sobota, 23 lipca 2022

Czuły narrator nie dla idiotów

 

       Podczas eventu o nazwie Festiwal Góry Literatury, organizowanego w miejscowości Nowa Ruda doszło do rozmowy jednego ze 157 tysięcy współczesnych polskich pisarzy, niejakiego Jerzego Sosnowskiego, z naszą najświeższą noblistką, Olgą Tokarczuk, podczas którego rzeczona Tokarczuk powiedziała co następuje:

Powiedzmy sobie szczerze – literatura nie jest dla idiotów. Ja nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów, żeby czytać książki, trzeba mieć jakieś kompetencje, wrażliwość pewną, rozeznanie w kulturze. Książki, które piszemy, są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do swoich krajanów”.

        Wypowiedź Tokarczuk robiła przez kilka dni pewną karierę w Sieci, wywołując generalnie reakcje bardzo negatywne – i to co ciekawe również w środowisku wspomnianych wyżej „krajanów”, gdzie z jednej strony zarzucono pisarce „klasizm” oraz „elitaryzm”, a z drugiej deklaracje, że skoro tak, to od tej chwili przyznawanie się do czytania książek jest ciężkim obciachem. No, na tej prostej zasadzie, że w momencie gdy pojawia się przekaz, że na Bali, czy w Tanzanii miejsca dla idiotów nie ma, a jeśli ci chcą się odchamiać, nich pierdzą na plażach Władysławowa, to każdy wrażliwy człowiek tego typu egzotyczne wyjazdy skreśla z automatu.

      Mnie osobiście wypowiedź Tokarczuk bardzo zainteresowała, a to z dwóch względów. Przede wszystkim, ja na tę szczególną kobietę mam oko od czasu gdy w ramach odpowiedniej kwerendy zajrzałem do jej ostatniego arcydzieła „Księgi Jakubowe” i zapisałem pierwsze jego zdanie: „Połknięty papierek zatrzymuje się w przełyku gdzieś w okolicy serca. Namaka śliną”. Zdanie to zrobiło na mnie takie wrażenie, że poświęciłem mu cały felieton, a jednocześnie przekonało do opinii, że pisarz z Tokarczuk jest jak z koziej dupy trąba. Więc to po pierwsze. Drugi powód dla którego na Olgę Tokarczuk mam oko, to to że ja wciąż to tu to tam obserwuję ludzi czytających jej książki, a każdy z nich już na pierwszy rzut oka wygląda na takiego, który spełnia przedstawione przez samą pisarkę na wydarzeniu w Nowej Rudzie wymagania: są to bowiem osoby o „jakichś kompetencjach, wrażliwości pewnej, rozeznaniu w kulturze”, ludzie „inteligentni, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość”. Krótko mówiąc, ludzie, którzy nie mają i nie życzą sobie mieć nic wspólnego z tymi, o których niedawno na tym blogu wspomniałem, a którzy tego lata jeżdżą sobie pociąiem między Władysławowem a Helem i są tacy szczęśliwi. Spotykam, co ciekawe głównie kobiety, czytające książki Olgi Tokarczuk i myślę sobie, kim dla nich jest Olga Tokarczuk, no a ostatnio również, kim one są dla niej.

      Przeczytałem więc wypowiedź Olgi Tokarczuk o tym, że jej marzeniem, a jednocześnie, jak rozumiem, przekleństwem, jest być artystą niszowym i od tego stanu nie ma odwrotu z tej prostej przyczyny że większość społeczeństw to idioci, którzy nie dość że nie są w stanie zrozumieć, co pisarz ma do przekazania, to jeszcze najpewniej są grubi i brzydcy. I jak mówię, powszechny odzew był niemal całkowicie negatywny. Z jednej strony zareagowała część z pozostałych 157 tys. autorów, zapewniając że oni mają szacunek dla czytelnika, nawet tego głupiego, z drugiej cała kupa wszelkiej maści lewactwa oburzonego na ów niedopuszczalny akt wspomnianego „klasizmu”, a z trzeciej jeszcze zwykłych miłośników literatury, szczerze przekonanych że oni, choć książek Tokarczuk nie cenią, to książki, w tym te uważane powszechnie za ambitne, jak najbardziej czytają i czerpią z tego przyjemność.

      A ja przyglądam się owej eksplozji zidiocenia – właśnie, zidiocenia – i mam do zakomunikowania dwie rzeczy. Pierwsza z nich to ta że ja od wielu już lat książek nie czytam, bo wszystko co mi było potrzebne do życia już dawno przeczytałem i więcej mi nie trzeba, a poza tym od czasu gdy zauważyłem, że wokół mnie czym większy idiota tym bardziej eksponuje swoją miłość do książek, nie uważam by mi było potrzebne pchanie się do tego towarzystwa. Gdy chodzi o tzw. sztukę, wystarczą mi filmy, muzyka i malarstwo, a więc coś co przeciętnego konsumenta literatury raczej nie interesuje. Druga natomiast refleksja płynąca z wystąpienia Olgi Tokarczuk to ta – a moim zdaniem dla nas najbardziej istotna – to ta, że ona znalazła się w czymś co można brzydko określić finasową dupą. Jak znam życie, pieniądze jakie dostała od wydawnictwa za napisanie „Ksiąg Jakubowych” już przeżarła, podobnie się powoli dzieje z kasą za Nobla, i ona, widząc że rynek jej najwyraźniej nie potrzebuje, wpadła w panikę i ogłosiła co następuje: „Ja nie piszę dla motłochu”. I to jest dobra wiadomość, bo skoro już ma być tak jak jest, to już lepiej czytać Mroza.



 

 

poniedziałek, 18 lipca 2022

O kranie z wodą zimną, letnią, ciepłą lub gorącą - do wyboru

 

    Miniony tydzień spędziliśmy na Półwyspie Helskim, z noclegiem w Kuźnicy, spacerami plażą do Jastarni, a stamtąd do Juraty, wożeniem się do Helu i z powrotem pociągiem i muszę powiedzieć że mimo iż jeździmy tam od wielu już lat i że tym razem pogoda, ze względu na silne bardzo wiatry, była niekiedy dość męcząca, takich tłumów jak w tym roku dawno nie widzieliśmy. Nie widzieliśmy też tylu ludzi – starych, młodych, dzieci, rodzin z dziećmi i bez – mimo że, tak jak to ostatnio wszyscy mamy okazję obserwować, ceny poszły bardzo mocno w górę. Nie pamiętam też by pociąg między Gdynią a Helem był tak bardzo i stale zatłoczony. W ogóle nie pamiętam bym od czasu PRL-u miał okazję jeździć pociągiem w takim ścisku, że część osób zostawała na peronie, czekając na kolejny. Nie pamiętam by w pociągach było tak starsznie dużo ludzi, że w większości przypadków konduktorzy nawet nie próbowali sprawdzać biletów. Nie pamiętam by liczne restauracje w Helu, Juracie czy Jastarni były tak pełne klientów, że często trudno było znaleźć stolik. Restauracja „Przetwórnia” – być może najlepsza z nich wszystkich – w Kuźnicy była każdego dnia od śniadania do kolacji tak pełna, że o stolik trzeba było walczyć.

        A to wszystko – powtarzam – mimo dwucyfrowej inflacji i, jak często słyszymy, dramatycznego zubożenia polskich rodzin i wciąż powracających ostrzeżeń, że od września znaczna część dzieci w szkołąch będzie chodzić głodna.

        Ktoś powie, że ci co mają pieniądze, to sobie jeszcze jakoś tam używają, natomiast zwykli ludzie, tacy jak my, coraz częściej zostają w domu w oczekiwaniu na lepsze czasy. W tym momencie zatem wypada mi powiedzieć, jacy to ludzie spędzali z nami ten tydzień na Półwyspie. Zdaję sobie sprawę z tego, że ocenianie tak zwanej pozycji społecznej po wyglądzie może być zwodnicze, ale ponieważ nie mieliśmy okazji się z nikim zaprzyjaźnić, nie pozostaje mi nic innego jak jednak jakąś tam analizę zaproponować. Otóż osób demonstrujących swoją pozycję, czy to przy pomocy ekscentrycznych zachowań, czy typowej bardzo prezencji – mam nadzieję że czytelnicy tego bloga wiedzą, o czym mówię – było stosunkowo mało. Dość powiedzieć, że okolice niesławnego hotelu „Bryza” w Juracie, podobnie zresztą jak sam hotel, ziały pustkami. Mijaliśmy ową „Bryzę”, z całą jej wystawą, i tam nie było żywej duszy. Tłumy w restauracjach, na ulicach i na plażach to byli albo ludzie, o których poziomie zamożności trudno byłoby cokolwiek powiedzieć, albo – i to w zdecydowanej większości – typ, któremu w latach 2016 i następnych liberalne elity oraz reprezentujące je media poświęcały taką ilość szyderstw, że nadejdzie, w co mocno wierzę, kiedyś czas, gdy przyjdzie im za to zło odpowiedzieć. Ludzie, którzy spędzają tegoroczne lato nad morzem to w przeważającej części ci, którym swego czasu tygodnik „Newsweek” poświęcił okładkowy tekst, a Agata Młynarska stwierdziła, że ona już się boi jeździć nad polskie morze ze strachu przed szokiem estetycznym, którego ona nie zniesie. A mnie już pozostaje tylko zgadywać, dlaczego juracki hotel „Bryza” i, jak sądzę, parę innych swego czasu popularnych miejsc, tak słabo znoszą aktualny czas i skąd się bierze owa nieznośna wręcz niechęć elit do polityki społecznej Prawa i Sprawiedliwości.

       Ktoś mi oczywiście pewnie zarzuci, że ja to wszystko zmyśliłem, zwłaszcza że, jak sam przyznałem, jest drogo i coraz drożej i trudno sobie wyobrazić, żeby ludzie, którzy są głównymi odbiorcami programów rządu Mateusza Morawieckiego, mogli sobie pozwolić na obecne ceny. Otóż myśmy akurat sobie pozwolili, a skoro my, awięc nauczycielka i emerytowany nauczyciel, to nie widzę powodu by uznać, że oni wszyscy na te swoje urlopy musieli się zapożyczyć w bankach. Nawet gdybym dotychczas uważał, że wciąż większość społeczeństwa z trudem wiąże koniec z końcem, to po tym tygodniu nie mam najmniejszych wątpliwości, że zdecydowana większość z nich sobie radzi znakomicie, do tego stopnia że ich stać na to, by przyjechać na tydzień do Jastarni, wynająć pokój i bez specjalnej potrzeby oszczędzania, spędzić miło czas. Zupełnie na marginesie może dodam, że właśnie we wspomniałej Jastarni trafiliśmy na restaurację, gdzie oferowano pełny zestaw obiadowy (rosół, kotlet schabowy plus kompot) w cenie 35 zł.

       Po co o tym wszystkim piszę? Oczywiście pierwszy powód to ten by pokazać, że poziom życia w Polsce w ciągu minionych siedmiu lat podniósł się w sposób zupełnie bezprecedensowy. Bezprecedensowy do tego stopnia, że nawet przy obecnym kryzysie, mimo że go oczywiście mniej lub bardziej wszyscy odczuwamy, mamy wystarczająco dużo zapasów cierpliwości, by nam starczyło na długie lata. Ale jest jeszcze coś. Otóż owa antypolska propaganda, przy pomocy której jesteśmy każdego dnia tak strasznie atakowani, dziś skupiająca się niemal wyłącznie na straszeniu nas nieuchronną nędzą, musi ponieść porażkę. Niedawno przez społeczne media przeleciało zdjęcie – natychmiast zresztą odpowiednio wyśmiane – rachunku jakie dwie panie dostały z kolację w zakopiańskiej „Karczmie przy młynie”. Proszę popatrzeć:

 


 

        Ja nie wiem, czy owe kobiety, to wszystko co tam jest wypisane zjadły, czy większość kazały sobie spakować, czy może złożyły to zamówienie za pieniądze, które otrzymały w ramach specjalnej misji. Wiem natomiast że jeśli ktokolwiek – a wierzę, że są wśród nas i tacy – dziś jeszcze traktuje ten wygłup na serio, to z owego antypisowskiego stresu do jesieni przyszłego roku dostanie takiego pomieszania zmysłów że straci podstawowe zdolności wyborcze.

       A jeśli z kolei jest tu wśród nas ktoś, kto bardzo by pragnął wyjechać nad morze, ale telewzja TVN go skutecznie przestraszyła, niech spojrzy na jeszcze jedno zdjęcie. Jastarnia, restauracja „Na talerzu”. Bardzo dobre lokalne piwo Amber w sklepie obok po 3,90.



 

sobota, 9 lipca 2022

Jak się nie nudzić na scenie tak małej?

 

       W ostatnich tygodniach zamieściłem tu dwa teksty, które uważam za wyjątkowo ważne i z których jestem bardzo dumny, a jeśli się nad sprawą zastanowić, to żaden z nich tak naprawdę nie był ściśle związany z doraźną polityką. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że aczkolwiek ten nasz blog ma od samego swojego początku charakter jak najbardziej polityczny, to najbardziej wartościowe teksty jakie się tu ukazywały o politykę jako taką zaledwie zahaczały, niemniej te dwa ostanie teksty jakoś szczególnie chyba zapamiętam. Jeśli dziś jednak, po okropnie długiej przerwie, która dręczy mnie w sposób zupełnie nieznośny, znów siadam by coś napisać, to wcale nie z tego powodu, że oto coś mnie takiego zafrapowało, że postanowiłem się tym podzielić z Czytelnikami. Otóż nic podobnego, jest wręcz przeciwnie. Rzecz w tym, że, jak chyba nigdy wcześniej, od dłuższego już czasu mam poczucie, że to co się wokół nas dzieje jest tak doskonale i po wielokroć skomentowane, a jednocześnie przez swoją powtarzalność tak dramatycznie, wręcz – przepraszam bardzo -  do porzygania nieciekawe, że zwyczajnie nie mam ani chęci, ani, co gorsza, sposobu by się przełamać i napisać choćby kilka zdań.

        No bo proszę spojrzeć. Na Ukrainie trwa wojna i wszyscy mamy nadzieję, że Władimir Putin wraz ze swoim duchowym opiekunem, patriarchą, czy jak mu tam, Cyrylem, solidarnie zdechną, i świat się zacznie powoli z owego kryzysu podnosić, a ta garstka, która nam dokucza jak kamyk w bucie, nie marzy o niczym innym jak o tym, żeby zanim świat dojdzie do jakiegoś w miarę sensownego ładu, Mateusz Morawiecki poszedł śladami byłego, świeżo zamordowanego, premiera Japonii. Ktoś powie, że ja tu próbuję się ratować jakimiś tanimi sztuczkami, ale, przepraszam bardzo, z mojego punktu widzenia, obecna sytuacja w Polsce ma się w ten właśnie sposób: rząd staje na głowie, by nas wszystkich jakoś z tego nieszczęścia wyciągnąć, a wcześniej może przynajmniej się nami odpowiednio zaopiekować, a to straszne zło modli się o śmierć dla premiera Morawieckiego.

        To jest sytuacja ogólna, ale każdy dzień przecież przynosi cały szereg zdarzeń, wypowiedzi, gestów, które aż proszą się o komentarz, a ja wobec nich stoję bezradny. Co ja bowiem mogę na to wszystko co się wokół dzieje powiedzieć? Co ja mogę powiedzieć choćby na to, że Donald Tusk zapowiada, że kiedy zostanie premierem, nie będzie potrzebował żadnych ustaw, tylko osobiście wyprowadzi z gabinetu prezesa Narodowego Banku Polskiego? Co ja mogę powiedzieć na to, że były minister Siemoniak, doprecyzowując publicznie myśl Tuska, wyjaśnia, że to nie Tusk osobiście będzie Glapińskiego skopywał po schodach, ale specjalnie do tej roboty wynajęci ludzie? Co ja wreszcie mogę powiedzieć na to, że posłanka Leszczyna twierdzi, że obniżka podatku PIT do 12% ma na celu wzbogacenie prezesa Obajtka, tak by ten mógł swoim majątkiem sfinansować zbrodniczą politykę Prawa i Sprawiedliwości wobec zdychającego z głodu społeczeństwa? Ja mam to komentować? A nie ma dnia, by tego typu obłąkańczych zdarzeń nie pojawiało się dziesiątkami. I ja mam to komentować? Przepraszam, ale nie mam siły.

       Są wakacje i dzięki naszej całorocznej pracy udało się nam na tyle przyoszczędzić, by sobie pozwolić na krótkie wakacje. Tydzień temu spędziliśmy z dziećmi i wnukami kilka dni w Beskidzie Żywieckim i było pięknie. Jutro z żoną jedziemy na tydzień, jak co roku, do Kuźnicy na Półwysep Helski, i to jest nasze szczęście. Nie piszę tu ostatnio zupełnie nic, bo, jak mówię, ani nie mam ochoty, ani przede wszystkim nie potrafię. Zapewniam jednak wszystkich czytelników tego bloga o swojej wiecznej wdzięczności, proszę o wyrozumiałość i obiecuję, że jak tylko pojawi się coś godnego uwagi, to się odezwę.

 


    

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...