na to mój wydawca, czyli Gabriel. No i wtedy to właśnie padła propozycja, bym, w oparciu o własne doświadczenia, napisał książkę o języku angielskim i o jego nauczaniu. I w tym momencie zarówno ja jak i Gabriel najpierw znieruchomieliśmy, a potem, niemal w jednej chwili wymyśliliśmy pewien niezwykły projekt, i ja już go zapowiadam na kolejny rok.
A teraz już o samych targach. Przede wszystkim doskonale wręcz sprawdziła się już jakiś czas temu przedstawiona przez Gabriela teza o tym, że prawdziwy handel prowadzić można tylko w przestrzeni zwanej „długim targiem”. Arkady pod Zamkiem były zorganizowane w ten sposób, że czytelnik wchodził głównym wejściem, następnie kierował się w lewo, lub w prawo, dochodził do końca, przechodził na drugą stronę, dochodził do punktu początkowego i z kupionymi książkami wracał do domu. Podczas targów w Nowej Hucie, ja miałem nieustanne wrażenie, że ludzie, którzy tam się pojawili, po pierwszych dziesięciu minutach nie marzą już o niczym innym, jak tylko o tym, by znaleźć wyjście. Sam pisałem o tym na swoim blogu. Moja pierwsza obserwacja, jak idzie o targi w Krakowie, czy wcześniej na Stadionie Narodowym, czy jeszcze wcześniej w Katowicach, była taka, że ludzie nie zwracali uwagi na nic, poza tym, co i tak już wcześniej sobie zaplanowali obejrzeć. Przedwczoraj przy naszym stoisku w Arkadach zatrzymywali się niemal wszyscy, i to wcale niekoniecznie po to, żeby kupić naszą książkę. Nawet młody Wildstein się zatrzymał i sobie czytał „Elementarz”. Kupił? Oczywiście, że nie. Rzecz natomiast w tym, że znalazł na to, by przystanąć czas, no i miejsce.
No i teraz rzecz najważniejsza. Byłem tam całą sobotę i kawałek piątku. I, powiem szczerze, że mimo iż zawsze wiedziałem, że pozycja, jaką Gabriel Maciejewski zajmuje na naszym rynku książki jest mocna i coraz mocniejsza, tego co tam zobaczyłem, się nie spodziewałem. On najzwyczajniej w świecie ukradł te targi. On te targi ukradł, nawet jeśli porównamy to, co się tam działo, do występu Cejrowskiego w Nowej Hucie. Cejrowski bowiem głównie podpisywał książki, zeszyty, pamiętniki i pojedyncze kartki, no i pozował do zdjęć, natomiast Gabriel sprzedawał, sprzedawał i sprzedawał. Nie wiem, przyznam, jak wyglądała sytuacja na stoiskach sąsiednich, pomijając sąsiedztwo najbliższe, jak idzie jednak o Gabriela, on cały czas sprzedawał. No i rozmawiał z czytelnikami. No i znów sprzedawał. Ja w pewnym momencie poczułem się, jakby mnie tam w ogóle równie dobrze mogło nie być.
Gabriel Maciejewski – autor czterech „Baśni”, plus kilku pomniejszych projektów, najwybitniejszy polski autor. Całkowicie niezależny, zbojkotowany przez System i przez media, zdany wyłącznie na siebie i swój talent autor. Z tego, co wiedziałem w minioną sobotę, on te targi po prostu przejął dla siebie. Wśród tych wszystkich wydawnictw głównego nurtu, tych autorów, tych tytułów, on nawet nie znalazł chwili, żeby usiąść i trochę odpocząć.
A na stoisku oznaczonym nazwą Coryllus, były jego książki i moje. I to była niemal cała oferta. I muszę tu dziś przyznać, że czuję się zaszczycony.
W najbliższą sobotę mam swoje spotkanie autorskie w Częstochowie w Księgarni „Latarnik”. W niedzielę z Gabrielem podpisujemy książki we Wrocławiu. Później jeszcze mamy wspólne spotkanie u Franciszkanów w katowickich Panewnikach, i w ten sposób, dla mnie przynajmniej, kończy się ten dobry rok. Zapraszam.

Tradycyjnie, wszystkich, którzy lubią tu przychodzić i czytać te słowa i zdania, proszę o wsparcie na podany obok numer konta. Dziękuję.





Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...