Pokazywanie postów oznaczonych etykietą julia pitera. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą julia pitera. Pokaż wszystkie posty

piątek, 27 maja 2011

O upodlonych kobietach i mężczyznach na skraju nerwowego załamania

Podczas wczorajszej debaty w sprawie odwołania minister Kopacz, której akurat nie śledziłem, ale co ciekawsze kąski znam z różnych relacji, minister Piecha powiedział, a może tylko zasugerował – nie wiem, bo nigdzie jakoś nie ma odpowiedniego cytatu – że kobiety kupując samochód kierują się kolorem. Mimo że o tych kolorowych samochodach, Piecha musiał wspomnieć tylko w jednym zdaniu, zupełnie na marginesie – całe wystąpienie, jak wiemy, dotyczyło służby zdrowia – na mównicę wkroczył premier Tusk i z groźną miną, jakiej jeszcze nauczył się na początku swojego premierostwa, powiedział co następuje:
Treść wniosku Piechy udająca merytoryczną, skłoniła mnie, do zabrania głosu. Po pierwsze gratuluje posłowi wyczucia. Dzień Matki to jest idealny dzień, by sugerować, że kobiety kupują samochody, kierując się tylko ich kolorem. Szczególny to takt, kiedy poseł Piecha występuje z wnioskiem przeciwko minister zdrowia, która jest kobietą. Ale tego typu styl obowiązuje w ugrupowaniu, dla którego wrażliwość wobec kobiet jest przysłowiowa”.
Tych parę zdań – no niechby tylko pierwsze z nich – przedstawionych przez Premiera, w dodatku podanych jeszcze z tą dziś już tylko budzącą zmęczenie miną, można potraktować, jako kuriozum samo w sobie, i już tylko tworzyć na ich podstawie kolejne, nowe żarty na temat naszego piłkarza z Sopotu i szaleństwa, w jakie w związku z wykonywanym przez siei zawodem popadł. Oczywiście można też z Donaldem Tuskiem tu dyskutować, a więc na przykład poprosić go, by nam wyjaśnił o jakim konkretnie przysłowiu on myśli. I czy przepadkiem coś mu się nie pomyliło, i kiedy mówił o wyczuciu, nie myślał akurat o duńskich kaszalotach i babach przywiązywanych łańcuchem do stołu w kuchni, kiedy panowie udają się na polowanie. Albo, gadając o tych przysłowiach, może miał na myśli swoich kolegów Węgrzyna i Czumę, jak siedzą na herbatce i oglądają zdjęcia z kotłującymi się lesbijkami? Można by było się o to wszystko Donalda Tuska zapytać, no ale, jak wiemy, nie ma jak, a poza tym – nie bardzo też jest po co.
Można by było też, rozprawiając o tych kilku wyjątkowych myślach, jakie ulęgły się w głowie Premiera, z nim nie dyskutować, ale się zwyczajnie powyzłośliwiać, i wyobrazić sobie na przykład taką sytuację, jak żona lub córka Donalda Tuska mówią, że one by chciały mieć niebieski samochód, a nie czarny, Tusk tymczasem siedzi ze swoimi kolegami Nowakiem, Arabskim i Grasiem, palą cygara, pociągają burbona, i na te słowa wszyscy wybuchają szyderczym śmiechem, że co to za idiotka, ta Gośka, czy Kaśka! Nawet nie wie, że to nie kolor samochodu świadczy o jego jakości i o klasie właściciela, lecz jego marka. No bo chyba tak to musi być. Jeśli Donald Tusk uważa, że Piecha, wspominając coś o tych kolorach, obrażał kobiety, to właśnie tak musi wyglądać jego i jego kumpli życie, i tego życia intelektualne otoczenie.
Ponieważ jednak, jak to niedawno pięknie napisał nasz kolega Coryllus, ten blog, podobnie jak jego blog, i wiele innych sympatycznych blogów wokoło, nie służą do tego, by dyskutować z durniami, ani tym bardziej by się w stosunku do owych durniów wyzłośliwiać, lecz wyłącznie do tego, by, snuć pełne wzruszeń i emocji refleksje, chciałbym podzielić się w tej kwestii własnie refleksjami. Otóż, jak już wspomniałem, wypowiedź ministra Piechy na temat kobiet stanowiła prawdopodobnie nic nieznaczącą dygresję, w dodatku jeszcze – jeśli się nad tym dobrze zastanowić – w żaden sposób w stosunku do kobiet obraźliwą. Jeśli Donald Tusk zareagował na nią z taką agresją, to mamy dwie możliwości – albo on otrzymał esemesa od swojego wizerunkowca z poleceniem: „Wal go w mordę za te samochody”, w co nie chce mi się wierzyć, albo zareagował, jak dobrze wyszkolony pies, na zasadzie odruchu. Usłyszał od tych kolorach i uznał, że skoro tyle razy się udawało, to i tym razem się uda. Że teraz tylko trzeba uczepić się tego zdania, zrobić wokół Piechy odpowiedni szum, a reszty dokończą już media. Piecha będzie się przez tydzień tłumaczył z tego, ze w Dzień Matki potraktował Ewę Kopacz tak brutalnie, a w końcu będzie ją musiał publicznie przeprosić i będzie gites.
I to mi się wydaje najbardziej prawdopodobne. Po czterech już niemal latach rządzenia, Donald Tusk działa już tylko jak automat. Na co dzień siedzi gdzieś u siebie w domu i ogląda piłkę w telewizji, czasem pojedzie na wakacje na narty, albo na deskę posurfować, i tylko raz na jakiś czas, pojawi się w Sejmie czy w telewizji i pokaże coś, czego się wcześniej nauczył i dziś umie robić z najwyższą wprawą. A więc rzucać nicnieznaczące zdania o pewnym standardowym ładunku emocji. Również nicnieznaczących.
Z tego co wiem, Donald Tusk wczoraj odezwał się dwa razy. Raz w sprawie Piechy, drugi raz w sprawie Ludwika Dorna. I tu sytuacja była identyczna. Dorn, w odpowiedzi na represje skierowane przeciwko piłkarskim kibicom za wywieszanie antyrządowych transparentów, wyprodukował przypinkę ze zdjęciem Donalda Tuska i napisem „Obronimy Matoła”. Pomysł jak pomysł. Nie najgorszy, dość dowcipny, ale przede wszystkim bardzo merytoryczny. Chodziło o to, żeby bronić prawa ludzi do wyrażania opinii. Donald Tusk, zapytany o tę przypinkę, odezwał się tak: „To znaczek, na którym wypadłem naprawdę nieźle, to jest moje zdjęcie w stroju piłkarskim, a w tytule jest coś o matole, bardzo taki serdeczny gest”.
A więc dokładnie to samo. Przede wszystkim zwykła obraza, że ktoś tak brzydko o nim mówi, a później już tylko piar. I to już nie tak jak za starych czasów, kiedy wszystko było odpowiednio starannie przygotowane i wyćwiczone, ale właśnie na zasadzie zwierzęcego odruchu. Nawet serdeczność się pojawiła. Brakowało jeszcze tylko tego, by Premier wspomniał coś o empatii.
A ja sobie myślę, że to wszystko tylko potwierdza moją wczorajszą teorię. Że oni są już w takim upadku, gdzie nie chodzi już nawet o to, że oni nie chcą myśleć. Oni myśleć już nie są w stanie. Jeśli Donald Tusk wysyła na kibiców policję, on nawet może o tym nie wiedzieć. On widzi tego ‘matoła’, ogarnia go nieprzytomne wzruszenie, wysyła więc na kibiców tę policję i sądy, i każe im nakładać na nich ciężkie grzywny za to że go obrazili, a jednocześnie, jeśli mu kazać się na ten temat wypowiedzieć, to on umie tylko mówić coś o serdeczności i o szacunku dla kobiet. I z groźną miną powtarzać, że on będzie stanowczo reagował na każdy przejaw braku demokracji. To już w tej sytuacji, wydaje się, że bardziej poukładany jest taki Radek Sikorski, który przecież tez nie ma ostatnio lekkiego życia. Jednak, kiedy on kpi, że Obama w Irlandii chodził na piwo, w Londynie grał w ping-ponga, natomiast w Polsce (oczywiście!) czeka go tylko martyrologia, to oczywiście pokazuje, jak można przesuwać granice prostego skurwysyństwa, ale mimo to, wciąż tu widać jakąś myśl. Czy wręcz plan. U Tuska nie ma już nic. Tylko ta sącząca się ślina.
Bardzo dziwnie wyglądają dziś politycy Platformy Obywatelskiej. Jeśli się przyjrzeć temu, jak oni wyglądają, jak mówią i jak się zachowują, w pewnym momencie trzeba dojść do wniosku, że tam już bardzo dawno skończyło się zwykłe, ludzkie reagowanie na wydarzenia. Bronisław Komorowski stanowi zawsze konkurencję poważną, zwłaszcza od czasu gdy wezwał Jarosława Kaczyńskiego do pojedynku w jeździe na nartach, jednak wciąż chyba Donald Tusk jest tu oczywiście przykładem najlepszym. Jednak ostatnio miałem też okazję obserwować w akcji dwie czołowe gwiazdy z jego stajni, mianowicie Julię Piterę i odwoływaną wczoraj Ewę Kopacz. Donald Tusk mówił w swojej krótkiej wypowiedzi coś na temat szacunku do kobiet. Przepraszam bardzo, ale wystarczy ujrzeć stan – a mam tu na myśli stan zarówno psychiczny, jak i fizyczny – do jakiego polityka i obyczaje panujące w PO doprowadziły owe dwie damy, by wiedzieć, że gdzie jak gdzie, ale tam akurat litości dla kobiet nie ma.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Sąsiedzi

Temat dzisiejszej notki chodzi mi po głowie właściwie od zeszłego tygodnia, dokładnie od przedwigilijnego czwartku. Jak niektórzy być może zauważyli, nasz kolega StudentSGH nagle wrócił do nas i zostawił swój komentarz pod notką o tym, jak to nasi bojownicy o wolność i demokrację dla Białorusi, uniemożliwili naszemu blogowi start w konkursie na Blog Roku. Komentarz Studenta zafrapował mnie z dwóch powodów. Przede wszystkim ze względu na sam fakt swojego pojawiania się akurat pod tą notką. Ja piszę, że Onet, przy pomocy najbardziej tandetnej obstrukcji, uniemożliwia mi udział w konkursie, a Student – hop! I zabiera głos. Ciekawe, czemu teraz? Czemu akurat w tym temacie?
Drugi powód, już znacznie bardziej konkretny, mojego zadumania się nad pewnymi sprawami jest taki, że Student zainteresował się tą informacją, wbrew pozorom, wcale nie po to, by się razem z nami podziwić, jak może wyglądać obłuda w wykonaniu nowych demokratów, ale tylko po to, by stwierdzić, że kiedyś ten blog był zwykłym, porządnie pisanym blogiem kogoś, kto ma typowe konserwatywne poglądy i stara się ich bronić, natomiast po 10 kwietnia, to co ja piszę jest już tylko pisowską propagandą partyjną. I że to jest fakt jak najbardziej oczywisty. Opinia ta zastanowiła mnie znowu z dwóch powodów. Najpierw mianowicie pomyślałem sobie, że to jest piramidalna bzdura, ponieważ ja od samego początku trzymam dokładnie ten sam poziom czegoś, co się nazywa klasyczną pisowską agresją, i żeby to sprawdzić, nie ma prostszego sposobu, niż zajrzeć na dowolny wpis z roku 2008 czy 2009 i porównać go z tym, co się tu pojawia dziś. Niemal w tym samym momencie jednak, pomyślałem sobie, że, skoro już tę sprawę mamy wyjaśnioną, to bardzo mnie ciekawi, dlaczego akurat dla Studenta – który oczywiście jest przede wszystkim sobą, ale jak najbardziej reprezentuje też pewną ideologiczną postawę – cezurą stał się 10 kwietnia. Powtarzam, gdyby te teksty rzeczywiście po 10 kwietnia stały się nieznośnie propagandowe, to odpowiedź na to pytanie byłaby prosta – ja w obliczu po-smoleńskiej traumy straciłem panowanie nad sobą i zacząłem się wyłącznie awanturować. Tymczasem, jak widzimy, jest to oczywista nieprawda.
Pomyślałem sobie, że w tej sytuacji, problemem nie jestem ja, lecz właśnie Student i jemu podobni. To nie ja się zmieniłem po Smoleńsku, to nie mój blog stracił poziom, lecz właśnie oni się obsunęli. To oni zareagowali na Smoleńsk tak, że dziś świat, który ich otacza, widzą już wyłącznie jako miejsce zamieszkałe przez żywe trupy, które zamiast zająć się normalnie telewizorem i zakupami, rozpamiętują swoje kompleksy, które 10 kwietnia mijającego roku przyniosły im tę śmierć. Myślę, że ludzie, o których mówię, mieli szanse wyjść z teju tragedii umocnieni i po prostu lepsi. Wystarczyło jedynie się wsłuchać w skargę tych, którzy umierali w tamtej mgle. To przecież tak niewiele. I oni tę okazję odrzucili. A skoro ją odrzucili, to już nie mieli drogi powrotu. Bo marnując szansę na proste człowieczeństwo, znaleźli się na równi bardzo pochyłej. Jeśli ludzkie łzy zaczęły ich wyłącznie denerwować, to musieli sobie automatycznie wręcz znaleźć jakieś racjonalne dla tego wytłumaczenie. I złapali się pierwszej z brzegu szansy. Uznali, że to nie oni się popsuli, lecz owa posmoleńska Polska. Że to nie im stwardniały serca. To tamci. Tamte trupy.
Wbrew pozorom, dzisiejsza reakcja Studenta na ten blog nie jest wcale taka oryginalna. Jestem głęboko pewien, że jest mnóstwo innych osób, które jeszcze rok temu by mnie osobiście, razem z tym blogiem i każdym słowem, które tu zostało napisane wrzucili do ciemnicy i kazali żyć o chlebie i wodzie, a dziś mówią, że kiedyś te teksty się dało czytać. Że były inteligentnie napisane, bez zacietrzewienia, bez nienawiści, takie zwykłe refleksje polskiego konserwatysty. I nagle po 10 kwietnia ten blog zaczął już tylko wylewać z siebie najbardziej prymitywną i wulgarną propagandę. To są zresztą dokładnie ci sami ludzie, którzy dziś mówią, że gdzież to jest ten dawny Jarosław Kaczyński – człowiek, który, owszem, miał swoje problemy, ale jak by nie patrzeć, był to polityk całą gębą, a poza tym ktoś inteligentny, wesoły i umiarkowany? Że to co z niego dziś pozostało, to wypełniony nienawiścią i swoimi obsesjami, zgorzkniały starzec. I mówią to ci sami ludzie, którzy jeszcze rok temu, mówili o nim dokładnie to samo. Tyle że nie tylko o nim, ale też o jego zmarłym dziś już bracie. Tyle że o tym już zapomnieli.
Co się więc stało po 10 kwietnia, że ludzie z pozoru zwyczajni, jedni z tych, których spotykamy codziennie, z którymi rozmawiamy, śmiejemy się, życzymy dobrego dnia, nagle osiągnęli taki stopień szaleństwa. Trochę już na ten temat napisałem wyżej. Uważam, że oni mieli szanse, właśnie po tej katastrofie, otrząsnąć się z tej sączonej w ich mózgi nienawiści, i stanąć wobec tej nowej sytuacji oczyszczeni i mocni. Niestety, albo przez swój grzech wewnętrzny, albo przez to, że to zło już wówczas bardzo aktywne, nie dali rady i przegrali. Pokusa nienawiści, przecież już zaledwie w parę dni po katastrofie była tak wielka, a przy okazji tak atrakcyjna, że to wszystko mogło już tylko rosnąć. A ponieważ w dodatku – jak to zwykle się w tego typu konfliktach między złem a dobrem dzieje – dobro też na swój sposób tryumfowało, dla nich akurat stało się ono jak wyrzut sumienia, który zamiast przyjąć, oni konsekwentnie odrzucali. No i to musiało się tak skończyć. Skoro wspomniane wyżej łzy nie były ich w stanie wzruszyć, to oni już tylko mogli je zakwestionować, mówiąc że to nie łzy, ale podłe kłamstwo, z którym trzeba walczyć.
Parę dni temu Grzegorz Schetyna powiedział, że przez wiele miesięcy po katastrofie cała Polska była pogrążona w żałobie, ludzie darzyli się szacunkiem i można było pomyśleć, że ta wyniszczająca wojna – jak to on określił – „polsko-polska” dzięki tej katastrofie dobiegła końca. Niestety, kiedy Jarosław Kaczyński przegrał wybory, coś się zmieniło i wszystko szybko wróciło do poprzedniego poziomu. Kwiecień, maj, czerwiec – to, zdaniem Schetyny – były miesiące ciszy i wzajemnego przeżywania, ale kiedy Komorowski został prezydentem, Jarosław Kaczyński ostatecznie stracił zmysły, i wszystko się skończyło.
I to jest to o czym dziś myślę. Kiedy wściekła hołota demonstrowała przeciwko złożeniu udręczonych ciał Lecha i Marii Kaczyńskich na Wawelu, kiedy dwóch popularnych dziennikarzy śpiewało na całą Polskę swoją szyderczą piosenkę, kiedy wszystkie media szydziły nawet nie z posłania, jakie Jarosław Kaczyński wygłosił do Rosjan, ale z tamtego pianina i okularów, kiedy w odpowiedzi na to wystąpienie, Palikot też szyderczo zaczął nosić okulary i opowiadać, jak to Lech Kaczyński był pijany i że to on doprowadził do śmierci 96 osób, kiedy przedstawiciele władzy dostawali cholery z tego powodu, że Jarosław Kaczyński nic nie mówi, i że chce zostać prezydentem milcząc, a później, kiedy zaczął mówić, że mówi – nienawiści oczywiście nie było. Ona się pojawiła dopiero wtedy, gdy Jarosław Kaczyński pozbierał się po tym ciosie i stanął na równe nogi. A wszystko tak pięknie się układało. Polska przeżywała swoją stratę, i pomyśleć tylko, że już mogło być tak zawsze. To piękne, wspólne przeżywanie. I nagle ten kartofel się odezwał. I w dodatku okazało się, że on już jest tylko obłąkany.
O tak! Od 10 kwietnia zmieniło się w Polsce wiele. Proces zmian następował powoli, choć konsekwentnie. Dziś dobrzy ludzie rozglądają się, stoją jak zaczarowani, często nie potrafiąc nawet rozpoznać świata, w którym się nagle znaleźli. Właśnie przeczytałem wypowiedź Nałęcza, że jego zdaniem Jarosław Kaczyński nie należy do osób, które przeżywają traumę po smoleńskiej katastrofie. Że on owszem, stracił brata i bratową, ale zdaniem Nałęcza, Kaczyńskiego to nie obeszło. Obok tego syku słyszę kolejny, tym razem płynący z ust Julii Pitery, która sobie nie życzy, żeby ludzie którzy stracili bliskich w kwietniowej rzezi, swój ból wystawiali na widok publiczny. Że każdy z nas przecież gdzieś tam kogoś stracił, ona sama też nie raz w swoim życiu przeżywała żałobę, ale ze swoim bólem się nie obnosiła. Że dla Pitery, to co robi Jarosław Kaczyński jest wręcz obrzydliwe. I teraz ona mówi ona tak. Proszę posłuchać: Dlaczego, jeśli jest mu tak źle, nie pójdzie Kaczyński do psychoanalityka, albo nie pożali się przyjacielowi? Tak właśnie mówi Julia Pitera. Czemu Kaczyński nie pożali się przyjacielowi?
Ktoś mi powie, że to co ja robię, to paranoja. Nie sądzę. Uważam, że Pitera tego „przyjaciela” wybrała bardzo celowo i z wyrachowaniem. Ona wie, że Jarosław Kaczyński miał w życiu tylko jednego przyjaciela, a mianowicie swojego brata. Że on zawsze był bardzo samotny, a teraz samotny jest jeszcze bardziej. Że on nie ma już gdzie pójść. Ona wspomniała o tym przyjacielu, ponieważ liczyła na to, że Jarosław Kaczyński to usłyszy i zrobi mu się przykro. Że go to zaboli. Uważam, że Pitera dała się ponieść tej nienawiści już tak bardzo, że nie potrafi znaleźć dla niej ujścia innego, jak dręczenie tego kogoś, kogo jej przyszło nienawidzić. I tu nie chodzi o takie zwykłe dręczenie. Myślę o dręczeniu szczególnym. Czasem słyszymy o przypadkach – ciekawe, że to są zwykle dziewczynki – kiedy to jakieś gimnazjalistki, zamęczyły na śmierć inne dziecko. Dowiadujemy się później tych strasznych szczegółów, jak to im bardziej to dziecko płakało i prosiło o litość, tym bardziej one były złe i okrutne. Później zwykle pojawiają się psychologowie i mówią, że dzieci bywają straszne.
Pamiętamy chyba wszyscy historię tej dziewczyny, którą dwóch bandytów ciągnęło ze sobą przez dwa dni, dręcząc ją tak długo aż wreszcie się znudzili i ją zamordowali. Myślę sobie, ze oni w pewnym momencie musieli dojść do tego stanu, że kiedy, ile razy widzieli jej przerażone oczy, dostawali już tylko cholery. Słuchali jej zawodzeń i potrafili tylko wrzeszczeć, by się wreszcie zamknęła. Aż w końcu ją zabili. Jestem pewien, że, gdyby spytać ich znajomych, jacy to byli chłopcy, każdy z nich by powiedział, że normalni. Jak każdy. I dzień dobry powiedzieli, i siatkę zakupami ponieśli. A oni sami, gdyby mieli okazję mi szczerze powiedzieć, co czuli wtedy kiedy ją ostatecznie postanowili skreślić, ich odpowiedź brzmiała by właśnie tak: „Z początku ona była jeszcze znośna, ale później już tylko wkurwiała”.
I myślę sobie, że dziś – z psychologicznego punktu widzenia – mamy sytuację podobną. Jaroslaw Kaczyński występuje ze swoimi życzeniami świątecznymi, wypowiada słowa: „Mój ukochany brat”, „Moja ukochana Marylka”, a z drugiej strony są już tylko zimne spojrzenie i ten syk, że niech on się wreszcie zamknie. Niech on wreszcie zamknie tę mordę. Syn mój mi doniósł, że na Onecie, pod wspomnianym filmem z życzeniami, jeden z pierwszych komentarzy był taki „Spadaj dziadu! Ja i moja rodzina…”. I tak dalej. Nie wykluczam, że gdybym miał okazję porozmawiać z tym, kto to napisał, on by mi powiedział, że faktycznie, on już nie wytrzymuje. Że kiedyś z tym Kaczyńskim jakoś dało się wytrzymać, ale dziś – człowiek zwyczajnie już traci nerwy. I tak samo jest z całą resztą. I z Piterą i Nałęczem i z wieloma innymi. Oni wszyscy byli kiedyś zwykłymi ludźmi i nagle znaleźli się w miejscu, jakiego ludzkie oko nie widziało i ludzkie ucho nie słyszało. Zwykli ludzie. Podejrzewam, że całkiem możliwe, że jest tam też z nimi taki choćby kardynał Nyczem, kiedy to w swoim inauguracyjnym kazaniu wzywa, by nie ulegać zawziętości i nie głosić prawdy z zaciśniętymi pięściami. I takie tam. Nawet z nim jest podobnie. Myślę, że on też, kiedy wspomina stare czasy, to może sobie nawet czasem przypomni, że był taki czas, że pobożni ludzie byli zupełnie znośni. Nawet jak w tych swoich dłoniach ściskali różańce.
To są wszystko dobrzy ludzie. Nasi sąsiedzi. Dobrzy, uprzejmi ludzie. Tak jak zawsze. To tylko świat, który ich otaczał sparszywiał. To nie oni. To tylko ci, z którymi oni mieli dotychczas do czynienia się zmienili. Tak to chyba jednak wygląda. Skoro Święta minęły, możemy sobie to szczerze powiedzieć.

sobota, 4 grudnia 2010

Czyim kumplem jest Elżbieta Jakubiak, i co nam do tego?

Mam kolegę, który, choć się widujemy zbyt rzadko, mówi mi, że on zawsze świetnie wie, co u mnie słychać, bo czyta tego bloga, no a tam jest wszystko opowiedziane. Mam nadzieję, że to prawda. Taki mniej więcej cel przyświeca od początku temu pisaniu. Żeby z niego powstawał pewien bardzo osobisty obraz, do tego wręcz stopnia osobisty, że niemal konfesyjny. Mam też więc nadzieję, że było to widać i tym razem – na poziomie znacznie mniej istotnym, mniej mądrym, mniej w ogóle godnym wspomnienia – że przez minione dwa tygodnie praktycznie nie oglądałem telewizji. Odzwyczaiłem się. Najpierw, ze względu na chorobę pani Toyahowej, zostałem od telewizji najzwyczajniej w świecie odsunięty – bo tak nazywam sytuację, gdzie wszyscy oglądają wyłącznie angielskie programy o jedzeniu, sport, lub kolejne odcinki Dr House’a – a później zauważyłem, że właściwie nie brakuje mi ani tych kłamstw, ani tych twarzy, które za tymi kłamstwami stoją.
No i wczoraj, a właściwie już przedwczoraj wieczorem, ni z gruszki ni z pietruszki wróciłem do telewizora. I nie wiem, czy ten dzień był obiektywnie jakiś szczególny, czy może to ja okazałem się na niego kompletnie nieprzygotowany, ale powiem uczciwie, że w pewnym momencie zacząłem się zachowywać jak te dzieci, które pójdą do kina na nowego Harrego Pottera i tam, zamiast siedzieć i patrzeć, albo krzyczą, albo się śmieją, albo płaczą w głos. Doszło do tego, że rodzina mnie poinformowała, że jeśli nie przestanę gadać sam do siebie, zostanę odsunięty ponownie i to już na dłużej.
Jak jednak można się dziwić mojej reakcji, jeśli zostałem na samym początku zaatakowany przez (po kolei) Elżbietę Jakubiak, Julię Piterę, Stefana Niesiołowskiego i wreszcie przez człowieka bez imienia, a więc tak zwanego posła Halickiego. Ostro? A jakże! A proszę nie zapominać, że oni wszyscy występowali w stałym otoczeniu wybitnych pracowników mediów. A proszę nie zapominać, że ja byłem świeżo po odstawieniu.
Nie będę tu szczegółowo opisywał moich wrażeń z tej konfrontacji. Mimo wrażeń jakie były moim udziałem, i zawsze w tych okolicznościach silnej potrzeby dzielenia się nimi z całym światem, wciąż mam świadomość obiektywnej bzdurności tej akurat części naszej codzienności, no i przede wszystkim wiem, że wielu z czytelników tego bloga to wszystko co ewentualnie mógłbym dziś powiedzieć, już i tak dawno wie, albo z własnego doświadczenia, albo z moich wcześniejszych relacji. Dziś chciałbym głównie zająć się Elżbietą Jakubiak, i to nie ze wzglądu na to, że ona przyszła i coś powiedziała, bo, jak się domyślam, ona ostatnio mówi znacznie więcej niż zwykle, ale trochę w nawiązaniu do mojej poprzedniej notki. Notki o całej tragicznej mizerności tego, co nazywamy klasą polityczną.
O co poszło? Otóż jedna z głównych gwiazd telewizji TVN24 Anita Werner zaprosiła do studia Adama Hoffmanna, Julię Piterę i rzeczoną Elżbietę Jakubiak. Tematem rozmowy była nieudana próba Platformy Obywatelskiej i nowego ugrupowania o nazwie PJN odebrania partiom dotacji budżetowych. Zanim przejdę do sedna, parę zdań w kwestii tzw. finansowania. Partie polityczne w Polsce zaczęły być finansowane z budżetu jeszcze w latach 90. w odpowiedzi na straszliwą patologizację naszego sytemu partyjnego. Kiedy okazało się, że w poszukiwaniu środków na podstawową działalność publiczną, polscy politycy są gotowi nawiązywać kontakty z biznesem o najbardziej niskiej proweniencji, ten biznes nie ma żadnych skrupułów, żeby za brak tej współpracy nawet zabijać, postanowiono uniezależnić polityków od tego rodzaju powiązań, formalnie i faktycznie czyniąc partie polityczne nieodłączną częścią polskiego państwa. Dlaczego? Przede wszystkim, żeby ograniczyć patologie, a poza tym – co może równie ważne – pokazać w praktyce, że partie polityczne to nie jest żadne zło, ale równie ważny element demokracji co niezależne media, narodowa kultura, czy choćby nawet i Kościół. A więc coś, co z punktu widzenia interesu Narodu warto wspierać.
Ów gest był o tyle rewolucyjny, że faktycznie zamknął częściowo przynajmniej niechlubny okres czysto bolszewickiego traktowania polityki, a szczególnie polityki niezależnej, jako czegoś kompletnie zbędnego, czy wręcz złego. Osobiście pamiętam, jak przez większą część lat 90. opinia, że partie polityczne to bzdura i nonsens, była lansowana publicznie do tego stopnia, że dla wielu osob stała się w pewnym momencie czymś całkowicie oczywistym. Pamiętam jak zarówno Unia Wolności, jak i czołowi jej przedstawiciele nigdy nie byli traktowani jak politycy. Politykami byli ludzie z Porozumienia Centrum i z innych mniejszych ugrupowań prawicowych. Politykiem na przykład był zawsze Jarosław Kaczyński. Bronisław Giermek, Jacek Kuroń, czy Tadeusz Mazowiecki – nigdy. Bronisław Geremek był zawsze przede wszystkim profesorem, ale Lech Kaczyński już na przykład – nigdy. No i ten okres, w pewnym momencie lat 90. przynajmniej formalnie, a po kolejnych latach, niemal faktycznie, się skończył. Nagle okazało się, że to polityka i politycy tworzą prawdziwą demokrację, a z nią budują powodzenie samego państwa.
I dziś mamy sytuację taką, że kiedy Platforma Obywatelska stała się formalnie i praktycznie tak zwaną partią władzy, kiedy jej poparcie ze strony establishmentu, mediów i wielkiego biznesu zostało wręcz kulturowo usankcjonowane, a jednocześnie, kiedy okazało się po raz kolejny, że jej władza nie jest w stanie uzyskać wystarczająco jednoznacznego i stabilnego mandatu wyborczego, i że przy pomocy demokratycznych procedur nie udało się odsunąć od wpływów znacznej części polskiego społeczeństwa, podejmuje się kolejną już próbę faktycznego zmarginalizowania niezależnej polityki. To co zapowiadał Donald Tusk na billboardach wyborczych, a więc koniec politykowania – a tym samym koniec niezależnej publicznej debaty – ma zostać prawnie usankcjonowane. Pod hasłem z jednej strony oszczędności budżetowych, a z drugiej tak zwanej potrzeby przyzwoitości.
Pierwsza próba tego ustawowego zamachu na demokrację zakończyła się niepowodzeniem. I w związku z tym właśnie Anita Werner zaprosiła do studia Jakubiak, Piterę i Hoffmanna. No i właśnie w związku z tym wydarzeniem, mamy przed sobą Elżbietę Jakubiak w jej całkowicie nowym – a przecież niemożliwe, żeby aż tak nienaturalnym – wydaniu. Mamy przed sobą Elżbietę Jakubiak, a więc kogoś kto swoją publiczna karierę zawdzięcza wyłącznie tej uwolnionej ustawą z roku 1997 demokracji. Kogoś kto wyłącznie dzięki temu, że decyzją polskich posłów udało się w pewnym momencie sprawić, że polską politykę można było – przynajmniej formalnie – uprawiać w ramach polskiego państwa, stał się tej polityki wybitnym przedstawicielem. Kto, by zostać być politykiem, nie musiał jednocześnie ulegać najbardziej brutalnej korupcji. Wreszcie kogoś, kto znając przecież wartość tych zdobyczy, uznaje za stosowne je nagle wykpić i wyszydzić, wyłącznie po to, by się trochę porozpychać na tej naszej politycznej scenie.
Ale niech będzie. Uznajmy, że to też jest część tej polityki, która stanowi nasze wspólne dobro. Przyjmijmy, że to właśnie dzięki tamtej ustawie sprzed lat, Elżbieta Jakubiak dziś ma prawo się tak fatalnie korumpować i kompromitować. Że jeśli ona dziś mówi, że polityka cuchnie, politycy są podli, i że aby to powiedzieć musi wchodzić w sojusz z prawdziwymi wrogami demokracji, to takie jest jej demokratyczne prawo, które uzyskała od niepodległego polskiego narodu. Niech więc jej będzie. Gorzej, że ona – właśnie ona – tak bardzo się w tych swoich, czysto przecież politycznych, ambicjach zapętliła, że w tym zapętleniu zatraciła coś takiego nawet jak zwykły ludzki wstyd.
W pewnym momencie swojej wypowiedzi, Elżbieta Jakubiak powiedziała mianowicie coś takiego, że jej jest bardzo przykro, kiedy ona widzi, jak Jarosław Kaczyński, człowiek którego ona jeszcze niedawno szanowała, wydaje z partyjnej kasy lekką ręką publiczne „miliony” na dwa listy do członków Partii. Porażona nieprawdopodobną absurdalnością tej wypowiedzi, zareagowała nawet prowadząca rozmowę Werner, nieśmiało wtrącając, że ponieważ te listy były wyłącznie Internecie, więc chyba akurat nic nie kosztowały. Na co Jakubiak, bez mrugnięcia okiem, zmieniła koncepcję i dorzuciła beztrosko: „No może nie miliony, ale kilkaset tysięcy”.
I ona zachowuje się w ten sposób, kiedy po jednej stronie ma swojego byłego, ale jednak politycznego kolegę, a po drugiej samą Julię Piterę, a więc kogoś, kto – trzeba to tu powiedzieć – nie ma już dziś przed sobą absolutnie żadnych barier. Kogoś kto dziś zachowuje się już wyłącznie jak zaszczute zwierzę, już niemal tylko instynktownie czujące, że jeszcze jeden krok do tyłu i wpadnie w przepaść. Siedzi ta Pitera i ze swoim już dziś niemal kultowym uśmiechem syczy: „Panie pośle, ja mam parę informacji o korupcji w szeregach PiS-u, ale może opowiem panu o tym poza kamerą”. Na to zarówno Werner, jak i Hoffmann proszą Piterę, żeby, jako konstytucyjny minister w rządzie, nie posuwała się do takiego szaleństwa, a ona dalej: „Proszę zajrzeć do numeru tygodnika Wprost sprzed dwóch lat”. „Nazwiska” – krzyczy Werner i Hoffmann. „No więc powiem”, syczy Pitera. „Kamiński i Bielan”. „Niech pani powiadomi prokuraturę”, prosi Hoffmann. „Nie ma po co”, syczy Pitera. „Sprawa została już oczywiście dawno umorzona”.
A ja widzę Elżbietę Jakubiak, jak siedzi w tym towarzystwie i zamiast krzyczeć, jest cała skoncentrowana na tym, żeby zrobić jakąś choćby minimalną krzywdę Jarosławowi Kaczyńskiemu. Za wszelką cenę. Choćby trochę. Oto – i tu wracam do mojego poprzedniego wpisu – poziom jaki demonstruje polska klasa polityczna. Poziom intelektualny, ale przede wszystkim moralny. Elżbieta Jakubiak już się ujawniła, podobnie jak Pawel Poncyliusz, Joanna Kluzik – siedząca nagle w ławach poselskich obok kobiety o nazwisku Katarasińska (sic!) – czy Marek Migalski, i inni, mniej znani bohaterowie naszej walki. Ilu ich jeszcze jest po naszej stronie? I jak bardzo oni sa zdeterminowani, a jak bardzo obojętni. I jak bardzo to co dziś robią, jest dla nich tylko zabawą? Marnie to widzę.
Niedawno, jak już powszechnie wiadomo, do sali posiedzeń jednej z komisji wchodziła posłanka Marzena Wróbel i poseł Platformy Węgrzyn powiedział do Andrzeja Czumy: „W co ona się ubrała, kuźwa?” Od tego czasu, polskie życie publiczne w dużym stopniu wypełnione jest debatą na temat tego, dlaczego Jarosław Kaczyński śmiał się z łysej pały Michała Kamińskiego, dlaczego posłanka Wróbel ubiera się na czerwono, i o co chodziło Węgrzynowi. Czy on sobie tak tylko delikatnie zaklął pod nosem, czy może rozwinął twórczo treść swojego pierwszego wystąpienia po adresem Marzeny Wróbel, kiedy to jej powiedział, że ma się pokręcić w burdelu na rurce. Tak czy inaczej, ogólny przekaz jest taki, że bywa wesoło.
Powiem szczerze, że ja od pierwszego już wystąpienia owego Węgrzyna, żyję pewnymi marzeniami, marzeniami niestety niezrealizowanymi. Otóż bardzo bym chciał, żeby posłanka Wróbel podeszła do tego Węgrzyna i dała mu zwyczajnie po ludzku w mordę. Nie tak byle jak, ale z całej swojej możliwej siły. Żeby mu dała w ryj tak mocno, żeby on nie był w stanie się nawet uśmiechnąć. Żeby jeśli nie zleciałby z krzesła, to żeby chociaż się zaczerwienił ze zdenerwowania. Tak bardzo bym chciał, żeby ona to zrobiła. Nie dlatego, że wyżej od jej dobra stawiam swoje poczucie satysfakcji, bo jestem pewien, że jej by się nic z tego powodu złego nie stało. Przeciwnie. Jestem przekonany, że za ten gest, ona stałaby się medialnym bohaterem i że większość osób uznałaby ją za całkowicie usprawiedliwioną. A jeśli ktoś by zechciał ją za to co zrobiła ukarać, zostałby wyśmiany. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.
Niestety, na to się nie zanosi. Z wypowiedzi samej Marzeny Wróbel wręcz wnioskuję, że jej takie myśli nawet nie chodzą po głowie. Powiem więcej – ja się obawiam, że z jej punktu widzenia nie stało się nic takiego. Że dla niej, polityka to jest takie miejsce, gdzie dzieją się różne rzeczy, a wszyscy tak czy inaczej jadą na jednym wózku. Możliwe nawet, że ona z tym Węgrzynem są kumplami. Że jeśli ona kiedykolwiek zrobi coś takiego – a co, podkreślam, moim zdaniem powinna była zrobić dawno – to wyłącznie wtedy, gdy uzna, że ten gest będzie miał wartość wyłącznie polityczną. A jak przyjdzie odpowiedni czas, to może być różnie. Węgrzyn może dostać po pysku, ale też może się stać niespodziewanie politycznym sojusznikiem posłanki Wróbel, i wtedy zobaczymy ich obok siebie w poselskich ławach, lub w jakimś telewizyjnym programie. Tak jak dzisiaj widzimy Joannę Kluzik obok posłanki Katarasińskiej, Elżbietę Jakubiak obok Julii Pitery, czy Pawła Poncyliusza wszystko jedno obok kogo – może być nawet, że obok Palikota.
I właściwie w tym momencie zrobiło się tak paskudnie, że zaczynam sobie myśleć, czy faktycznie ta polityka zasługuje na coś więcej niż los, który jej chce zgotować System. Ale jest jeszcze coś gorszego. Myśl taka mianowicie, że tak naprawdę tylko my, ludzie tak wiele emocji oddających Polsce i temu co z nią będzie w przyszłości, w ogóle się całą tą sprawą przejmujemy. A ci wszyscy politycy, na których my tak liczymy i im tak codziennie kibicujemy, zwyczajnie się z nas śmieją.

poniedziałek, 30 listopada 2009

O tym, czego nie zna piekło

Pisząc swój poprzedni tekst, byłem jednocześnie w nastroju bojowym, bo i bojowy był sam temat (karabiny, Biblia, trupy – te sprawy), i w głębokim poczuciu, że to co mówię, powiedziane być musi, bo pora jest właśnie taka, że pewne rzeczy wymagają świadectwa. Inna sprawa, ze nie pierwszy to już raz na tym blogu i nie ostatni. Okazało się, że wewnętrzne napięcie samego tekstu, jak i to napięcie zewnętrzne, które on wysyłał na zewnątrz, stworzyły taką mieszankę wybuchową, ze najpierw Administracja uznała, że wpis ów trzeba zawiesić na tak zwanej ‘jedynce’, by już chwilę później dojść do wniosku, że on powinien jednak spaść z głównej strony Salonu na mordę, co w pierwszej chwili uznałem za znak tego, że okazał się on po prostu niebezpieczny. I właściwie się ucieszyłem, bo cóż może być bardziej przyjemnego dla aspirującego publicysty, jak informacja, że to co on wymyślił, ludziom mózgi rozwala na pół? Dokładnie zresztą na pół.
Oczywiście, to co wyżej napisałem, to były tylko moje przypuszczenia. To znaczy, ja tylko przypuszczałem, że poszło o coś naprawdę poważnego. Przypuszczałem, a jednocześnie miałem nadzieję, że nie było tak, że ktoś się pomylił już na samym początku i wyeksponował ów tekst przez własne gapstwo, a jak tylko się zorientował, to szybko naprawił ten błąd i uznał, że teraz dopiero jest okay.
Pytano mnie już tu kilka razy, czemu ja się tak dopominam o tę ekspozycję. Tłumaczyłem więc sprawę najlepiej jak umiem, ale skoro może trzeba jeszcze raz, to proszę bardzo. Ja robię to co robię, a więc pisze te swoje refleksje i je tu przedstawiam, nie dlatego, że to jest taka moja zabawa, ale dlatego, że ja to wszystko traktuje bardzo poważnie. Dla mnie, z jednej strony świadomość, że akurat pisać potrafię, a z drugiej fakt, ze te teksty, w porywach, czyta do 3000 osób dziennie, są niesłychanie istotne i mobilizujące. Podobnie, poczucie, że kiedy tylko one zostają – z dowolnego zresztą powodu – ukryte, zaglądają do nich już tylko ci, którzy o nich i tak już wiedzą wystarczająco dużo, bardzo mnie deprymuje. To znaczy, doznaję bardzo silnego poczucia, że coś się marnuje. I najgorsze, że nie wiadomo za bardzo z jakiej racji. A zatem dopominam się o więcej miejsca, tak jak się dopominają o więcej miejsca ci, dla których przestrzeń jest kwestią podstawową, a nie tylko wynikającą ze zwykłej próżności, czy z nudów.
A zatem, ów poprzedni tekst – tak jak większość ostatnich z tych tekstów, traktujący o wartościach – poleciał i, mimo kierowanych przeze mnie w tej sprawie pytań, przez dłuższy czas pozostawał bez żadnego wyjaśnienia. Spojrzałem więc na to, co zostało. I z lekkim przestrachem zauważyłem, że zostało to co zostaje zawsze. A więc polityka i pranie się po pyskach. Zacząłem się zatem zastanawiać, czy gdybym i ja wrócił do pisania o Tusku, Piterze, Gosiewskim, Karpiniuku, to stałbym się mniej kontrowersyjny, czy może po prostu ciekawszy? A może po prostu mądrzejszy? I właśnie wtedy, sam Szef objaśnił mnie, że cała sprawa była wynikiem pomyłki i kazał te moje biblijno-pakistańskie przemyślenia przywrócić. I super! I pięknie! Tyle że co się pomyślało, to się pomyślało, i to już jest i będzie. No a poza tym, pomyłki też nie zdarzają się ot tak sobie, i mają swoje przyczyny. Warto by więc może było popróbować coś lżejszego. Choć ten jeden jedyny raz. Nie tylko dla samego eksperymentu, ale też dlatego, że jest akurat dobry moment i dobry temat, a przy okazji to co mi chodzi po głowie jest wystarczająco irytujące i wystarczająco przy tym uniwersalne, żebym na ten temat pisząc, zachował czyste konto. Spróbujmy więc.
Otóż w sobotę jechałem autem w charakterze pasażera, i włączone było radio. Chyba Zet. I w wiadomościach poinformowano, że projekt ustawy antykorupcyjnej, dla którego dwa lata temu została powołana do rządu Julia Pitera, został wreszcie przeczytany i wyrzucony jednogłośnie na śmietnik. Okazało się, że efekt pracy Pitery jest tak niski, że nikt ani z opozycji, ani z rządu, ani z koalicji, nie chce ani na niego więcej patrzeć, ani nawet o nim dyskutować. Usłyszałem, że to co przedstawiła Pitera do tego stopnia się nie nadaje, że nawet marszałek Komorowski musiał w trybie natychmiastowym przygotować coś ratunkowego. Najciekawsze jednak powiedziano na koniec. Otóż okazuje się, że choć każdy wie, że za tę bumelkę Pitera powinna polecieć, to ona nie poleci, bo jak to zgrabnie wyjaśnił jakiś anonimowy polityk Platformy, nie ma nic gorszego niż „wyrzucona i obrażona Pitera”. Dokładnie tak. Ciekawe, prawda?
Każdy kto czytał Shakespeara, zna tę piękną linijkę, która informuje, że „piekło nie zna furii kobiety odrzuconej”. A więc, można by było sądzić, że właściwie nie dzieje się nic. Sprawa jest jasna, prosta i oczywista. Platformawywali Piterę, bo jest kiepska, to ona zrobi takie piekło, że Donald Tusk będzie już tylko prosił o jakąś nową aferę korupcyjną. A to i tak już mu nie pomoże, bo ta wściekłość przykryje wszystko. I to będzie koniec.
Wydawałoby się więc, że nie ma o czym gadać. Natury nie zmienimy, więc musimy z nią żyć. Tyle tylko, że to nie jest – wbrew temu co się wydaje tym, którzy twierdzą, że od czasu, gdy Koalicja 21 październikaprzejęła Polskę w zarząd – Polska jest własnością prywatną paru piłkarzy i kilku typków z pieniędzmi, którzy owym piłkarzom dostarczają piłkę i kawałek trawy. Po prostu nie. Tak się może wydawać im, jak i tym wszystkim, którzy tworzą dla nich całą tę wyborczą obudowę, ale prawda jest nieubłagana. Polska nie jest wartością i własnością prywatną. To jest dokładnie taka sama sytuacja jak z Polańskim i jego kumplami. To że on brutalnie zgwałcił dziecko, nie jest problemem jego i Daniela Olbrychskiego, a zatem będzie tak, że on z tą obrożą ma chodzić, a Olbrychski ma siedzieć cicho. A jeśli jest inaczej, to nie jest norma, ale patologia.
Podobnie właśnie, nie jest normą, lecz wyłącznie patologią, kiedy Sławomir Nowak z Donaldem Tuskiem nie chcą ruszyć Pitery i gotowi są ją utrzymywać, karmić i hołubić za publiczne pieniądze tylko dlatego, że ona ma coś z głową i wszyscy się jej boją, że ona się pobeczy i im wydrapie oczy. To nie jest standard. To jest kompletne szaleństwo i jeśli nad Polska jeszcze nie rozległo się przeciągłe i niekończące się buczenie, to wyłącznie dlatego, że tym co mogliby buczeć ktoś bardzo skutecznie poprzestawiał wszystkie śrubki i oni są póki co wyłączeni.
Też w sobotę – co za dzień! – w studio TVN-u odbył się ostatni półfinał konkursu pod nazwą Mam talent. Wystąpiła śpiewająca dziewczyna, która na co dzień nie śpiewa, lecz sprzedaje gwoździe w sklepie, zaśpiewała piosenkę Janis Joplin i zaśpiewała ją mniej więcej tak, jak by ją mogła zaśpiewać właśnie Joplin, gdyby dopiero zaczynała karierę, a póki co sprzedawała gwoździe. A więc tylko i aż talent. Ponieważ publiczność przed telewizorami, która miała swoimi esemesami głosować na trzy najlepsze występy, jakoś tej dziewczyny od gwoździ nie zauważyła, Kuba Wojewódzki – jeden z jurorów programu – dostał kompletnego szału i powiedział, że ludzie są idiotami pozbawionymi gustu i że jemu jest przykro. A ja się trochę jednak dziwię tej wściekłości, i gdybym miał okazję spotkać się z tym Kubą, to zanim bym go kopnął w jego słodki tyłeczek, bym go zapytał: „Panie, co pan chcesz od ludzi? Przecież to wszystko to pańscy fani. Sól tej ziemi i gust tej ziemi. Pańska osobista hodowla. Odpieprz się pan od nich!” A gdybym miał okazję z nim pogadać dłużej, to bym mu jeszcze wrzucił informację zupełnie podstawową. Nie można, jak to mówią, mieć ciastka i je zjeść. Albo – albo. Albo Pitera, albo ta dziewczyna. Właśnie tak. I wtedy bym dopiero użył mojego buta.
Tekst ten pisałem w nocy, a dziś już jest nowa informacja. Okazuje się, że – jak podaje Onet- w sobotę w Mam talent doszło do „skandalu”. Ludzie, i to ludzie najlepsi z najlepszych, mimo tego, że sam ich mistrz powiedział im wyraźnie, jak się sprawy mają, nie złapali aluzji. I to wyłącznie z tak banalnego powodu jak ten, ze ich gusta są ciut za cienkie jak na Janis Joplin. Nawet choćby tylko podrabianą. Szykuje się więc kolejna afera. Tyle że już znacznie poważniejsza. Może na skalę europejskiej konstytucji. Może więc się stać i tak, że trzeba będzie cały półfinał powtórzyć. Jak irlandzkie referendum.
Zostajemy więc z Piterą. I nie tylko z nią. Z Tuskiem, Grupińskim, Grasiem, Sekułą, i całą resztą tego nieszczęścia. A ludzie? Na razie nie jest najlepiej, ale niewykluczone, że ta mgła się jednak rozejdzie. No bo jakże inaczej? Musi się rozejść. Bo tu nie ma już nawet miejsca na dyskusję. Stąd w pewnym momencie ten blog stał się taki inny. Ale skoro dla niektórych to jest wciąż za trudne, to spytam uprzejmie. Platforma jest do bani, prawda? I mam nadzieję, że tym razem nie okazałem się zbyt kontrowersyjny?

wtorek, 13 maja 2008

"Donek, masz coś? - czyli etap ostatni

W moim poprzednim wpisie tu w Salonie na temat nowej strategii fachowców od kreowania wizerunku Donalda Tuska, przewidywałem, ze koncepcja przedstawienia Polakom Premiera, jako zaćpanego półgłówka jest objawem całkowitej desperacji Państwa Specjalistów i stanowi pewnie przedostatni już etap działań na rzecz tworzenia nowego zjawiska socjologicznego pod nazwą “Ekipa”.
Jeśli idzie o to, że etap miał być przedostatni chyba się nie omyliłem. Natomiast muszę ze wstydem przyznać, że nawet ja nie spodziewałem się, że etap ostatni nadejdzie tak szybko, bo już po jednym dniu tego szaleństwa bez cienia metody.
Histeria, jaka ogarnęła całe zastępy bojowników na rzecz wypalenia PiSowskiej zarazy ogniem i mieczem, osiągnęła w tym pierwszym dniu takie poziomy, że właściwie nie wiadomo od czego tę refleksję zacząć.
...?!
To może zacznijmy i skończmy już na TVN-ie. W magazynie 24 Godziny wystąpiła pani minister Pitera, która – trudno powiedzieć, czy z własnej, chorej, inicjatywy, czy realizując skoordynowaną strategię połączonych sztabów – postanowiła na własnym przykładzie zademonstrować działanie marihuany i wpadła w taką głupawkę, że mogłaby stanąć w konkury z tą tarzającą się zebrą przed Szkłem Kontaktowym.
Po upalonej Piterze wystąpił artysta estradowy o przezwisku Muniek, który wraz z jakimś ledwo przytomnym i z zachowania i z wyglądu wykształconym przedstawicielem terapeutów i psychiatrów III RP, wygłosili pean na cześć ganji, Boba Marleya, Donalda Tuska i wszystkich postępowych wciągaczy, tak by każdy telewidz, jeśli jeszcze nie rozumie co się dzieje na polu strategii i taktyki, zrozumiał wszystko jak najszybciej.
A dzieje się najwyraźniej to, że połączone umysły Platformy Obywatelskiej i medialnego przedstawiciela tej dziwnej partii, w swojej desperacji postanowiły, owszem, dalej odwoływać się do wrażliwości meneli, narkomanów i młodzieżówki komunistycznej; jednak już nie tylko w postaci takiego lekkiego mrugnięcia, kumasz facet, my rozumiemy, co czujesz, bo też byliśmy kiedyś tam, gdzie ty dziś.
Po zaledwie jednym dniu od pokazania całej Polsce zaprutego Donalda, przekaz skonkretyzował się w taki sposób, że Platforma już nie mówi do wszelkiego rodzaju szumowin, że ich rozumie i prosi o wsparcie, ale oświadcza z pełną otwartością: “Jesteśmy tacy, jak wy. Weźcie nas ze sobą”.
I to jest to, czego nie przewidziałem. Jeszcze wczoraj nie śmiałbym nawet podejrzewać, że bezpośrednią konsekwencją tego, w sumie głupiego, ale przecież niewinnego zabiegu promocyjnego, będzie zbiorowa śmiechawa. Spodziewałem się raczej, że, jak to zwierze uwięzione w klatce, Platforma dojdzie po raz kolejny do wniosku, że tędy się już nie da i wymyśli, oczywiście, coś jeszcze bardziej głupiego, ale przynajmniej nie będzie brnęła. A tymczasem okazało się, że jak Premier wspomniał o marihuanie, koledzy z rządu się zlecieli i poprosili, żeby dał spróbować.
Więc im dał. Ci dali innym i tak już poszło.
A teraz cała Polska widzi szalejącą Piterę i dziecięco rozdziawioną buzię redaktora Rymanowskiego, słuchającego bełkotu dwóch ćpunów.
Co będzie dalej? Trudno przewidzieć. Nadszedł jednak etap ostateczny. Nie wiadomo, jak długo ten obłęd potrwa. W końcu władza medialna wyraźnie już określiła swoje priorytety i swoją determinację, więc przy dokonanym już podziale terytorium, mamy przed sobą jeszcze trochę czasu do finałowego krachu.
Ale cóż za przyjemny przed nami widok: Zbigniew Chlebowski, Stefan Niesiołowski, Julia Pitera, Sławomir Nowak, a na nich zwaleni redaktor Miecugow z Moniką Olejnik – wszyscy w oparach zioła, zarzygani pod stołem i mamroczący swoje smutne deklaracje, których nikt i tak już nigdy nie wysłucha.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...