Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Orange. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Orange. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 17 maja 2018

darmozjad.pl, czyli jak zgubić by znaleźć


      Jak pewnie zauważyliśmy, ostatnie dni upływaja nam pod znakiem z jednej strony kwestii katyńskiego pomika w Jersey City, a z drugiej burdelu, jaki został zainstalowany w jednym z mieszkań posła Platformy Obywatelskiej, Stanisława Gawłowskiego i nawet jeśli od czasu do czasu wypłynie kolejny temat, jak choćby sprawa zatapiania Hanny Gronkiewicz-Waltz, czy szarpania się z przewodniczącym Timmermansem, to wszystko i tak wraca do punktu startu, czyli sutenerstwa Gawłowskiego i tego żołnierza z nad rzeki Hudson z wbitym w kark, najpewniej przez Marsjan, bagnetem.
       Tymczasem jest coś, co, moim zdaniem jak najbardziej celowo, jest starannie zamilczane, a co, o ile mi wiadomo, zaledwie jeden raz zostało przedstawione w Wiadomościach TVP i natychmiast slutecznie zarzucone, czy to ze względu na to, że to nie jest temat na dziś, czy może w ogóle na wieczne czasy. Oto, jak wszyscy pamiętamy, pojawił się w pewnym momencie w politcznej kampanii temat niepłacenia przez wielkie zagraniczne firmy w Polsce podatków. Bez konkretnych szczegółów, jednak wyartykułowany na tyle dobitnie, że ja przynajmniej sprawę zapamiętałem i konsekwentnie wspomnianej któregoś wieczoru przez Wiadomości TVP informacji nie przegapiłem.
      Otóż proszę sobie wyobrazić, że – nie wiem, czy to są dane pełne, ale jak idzie o mnie, wystarczające – sytuacja na dziś wygląda następująco:
- Słynny cinkciarz.pl odnotował za zeszły rok przychód w wysokości 14 287 785 139 zł (dla absolwentów gimnazjów informacja, że i tu i w następnych okienkach chodzi o miliardy), stratę w wysokości 1 771 061 zł i zapłacił zero podatku;
- Francuska sieć handlowa Auchan przy przychodzie na poziomie 11 748 954 045 zł zaliczyła stratę w wysokości 522 233 219 zł i oczywiście podatku nie zapłaciła;
- Pierwszy nasz narodowy telekomunikacyjny operator Orange (dawniej TP SA) odnotował przychód w wysokości 13 022 747 892 zł, jednak nawet te dwa złote nie uchroniły braci Francuzów przed stratą w wysokości 689 269 863 zł i brakiem możliwości zapłacenia swojemu gospodarzowi choćby złotówki podatku;
- Podobnie jeśli idzie o dwóch pozostałych głównych operatorów, a więc T-Mobile i Plus – oni też odnotowali wyłącznie straty;
- Warto też zwrócic uwagę na Tesco, które w zeszłym roku sprzedało za całe 13 094 745 212 zł, ale ponieważ Brytyjczycy też niestety na tym interesie wyłącznie stracili, polskie państwo musiało się obejść ze smakiem.
      Szczerze powiedziawszy, mimo że tak tu się na co dzień wymądrzam, nie mam bladego pojęcia, jak się sprawy mają, jednak przy tym od wielu już lat pozostaję w stanie dręczącej mnie obsesji związanej z momentem, w którym polskie państwo uznało, że nic nie zaszkodzi jeśli odpowiedzialność za naszą państwową sieć telekomunikacyjną się deleguje na operatora francuskiego. I nawet nie chodzi o to, jak tu przy tej okazji realizowały  się interesy Jana Kulczyka, bo w ostatecznym rozrachunki i tak pozostaje polskie państwo. Niestety nie tylko wczoraj, ale i dziś.
      Otóż przy okazji publikacji tych danych chciałem zapowiedzieć, że ja mam kompletnie w nosie pajacowanie Patryka Jakiego, wygłupy Wojciecha Cejrowskiego na zmianę z młodym Rewińskim, a nawet plastusie tej jakiejś Pieli, dopóki nie zobaczę, że na katowickim salonie Orange pojawiła się kartka z nabazgranym napisem: „Zamknięte do odwołania”.
       A kiedy już załatwimy tę część, poproszę o to, by sprawdzić kolejnego utracjusza, czyli niejakiego Marcina Pióro.

Zachęcam wszystkich do regularnego zaglądania do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl i kupowania książek. Tak jak prawdą jest, że czytanie to coraz częściej strata czasu, tu akurat nie ma jałowych miejsc.



sobota, 23 grudnia 2017

Kogo parzy słowo "Polska"?

Jutro Wigilia, potem Święta, a zatem zapraszam na kilkudniową przerwę. Dziś natomiast proponuję swój najnowszy felieton do „Warszawskiej Gazety”. Myślę, że jako element podsumowania mijającego roku, może być.      


      Pierwszy raz o tym, że oni wstydzą się słowa „Polska”, pomyślałem, kiedy sobie uświadomiłem, że popularna telewizyjna zabawa polegająca na wyszukiwaniu ukrytych talentów, a na całym świecie znana pod nazwą „Francja ma talent”, „Ameryka ma talent”, „Hiszpania ma talent”, a nawet „Bułgaria ma talent”, u nas w Polsce przez właścicieli stacji TVN została zatytułowana „Mam talent”, bez nazwy kraju, tak, jakby oni wstydzili się przyznać, że mają cokolwiek wspólnego z Polską właśnie. Owa postawa została zresztą mocno zaakcentowana przez prowadzącego program Kubę Wojewódzkiego, gdy do pewnego bardzo utalentowanego dziecka powiedział: „Jak najszybciej spieprzaj z tego kraju”.
      Przypomniał mi się ten program, a przy okazji i tamto w sumie typowe wydarzenie, kiedy się dowiedziałem, że popularna sieć autobusowa „Polski Bus”, której biało-czerwone autokary od wielu lat stanowią część naszego krajobrazu, została przejęta przez niemieckiego przewoźnika i od przyszłego roku zostanie zastąpiona przez zielone autokary o, z naszego punktu widzenia kompletnie idiotycznej, nazwie „Flix Bus”.
    Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że ów „Polski Bus” nie był wcale tak naprawdę Polski, a to co poza samą nazwą budziło naszą szczególną sympatię, to fakt, że jego właścicielem jest szkocki nacjonalista, wielokrotnie deklarujący przywiązanie do tradycyjnych wartości, a przez to znienawidzony przez europejskie elity, Brian Souter, niemniej, powtarzam, zamiana nazwy „Polski Bus” na ten jakiś „Flix” musi budzić bardzo ponure myśli, zwłaszcza, że jakoś nie słychać, by polski rząd stawiał tu niemieckiemu przewoźnikowi jakieś wymagania w tej kwestii. A jestem przekonany, że gdyby tylko chciał, to by mógł, a tamci ani by nie pisnęli.
      Jest oczywiście jeszcze jeden argument. Jakie to ma znaczenie, czy nas będzie woził autobus o nazwie „Polski Bus”, czy „Flix Bus”, kiedy chodzi przede wszystkim o to, by było szybko, wygodnie i tanio. A ja, choć jest mi oczywiście trudno dyskutować z faktem, że najważniejsze jest to by było szybko, wygodnie, a przede wszystkim tanio, przypominam sobie los, jaki spotkał swego czasu naszą Telekomunikację Polską, którą od rządu Leszka Millera kupił Jan Kulczyk tylko po to, by ją natychmiast sprzedać Francuzom, i dziś już nie mamy Tepsy, za to mamy tani, szybki i wygodny jak jasna cholera Orange.
     Oto „Gazeta Polska Codziennie” w bardzo entuzjastycznym tonie informuje, że do Polski przyjeżdża szef amerykańskiej sieci telekomunikacyjnej UPC, jak się okazuje, osobisty przyjaciel prezydenta Trumpa, żeby podyskutować z naszą nową władzą o tym, jak by tu zaradzić na zbyt silną pozycję, jaką na polskim rynku zajmuje wspomniany właśnie Orange. I oczywiście ani słowa o tym, że może już nadszedł czas, by odzyskać od Francuzów naszą polską telekomunikację. Natomiast, owszem, słychać bardzo wyraźnie, jak ów Nowy Polski Patriotyzm aż przebiera nogami, by, jeśli odzyskać, to tylko po to, by ją natychmiast przekazać dalej, do kumpli Donalda Trumpa.

Oczywiście, gdy chodzi o książki, nic się nie zmienia i każda z nich jest stale dostępna w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. Szczerze polecam. 

sobota, 28 marca 2015

Jak doprowadzić do bankructwa TUiR Warta S.A.

Po kilku dniach dość intensywnego napięcia popadłem w stan, w którym nagle poczułem, że nie mam absolutnie nic na jakikolwiek absolutnie temat do powiedzenia, i właściwie mógłbym sobie zrobić przerwę na ten weekend, ale przyszło mi do głowy, że może wykorzystam ten moment intelektualnej pustki i opowiem przygodę, która mi się przydarzyła kilka miesięcy temu. Ot tak, trochę dla zabawy, a trochę dla nauki.
Otóż, jak może niektórzy z nas pamiętają, jesienią ubiegłego roku skradziono mi telefon, o czym, ze względu na to, iż ów fakt mocno nadwyrężył moje możliwości obsługiwania na bieżąco bloga, poinformowałem. A stało się tak, że którejś niedzieli wracałem z porannego spaceru z psem, kiedy zza rogu wyszedł na nas nieznajomy człowiek z równie nieznajomym psem, który na widok mojego psa dostał ciężkiej cholery i rzucił się, by go zamordować. I wzajemnie. Starcie trwało dłuższą chwilę, podczas której człowiek od psa darł na mnie mordę, ja próbowałem zwierzęta rozdzielić, a kiedy wszystko udało się szczęśliwie zakończyć, zorientowałem się, że korzystając z zamieszania, pan od psa (no bo raczej nie pies) rąbnął mi telefon.
Ponieważ telefon miał swoją wartość, na tyle dużą, że podpuszczony przez operatora podczas podpisywania umowy, zdecydowałem się go ubezpieczyć, pierwsze co uznałem za stosowne zrobić, to poszedłem z kradzieżą na policję, a następnie zgłosiłem tak zwaną „szkodę” do ubezpieczyciela, czyli do TUiR Warta. Po dokonaniu wszelkich niezbędnych formalności, Warta uruchomiła proces sprawdzenia i otrzymałem pierwsze pismo, gdzie zostałem poinformowany, że – z zachowaniem oryginalnej pisowni – „TUiR WARTA S.A. dokonało czynności likwidacyjnych dotyczących szkody polegającej na uszkodzeniu telefonu SONY C6903 XPERIA Z1. Z zebranych w sprawie informacji wynika, że w nieznanych okolicznościach doszło do nieznany przywłaszczenia telefonu” i że ponieważ opisane zdarzenie nie jest objęte ochroną, Warta nie przyjmuje odpowiedzialności i odszkodowania nie przyznaje.
Napisałem do Warty odwołanie, w którym przede wszystkim zwróciłem uwagę na to, że oni najwidoczniej mnie pomylili z kimś innym, i na to przyszła odpowiedź, w której już wprawdzie nie wspomniano o uszkodzonym telefonie, natomiast zwrócono mi uwagę, że wprawdzie ustalono, że „telefon był w kieszeni, po czasie poszkodowany zorientował się, że telefon został skradziony”, jednak ponieważ ubezpieczenie obejmuje wyłącznie przypadek „kradzieży z włamaniem, kradzieży zuchwałej, kradzieży kieszonkowej, rabunku, dewastacji, uszkodzenia lub zniszczenia w wyniku nieszczęśliwego wypadku, z wyłączeniem zalania, oraz nieuprawnionego użycia telefonu”, należy uznać, że „szkoda nie powstała w wyniku zdarzenia objętego ochroną”.
Napisałem więc do Warty kolejne pismo, w którym wyjaśniłem, że skoro telefon był w kieszeni, a ja się nagle zorientowałem, że telefon został skradziony, to zdarzenie należy nazwać kradzieżą kieszonkową. Ale też, jeśli Warcie nie podoba się określenie „kradzież kieszonkowa”, może to co się stało uznać za kradzież zuchwałą, ewentualnie rabunek, i też zachować czyste sumienie.
I wtedy otrzymałem kolejne, trzecie już pismo, w którym Warta wyjaśniła mi, że problem polega na tym, że to co mnie spotkało, to nie kradzież, lecz „przywłaszczenie rzeczy znalezionej”, a na liście szkód, które Warta autoryzuje przywłaszczenie w jakiejkolwiek postaci nie występuje.
I pewnie tak by się ta wymiana ciągnęła do, pardon my french, zasranej ich lub mojej śmierci, gdyby nie mój serdeczny kumpel Przemek Walkowiak, który znalazł u siebie w domu prawdziwego chińskiego androida z potłuczonym ekranem, oddał go do naprawy i już w najbliższym tygodniu mam dostać to cacko, stając się prawdopodobnie jedynym w całej naszej bandzie, który nie będzie się posługiwał jakimś głupim Sonym, Samsungiem, czy, nie daj Boże, Nokią, ale autentycznym chińczykiem bez nazwy. Już się nie mogę doczekać.
Natomiast tym z nas, którym kiedykolwiek przyjdzie do głowy, by się ubezpieczyć w firmie TUiR Warta S.A. na jakąkolwiek okoliczność, chciałbym poradzić, żeby tego pod żadnym pozorem nie robili, a zaoszczędzone pieniądze wydali na piwo Ciechan, natomiast jeśli mamy telefon w Orange, z którym najwidoczniej Warta ma wspólne interesy, i ten telefon któregoś dnia nam się znudzi, proponuje, żeby złożyć na policji zawiadomienie, że dwóch Cyganów z nożem nam go zabrało, a następnie zgłosić w Warcie prosty rabunek i niech płacą.

Informuję, że w księgarni pani Lucyny Maciejewskiej pod adresem www.coryllus.pl wciąż można kupować ostatnie już egzemplarze moich pierwszych dwóch książek, sygnowanych jeszcze imieniem Toyah, a więc „O siedmiokilogramowym liściu”, oraz „Twój pierwszy elementarz”. Cena jednego egzemplarza wynosi zaledwie 15 zł, a więc mniej niż miesięczna rata w Warcie. Nawet nie ma o czym gadać.

piątek, 7 lutego 2014

A teraz, drogi dzieci, nauczymy się rysować pentagram

Jak już tu kiedyś wspominałem, mam ucznia, który mieszka w Białymstoku, a więc od Katowic daleko bardzo, ale dzięki zdobyczom współczesnej techniki, możemy się regularnie spotykać za pomocą Internetu i spędzać czas miło i pożytecznie. Otóż wczoraj, podczas wspólnej – słowo „wspólnej” chciałbym tu podkreślić szczególnie mocno – nauki języka angielskiego, on mi wspomniał o tym, jak to dostał ofertę, by kupić sobie komórkowy telefon firmy Pentagram, który podobno nie dość, że jest w ogóle dobry, to dodatkowo trzyma baterię przez aż cztery dni. Ponieważ jednak przede wszystkim niezbyt mu się podobała sama nazwa, a poza tym, w ramach rutynowego sprawdzenia oferty, obejrzał sobie jakiś filmik reklamujący produkty firmy Pentagram, którego cała warstwa estetyczna oparta była na obrazkach prosto z piekła, z kupna telefonu zrezygnował.
To co mnie zainteresowało w tej historii, to akurat może nie tyle ów oczywisty satanizm promowany przez firmę Pentagram, co fakt, że ja również miałem ostatnio kontakt z ową firmą, i jeśli nawet niedobrowolny, to jak najbardziej praktyczny, i o nim właśnie dziś chciałem opowiedzieć.
Otóż ponieważ zbliżał się ku końcowi mój abonamentowy okres w Orange, zadzwoniła do mnie pani z firmy z Orange biznesowo stowarzyszonej, z propozycją przedłużenia umowy na kolejne dwa lata, za co, jeśli tylko ich propozycję przyjmę, otrzymam od nich telefon Sony Xperia Z1 za jedyne 49 złotych, plus całą kupę darmowych połączeń i esemesów. Ponieważ ja jestem już tak zepsuty, że, jeśli idzie o usługi tego typu, nie zgadzam się na nic powyżej złotówki, ostatecznie utargowałem następującą ofertę: ja przyjmuje abonament nie dwu, ale trzy letni, natomiast oni za złotówkę dają mi nie tylko ową Xperię, ale jeszcze wypasiony tablet.
Wprawdzie tablet, i mnie osobiście, jak i również mojej żonie, że już nie wspomnę o moich dzieciach, był jak psu na budę, niemniej ofertę przyjąłem i stałem się – to muszę przyznać bez awantur – bardzo szczęśliwym posiadaczem telefonu komórkowego Sony Xperia Z1. Ponieważ jednak wraz z telefonem dostaliśmy ów tablet, rzuciliśmy na niego okiem, i pierwsze co się okazało, to – macie Państwo rację – to, że mamy do czynienia z produktem firmy Pentagram. Następne, co udało nam się tam zauważyć, to to z kolei, że tablet już na drugi dzień, jak to się popularnie mówi, zdechł. Ponieważ w firmowym pudełku znajdowała się instrukcja obsługi, gwarancja, i jeszcze jakieś papiery, a informacja na gwarancji informowała, że należy wszystko w komplecie spakować i zamówić kuriera, który uszkodzony sprzęt odbierze, wszystko śmy odpowiednio skompilowali i zaczęliśmy szukać odpowiedniego adresu.
Już wkrótce okazało się, że firma Pentagram nie świadczy usług gwarancyjnych, bo tym akurat zajmuje się firma o nazwie APN Service. Żeby jednak skontaktować się z tymi ludźmi, należy odnaleźć w Internecie ich stronę, zalogować się tam, ustaliwszy wcześniej swoją osobistą nazwę i hasło, wypełnić bardzo dokładną ankietę, no i czekać na pojawienie się kuriera. Wszystko zrobiłem jak należy, kurier przyszedł, tablet odebrał, po krótkim czasie wrócił, naprawiony tablet oddał… i tym razem również, po zaledwie paru godzinach działania, tablet zdechł ponownie.
Rzecz w tym, że ja mam już prawie 60 lat, kupę najróżniejszych doświadczeń, jeszcze większą kupę codziennych zmartwień, i nie bardzo mi się chce użerać w sprawie jakiegoś tabletu, który tak naprawdę w ogóle nie jest mi potrzebny, a za który na dodatek, przynajmniej teoretycznie, nie zapłaciłem złamanego grosza. Biorąc to pod uwagę, uznałem, że się nie będę wygłupiał, i ponownie wchodził w internetowe konszachty z firmą APN Serrvice, która reprezentuje firmę Pentagram, a z których obie reprezentują firmę Orange, tylko zajdę do człowieka, który tu w okolicy naprawia laptopy i zapytam go, w czym rzecz.
I proszę sobie wyobrazić, że ów miły, ciężko i uczciwie pracujący człowiek powiedział mi po pierwsze, że on się tego tabletu nawet nie zamierza dotykać, bo to jest coś, co jest produkowane w taki sposób, żeby działało przez chwilę i do jakiejkolwiek naprawy się nie nadawało, a po drugie, żebym machnął na to całe gówno ręką, bo z niego i tak już nic nie będzie. Ponieważ też całość owej transakcji handlowej jest oparta na jakiś bardzo skomplikowanych procedurach, ja nie dostanę za niego nawet grosza. No bo, jeśli tak, to ile? Złotówkę?
I oto całość historii związanej z tabletem, który otrzymałem za dodatkowy rok abonamentu od firmy Orange. Teraz jednak przychodzi czas na refleksje, i od razu muszę zapowiedzieć, że jeśli nawet ów Szatan się tu pojawi, to w sposób bardzo, ale to bardzo dyskretny – tak dyskretny, jak to, jeśli tylko zechce, potrafi jedynie on. Otóż mamy firmę o nazwie Pentagram, której cały publiczny wizerunek, jak słyszę, oparty jest na aluzjach do Szatana, a jej działalność biznesowa sprowadza się do tego, by produkować jakieś jednoznaczne i ewidentne gówno, podpinać się z tym gównem pod promocyjne oferty firm już bardzo poważnych, i żyć długo i dobrze. Ja, przygotowując się do pisania tego tekstu, trafiłem w Sieci na informację, że firma Pentagram ma odpowiednie kontakty już nie tylko z Orange, ale również z samą „Gazetą Wyborczą”. Ona również w swoich akcjach promocyjnych korzysta z usług tej dziwnej firmy. A więc, wygląda na to, że, jeśli idzie o produkcję gówna, mamy do czynienia z prawdziwym potentatem.
W tej sytuacji, ja już mam tylko jedną refleksję, i mam nadzieję, że ją zrozumieją wszyscy. Od czasu, gdy wraz z Okrągłym Stołem, którego rocznicę akurat obchodzimy, wkroczyliśmy w czas Nowej Polski, zmieniło się naprawdę wiele.
Oprócz tej refleksji, mam jeden żart, i tu, jak znam życie, może być różnie. Otóż mam propozycję, zarówno do francuskiej firmy Orange, jak i do polskiej firmy Agora. Jak powszechnie wiadomo, uczę angielskiego, i przędę jak przędę. Proponuję więc obu taki deal. Spróbujcie sprzedawać swoje produkty, obiecując, że za jakieś tam wyrzeczenia, każdy chętny otrzyma darmowy kurs języka angielskiego. Wy mi za te lekcje zapłacicie, a kiedy już oni wszyscy do mnie przyjdą, i ja im powiem, żeby spierdalali, bo jestem zajęty, może się zrobić pewien smród, jednak jestem pewien, że wszyscy Państwo sobie znakomicie poradzicie. W końcu, nie z takimi problemami mieliście do czynienia.

Jak zwykle, serdecznie proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta, czy to przez kupowanie książek, których okładki są tu bardzo starannie zaprezentowane, czy przez pomoc pieniężną na podany obok numer konta. W tej chwili akurat jest tak, że poza tym, nie mamy niemal już nic. Dziękuję.

piątek, 27 grudnia 2013

Premier wynosi śmieci, czyli seksualny wymiar braku zasięgu

W ostatnim filmie – inna sprawa, że kompletnie głupim i niepotrzebnym – mojego ukochanego reżysera M. Night Shayamalana, główny bohater, po wielu naprawdę morderczych trudach, dociera do upragnionego celu, i wtedy okazuje się, że wszystko, czego dokonał, jest jak psu na budę, bo ze względu na znany nam wszystkim świetnie „brak zasięgu”, on nie jest w stanie dokończyć swojej misji. Ktoś powie, że ów „brak zasięgu” to coś tak trywialnego, a przez to nieciekawego, że nie sposób sobie wyobrazić, by ten właśnie element był jedynym, który sprawia, że o filmie Shayamalana warto w ogóle wspominać. Otóż sprawa nie jest wcale taka oczywista. Rzecz w tym, że akcja filmu dzieje się w bardzo odległej przyszłości, kiedy to nowoczesna technika pozwala niemal na wszystko, cały film jest wręcz wypełniony najróżniejszego rodzaju, mniej lub bardziej możliwymi do wyobrażenia, gadżetami, i kiedy nagle widzimy ową informację „no signal”, ironia tej sceny jest wręcz porażająca. A ja nie umiem sobie wyobrazić nikogo poza właśnie Shayamalanem, kto byłby w stanie na ten rodzaj refleksji sobie nagle pozwolić.
Byłem dziś rano z psem na spacerze, a ponieważ, przynajmniej do czasu aż mu zacznę rzucać piłkę, on na mnie na ogół nie zwraca uwagi, zajrzałem do swojej nowej, wypasionej komórki i, z czystym zupełnie sumieniem, zacząłem czytać nową notkę mojego kumpla Coryllusa. Ponieważ jednak od razu w tytule zauważyłem błąd – zamiast „amatorem” Gabriel napisał „armatorem” – pomyślałem, że zadzwonię i powiem mu, żeby to poprawił. No i proszę sobie wyobrazić, że zamiast głosu Gabriela, usłyszałem jakiegoś nieznanego mi Brytyjczyka, który poinformował mnie w języku jak najbardziej adekwatnym, że „System przeżywa pewne trudności” i żebym się z Gabrielem kontaktował później. Dokładnie tak „The System is experiencing certain problems”.
W tym momencie przyszły mi do głowy dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że to naprawdę dobra wiadomość. W końcu na to aż System poczuje, że nie jest tak prosto, ja już czekam od lat, i autentycznie nie umiem sobie wyobrazić wiadomości gorszej, niż ta, że na tym poziomie akurat nie dzieje się nic nieoczekiwanego. A tu – proszę! „System przeżywa pewne trudności”. Aż się prosi, by zawołać: Poproszę o kolejny odcinek!
A więc to jest to, co sobie pomyślałem w pierwszej chwili. Druga rzecz natomiast, to ten język. No bo ja akurat, tak się złożyło, język angielski, jak to kiedyś pięknie śpiewał Wojciech Młynarski, „posiadam”, i kiedy wysłuchałem owej informacji, w jednej chwili wiedziałem, o co chodzi. No ale załóżmy, że to nie ja potrzebowałbym się dodzwonić do Gabriela, ale Gabriel do mnie. Co by on, biedaczek, z tego zrozumiał? Tylko pomyślmy. Dzwoni do mnie mój kumpel Gabriel, żeby zapytać, jak tam po Świętach, czy dostałem rozgrzeszenie, czy się nie przeżarłem, czy ość z karpia nie stanęła mi w gardle, czy choinka się nie zapaliła, czy nie pokłóciłem się z panią Toyahową, a tu nagle słyszy, jak ktoś coś do niego mówi w obcym języku. Pomyślałem więc o tym Gabrielu, jak dzwoni do mnie i trafia na ten bełkot, i zacząłem się zastanawiać: jak to jest z tymi problemami, jakich doświadcza System? Duże one, czy małe?
A daję słowo, że jest o czym myśleć. Wspomniałem o tym, że mam nową, wypasioną komórkę. Stało się tak, że parę tygodniu temu zadzwoniła do mnie jakaś pani i poinformowała, że ponieważ jestem wieloletnim i bardzo szanowanym klientem firmy Orange, a mój dotychczasowy abonament się już w maju kończy, oni mi, na dotychczasowych zasadach, proponują, za jedną tylko złotówkę, najnowszy model telefonu Sony Xperia, a za drugą tablet. Oprócz tego, ponieważ świat jest pełen niespodzianek i prezentów, dostanę od nich dodatkowo piękny skórzany futerał, w który będę mógł włożyć moją komórkę, żeby się jej broń Boże nie stała żadna krzywda.
Dwa dni później specjalny kurier przyniósł mi sprzęt, i od razu okazało się, że futerał jest za mały, a tablet zepsuty. Zadzwoniłem więc do Orange, żeby się dowiedzieć, jak wygląda z ich punktu widzenia sytuacja, tam mi jednak powiedziano, że mam się zgłosić do „punktu”. Poszedłem więc na 3 maja, a tam z kolei okazało się, że ponieważ to nie oni mi ów tablet i futerał podarowali, tylko inna, zaprzyjaźniona, firma, nie oni są odbiorcami pretensji. I wysłali mnie do Sosnowca, do czegoś, co się nazywa Sine Qua Non.
Pojechałem więc do Sosnowca, i powiem szczerze, że to Sine Qua Non to jest coś, co autentycznie robi wrażenie. Pod wskazanym adresem znajduje się bryła jakiegoś szarego, ledwo trzymającego się w całości popeerelowskiego budynku, do którego dostęp chroniony jest przez częściowo zdemontowane tory kolejowe, krzaki i błoto, a w samym już budynku pierwsze i drugie piętro, to typowe obdrapane ściany, jakieś kraty, za którymi straszą zamknięte na cztery spusty drzwi, no i wreszcie na piętrze trzecim widzimy wymalowane na ścianach piękne pomarańczowe słoneczniki, szyld „Sine Qua Non”, przeszklone drzwi, elegancką recepcjonistkę, a za recepcją ogromną salę, w której kotłuje się jakaś setka dziewcząt ze słuchawkami na uszach, sprzedająca nam produkty Orange.
Atmosferę, jaka tam panuje można opisać przy pomocy tylko dwóch słów: zgiełk i upał. Pierwsze wrażenie jest takie, że tam jest przede wszystkim strasznie gorąco, no i że od tego hałasu można już tylko oszaleć. Drugie, że to co tam się dzieje, musi stanowić najbardziej otępiającą, wyniszczającą formę ludzkiego wysiłku. Siedzą te dziewczyny w tym ulu i sprzedają, sprzedają, sprzedają. "Witam, panie Wojtku”, „Witam, pani Jolanto”, „Witam, panie Krzysztofie”, i tak od rana do wieczora. Za ile? Diabli wiedzą. Pięć za godzinę? Sześć?
No i znów wraca to pytanie: działa ten System, czy nie? A skoro działa, czy problemy, jakich doświadcza są duże, czy małe? I czy ich okazjonalne pojawianie się ma dla nas jakieś znaczenie, czy nie? Czy mamy się cieszyć, czy może już dawno powinniśmy byli na to wszystko machnąć ręką. Bez odpowiedzi.
Wśród politycznych wiadomości, jakie zakłóciły nam mijający właśnie okres Świąt Bożego Narodzenia, na pierwszy plan, moim zdaniem, wysuwa się wizyta Agaty Młynarskiej w Sopocie u państwa Tusków, a tu już tylko informacja, jaką przekazała nam pani Małgosia, że u nich w domu to Donald wynosi śmieci, co z punktu widzenia pani Małgosi, „po 35 latach małżeństwa jest gestem naprawdę romantycznym”. Osobiście, rozmowy z drugą parą III RP nie oglądałem, akurat nie wiem, czy Donald te śmieci wynosi zawsze, czy tylko czasami, zwykle zrzucając ten obowiązek na Małgosię. Nie wiem więc też, czy Małgosia ów romantyzm odczuwa, jako święto, czy nim żyje na co dzień. Czy to jest tak, że od 35 lat Donald Tusk wynosi śmieci i w ten sposób swoją żonę, Małgosię, utrzymuje w stanie nieustannego wzruszenia, czy może on tylko od święta, nagle weźmie w swoje spracowane dłonie ten kibel i powie: „To ja może dziś wyniosę”, i ona zaczyna płakać.
Ktoś powie, że ja się zajmuję jakimiś głupstwami. Otóż nic z tego. Śmieci to sprawa jak najbardziej pierwszorzędna. Jak sięgnę pamięcią, w moim domu problem wynoszenia śmieci, i wybór osoby za nie odpowiedzialnej, stał zawsze na jednym z pierwszych miejsc. Najpierw śmieci wynosił mój tato, potem mój brat, potem ja, ostatnio albo ja, albo nasze dzieci, natomiast nie potrafię sobie przypomnieć, by ta akurat część gospodarzenia była w rękach mojej mamy, czy dziś mojej żony. Ale jest jeszcze coś. Nie wyobrażam sobie, by, czy to moja mama, czy pani Toyahowa, choćby przez ułamek chwili fakt, że śmieci wynosi ktokolwiek poza nią, traktowała, jako jakieś wydarzenie, by nie powiedzieć – eksplozję romantyzmu.
Tymczasem Donald Tusk wynosi śmieci, a jego żona, nie dość, że zaczyna drżeć z podniecenia, to jeszcze uznaje za stosowne poinformować o tym wydarzeniu świat cały. Mało tego. Ona opowiada o tych śmieciach, świadkiem tego obłąkania jest dziennikarka TVP i nawet jej powieka nie drgnie, nawet brew się nie uniesie. A to przecież wciąż nie wszystko. Ona kieruje ów materiał do emisji, i nie znajdzie się tam choćby jedna osoba, która by powiedziała, że słuchajcie, coś trzeba zrobić z tymi śmieciami, bo tego przecież tak zostawić nie można. Co tu się, do ciężkiej cholery, dzieje?
Otóż, moim zdaniem, to, że w tych naprawdę niełatwych czasach, numer ze śmieciami przeszedł od początku do samego końca tak gładko, może świadczyć o dwóch rzeczach – jedna z nich jest dość ponura, a druga wręcz przeciwnie, całkiem radosna. Rzecz bowiem w tym, że to może stanowić dowód na to, że System, mimo różnego rodzaju kłopotów, radzi sobie całkiem dobrze. Z drugiej jednak strony, może być też tak, że w tym całym syfie, wśród tego – jeśli spojrzymy na sprawę, jako zaledwie pewien symbol – wciąż powracającego braku zasięgu, sytuacja, gdzie coś tak prostego, jak wynoszenie śmieci, może stanowić dla niektórych z nas pretekst do wzruszeń, robi pewne bardzo pozytywne wrażenie. Nawet jeśli to są wzruszenia bandy idiotów. W końcu od czegoś trzeba zacząć.

Wszystkim, którzy wsparli nas przed Świętami, czy to kupując książki, czy dzieląc się z tym, co mają - serdecznie dziękujemy. Proszę o nas nie zapominać, i w miarę możliwości wspierać ten blog w kazdy możliwy sposób. Bez Waszej pomocy, nie pociągniiemy choćby i kolejnego dnia.



czwartek, 21 sierpnia 2008

Statek o nazwie 'Cywilizacja', czyli witamy w Biurze Obslugi Klienta

Ostatnie dni mojego pobytu na wsi, w pewnym sensie stały pod znakiem zepsutej komórki. Musicie wiedzieć, że mam bardzo czadową komórkę, Sony Ericsson 850i, dzięki której, jak trzeba, mogę wchodzić do Internetu, czytać Wasze komentarze, odpisywać na nie, a nawet napisać jakiś krótszy tekst. Niestety, moja wypasiona komórka ma to do siebie, że się nieustannie psuje. Od stycznia, jak ją kupiłem, zepsuła się trzy razy, za każdym razem inaczej, dostarczając mi przy tym tyle najróżniejszych doznań, że trudno je tu opisać. Ponieważ kupiłem ją w salonie Orange, za każdym razem, jak mi nawali, zgłaszam się najpierw do specjalnego urządzenia, które wyda mi odpowiedni bilecik z moim numerkiem w kolejce, następnie siadam w krzesełku i czekam, aż dziewczyna lub chłopak, którzy pracują w obsłudze klienta firmy Orange sprzedadzą kolejny abonament i będą mogli przyjąć moją komórkę do tzw. naprawy serwisowej.
Nikomu z Was, którzy korzystali z jakiegokolwiek punktu tzw. obsługi klienta, gdziekolwiek i kiedykolwiek, nie muszę przypominać, na czym ‘obsługa klienta’ polega. Jest to zwykle chłopak lub dziewczyna siedzący przed ekranem komputera z podstawowym przygotowaniem do znalezienia najbardziej podstawowych informacji i wykonania najbardziej podstawowych czynności, w ramach tego, co na ekranie zdołają wyklikać. Jak mówię, nie ma znaczenia, gdzie dana ‘obsługa klienta’ się znajduje i jaką wielką współczesną firmę reprezentuje. Kompetencja osoby obsługującej jest zawsze taka sama i sprowadza się do szybkiego stukania w klawiaturę i rozpoznawania podstawowych informacji na monitorze. Oddaję więc moją psującą się notorycznie komórkę do naprawy i jedyne, co mogę uzyskać ponad zwyczajową wymianę zdań na temat, jaki to fajny telefonik i jaka szkoda, że tak często się psuje, to ‘potwierdzenie zdania sprzętu’.
Ponieważ przy okazji mojej pierwszej naprawy otrzymałem piękną wizytówkę Sonego Ericssona z numerem telefonu do – a jakże – biura obsługi klienta, postanowiłem zadzwonić do jaskini lwa i dowiedzieć się czegoś na temat taki mianowicie, ile razy musi być telefon zepsuty, żebym mógł dostać nowy i dlaczego specjaliści od naprawiania zepsutych komórek nie potrafią ich naprawiać. Niestety, jak już zgadliście zapewne, miła pani powiedziała mi, że, o ile ona się orientuje, to ograniczeń nie ma, a co się dzieje u mechaników, to ona nie wie.
W zeszłym roku, tak około stycznia, zadzwoniła do mnie pani z Telekomunikacji i zaproponowała usługę o nazwie Videostrada TP. Głupi, się zgodziłem. Poszedłem do Telepunktu w moim mieście, odebrałem dekoder, zadzwoniłem do tzw. Działu Obsługi Technicznej Neostrady TP i przy pomocy miłego chłopaka, po godzinnych staraniach, odpowiednio skonfigurowaliśmy modem, ja się pięknie zalogowałem, zobaczyłem, że oferta tepsy jest wyjątkowo nędzna, po kilku dniach odłączyłem dekoder, schowałem go do szafy i zapomniałem o sprawie. W lutym tego roku otrzymałem od tepsy rachunek na 1150 złotych z informacją, że mam im dać te pieniądze, bo rok temu nie zalogowałem się do usługi Videostrada TP. Zadzwoniłem do Obsługi Technicznej Neostrady i spytałem, co się k… dzieje. Chłopak będący na dyżurze sprawdził system i powiedział, że logowanie jest okay i żebym zadzwonił do Błękitnej Linii i złożył reklamacje, powołując się na niego. Zadzwoniłem, złożyłem skargę, a po tygodniu otrzymałem pismo, że logowania nie było i mam płacić, a jak nie chcę, to do sądu. Zadzwoniłem do Obsługi Technicznej raz jeszcze i inny tym razem pracownik Telekomunikacji Polskiej SA, poinformował mnie, że, owszem, on widzi, że kolega logowanie potwierdził, ale dziś on już nic nie widzi i, Bóg mu świadkiem, nie wie dlaczego.
Przez następne miesiące wymieniałem korespondencję z tepsą, gdzie ja mówiłem swoje, a oni swoje, gdy w pewnym momencie zadzwonił do mnie ktoś z Telekomunikacji i powiedział, że logowanie było, ale nieskuteczne, więc jeśli oddam dekoder, to będę miał do zapłacenia tylko 1150 zł, a nie 1800.
Ja nie żartuję. Wszystko, co tu pisze, jest jak najbardziej serio. Obecnie mam wyłączony Internet i telefon i pisząc ten tekst na laptopie mojej żony, czekam na dalszy rozwój wypadków.
Pamiętam, jak bardzo dawno temu, jeszcze za starej gierkowej komuny, nie dostałem się na studia i poszedłem do pracy sprzedawać telewizory w domu towarowym o pięknej nazwie Zenit w moim mieście. Może niektórzy mi nie uwierzą, ale były to takie czasy, że niemal wszystko, co sprzedawaliśmy, było albo zepsute od razu, albo po kilku dniach. W związku z tym, że tak strasznie dużo telewizorów było zepsutych i nie było już miejsca, żeby je składować, a nie można tez było nadążyć z wysyłaniem sprzętu do Warszawy, kierownictwo Zenitu podjęło decyzję, żeby usunąć dekoracje z całego piętra i składać zepsute telewizory na środku tzw. sali sprzedażowej, gdzie dwóch umyślnych mechaników z Unitry (jakby ktoś nie wiedział, była to komunistyczna fabryka telewizorów) będzie je na bieżąco naprawiać i wystawiać do sprzedaży z pieczątką ‘naprawa przedsprzedażowa’.
Tak to kiedyś było, a dziś, jak wszyscy wiemy tak już nie jest. Siedzę sobie więc przy tym laptopie mojej żony i myślę, że całe szczęście, że w latach siedemdziesiątych nie było w Polsce komputerów, Biur Obsługi Klienta i numerów telefonów zaczynających się od liczby 801. Gdyby bowiem w tamtych nieszczęsnych czasach nie było tych dwóch mechaników, którzy naprawiali w katowickim Zenicie telewizory, ale za to z Unitrą można by się było kontaktować tylko przez numer 801 1111 na przykład, to na rynku telewizorów nastąpiłby faktyczny koniec świata. A tak, dzięki temu, że w tym całym syfie można było znaleźć człowieka, wszystko wprawdzie od czasu do czasu nawalało, ale też wszystko, od czasu do czasu można było naprawić. A nawet jeśli nie, to przynajmniej było z kim pogadać i ponarzekać na komunę, ryzykując od czasu do czasu pałą po plecach od milicjanta.
Dziś już za narzekanie, od policjanta, ani od nikogo nie dostaniemy nawet kopa w dupę, z tej prostej przyczyny, że zarówno system, jak i to wszystko, co system stworzył ma nas własnie prezyzyjnie w tej wspomnianej już dupie.
Powie mi ktoś, że jestem demagogiem, bo nie ma absolutnie porównania między komunistyczną nędzą, a dzisiejszym rozwojem, postępem i nowoczesnością. Może i tak. Może jestem już starym dziadem, który żyje sentymentami. Jednak proszę mi powiedzieć, o co chodzi w powiedzeniu, "zamienił stryjek siekierką na kijek” i proszę mi powiedzieć, czy przypadkiem kijkiem nie jest to, co wielu by sobie nawet nie wyobrażało? Proszę mi bowiem powiedzieć, jaki jest pożytek z czasów, w których tak naprawdę, kiedy jakakolwiek zagraniczna firma wykupuje polską tradycyjną tepsę, czy Wizję TV, czy Ideę, czy polską energetykę, czy cokolwiek innego, pierwsze co robi, to uruchamia fikcyjne, kompletnie niewydajne, Biuro Obsługi Klienta i absolutnie nie-fikcyjny, w pełni sprofesjonalizowany dział windykacyjny? Jaki jest pożytek z czasów, gdzie, wszystko na to wskazuje, już niedługo dojdzie do pełnej, praktycznej realizacji, wizji Franza Kafki z Procesu, czy z Brazil Gilliama, tyle że tak zwane papiery nie będą wyskakiwały z biurek, ale będą z dyskretnym szmerkiem wypływały z drukarek i kserokopiarek?
No i z jeszcze jedną różnicą. Jeśli spotkamy w tym wszystkim gdzieś jakiegoś człowieka, nawet jeśli będzie równie mądry, czy miły, jak my, to system na sto procent zadba o to, by tych swoich dobrych cech nie mógł ani na moment ujawnić.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...