Jakiś już czas temu, zainspirowany wyjątkową aktywnością tak zwanego konserwatywno-liberalnego skrzydła Salonu24, najpierw napisałem, a następnie zamieściłem tu tekst, w którym zadeklarowałem swoją sympatię do wszystkiego co lewicowe. W swoim wpisie, przeprowadziłem – skromną, akurat w sam raz na swoje możliwości – analizę współczesnej polskiej myśli i idei polityczno-filozoficznej, starając się wykazać, że z czysto ludzkiego punktu widzenia, cała debata związana z tak zwaną przynależnością, jest funta kłaków warta. A zatem, jeśli ktoś życzy sobie ze mną dyskutować na tym poziomie, to ja się wypisuję, ponieważ wolę być prostym komunistą, niż wchodzić w jakiekolwiek więzy przyjaźni nawet z najbardziej światłym konserwatywnym liberałem. I że, jeśli ktoś życzy sobie stawiać mi za wzór prawicowości to co w powszechnym rozumieniu funkcjonuje jako prawicowe, to ja od dziś trzymam z lewicą.
Gdyby ktoś chciał ewentualnie ten mój stary wpis poczytać, bardzo proszę, niech poszuka go sobie na własną rękę. Ostatnie dni tak mnie wyczerpały, jak idzie o najgłębsze nawet pokłady mojej wrodzonej życzliwości, że – powiem szczerze – nie chce mi się. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że niedawno mój kolega Traube przyznał się, że z nudów zaczął czytać moje stare wpisy i nawet mu się spodobało. Więc zapraszam. Może przy okazji uda się niektórym zaznać odrobiny rozrywki.
Wracając do kwestii bycia komunistą, muszę dziś przynajmniej części czytelników tego bloga wyjaśnić pewną rzecz. Otóż z tym komunistą, to nie była prawda. A przynajmniej nie do końca. Użyłem tej figury, z jednej strony dlatego, że byłem bardzo poirytowany i potrzebowałem znaleźć coś bardziej drastycznego, a z drugiej strony po to, by pokazać w miarę możliwości dobitnie, że kiedy patrzę na te wywity w głowach niektórych z ludzi, którzy to się pojawiają to znikają, by się znów pojawić w okolicach mojego oka, nosa i ucha, to jestem gotów powiedzieć wszystko, byleby choć jeden z nich zechciał zniknąć raz i na dobre. A jednak wciąż, mimo tych wyjaśnień, sprawa nie jest do końca rozstrzygnięta, z tego choćby powodu, że – obserwując to wszystko co się dzieje wokół mnie dzisiaj – ja osobiście nie widzę żadnego powodu, żeby się wstydzić bycia akurat komuchem.
Powyższe refleksje wróciły do mnie właśnie ze zdwojoną energią w tych ostatnich dniach, kiedy i przez Salon i oczywiście też przez ten blog, przewaliła się cała ta dyskusja na temat tego, kto jest porządny, kto nie, kto bardziej, kto mniej, kto nasz, kto nie-nasz, i co z tego dla nas wszystkich wynika, lub nie. Bardzo znaczna grupa osób, z którymi jestem mniej lub bardziej zaprzyjaźniony, nie mogąc prawdopodobnie nerwowo zdzierżyć ani mojej potyczki z niezależnym komentatorem Łukaszem Warzechą, ani tym bardziej moich pretensji do znanego pisowca Rybitzkiego, uparcie pragnie, żebym w dalszym ciągu, tak jak to robię dotychczas, walił prosto między oczy, ale pod warunkiem, że właścicielem tych oczu będą wyłącznie Mireks i red. Wołek. Bo Wołek i Mireks są nie-nasi, podczas gdy Rybiztzky i Warzecha – nasi. I to nasi bardzo. A naszych ruszać nie należy z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że są nasi, a po drugie dlatego, że kłótnia w rodzinie jest zawsze niedobra. Bo my się tu kłócimy, a nasi przeciwnicy się cieszą.
Kiedy przed kilkoma miesiącami pisałem swój tekst o tym, jak bardzo mało mnie interesuje to, kto jakie wartości wyznaje, i kto jaką stronę politycznej sceny uznaje za najbardziej sobie wygodną, moje uderzenie było przede wszystkim skierowane w stronę tak zwanych liberalnych konserwatystów, w związku z wyprowadzonym przez nich atakiem na najszerzej rozumianą Solidarność. Moją wściekłość wzbudziło odmieniane na wszelkie możliwe sposoby i wyśpiewywane na wszystkich możliwych rejestrach, zawołanie: „Nie pozwolę, żeby za moje podatki utrzymywano całą bandę nierobów!” Jeśli postanowiłem, że nadszedł odpowiedni czas, bym się zdeklarował jako dumny lewicowiec, to przede wszystkim dlatego, że zostałem do tego gestu zainspirowany przez tę bandę idiotów, których zarówno społeczno-polityczna wiedza, jak i czysto ludzka wrażliwość zaczynają się i natychmiast kończą na konstatacji, że jeśli się chce zarabiać, to trzeba pracować. A jeśli ktoś nie pracuje, to znaczy że jest głupi i nieudolny. A jeśli jest głupi i nieudolny, to niech nie wyciąga swoich nieobciętych paznokci do tych, którym się udało.
Jednak jak mówię, dziś i wszystko to poszło już bardzo do przodu, a i ja sam znacznie poszerzyłem swoje pole obserwacji. I w ramach tego szerokiego już bardzo obrazu zauważyłem, że mój wręcz histeryczny upór, żeby nie pisać o sprawach, lecz o ludziach ma bardzo głębokie uzasadnienie. I jeśli coś tu się kiedykolwiek ma zmienić, to tylko to, że jeszcze bardziej będę zajmował się ludźmi, a nie sprawami. A zajmując się ludźmi, sprawom będę poświęcał jak najmniej miejsca i uwagi, ponieważ – w moim najgłębszym przekonaniu – człowiek jest tylko – ale i aż – człowiekiem, i wszystko to co go otacza ma znaczenie najmniejsze. Oczywiście, nie będzie mi łatwo, choćby dlatego, że już wczoraj zostałem ostrzeżony przez Administrację, żeby się nie znęcać nad ludźmi, bo każdy ma swoją godność i takie tam… ale zobaczymy. Moje intencje są bardzo jasno opisane i nie wydaje mi się, żebym był w stanie zacząć nagle pisać wbrew sobie. Jeśli ktoś ma tu jakieś wątpliwości, to od razu mogę bardzo szczerze zadeklarować, że jeśli jeden z drugim chce mnie wytarmosić za uszy, może się mną zajmować do woli. Na swoim blogu. A jak przyjdzie tu do mnie, to najwyżej – jeśli zacznie za bardzo wydziwiać – go zbanuję. Ale z całą pewnością nie pobiegnę do Administracji, chlipiąc, że ktoś mnie, albo moją partię brzydko nazywa.
O co mi konkretnie chodzi? Oczywiście – jak już wspomniałem – głównie o te napomnienia, żeby nie ruszać swoich. Co to bowiem oznacza swoich? W jakiż to sposób nie-mój jest Grzegorz Napieralski? Otóż dokładnie w taki sam sposób, jak Jarosław Gowin. A jeśli i Gowin i Napieralski nie są moi, to nie widzę najmniejszego powodu, żeby mój był Tomasz Wołek. Jeśli z kolei nie mój jest Wołek, to jakiż ja mam powód, żeby za swojego uważać byłego ministra Polaczka, czy Rafała Ziemkiewicza? Jeśli z kolei nie mój jest Polaczek, to równie dobrze nie mój jest Rybiztzky, czy Warzecha, czy Dorn. I, oczywiście, nie mój jest Palikot. I teraz proszę mi powiedzieć, jakież to ja mam mieć argumenty, żeby część z tych nazwisk z tej listy wykreślić? Czy może chodzi o to, że Wołek chodzi do kościoła, a Napieralski nie? Przepraszam bardzo, ale proszę nie żartować. A niby to dlaczego ja mam uważać Warzechę za swojego, a Dorna już nie? Przecież, w zeszłych wyborach to Dorn głosował, tak jak ja, na PiS, a nie Warzecha. Czemu ja mam traktować jak swojego Dorna, a już posłów Karpiniuka, Nitrasa i Niesiołowskiego jak wrogów? Przecież Niesiołowski znacznie dłużej jest człowiekiem pobożnym, niż Ludwik Dorn, a nie wykluczone, że Nitras i Karpiniuk byli jako chłopięta ministrantami. Czemu ja mam traktować jako nie-swojego Celińskiego, a Ziemkiewicza już nie? Akurat to Celiński powiedział o moich Kaczorach, że kiedy z nimi rozmawia, to ma poczucie, że rozmawia z KIMŚ, a nie kompromitował się jakąś paplaniną o „wrzeszczących staruszkach”.
Ja tu jednak ten powyższy akapit poświęciłem w pewnym sensie na żarty. Ale przecież sprawa jest jak najbardziej poważna i nie mam najmniejszych problemów, żeby zacząć rozmawiać poważnie. Tylko co ja mam rozbić, skoro to wszystko w samej swojej istocie brzmi jak żart? Dziś wielu moich przyjaciół, których miałem przyjemność poznać na tym blogu, zaraz zacznie mnie namawiać, żebym przestał się zajmować sprawami nieistotnymi, tylko zechciał z nimi współtworzyć szeroki obóz polskiej prawicy? Czy ja ten apel mam rozumieć tak, że ja mam się znaleźć dokładnie w tym samym obozie, w którym znajduje się marszałek Komorowski i Janusz Palikot? Czy może mam z tej dwójki wyrzucić Palikota, bo on jest rozwodnikiem. A może też i Komorowskiego, bo się z Palikotem przyjaźni? Ale czy przy okazji mam się wycofać z mojego poparcia dla Mariusza Kamińskiego, bo on, z kolei, jest ateistą? W odróżnieniu od Julii Pitery. I zamiast tych kilku zaprzańców, dodać jednak do listy moich ulubieńców, których następnie już tylko będę chronił, Tomasza Wołka, który i chodzi do kościoła i przyjaźnił się z Kisielem, a na dodatek jeszcze pojechał do Pinocheta z ryngrafem? A może mam się zaprzyjaźnić z tymi, którzy dziś jeszcze są po mojej stronie, a idiotami się staną dopiero za parę miesięcy?
A może jest jeszcze inaczej? Może znajdzie się ktoś kto mi zaproponuje, że liczy się tylko jedno, a w ramach tego „jednego” powinienem patrzeć, kto jest po prostu porządny, a kto nie. Że powinienem jako pierwszych, wykluczyć z mojego serca herbertowskich „szpiclów, katów i tchórzy”, a więc, na przykład, przede wszystkim księdza Jerzego Więckowiaka, o którym niedawno w Rzeczpospolitej, Sławomir Cenckiewicz napisał swój dewastujący artykuł? Więc jeśli jest tu ktoś taki, to bardzo proszę, niech mnie do tego nie miesza, bo ja już mimo wszystko wolę tego nieszczęsnego Więckowiaka, który jest przynajmniej księdzem – księdzem za życia potępionym – ale przynajmniej księdzem, i on akurat, jak przyjdzie na mnie kres, to jakimś rzutem na taśmę, jeśli mu się tylko zechce, a Dobry Pan Bóg mu pozwoli, będzie mógł mi choćby udzielić rozgrzeszenia. Wolę go więc bez porównania bardziej od uwielbiającego kapitalizm, wolny rynek i mającego dokładnie takie samo zdanie na temat palących śmierdzące opony związkowców, jak Łukasz Warzecha, opisanego już tu przeze mnie w osobnym wpisie (chcecie to szukajcie) szefa BCC – Marka Goliszewskiego, czy choćby jego niechybnego kumpla – też prawicowca pełną gębą – Donalda Tuska. Bo co ja od Tuska mogę dostać, czego nie może mi dać każdy pierwszy z brzegu szalikowiec? Legendę Solidarności? Ją akurat rozdaje skutecznie Lech Wałęsa i Władek Frasyniuk. Nie mówiąc już o Bogdanie Borusewiczu.
Proszę się nie gniewać, ale w ogóle nie ma o czym gadać. Z tej prostej przyczyny, że ludzka porządność i nie-porządność wykuwa się nie na poziomie ideologii, a więc na poziomie tego, czy ktoś jest nasz, czy nie-nasz, lecz – w najlepszym wypadku – tam gdzie się decyduje, kto jest po naszej stronie, a kto jest przeciwko nam. A tak naprawdę, kto jest człowiekiem, a kto już jest nim mniej.
W tej sytuacji, znów przepraszam wszystkich bardzo, ale nie widzę najmniejszego powodu, żeby się angażować w obronę, czy ochronę najróżniejszych durniów, zdrajców, tchórzy i kombinatorów tylko dlatego, że im się strasznie spodobało mówić o sobie, że są polskimi patriotami, i którzy chętnie się ze mną w nadchodzącą już za niecałe dwa miesiące Wigilię przełamią opłatkiem. Bo, nie widzę też najmniejszego powodu, żeby ich do tego wigilijnego stołu wpuszczać przed Jerzym Wenderlichem, czy jak on się tam nazywa. A jeśli ktoś myśli, że to wszystko dlatego, że jestem komunistą, to Bóg z nim. Wolę być komunistą, niż w jakiejkolwiek dyskusji, pod jakimkolwiek pozorem, w imię jakiejkolwiek prawicowej ideologii, głosić publicznie, że związkowcy z Cegielskiego to banda chuliganów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.