Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jerzy Iwaszkiewicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jerzy Iwaszkiewicz. Pokaż wszystkie posty

sobota, 16 lipca 2011

Gdy łby czymś mocno skute

Muszę przyznać, że ile razy słyszę, jak Kazik wykrzykuję swoje: „Jak powstają twoje teksty? – gdy mnie ktoś tak spyta, zakurwię z laczka i poprawię z kopyta”, z jednej strony, niezmiennie czuję bezgraniczne wzruszenie i podziw, a jednocześnie bolesne zdziwienie. Czemu podziw? Wiadomo. Zdziwienie natomiast z tej prostej przyczyny, że ja kompletnie nie rozumiem, czemu Kazik się tak bardzo unosi, kiedy ktoś zwyczajnie chce wiedzieć, jak on to robi. Ja wprawdzie bym go o to nigdy nie zapytał, bo – biorąc pod uwagę doświadczenie, jakie mam z ludźmi z jednej strony genialnymi, a z drugiej tragicznie przeciętnymi – wiem, jak to jest ze sztuką. Się siada i się albo pisze, albo gra, albo śpiewa, albo maluje. Obojętne. I w ogóle nie ma o czym gadać. Chociaż, jeśli się trochę bardziej nad omawianym przypadkiem zastanowić, to może faktycznie nie ma się co dziwić. Bo jeśli już mamy się trzymać powyższego przykładu, to wystarczy Kazika poczytać w jego felietonach, czy – tym bardziej – posłuchać, jak się mądrzy w telewizji, by wiedzieć, że jemu faktycznie na tak zadane pytanie nie pozostaje nic, jak tylko użyć swojego laczka i kopyta.
Jak idzie o mnie, to ja nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby ktoś chciał mnie spytać, jak powstają moje teksty. Pewnie dlatego, że przede wszystkim, ja chyba dobrze wiem, jak one powstają, a poza tym, swego czasu sam się nad tą kwestią trochę zastanawiałem. Może opowiem. Otóż ile razy skończę którąkolwiek z tych moich historii, pierwsza myśl, jaka mi przychodzi do głowy, to ta, że teraz z całą pewnością przez najbliższy tydzień nic nowego nie wymyślę. No bo o czym tu pisać? Cóż takiego się dzieje, albo stanie się w ciągu najbliższych dni, żeby można to było uznać za warte jakiejkolwiek nowej refleksji? A jednak, mimo to, każdy dzień przynosi jakiś, choćby najbardziej marny, drobiazg, z którego da się zbudować coś większego. Nie wiem, czy pamiętacie film Gilliama ‘Fisher King’. Jest tam taka scena, jak Perry idzie z tą swoją Lydią przez jakieś zawalone śmieciami i brudem ulice i nagle znajduje metalową siateczkę, która kiedyś przytrzymywała korek od szampana. Robi z niej natychmiast krzesełko, daje jej i mówi, że w śmieciach naprawdę można znaleźć piękne rzeczy. Problem w tym, że on nie szukał tej siatki, tyle że, ponieważ był zwykłym menelem, to miał odruch zbierania różnych śmieci.
Otóż moje doświadczenie każe mi się z Perrym zgodzić. To wszystko – a kto wie, czy też nie jest tak samo w przypadku Kazika –bierze się z grzebania w śmieciach. Bo proszę popatrzeć na historię tego tekstu. Wczoraj na krótką chwilę zajrzałem do programu ‘Szkło kontaktowe’, który prowadził Tomasz Sianecki z Jerzym Iwaszkiewiczem. Śmieci, czyż nie? I oto nagle na ekranie pojawił się bardzo leciwy już Wojciech Młynarski, który kiedyś przed laty był, w mojej opinii, artystą jeszcze bardziej wybitnym, niż dziś Kazik. Ale ponieważ po latach jest już tylko mamroczącym niewyraźnie swoje wiersze o ojcu Rydzyku staruszkiem, trzeba niestety też to przyznać, że wciąż pozostały tylko śmieci. I na sam koniec, kiedy już wiedzieliśmy, że oglądamy ‘Szkło kontaktowe’, i słuchamy Wojciecha Młynarskiego w nowym wydaniu, wystąpił Jerzy Iwaszkiewicz.
W tym momencie muszę zrobić pewną – może nie do końca dygresję – ale jednak dygresję. ‘Szkło kontaktowe’ to program, który z punktu widzenia tradycyjnej, białej cywilizacji jest ekscesem całkowicie porażającym. I nie ma co się na ten temat rozpisywać, bo każdy kto czyta te słowa, wie, o czym mówię. Jednak trzeba przyznać, że z kolei, z punktu widzenia Planu i Systemu, program ten to prawdziwy majstersztyk. I tu też nie ma się co nad tą kwestią dłużej zatrzymywać, bo wystarczy rozejrzeć się po ludziach, którzy nas otaczają, by wiedzieć, jaka za tym ‘Szkłem’ stoi siła rażenia. Podobnie jest z Wojciechem Młynarskim. Wprawdzie jego dzisiejszy upadek – a więc choćby ten wczorajszy wiersz o polskiej prezydencji i o ojcu Rydzyku – definiuje go niemal ostatecznie, jednak trzeba przyznać, że tamte piosenki, takie jak „Bynajmniej”, czy „Niedziela na Głównym”, czy „Żorżyk”, czy wreszcie „W razie czego przypomnijcie sobie Zdzisia” to opis życia w PRL-u o jakim wspominany tu ostatnio Bareja, nawet nie miałby szans śnić. A więc, to dno wciąż nie jest, że tak powiem, skaliste. Ale oto wreszcie pojawia się Jerzy Iwaszkiewicz. Człowiek, którego nędza jest tak uderzająca i, że tak powiem, doskonała, że jeśli o nim też nic więcej nie powiem, to nie dlatego, że każdy wie, ale że sam nie wiem, jak to coś nazwać. I nagle się okazuje, że to właśnie dzięki niemu – Jerzemu Iwaszkiewiczowi – powstaje ta dzisiejsza notka.
Wracam do wczorajszego ‘Szkła kontaktowego’. Wystąpił więc ten nieszczęsny Młynarski ze swoim wierszykiem o polskiej prezydencji, ojcu Rydzyku i posłach PiS-u, a kiedy skończył, Jerzy Iwaszkiewicz najpierw zaczął krzyczeć do kamery, że Wojtusiu, pozdrawiam cię, kochany, itd., a następnie, podniecony w stopniu najwyższym, przeprosił wszystkich, ale on musi opowiedzieć pewną historię a propos jego przyjaźni z „Wojtusiem”. W pierwszej chwili, pomyślałem sobie, że on pewnie opowie coś o tym, jak to on i Młynarski szli sobie za PRL-u po Nowym Świecie, i spotkali Michnika, a Młynarski coś powiedział i było śmiesznie. Albo że wracali z jakiegoś przyjęcia i zatrzymał ich milicjant, ale ponieważ znał Młynarskiego z telewizji, to mu się tylko ukłonił i poprosił o autograf. Albo coś w tym kierunku. Proszę sobie wyobrazić, że nic z tego. Iwaszkiewicz – jak mówię, roztrzęsiony w sposób zupełnie niewyobrażalny – opowiedział historię, jak to on i Młynarski byli razem na jakiejś popijawie w Zakopanem i kiedy już byli tak pijani, ze się dalej pić nie dało, to siedli sobie na parapecie i tylko patrzyli, jak inni się bawią. I w pewnym momencie Młynarski się zdenerwował i powiedział do Iwaszkiewicza, że nie ma się co oszczędzać i poszli pić dalej. I, jak to podkreślił Iwaszkiewicz, „było bardzo przyjemnie”. Co dalej? Jak to co dalej? Nic. Koniec. To własnie taką historię opowiedział Iwaszkiewicz widzom ‘Szkła kontaktowego’. Jak to on i Młynarski kiedyś w Zakopanem się popili. Bez żadnych szczegółów. Ot, taka historia.
Wysłuchałem więc tego Iwaszkiewicza z jego wspomnieniem, i pomyślałem, że napiszę o tym tekst. A skoro o tym, to o paru jeszcze innych rzeczach. No i piszę. Proszę więc sobie wyobrazić, że mamy ten TVN24, a w nim ten program ‘Szkło kontaktowe’, a w nim Tomasza Sianeckiego i Wojciecha Młynarskiego, a przed ekranami telewizorów intelektualną elitę III RP, i nagle w tym wszystkim pojawia się ów Jerzy Iwaszkiewicz – najprawdopodobniej zwykły moczymorda, i to moczymorda o takim standardzie, gdzie jeśli się chce coś opowiedzieć, to jedyne myśli jakie do głowy przychodzą, to flaszka i zarzygany stolik. Ja wiem, że ostatnie lata przynoszą nam każdego dnia nowe odkrycia, ale to, co mamy dziś przed oczami, to jest chyba jednak jakiś fenomen. Kiedy zmarł Maciej Zembaty, wspominając jego osobę – właśnie w ‘Szkle kontaktowym’ – Grzegorz Miecugow przyznał, że on miał taki plan, żeby Zembatego zaprosić jako kolejnego gościa, który by w tym przedziwnym programie komentował politykę. Niestety – to już mój komentarz – kokaina, alkohol i ekstensywny onanizm Zembatego nam zabrały. A ja sobie myślę, że co by to było, gdyby on jednak jeszcze trochę pożył, i gdyby dał radę jakoś się przypudrować i w tym ‘Szkle kontaktowym’ występował? Czy on by miał w sobie to coś, co by sprawiło, że stałby się – obok Krzysztofa Daukszewicza – gwiazdą tego programu? Kto wie?
Niedawno wspominaliśmy występ Radka Sikorskiego jeszcze sprzed lat, kiedy to – niewykluczone, ze kompletnie nieprzytomny od nadmiaru wciągniętego proszku – próbował rozbić konferencję prasową Lecha Kaczyńskiego. I przy tej okazji, zaczęliśmy się zastanawiać, czy to nie jest tak, że te dzisiejsze tak zwane elity, są najzwyczajniej w świecie uzależnione od alkoholu, narkotyków i płatnego seksu, do tego stopnia, że zwyczajni ludzie, kiedy się im przyglądają, wpadają w tak straszną bezradność. Że kto wie, czy taki na przykład Stefan Niesiołowski, zachowując się tak jak się zachowuje, nie jest zwyczajnie pod wpływem narkotyków, albo przed kolejną pijacką sesją. Ktoś mi powie, że tak pisać nie wolno. Bo ani to nie mam dowodów, ani nawet za bardzo podstaw. Otóż pewnie, że dowodów nie mam, dlatego cały czas, te moje refleksje obwarowuję tyloma zastrzeżeniami. Natomiast, co do podstaw, to akurat wydaje mi się, że je mam.
Od sprawy Krzysztofa Piesiewicza upłynęło wystarczająco dużo czasu, żeby Systemowi udało się skutecznie wymiksować ją ze zbiorowej pamięci, ale ponieważ, jak się dowiadujemy, senator Piesiewicz pragnie po raz kolejny startować w wyborach, Rzeczpospolita przeprowadziła z nim dziś bardzo długi i poważny wywiad. Oczywiście dziennikarka Rzepy ma tu bardzo ciężkie zadanie, bo Piesiewicz, jako osoba wciąż jakoś tam inteligentna, potrafi tak prowadzić ten wywiad, ze ona nie bardzo ma jak – zachowując podstawową delikatność – go przyciskać. Jest jednak parę momentów, kiedy Piesiewicz mówi rzeczy, które z naszego punktu widzenia wystarczą zupełnie, by go móc nadal oceniać tak jak go ocenialiśmy od początku. Otóż, najpierw, on – zupełnie, daję słowo, poważnie – zapewnia, że on nigdy u siebie w domu nie trzymał babskich ciuchów, tylko ci ludzie, których wtedy u siebie przyjmował, mu te sukienki przynieśli i na niego założyli. A więc, to nie on – to oni.
Ale później jest jeszcze straszniej. Otóż, zapytany, czemu on tym bandytom oddał wszystkie swoje pieniądze, Piesiewicz wyjaśnia, że to nie był żaden okup, ani szantaż, ani żadna łapówka, ani nic takiego. On się w tak brzydkie rzeczy nie bawi. On tylko chciał w ten sposób „odkupić swoją godność”. On nie wiedział, że „gdy już wezmą pieniądze, zacznie się szantażowanie”. A więc, rozumiemy już, jak to było, prawda? On im nie dał tych grubych tysięcy, bo oni go szantażowali tymi sukienkami, tymi kurwami, tą kokainą. Ależ gdzie tam! On im dał te pieniądze, by „odkupić swoją godność”. A jak zaczęli go szantażować, to normalnie, jak porządny obywatel, zadzwonił na policję. A teraz chce zostać jeszcze raz senatorem. I o co tyle szumu?
Senator Piesiewicz. Mocna rzecz. Przypominam sobie mój udział w konkursie Onetu na blog roku. Wygrałem ten konkurs i zawsze się mocno zastanawiałem, jak to się stało? W końcu, ja wiem, że ten blog w tamtym czasie był ze wszystkich finałowych blogów najlepszy, ale wiem też przy tym jeszcze lepiej, że przecież oni aż tak głupi nie są, żeby, dla jakiś dziwnych zasad, psuć sobie historię. Uznałem jednak, że pewnie on był na tyle najlepszy, że się po prostu innej decyzji podjąć nie dało, i stąd zresztą, już przy okazji kolejnej edycji, nas do tego konkursu zwyczajnie nie dopuścili. Dziś jednak, kiedy tak myślę sobie o tym Zembatym, o Młynarskim, o Iwaszkiewiczu, a teraz jeszcze znów o tym Piesiewiczu, to nagle przychodzi mi do głowy zupełnie nowa myśl. I nowy akapit (to a propos tego, jak powstają moje teksty).
Kiedy zgłosiłem swój udział w konkursie Onetu, pewną sensacją na tym blogu był tekst zatytułowany „Bronię Senatora”. Był to tekst szczególny z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że on w całości stanowił parodię czegoś, co sobie wyobrażałem, jako reakcję znanych autorytetów na sprawę Piesiewicza. Ja w nim broniłem Piesiewicza w taki sposób, jak sobie wyobrażałem, że go bronić może Andrzej Wajda, czy abp Życiński. Drugi powód to taki, że bardzo wiele – naprawdę bardzo wiele – osób uznało, że ja nie ironizuję, tylko naprawdę Piesiewicza bronię. Zamieszanie zrobiło się więc takie, że ten wpis otrzymał niezwykle dużą liczbę komentarzy i w pewnym momencie był najchętniej czytanym z moich wszystkich wpisów. Ale stało się coś jeszcze. Kiedy Onet przyjął moje zgłoszenie do swojego konkursu, zatytułował mój blog nie tak, jak należy, czyli „Posłuchaj to do Ciebie”, ale własnie „Bronię Senatora”. I tak już było do końca. Ten blog przeszedł przez całe eliminację, finał i ostatecznie ten konkurs wygrał, jako blog o nazwie „Toyah - Bronię Senatora”.
Do dziś sądziłem, że to iż oni go nazwali tak, a nie inaczej, było wynikiem omyłki. Podobnie jak wierzyłem, że ten blog wygrał tylko dlatego, że nie było takiej możliwości, żeby ktoś inny zdobył to pierwsze miejsce. Dziś jednak myślę sobie, że mogło być zupełnie inaczej. Przede wszystkim, biorę pod uwagę taką oto ewentualność, że Tomasz Sekielski z kolegami przeczytali tylko ten tekst o Piesiewiczu, nie zrozumieli go, a nie rozumiejąc, uznali że jest świetny i głęboko słuszny. Uznali, że to wszystko jest na poważnie, a że ponieważ całość jest napisana dobrze, z zawodową sprawnością, w dodatku sam blog jest bardzo bogaty, często odwiedzany i komentowany, to sprawa jest jasna. Blog „Bronię Senatora” jest najlepszym blogiem politycznym roku. Oczywiście rzucili też okiem na inne teksty, ale tam to już im się ani czytać nie chciało, ani też się głębiej nad czymkolwiek zastanawiać. A że ten tekst i ten tytuł im się tak bardzo spodobały, to zatytułowali cały blog „Bronię Senatora”, i dali mi ten laptop. Jako dla autora autentycznie najlepszego bloga politycznego w Polsce. Za to, że ja tak przenikliwie potrafiłem ocenić to, co przecież takie normalne i naturalne i takie przecież ludzkie.
Trzeba teraz jakoś te refleksje zakończyć. Wydaje mi się, że dobrze byłoby się zastanowić, czy to 10-osobowe jury z Tomaszem Sekielskim na czele, kiedy podejmowało swoją decyzję, było przytomne, pijane, czy zwyczajnie przymulone? Kiedyś myślałem, że oni byli trzeźwi, dziś natomiast mam już wątpliwości. I nie osłabi ich nawet to, że przecież wielu zupełnie przytomnych i inteligentnych komentatorów też uznało, że ja naprawdę bronię Piesiewicza. Bo, jak by nie patrzeć, Sekielski i reszta to jednak fachowcy. Oni powinni potrafić rozpoznawać formy i konwencje. No a poza tym, ostatnie wydarzenia pokazują niezbicie, że tam coś się zdecydowanie dzieje. Skoro Zembaty i Iwaszkiewicz i Piesiewicz i – jeśli wierzyć Iwaszkiewiczowi – Młynarski też coś tam ma za uszami, a jeszcze słyszę, że to że Raczkowski, przyjaciel Zembatego tak dużo na jego temat wie, to też wcale nie dlatego, że ktoś mu o tym opowiedział, to znaczy, że tam naprawdę wrze jak w ulu. I dopóki mi nie udowodnią, że jest inaczej, będę się temu wrzeniu bardzo przysłuchiwał. Co też radzę innym.

Jeśli komuś ten tekst jeszcze bardziej ubarwił ten piękny weekend, proszę wspomóc ten blog pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...