Zakończył się tegoroczny sezon targowy i
wypada mi go jakoś podsumować, z punktu widzenia, który dają mi te ostatnie
cztery książki, jakie się jeszcze szczęśliwie nie sprzedały. Piszę
„szczęśliwie”, bo wprawdzie zupełnie naturalnie chodzi o to, by się sprzedały,
z drugiej jednak mam pełną świadomość, że kiedy z nich już zostanie tylko stale
dodrukowywany „Listonosz”, to ja już raczej nie będę miał czego na
jakichkolwiek targach szukać. A zatem siedziałem w tym Wrocławiu przez bity
weekend i muszę powiedzieć, że, pomijając dawno już przez nas odpuszczone targi
na Stadionie Narodowym, tak fatalnej publiczności nie znam. Dotychczas
sądziłem, że gorzej niż Kraków i Katowice, rynek nas nie potraktuje, jednak
wygląda na to, że, owszem, Wrocław, wchodzi na podium.
W czym rzecz? Otóż to jest chyba jedyne
miejsce z dotychczas przeze mnie odwiedzonych, gdzie ludzie przychodzą z bardzo
ściśle określonym planem i nie ma ludzkiej siły, która by ich z tego planu
mogła wybić. Oni, owszem, chętnie się zatrzymują przy stoisku, chętnie
rozmawiają – i to niekiedy naprawdę bardzo długo – wyrażają swoje najwyższe
zainteresowanie książką, a następnie mówią „dziękuję” i odchodzą. Powiem
szczerze, że to jest sytuacja nieco podobna do tej opisanej przez Boba
Greene’a, kiedy ten, podczas wyprawy po sklepach ze słynną kiedyś przez chwilę
hollywoodzką gwiazdką Kristy McNichol, zaszedł do wielkiego sklepu z butami,
ona się od wejścia rozejrzała dookoła, powiedziała: „Nope” i wyszła. Kiedy Greene zapytał ją: „What didn’t you see?”, ona odpowiedziała: „I didn’t see quality shoes”. I to było mniej więcej to, z czym ja i
Coryllus mieliśmy do czynienia, jak to on pięknie określa, „od skowronka do
żaby”. Ludzie przychodzili, brali książkę do ręki, albo on, albo ja
wypruwaliśmy z siebie żyły, żeby opowiedzieć o tym, co tam jest w środku, a oni
zwyczajnie „nie zauważyli tematu wysokiej jakości”. I daję słowo, że nie
chodziło tylko o nasze książki. W ofercie Kliniki Języka były znakomite eseje
wybitnego psychiatry, prof. Łukasza Święcickiego, napisane bardzo przystępnie i
z niezwykłym humorem, a jednocześnie – jeśli uwzględnić pozycję Autora – na
najwyższym poziomie profesjonalizmu, a ja już nie pamiętam, ile razy
odwiedzający stoisko, brali tę książkę do ręki, przeglądali ją, Gabriel im, tak
ładnie jak tylko on potrafi, opowiadał o tym, czemu ta książka jest absolutnym
hitem... i ja wiem, ile osób ją kupiło? Trzy? Może cztery?
Powiem coś jeszcze. Otóż w pewnym
momencie pojawił się przy nas ktoś, kto nawet znał nazwę wydawnictwa i był tą
ofertą zainteresowany na tyle poważnie, że spędził tam, zawracając nam głowę,
jakieś trzy godziny. Opowiedział mi, że ma dwoje dzieci, które uczy w systemie
domowym, również języka angielskiego, a więc opowiedziałem mu o moim
„Listonoszu”, objaśniłem mu chyba każdą część tego, co tam jest, wykazałem, że
im się ta książka z całą pewnością przyda, a on ostatecznie mnie poinformował,
że akurat się skupia na uczeniu swoich dzieci amerykańskiej wymowy i nie chce
ich rozpraszać gramatyką. Ostatecznie kupił dwa komiksy i obiecał, że za rok
znów przyjdzie.
Ale jest jeszcze coś. Otóż choćby w
porównaniu z Warszawą, we Wrocławiu ludzie odwiedzali te targi wyłącznie po to,
by kupić dwie może trzy książki, a poza tym sobie pospacerować i pogadać ze sprzedawcami.
Jedyna osoba, na którą zwróciłem uwagę to pewien starszy pan, który niósł
wielkie pudło z napisem „Remigiusz Mróz dzieła wszystkie. Niska cena”, czy
jakoś tak. Tam widok kogoś, kto by, jak tydzień temu w Arkadach Kubickiego,
wychodził z targów niosąc całe wielkie torby wypełnione książkami, musiałby
wywołać powszechną panikę.
No więc, raczej porażka. Gdyby nie tych
kilkanaście osób – co warto zauważyć, i tak znacznie mniej niż w Warszawie –
którzy w ogóle wiedzieli, kim jesteśmy, byłoby znacznie, znacznie gorzej. No
ale jakoś tam z przysłowiową tarczą z tych targów wyszliśmy i wciąż wydarzenie
sprzed lat ze wspomnianego Stadionu Narodowego, kiedy to po pokryciu kosztów za
stoisko, Gabriel zarobił jakieś trzysta złotych, a ja nic, pozostaje do dziś
niepobite. Z informacji jakie do nas dotarły na zakończenie, od targów
wrocławskich lepszy wynik sprzedażowy osiągnęły tegoroczne targi w Katowicach,
a to jest już news. Wygląda na to zatem, że w przyszłym roku przyjdzie się nam
z Katowicami pogodzić. No ale zobaczymy.
Na koniec, wciąż to samo pytanie, czemu
tak? Nie mam pojęcia, ale chodzą mi po głowie pewne myśli, myśli, przyznaję
dość niebezpieczne, jednak biorę pod uwagę taką możliwość, że warto ich nie
lekceważyć. A wszystko zaczęło się od tego, że kiedy jeszcze rano w sobotę, gdy
wysiadłem z pociągu i spod dworca postanowiłem poprosić taksówkę do Hali
Ludowej, taksówkarz – jak najbardziej korporacyjny – powiedział, że owszem, on
mnie może tam zawieść, ale za trzy dychy bez taksometru. Przepraszam bardzo,
ale czegoś takiego nie doświadczyłem od PRL-u.
Druga rzecz jaka zrobiła na mnie
wrażenie, to Msza Święta w kościele Św. Boromeusza, gdzie kościół był właściwie
pełny, tyle że, rozglądając się na tyle na ile mi wypadało, nie mogłem nie
zanotować, że jakieś 99 procent wiernych to byli ludzie jeszcze starsi ode
mnie, a ksiądz – skądinąd całkiem sympatyczny – całe kazanie poświęcił
napominaniu ich, że jeśli nie będą wystarczająco pobożni, to może się okazać,
że nie zostaną zbawieni. Po tej też właśnie Mszy ów ksiądz, a za nim pewien
starający się mówić po polsku brytyjski kaznodzieja, zaapelowali – jak rozumiem
już po raz kolejny – o to, by parafianie zechcieli jednak przyjąć do siebie
dzieci z zagranicy, które tuż przed Świętami przyjeżdżają do Wrocławia w ramach
jakiejś pielgrzymki, będą mieli ze sobą karimaty i śpiwory i chodzi im tylko o
dach nad głową i może śniadanie. Dzień ich przyjazdu zbliża się wielkimi krokami,
a tymczasem, wedle słów księży, brakuje jeszcze miejsc dla siedmiu tysięcy
dzieci. Jeszcze siedem tysięcy wrocławskich parafian nie uznało za stosowne
zgodzić się przyjąć u siebie owych pobożnych dzieci ze świata
No i rzecz ostatnia. Otóż, czego nigdy
wcześniej nie zauważyłem nigdzie, ruch na targach w niedzielę był znacznie
większy niż w sobotę. Podobnie zresztą sprzedaż. Znacznie większa. Bardzo
zbliżona do Warszawy. Gdziekolwiek dotychczas byłem, niedziela była, jak to
mawia śp. biskup Herbert Bednorz „Boża i nasza”. No ale tym razem wrocławianie
się spisali. Tego się nie spodziewałem. W sobotę obawiałem się, że nie zwróci
mi się nawet ten przyjazd, a niedziela mi tę sobotę wynagrodziła w pełni.
A więc Wrocław. Coś jest jednak nie tak
z tym miastem. Jeśli wolno mi coś zasugerować, dobrze by było, gdyby oni się
jednak nieco ogarnęli, bo jeśli to nie nastąpi, cała Polska, zamiast się śmiać
z Warszawy, będzie się śmiała z nich.