środa, 4 stycznia 2012

I am Donald, my pencil is yellow

Podobno nieładnie jest się chwalić, szczególnie gdy to chwalenie się dotyczy wciąż tego samego, ale co mi tam! W sytuacji gdy powodów do szczególnej pychy mam tak strasznie niewiele, myślę, że mogę sobie pozwolić na ten kaprys i przypomnę tym, którzy wiedzą, a tych, którzy nie wiedzą, poinformuje, że ten blog czyta i lubi Zyta Gilowska. Mało tego. Ja mam jeszcze tak, że się z prof. Gilowską od czasu do czasu wymieniamy mailami i sobie gawędzimy. Ot tak! Ja wiem, że kiedy ona w tej chwili czyta te słowa, czuje prawdopodobnie zażenowanie, a kto wie czy też nie coś gorszego, ale jest jak jest, i nic na to nie poradzę. Gdybym miał w domu list od na przykład Billie Holiday otrzymany od niej z okazji moich trzecich urodzin, zaczynający się od słów „Drogi Krzysztofie”, też bym się nim chwalił. A, przepraszam bardzo, w czym Zyta Gilowska jest gorsza od Billie Holiday?
Nasz kolega raven59 niedawno podesłał nam link do wywiadu jaki niemal 10 lat temu „Gazeta Wyborcza” przeprowadziła z pewnym Aleksandrem Pociejem, i z tego powstał cały bardzo inspirujący, jak się okazało, tekst. W reakcji na to, raven59 zauważył, że to wszystko przez to, że ja napisałem wcześniej tekst o Lejbie Fogelmanie, a ja, by nie wpaść w pułapkę i nie napisać, że tak naprawdę wszystko to zawdzięczamy Tomaszowi Lisowi i jego chorej nienawiści do Lecha Kaczyńskiego, grzecznie napisałem, że jednak na początku tego wszystkiego stoi on, raven59, co jednak i tak nie zmienia faktu, że wszyscy jakoś się staramy i wychodzi to co wychodzi. Jak idzie o Zytę Gilowska, stało się jakoś tak, że kiedyśmy się wymieniali końcoworocznymi uprzejmościami, opowiedziałem jej, co sądzę o tym, że Unia Europejska postanowiła w roku 2012 opłacić Donaldowi Tuskowi kurs języka angielskiego w ilości 400 godzin. Zacząłem o tych lekcjach pisać i trochę się rozpisałem, i później ta myśl jakoś się mnie uczepiła, i wisiała, wisiała, wisiała, no i w końcu pomyślałem sobie, że coś z nią muszę zrobić. No więc robię. Dzięki Zycie Gilowskiej. No i Billie Holiday.
Uczenie języka angielskiego na zasadzie tak zwanego „wolnego strzelania”, o ile się tylko umie to robić i ma tej pracy wystarczająco dużo, jest zajęciem pod każdym względem niezwykle satysfakcjonującym. Powiem zupełnie szczerze, że nawet jeśli istnieje działalność zarobkowa równie przyjemna i jednocześnie równie dobrze wynagradzana, to ja jej akurat nie znam. Ja i pani Toyahowa robimy to niemal od zawsze i uważamy to za nasze osobiste szczęście. Jest jednak w tej pracy coś, co kładzie się na niej poważnym cieniem. Otóż w końcowym rozrachunku, z tego uczenia wielokrotnie pozostaje tylko wspomnienie przyjemnego spędzenia czasu. Dlaczego? Otóż niemal wyłącznie dlatego, że dla wielu uczniów nauczenie się języka, z wielu najróżniejszych powodów, jest poza ich zasięgiem. Jest stosunkowo dużo uczniów, którzy nigdy nie nauczą się języka, nawet nie przez to, że nie są do tego zdolni, ale z tego względu, że nie mają do nauki ani czasu, ani głowy, ani siły. I, jak się możemy łatwo domyślić, dotyczy to przede wszystkim osób już dorosłych, zwłaszcza bardzo dorosłych. Z moich wieloletnich obserwacji, jak idzie o uczniów, którzy mają już swoje własne życie, swoje rodziny i swój czas, praktycznie nie istnieje czynnik w pewnym sensie podstawowy, a mianowicie naturalny talent, który – jak wiemy – bardzo pomaga wynagrodzić tak zwany brak czasu. A zatem, jak idzie o uczenie osób dorosłych, niemal wszystko zależy od nauczyciela. A tu, niestety – i nie ma tu miejsca na wchodzenie w szczegóły – sytuacja jest dramatycznie zła, jeśli nie beznadziejna.
Kiedyś, dawno bardzo temu, ja i pani Toyahowa, na zmianę uczyliśmy pewne dziecko, które już wtedy robiło wrażenie osoby wybitnej, a dziś tę swoją ówczesną wybitność potwierdziło do tego stopnia, że znajomością z nim chwalę się dziś niemal tak jak znajomością z Zytą Gilowską. Otóż kiedy ów artysta – owszem, jest to wielki artysta – miał jeszcze te swoje 7, czy 10 lat, podczas którejś z lekcji zwrócił się do pani Toyahowej: „Proszę pani, a co to znaczy ‘Last Christmas I gave you my heart, but the very next day you gave it away’?” Chodzi mi tu o to, że, moim zdaniem, jak idzie o osoby dorosłe, choćby nie wiadomo jak wybitne, taka sytuacja nie może mieć miejsca. Pewnie trochę z tego powodu, że jeśli któryś z nich jest aż tak dobry, z całą pewności nie jest już dziś językowo na poziomie zerowym, ale też zwyczajnie dlatego, że, jak to się mówi, nie te lata, nie ta głowa. A więc, powtarzam, uczenie osob starszych, jeśli się je traktuje poważnie, to praca najcięższa. Przyjemna, ale najcięższa.
Donalda Tuska nie chciałbym uczyć, i uczyć go bym się nie zgodził, choćbym nawet wygrał ten przetarg, który tam podobno się odbył, i okazało się, że tak jakoś wyszło, że za każde 45 min. będę dostawał 500 zł. Nie zgodziłbym się uczyć Donalda Tuska najpierw ze względów oczywistych, a w drugiej kolejności z tego powodu, że mam pewne dość nieprzeniknione przekonanie, że te lekcje to byłoby najstraszniejsze 45 minut w ciągu całego mojego dnia – najstraszniejsze w sensie spędzania czasu z nadętym ruskim bucem. Innymi słowy – jeśli ktoś nie wie, o czym mówię – z człowiekiem wyjątkowo i radykalnie niesympatycznym. Z drugiej jednak strony, ja mógłbym się jednak na to pisać – i tu przechodzę do sedna – zakładając że te lekcje by się zwyczajnie nie odbywały, a ja bym swoje pieniądze i tak dostawał, co, wbrew być może powszechnej świadomości, na pewnym poziomie zawodowego zaangażowanie zdarza się stosunkowo często, a w przypadku Tuska miało by miejsce na sto procent.
Kiedyś miałem okazję uczyć pewnego niezwykle miłego i sympatycznego pana, który – tak się składało – był prezesem pewnej spółki węglowej. Powtarzam, był to człowiek tak fascynujący, że moje z nim spotkania wspominam do dziś z autentycznym rozrzewnieniem. Spotykaliśmy się zawsze późnym wieczorem, kiedy on już wrócił z pracy, a on siedział naprzeciwko mnie przy swoim biurku w białej koszuli, z zsuniętym krawatem, mówił do mnie cały czas „panie profesorze” i… zasypiał ze zmęczenia. Często bardzo było tak, że ja przychodziłem o umówionej porze, a jego żona mówiła mi, że niestety – umówmy się – Wojtek jeszcze nie wrócił. On tych lekcji nie odwoływał, bo i tak mi za wszystko płacił z góry. I było okay.
I dziś uczę – niestety, zaledwie w ilościach śladowych – osoby, jak to mówią, bardzo zajęte. Lekcje z nimi wszystkimi są przyjemnością niezwykłą – powiem nieskromnie, że w obie strony – natomiast trzeba stwierdzić trzy fakty: po pierwsze, oni ani nie odrabiają zadań domowych, ani się nie uczą w domu, co właściwie naukę ogranicza jedynie do tej jednej lekcji w tygodniu; po drugie, każdy z nich swoje lekcje traktuje głównie jako te jedyne 90 minut w ciągu dnia, kiedy można odetchnąć i miło spędzić czas; i wreszcie, po trzecie, jak już to zostało powiedziane wcześniej – nie ten czas, nie ta głowa. Oczywiście, ja staje na swojej, żeby tę sytuację jakoś pokonać i by oni choć trochę mogli poczuć, że się czegoś nauczyli. No ale to już jest kwestia bardziej mojego, niż ich zaangażowania. I moich, a nie ich, talentów.
I nie ma się tu co napinać i obrażać, bo w tym co się dzieje nie ma ani niczyjej winy, ani złej woli. Jest tak naprawdę jedynie naiwna wiara – przynajmniej na początku – że jeśli się chce, można wszystko. Ale jest jeszcze coś, i to uważam za bardzo już przykrą część tego wszystkiego. Z moich szacunków wynika, że 90% nauczycieli języka to jest najgorszy możliwy element, i że z każdym nowym rocznikiem ten poziom się niestety jedynie zwiększa. Z moich szacunków wynika, że ogromna część tak zwanych kursów dla firm, to czyste nadużycie. I to nadużycie na dwóch poziomach – przede wszystkim na poziomie merytorycznym, bo to dłubanie w tych, równie bezwartościowych jak sam proces kształcenia nauczycieli, podręcznikach wyłącznie powiększa końcową frustrację, ale również na poziomie czysto osobistym – bo te lekcje, dla tych tak fatalnie wystawionych uczniów, są czystą nudą i udręką. I z tego wszystkiego obronną ręką wychodzą tylko te nauczycielki (ciekawe, że najczęściej nauczycielki), które jakoś sobie dorabiają do pensji męża, o ile oczywiście któraś z lekcji nie zostanie dzień wcześniej odwołana, bo za te – cholera – nie płacą. Okropne jest to oczywiście, ale na szczęście, nie jest to jedyna okropna rzecz, jaka nas spotyka w tych nowych, niezwykłych czasach, prawda?
I oto dowiadujemy się, że na zakończenie naszej prezydencji, jacyś urzędnicy, na czele z samym Premierem, otrzymali prezent od Unii Europejskiej w postaci tych kursów. A ja już słyszę te okrzyki zachwytu, jak to teraz ta nauka ruszy pełną parą i wreszcie nie będziemy musieli się wstydzić przed innymi, że nasz poziom znajomości języka angielskiego jest taki mizerny. Pojawiła się nawet opinia, że to wszystko przez to, że Donald Tusk planuje po zakończeniu kolejnej kadencji wynieść się do Brukseli, a tam, jak wiemy, bez języka ani rusz. Więc musi się podciągnąć. I stąd te 400 godzin. Proszę więc spojrzeć na sytuację trzeźwym okiem i umysłem. 400 godzin przez rok, to trochę ponad godzina dziennie. Przede wszystkim, nie ma takiej możliwości, żeby Donald Tusk był w stanie wygospodarować regularnie godzinę dziennie na naukę języka. Na piłkę, może i tak, ale na angielski – mowy nie ma. Najwyżej kosztem piłki, a to przecież w grę nie wchodzi. Trzeba by więc mu było te lekcje zorganizować tak, by on się z tym swoim lektorem spotykał dwa razy w tygodniu, powiedzmy po dwie godziny zegarowe. Ponieważ to jest też niemożliwe, można sprawić tak, by to niby-uczenie miało miejsce raz w tygodniu w dużym sześciogodzinnym bloku. Owszem, to jest do zrobienia, tyle że, jak wiemy, Donald Tusk nie po to ustalił sobie czterodniowy tydzień pracy, by, zamiast pędzić do Sopotu, siedzieć gdzieś z jakąś śmiertelnie nudną panią lektor – zapewne właścicielką szkoły, która ten przetarg wygrała – i kuć rozmówki, lub z jakąś niezwykle sympatyczną i elokwentną panią lektor, i – tym bardziej – ćwiczyć wymowę.
A zatem, jak znam życie, kiedy ten kurs się wreszcie rozpocznie, Donald Tusk przyjdzie na pierwszą, ewentualnie drugą lekcję, a później zniknie, i – o czym też już tu była mowa – problem będzie miała ta lektorka, czy firma przewidziała rozwój wydarzeń, i zagwarantowała sobie pieniądze niezależnie od obecności ucznia na zajęciach. Oczywiście, po pewnym czasie zorganizuje się specjalny pokaz dla telewizji TVN24, gdzie Donald Tusk będzie siedział w szkolnej ławce z książką i zeszytem, a nauczycielka będzie pisała na tablicy „What colour is your pencil?”, i niewykluczone, że w tym właśnie momencie Donald Tusk powie „My pencil is yellow”, a po skończonym pokazie redaktor Knapik zapyta panią lektor: „No i proszę nam powiedzieć, jak idzie nauka?”, na co ta odpowie bez mrugnięcia okiem: „ O tak, obserwuję znaczne postępy. Ostatnio z panem premierem zrobiliśmy pierwszy okres warunkowy”. A cała Polska krzyknie: „Ooooooo!”
Skąd to wszystko wiem? Przede wszystkie, jak już powiedziałem wcześniej, z zawodowego i życiowego doświadczenia, a poza tym, wciąż świetnie pamiętam, jak na samym początku naszej prezydencji, telewizja wciąż pokazywała jakieś klasy szkolne, a w niej bandę urzędników uczących się języków obcych. I to nie tylko w Polsce, ale też w Brukseli, czy licho wie, gdzie, i wszystko odbywało się dokładnie na tym samym poziomie fikcji. A na zakończenie każdego z tych materiałów przychodziła jakaś nauczycielka i informowała, że oczywiście efekty są zachwycające. I jeśli ktoś myśli, że ja bym tu się zachował uczciwiej, jest w głębokim błędzie. I to wcale nie dlatego, że ja jestem taki nieszczery, ale z tego powodu, że oni by mi nawet nie pozwolili powiedzieć cokolwiek innego. Bo, jak wiemy, nie o to przecież w tym wszystkim chodzi.
A jak już chodzi o samego Donalda Tuska, akurat w jego sytuacji to całe zamieszanie w ogóle jest pozbawione sensu z zupełnie innego powodu. Z tego mianowicie, że jemu język angielski jest jak psu na budę, a kwestia tych dwóch języków, które on ma ewentualnie znać, jest już załatwiona poza nim. Po niemiecku i rosyjsku on ma wyłącznie rozumieć. A to jest dość proste. Zwłaszcza że istnieje język migowy.

Książka o liściu jest do kupienia oczywiście tuż obok, pod tą piękną okładką, ale też – o dziesięć złotych taniej! – w księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach na ulicy 3-Maja, na przeciwko VIII LO. Poza tym, jak zawsze, proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

34 komentarze:

  1. Ale za to ile byłoby śmiechu, gdyby musiał opisać długopis...

    Piękną Unia chłopakom zrobiła fundę. A może ktoś sobie z nich w ten sposób zakpił? Brakuje tylko kursu savoir-vivre dla Sikorskiego.

    OdpowiedzUsuń
  2. @redpill
    Myślę że nie. Tu kpin nie ma. Wszyscy są szalenie poważni. Poza tym, kursy językowe na pewnym poziomie to naprawdę dobry biznes.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Toyah
    I ja mam Ci uwierzyć, że nie chciałbyś nauczyć tego buca mówić w języku Szekspira?
    Facet marzy pewnie by móc zdwiedzić Królową brytyjską i powiedzieć Jej: "Yes, of course Your Majesty!",
    ewentualnie szepnąć do Obamy: "Hi, what is with your wife Barrack?"

    To jest dopiero wyzwanie - a Ty poddajesz się bez mrugnięcia okiem !

    Rosyjski i niemiecki na poziomie migowym to za mało, by lekko dawać dupy na salonach..

    Si ju lejter aligejter...

    OdpowiedzUsuń
  4. @Toyah

    Języki obce to, co tu kryć, moja pasja. Cholera, żebym mieszkał bliżej, musielibyśmy się umówić na jakieś konwersacje. Całkiem niedawno przez trzy lata uczęszczałem na kurs francuskiego a ponieważ nauczycielka jest pasjonatką lekcje wyglądały właśnie tak jak o tym piszesz. Nasza grupa to byli ludzie dojrzali (30 - 55 lat) więc lekko nie było. Ja jednak, (dziś się chwalimy), posiadłem francuski w stopniu, nazwijmy to, komunikatywanym.
    Niestety, nie mam już czasu by dalej chodzić na te lekcje ale moja stara grupa wciąż istnieje i bawią się, jak wiem, znakomicie (zaprzyjaźniłem się z panią profesor Basią i utrzymujemy kontakt więc wiem).

    A o Tuskowi pozostaje google translator, choćby wział 4000 godzin po 5000 zł. każda.

    Ukłony!

    OdpowiedzUsuń
  5. @raven59
    Nie. Nie chciałbym. I bym tez nie umiał. Zresztą, wbrew temu co sądzisz, jemu też nie bardzo na tym zależy. Moim zdaniem słusznie. Bez ironii.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Kozik
    To mieliście szczęście.
    Co do translatora, on pozostaje nie tylko jemu. Kaczyńskiemu zresztą też. A jeśli idzie o niemiecki, czy francuski, to i oczywiście mnie.

    OdpowiedzUsuń
  7. @Toyah
    A ja obstawiam, że jak ten TVN pokaże tę migawkę z miejsca kaźni Donalda, to Kolenda-Zaleska o postępy w nauce naszego umiłowanego wodza nie będzie pytała długonogiej blondynki wprost jak z mokrej fantazji nabuzowanego hormonami nastolatka a starszego, rubasznego pana z bródką i w berecie, świadczącego usługi dla biznesu, który cockneyowsko zaciągając w polski wyrazi najszczerszy podziw i uznanie dla Jego intelektu i zdolności językowych. A po tym -tu się zgodzę- cała Polska krzyknie"Woooow!"

    OdpowiedzUsuń
  8. @Zawiślak
    Czy sądzisz, ze będzie tak jak dzisiaj po jego spotkaniu z przedstawicielami lekarzy... ?

    OdpowiedzUsuń
  9. @Toyah

    Tytuł wpisu genialny. Jakoś mi się tak pomyślało, że nawet gdyby jakimś cudem Tusk posiadł we władanie mowę Szekspira w sposób absolutny, to i tak na pytanie Królowej o polską rację stanu i jej wpływ na politykę zagraniczną Polski odpowiedziałby właśnie tak, jak w tytule. Choćby wszystkie idiomy zjadł i czas Present Perfect zrozumiał.

    Na bardzo wiele innych pytań zresztą też. W dowolnie wybranym języku.

    Zawsze to nadzieja, że zawstydzony tłumacz coś pominie lub wygładzi.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  10. @nieszczery
    Czas Present Perfect jest dziecinnie prosty. Tyle że abygo umieć wytłumaczyć, trzeba go samemu znać. Ja to robię za grosze w ciągu 45 minut. Z gwarancją zwrotu pieniędzy.
    No i oczywiście, miło mi Cię tu gościć.

    OdpowiedzUsuń
  11. @Toyah

    Zawsze miałem z tym czasem problem i to wylazło podświadomie w komentarzu :)

    Wiadomo, wszystko w życiu jest proste, gdy ma się dobrych nauczycieli. A tych jest niewielu, więc prosto nie jest.

    Za gościnę dzięki. Miło to mi czytać te wszystkie teksty.

    OdpowiedzUsuń
  12. @nieszczery
    No niestety, tak to wygląda. Kompetentny nauczyciel to podstawa. Ciekawe, czemu tak trudno niektórym to zrozumieć.

    OdpowiedzUsuń
  13. @Toyah

    Kompetentny Nauczyciel to Fundament. Komu opłaca się dziś stawiać podpory ze złota? Skoro jest tylu specjalistów od zbrojonego betonu.

    Poznałem wielu nauczycieli w życiu. Dopiero na studiach spotkałem kilku, którzy budzili wręcz nabożny szacunek nie dla ich wiedzy (ogromnej), ale umiejętności jej przekazania. Nieprawdopodobne uczucie. Kiedy po paru godzinach ROZUMIESZ to, czego nie potrafiłeś zrozumieć tak do końca przez lata. Tym właśnie jest nauczanie i jego Sztuka.

    Szacunek wszystkim Nauczycielom.

    OdpowiedzUsuń
  14. A mi się tak analogicznie (?) przypomniał film The King's Speech.
    Nauczyciel w tym filmie był znakomity, uczeń w końcu też. No i teraz postawmy Tuska na miejscu króla Jerzego... No tu też jakoś widać ten upadek.

    OdpowiedzUsuń
  15. @Kozik
    Chyba jednak to skojarzenie było zbyt ryzykowne.

    OdpowiedzUsuń
  16. A jednak myślę, że to obciach. I Kaczyński nie ma tu nic do rzeczy. Donald Tusk, jako światły Europejczyk, powinien perfekt znać ze trzy zachodnie języki, a swoje przemówienia na forum unijnym wygłaszać bez obciachu pięknym niemieckim. Angielskiego mógłby nie znać wcale, albo jak niejeden Niemiec, udawać, że go nie rozumie. Piszę to całkiem serio. Dla wielu byłby i tak zdrajcą, ale chociaż zdrajcą z klasą. W jego przypadku nieznajomość języków to kosmiczny obciach.

    Kaczyński nie gra kosmopolity, polski widać musi mu wystarczyć. Dla niego nieznajomość języków to słabość. Odcina go to od informacji, jest zdany na asystentów, tłumaczy i krajowe media. Dla przykładu, gdyby Jarosław Kaczyński znał angielski, to nie zaproponowałby Sikorskiemu objęcia MON, bo zapoznałby się na pewno z tym, co się o Radku w tym języku pisało i co on sam mówił i pisał, czy też, jak mówią zawistnicy, pisała mu żona czy inny ghostwriter z MP3. Gdyby Jarosław Kaczyński czytał po angielsku, nie próbowałby budować pozycji w regionie w oparciu o sojusze atlantyckie, podczas gdy da się to zrobić tylko w odwrotnej kolejności. To wszystko jest napisane i dostępne w oficjalnych dokumentach. Tuskowi do pajacowania wystarczyłby niemiecki, ale gdyby Kaczyński znał angielski, pewnie bylibyśmy dziś w całkiem innym miejscu.

    OdpowiedzUsuń
  17. @redpill
    Twierdząc że Kaczyński też by nie był w stanie nauczyć się dziś języka, odpowiadałem tylko na sugestie, że ta niemoc jest czymś typowym dla kogoś takiego jak Tusk. Bo to jest nieprawda. Akurat jego językowa tępota nie musi koniecznie wynikać z tego, że on w ogóle jest mało bystry.
    Natomiast masz niechybną rację, kiedy piszesz, że ktoś tak zaangażowany kulturowo i cywilizacyjnie po stronie tzw. europy, powinien znać nie tylko ten jeden język, ale jeszcze parę innych. Masz rację, bo jeśli on umie się posługiwać tylko językiem polskim, nie ma żadnego prawa, by się mądrzyć na temat tego, kto jest wystarczająco europejski, a kto nie. Jarosław Kaczyński operuje na tak wysokim poziomie profesjonalizmu, że się tu nawet nie musi zastanawiać nad czymś tak drobnym jak języki. Tusk
    sam sobie zgotował tę sytuację, więc się wystawia na szyderstwa.
    No ale, jak mówię, co do samego problemu nieznajomości języków, większy wstyd ma System, który w tej swojej menażerii nie umiał znaleźć kogoś równie plastikowego jak Tusk i jednocześnie odpowiednio wykształconego.
    Czyżby bez Kwaśniewskiego oni nie byli w stanie zrobić kroku?

    OdpowiedzUsuń
  18. @redpill

    O korzyściach z posługiwania się językiem (teraz) angielskim nawet nie ma co mówić. Wiedza jest wiedza, a umiejętność - umiejętność. Korzyści z dostępu do słowa pisanego są też nie do przecenienia.

    Jednak, moim zdaniem, w słownych wystąpieniach oficjalnych (w kraju i za granicą) polityk powinien zawsze posługiwać się wyłącznie swoim językiem ojczystym.

    Ma to szczególne znaczenie w Unii, w której język polski podobno jest jednym z języków oficjalnych. Ilekroć zatem ktoś pretendujący do reprezentowania spraw polskich nie występuje w języku polskim, to automatycznie ujmuje naszej suwerenności i indywidualności w unii.

    Tyle na temat języka własnych wypowiedzi. Natomiast rozumieć, w drugą stronę, co inni mówią w obcym języku, to bez wątpienia atut.
    Mimo to, nawet, gdy ze zrozumieniem słucha się cudzojęzycznych wystąpień, to i tak powinno się demonstracyjnie używać tłumacza (słuchawek), bo to daje przewagę. W dyplomacji tylko gówniarz z przewagi nie korzysta.

    Mistrzem był (wg opisu Kapuścińskiego) Haile Selassie, który zawsze wypowiadał się w swoim rzadkim języku ahmarskim, szeptem do ucha specjalnego urzędnika, ten powtarzał głośno, a dopiero to było tłumaczone. W ten sposób cesarz potencjalnie mógł odmówić swego związania jakąkolwiek wypowiedzią usłyszaną, a co dopiero zapisaną przez tych, do których cesarz kierował słowa. Nie można go było złapać za słowo.

    Natomiast, co do nieoficjalnych pogaduszek, to polski protokół powinien ich raczej zakazywać chyba, że w obecności swego rodzaju przyzwoitki, a najlepszą jest właśnie tłumacz.

    Powyższe tym bardziej powinno dotyczyć Sikorskiego ze względu na jego oryginalne poczucie zakresu swobody wypowiedzi zawsze pretendujących do oficjalnych.

    Dodam, że tłumacz też wymaga kontroli i w tym znaczeniu własna znajomość języka przydaje się bezwzględnie, choć powinna być dyskretna.

    OdpowiedzUsuń
  19. @raven59
    Chyba jednak Tusk zna niemiecki znacznie lepiej niż na poziomie migowym. U niego w domu mówiło się po niemiecku. Stąd zresztą jego "rrr", a nie przez wadę wymowy. Języka dzieciństwa się tak łatwo nie zapomina.

    OdpowiedzUsuń
  20. @All

    a taka wrzutka?

    ... Od 1 lipca ma nastąpić likwidacja ponad jednej trzeciej części sądów rejonowych. Juz jest projekt rozporządzenia - z ogólnej liczby 316 sądów rejonowych, do likwidacji przewidziano 122 sądy...

    Prmier Tusk obiecał w expose zmniejszenie czasu postępowań sądowych o jedna trzecią... Tymczasem o jedną trzecią zmniejsza liczbę sądów.

    idą pod młot.

    Bo młot je likwiduje...


    ...
    zacznie się burdel, przy którym obecne zamieszanie w służbie zdrowia to pryszcz...

    ...
    To mógł wymyśleć tylko dywersant albo dureń...


    Reszta atrakcji pod:

    http://januszwojciechowski.salon24.pl/378494,rzad-likwiduje-sady-glupota-czy-sabotaz

    Ja tam myślę, że obecni sędziowie zasługują nawet na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  21. @orjan
    Absolutna zgoda. Reprezentując Polskę używamy języka polskiego i kropka. To jest jasne jak słońce. Niemcy mówią po niemiecku, Włosi po włosku, a my po polsku. Jak idzie o Sikorskiego, problem jest bardziej skomplikowany. On zna angielski mniej więcej tak samo dobrze jak Kwaśniewski czy Putin, tyle że ten fakt do tego stopnia go zachwyca, że musi się wciąż tym chwalić. A więc zachowuje się jak zwykły burak. Ja podejrzewam, że w tej europie, kiedy on się pokazuje, wszyscy natychmiast zaczynają chichotać, że 'ten Polak' znów zaraz zacznie się popisywać. Albo jeszcze gorzej. Normalnie udają, że są bardzo zajęci.

    OdpowiedzUsuń
  22. @toyah

    Absolutna zgoda - burak.

    Zakontraktowany.

    OdpowiedzUsuń
  23. @Marylka
    Powiem Ci że niekoniecznie. Kiedy byłem dzieckiem, miałem takiego kolegę Piotrka, u którego w domu też się mówiło po niemiecku. To znaczy, po niemiecku rozmawiały mama z babcią. Natomiast Piotrek mówił tylko po polsku. Inna sprawa, że czasem, kiedy trzeba było na nas nakrzyczeć, albo coś Piotrkowi kazać, one krzyczały na nas po niemiecku.
    I ja podejrzewam, że dziś Piotrek może wcale nie umieć mówić i czytać po niemiecku, ale za to świetnie rozumie wypowiadane polecenia.
    Jestem pewien, że wiesz, o czym mówię.

    OdpowiedzUsuń
  24. @toyah
    To nie jest tak, że ktokolwiek może być najwyższej klasy specjalistą bez znajomości języków. Na pewno nie w sprawach związanych z geopolityką. Bez jaj. Jednak zanim Jarosław Kaczyński pokaże się tabloidom z ns, powinien jeszcze raz przeczytać "Lalkę".

    @orjan

    znam zasady używania języków w protokole dyplomatycznym, jednak do Tuska pasowałoby takie pajacowanie. Jak może Sikorski, to mógłby i on. Niestety, obawiam się, że po niemiecku też za dobrze nie mówi. I chyba znam sekret Putina. Putin mówi do Tuska po niemiecku, a ponieważ mówi jak Niemiec, to Tusk sparaliżowany obciachem z powodu swojego plebejskiego narzecza może tylko mamrotać i przytakiwać. Rosjanie mają takie profile i z większym, lub mniejszym skutkiem stosują je. W tym wypadku z większym, jak się wydaje.

    OdpowiedzUsuń
  25. @toyah
    dokładnie o to mi chodziło w ostatnim komentarzu, znajomość niemieckiego u Donalda może być trochę jednostronna.

    OdpowiedzUsuń
  26. Europejczyk z Biłgoraja, kumpel Tuska, też perfekto gada po angielsku:

    http://www.tvn24.pl/0,1715907,0,1,palikot-po-angielsku-jestem-nadzieja,wiadomosc.html

    OdpowiedzUsuń
  27. @toyah
    Nie wiem. Jakoś nie umiem się przejmować tymi językami. Tyle tylko, że uważam, że dobrze jest je znać.

    OdpowiedzUsuń
  28. @kazef
    Ja to widziałem w telewizji. Ten Knapik, czy kto to tam był, go zaskoczył i nagle kazał mu rozmawiać po angielsku. Palikot popełnił dwa najbardziej klasyczne i bardzo powszechne błędy. Nawet ludziom na poziomie naprawdę dość wysokim zdarza się mówić "I am hope" i pomieszać' "Greek" z "Greece". Lepsi od niego w to wpadali.
    Faktem natomiast jest, że on odpowiadał dość płynnie. Nie wykluczam, że płynniej, niż gdyby tak zaskoczyć tego Knapika.
    Przykro mi, ale nie potrafię się śmiać z kogoś, kto źle mówi po angielsku. O ile oczywiście nie zadziera nosa, jak Sikorski.

    OdpowiedzUsuń
  29. @redpill

    Przypadkowość, bezcelowość, lub ekstrawagancję rosyjskich czynności na polu międzynarodowym można spokojnie między bajki włożyć. Jeśli (?) Putin mówi do Tuska po niemiecku, to widocznie chce bez słów przekazać jakąś wiadomość. Jemu, otoczeniu, lub publiczności.

    Możliwe także, że jest to gra Tuskiem w dwa ognie rozgrywana przez zawodników Władymira i Angelę.

    Obojętnie od istnienia takiej przyczyny, z ostrożności należy to odbierać jako akt nieprzyjazny: poniżający, albo uzależniający. W każdym takim przypadku Tusk powinien bezwarunkowo odpowiadać o polsku a tłumacza prosić o tłumaczenie słów Putina.

    OdpowiedzUsuń
  30. @redpill

    Wspomniałeś o protokole dyplomatycznym. Otóż jego funkcją i przeznaczeniem jest m.in. uwalnianie od zakłopotania i wyrównywanie szans za tarczą usztywnionej formy. Dlatego formalne używanie tłumacza nie stanowi ujmy, a kto tak podnosiłby, ten sam daje sobie świadectwo.

    Wracając do Putina i jęz. niemieckiego, to (o ile tak jest!) wprawdzie język niemiecki formalnie jest językiem trzecim, ale nie jest zwyczajowym w dyplomacji. Używając go Putin automatycznie przypomina, że nauczył się okupując Niemcy. Jeżeli zaś posługuje się tym językiem sprawniej, to niejako wypomina Tuskowi odcięcie od korzeni. U Rosjan to zawsze jest hańbą.

    OdpowiedzUsuń
  31. @orjan
    Przepraszam że się wtrącę, ale przyszło mi do głowy coś bardzo zabawnego. To by było, gdyby Merkel nauczyła się po rosyjsku i do Tuska mówiłby właśnie po rusku. I byłoby tak, że Putin by z jednej strony ustawiał go po niemiecku z akcentem rosyjskim, a ona po rusku z niemieckim akcentem. On by może nawet od tego zwariował i by było weselej.

    OdpowiedzUsuń
  32. Możliwe. No i Piętaszkowi nawet nie wypada biegle mówić językiem panów.
    Natomiast co do Merkel - o ile pamiętam ona studiowała w Moskwie. W takim razie musi znać ruski perfect (choć z niemieckim akcentem).

    OdpowiedzUsuń
  33. @Marylka @toyah

    P. Merkel chyba w Moskwie nie studiowała, lecz zna język rosyjski w stopniu płynnym.

    Do Tuska, jeśli już, odzywać się powinna po niemiecku. Ma jednocześnie i drugostronne szanse odgrywania kiplingowskiego bajeru "ja i ty jesteśmy z jednej krwi".
    Według niej samej, jest w 1/4 Polką. Ma to zawdzięczać dziadkowi po matce. Publicznie wyznała to w roku objęcia przywództwa w CDU. Widocznie jako element swojego politycznego wiana.

    Ciekawe, że polskość rozumie według niemieckiego "prawa krwi". 1/4 na 3/4. Ciekawe jak te ułamki oblicza u polskiego kolegi i jak on sam je oblicza.

    Język to pewnie już pochodne narzędzie.

    OdpowiedzUsuń
  34. @orjan
    Ja uważam, że wszyscy Niemcy z tego pokolenia są w 1/2 Moskalami, w końcu co tam robiła armia czerwona? Więc może jej mamusia trafiła na jakiegoś półpolaka i stąd ta 1/4.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Bumerang, czyli blessing in disguise

  Zanim przejdę do rzeczy, muszę przekazać kilka informacji na temat naszej córki Zosi, która pod koniec maja została zdiagnozowana z bardzo...