Jak miałem okazję niedawno gdzieś przeczytać, Maciej Rybiński skarżył się kiedyś, że cokolwiek chce napisać, to mu wychodzi felieton. Czy pisze tekst długi, krótki, czy średni, to na koniec patrzy – a tu znów felieton. I że jakkolwiek by się starał, nic innego nie potrafi stworzyć. Rozumiem bardzo dobrze ten ból. Z jakiegoś powodu felieton jest uważany za gorszą formę dziennikarstwa w tym sensie, że jest mało poważny. Felieton to ani nie jest poważna analiza, ani głęboką refleksja, ani, tym bardziej, tak zwana ‘solidna dziennikarska robota’. Felieton to, w najlepszym wypadku dobry żart, a najczęściej po prostu taka sobie przerwa dla nabrania oddechu i rozprostowania kości.
Od rana chcę pisać ten tekst i mam okropną ambicję, żeby był on jednak choć trochę poważniejszy, niż to, co tu się najczęściej pojawia. Żeby to nie było takie sobie gawędzenie, ale coś znacznie solidniejszego. Coś co sprawi, że ci którzy to przeczytają, pokiwają z powagą głową i powiedzą, że o tak, to jest coś. Oto analiza. Oto głos.
Nic z tego. Problem polega – jak zawsze – na pierwszym zdaniu. Wydaje mi się, że felietoniści mają tak, że jeśli zaczną swój tekst tak jak się pisze felieton, są już straceni. A zacząć inaczej po prostu nie potrafią. Ja nie potrafię. Kombinuję od rana, jak mam ułożyć to pierwsze zdanie, które rozpocznie dzisiejszy tekst i jestem bezradny. Wszystko, co mi przychodzi do głowy, przede wszystkim i tak jest gorsze od zdania, które wymyśliłem jako pierwsze… no a poza tym, tak czy inaczej, pojawia się gawęda. Zresztą, świetnie to widać dwa akapity wyżej.
A było tak, że kupiłem sobie rano Rzeczpospolitą i już na pierwszej stronie zobaczyłem zapowiedź artykułu Igora Janke zatytułowanego ‘Na sztormowej fali’ z podtytułem (uwaga!) ‘Donald Tusk okazał się bardzo silnym kapitanem’ http://www.rp.pl/artykul/382065.html. Ponieważ mam taką wstydliwą przypadłość – o której swego czasu w odniesieniu do siebie wspomniał sam Lech Wałęsa – że bardzo często wystarczy mi przeczytać początek tekstu, by wiedzieć co będzie dalej, i tu uznałem, że skoro Igor Janke już w tytule swojej analizy twierdzi, że na owej fali premier Tusk okazał się prawdziwym kapitanem, to ja już wiem wszystko. I wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że napiszę nowy tekst, który będzie się zaczynał od następujących słów: „Spotkanie na Rozdrożu sprawiło, że na liście moich ulubionych dziennikarzy nastąpiła drastyczna zmiana. Od tego bowiem wieczoru, moim ideałem nie jest już Krzysztof Leski, lecz Igor Janke. Kiedy po raz pierwszy w życiu ujrzałem red. Janke i przekonałem się, że realnie jest i o wiele wyższy i znacznie przystojniejszy, a przy tym – co nie bez znaczenia – dużo sympatyczniejszy, niż dotychczas sądziłem, poczułem bezradność. Ponieważ sam jestem mały, gruby, brzydki i, choćby z tego powodu, mało sympatyczny, rekompensuję sobie to nieszczęście zwiększoną sympatią do ludzi takich jak Igor Janke. Powiedziałem mu to zresztą przy pierwszym uścisku dłoni, a dziś, kiedy kupowałem Rzeczpospolitą, to już wyłącznie dla dwóch osób: Jarosława Kaczyńskiego i właśnie Igora Janke. Kaczyńskiego przez mój podziw, Jankego przez moje kompleksy.”
Tak chciałem zacząć mój dzisiejszy wpis, ale w międzyczasie przeczytałem wspomniany artykuł i plan się zmienił. Otóż, pomyliłem się. Zapowiedź z pierwszej strony Rzepyfatalnie wykrzywia całą wymowę rzeczywistego już tekstu, bo jeśli w środku znajdziemy cokolwiek co nam każe ironizować na temat dziennikarstwa Igora Janke, to jest to wyłącznie jeden mały element całości. Ważny, ale tylko jeden. Tekst o sytuacji w Platformie uważam za bardzo ciekawy, bardzo pouczający i – co ważne – dziennikarsko po prostu bardzo dobry. Z wyjątkiem tej jednej jedynej części. A ponieważ, jak mówię, ważnej, to o tym właśnie dzisiaj.
Podczas urodzinowego przyjęcia na Rozdrożu, spotkałem Piotra Semkę. Ze względu na nasze zaszłości, o których czytelnicy tego bloga wiedzą, podszedłem do niego i spróbowałem się pogodzić. Wprawdzie, na ile potrafię ocenić, nic z tego nie wyszło, ale po raz kolejny miałem okazję podzielić się opinią, do której sam doszedłem i którą sobie bardzo cenię. Otóż jestem pewien, że z punktu widzenia społeczeństwa jako całości, pomijając kilka osób z najwyższej polityczno-medialnej półki i – oczywiście – tak zwane gwiazdy sceny i estrady, cała reszta jest nierozpoznawalną masą. A zatem taki, na przykład, Piotr Semka, który dla mnie jest bohaterem i historią, dla przeciętnego obywatela, pod względem tzw. rozpoznawalności, nie istnieje. A więc, jeśli dziwnym zbiegiem okoliczności Piotr Semka i ja spotkamy się w tłumie na ulicy, to z całą pewnością będę jedyną osobą w promieniu 100 metrów, która będzie wiedziała, że oto idzie Semka. Cała reszta, najprawdopodobniej nie zwróci na niego uwagi, a jeśli nagle gdzieś trafi się tam jakiś bardziej uświadomiony obywatel, to i tak najprawdopodobniej będzie to ktoś kto zawoła do Semki: „O dzień dobry, panie pośle Kalisz!”
Czy to źle świadczy o Semce, albo o tym obywatelu? W żadnej mierze. Jest to wyłącznie dowód na to, że przeciętny Polak, a więc ktoś reprezentujący znaczną większość społeczeństwa, po prostu nie wie nic i wiedzieć nic nie chce. Dlaczego ten przykład jest dla mnie tak istotny? Dlatego mianowicie, ze w dobie tak niesłychanej medializacji z jednej strony polityki, a z drugiej nauk socjologicznych, trzeba być kimś wyjątkowo naiwnym, żeby wierzyć, że ta cała przestrzeń między socjologią a polityką może funkcjonować bez dramatycznej manipulacji.
Parę dni temu w programie telewizyjnym Kropka nad i wystąpił Jarosław Kaczyński i Monika Olejnik postanowiła wywiedzieć się od niego, dlaczego Mariusz Kamiński kłamał w sprawie tzw. tarczy antykorupcyjnej. Kaczyński był bardzo dobrze przygotowany na to pytanie, a więc od samego początku trzymał się jednej, w tej sytuacji najlepszej, metody, i odsyłał red. Olejnik do przyszłej komisji śledczej. Olejnik mówi, że przecież są dokumenty, a Kaczyński jej na to, że wszystko wyjaśni komisja. Ona go prosi, żeby jednak skomentował te dokumenty, które przecież nie kłamią, a on na to, że on nic nie będzie komentował, bo najlepiej to zrobi komisja. Ona do niego z pytaniem, czy on coś ma przeciwko tym papierom, a on zdecydowanie, że nie, ale on prosi o komisję. Czas mija, państwo się licytują i w pewnym momencie red. Olejnik pyta, że niby co może być nie tak z tymi dokumentami, na co Kaczyński odpowiada, że z papierami jest różnie. A niby co różnie? Niech to bada komisja. No ale co różnie? No różnie. Mogą być na przykład antydatowane. Czy pan sugeruje, że one są antydatowane? Ależ skąd, ja chcę tylko, żeby wszystko wyjaśniła komisja. Mija noc i od następnego ranka, cała medialna przestrzeń jest wypełniona już tylko informacją, że Jarosław Kaczyński zarzucił rządowi antydatowanie dokumentów. I zaczyna się lincz w postaci szyderstwa i najbardziej prymitywnych kpin, który trwa przez kilka dni do dziś, czyli do momentu, gdy Sławomir Nowak przyznaje, że coś takiego jak tarcza antykorupcyjna formalnie, a więc w tym wypadku faktycznie, nigdy nie istniała.
Czy ja chcę powiedzieć, że dzięki tym paru dniom, Platforma zyskała w sondażach, a PiS-owi spadło? Czy ja chcę zasugerować, że większość społeczeństwa dała się nabrać tej krótkiej kampanii i zmieniła swoje zdanie o politykach? Oczywiście że nie. Mówiąc tak, zaprzeczyłbym w gruncie rzeczy sam sobie. Ja wciąż twierdzę, ze zdecydowana część społeczeństwa nie ma w ogóle pojęcia o tym, że jest, lub że podobno miała być, jakaś tarcza. Natomiast jestem pewien, że większość społeczeństwa wie kto to jest Kaczyński, kto to jest Tusk i że też jest jakiś Kamiński, który jest zdrajcą i agentem. Skąd oni to wiedzą? O istnieniu Kaczyńskiego i Tuska wiedzą, bo to akurat wiedzą wszyscy, natomiast o Kamińskim dowiedzieli się na setki najróżniejszych sposobów. Nie mogę nawet wykluczyć, że ktoś z prowadzących program Taniec z gwiazdami wspomniał o nim w żartach.
Ja bowiem mówię o manipulacji totalnej. Mam w rodzinie człowieka, którego obywatelska świadomość z całą pewnością nie pozwoliłaby na odgadnięcie, czy Piotr Semka to jakiś poseł, czy może piosenkarz, ale dla którego w ostatnich dniach Mariusz Kamiński jest postacią znienawidzoną w sposób absolutnie karykaturalny. Emocje te biorą się tylko z jednego. Z obrazu pięknej jak anioł, niewinnej i bezbronnej i tak straszliwie zbrukanej przez CBAWeroniki Pazury, którą on widział w programie Siekielskiego i Mrozowskiego. Ja nie mówię, że większość społeczeństwa została uwiedziona przez to co zobaczyli w zeszły poniedziałek programie Teraz my. Większość społeczeństwa nie ogląda tej audycji, a nawet o jej istnieniu nie ma pojęcia. Ja tylko twierdzę, że to miało decydujące znaczenie akurat dla niego. Jak jest z innymi, nie wiem i wiedzieć nie mogę, ponieważ do celu prowadzi całe mnóstwo dróg. A każda jest kompletnie inna.
Tak zwana polityka informacyjna poszczególnych mediów, w skali globalnej, nie ma najmniejszego znaczenia. Media mogą nawet zrobić tak, że od rana do wieczora przed swoimi kamerami i mikrofonami będą sadzać wyłącznie Jarosława Kaczyńskiego z Jackiem Kurskim i prowadzić z nimi rozmowy na poziomie dociekliwości prosto z TVN Info, a i tak jedynym tego efektem będzie sytuacja, że większość społeczeństwa zapamięta wyłącznie to, co ma pamiętać. To co się bowiem liczy, to nie informacja, lecz socjologicznie motywowane przedsięwzięcia. I to co się z nimi robi później. Upłynęły już lata od czasu jak Prezydent niewyraźnie wymówił nazwisko bramkarza Boruca, a każdy niemal obywatel wie do dziś, co to jest ‘Borubar’ i co ma na ten temat myśleć.
Igor Janke w dzisiejszym artykule w Rzeczpospolitej bardzo solidnie przedstawia przyczyny obecnego kryzysu Platformy, jego kształt i wagę, wynikającą z niego sytuację w partii. I z tego opisu wynika jednoznacznie, że sytuacja ta jest porażająca. Przede wszystkim jednak, zastanawia się, jak to się dzieje, że tak dramatyczny wstrząs nie zdmuchnął tego całego projektu z powierzchni ziemi. Jak to się stało, że po początkowym szoku, politycy Platformy jakoś dali radę się pozbierać, a dziś, zarówno towarzysko, jak i sondażowo, też radzą sobie zupełnie nie najgorzej. I odpowiedź na to ma jedną: to wszystko polityczny geniusz Donalda Tuska. Tuska stratega, Tuska czarodzieja, Tuska kapitana. I z tym się właśnie nie mogę pogodzić. Jak to może być, że Igor Janke – mój Number One polskiego dziennikarstwa – nie jest w stanie dojrzeć tak oczywistego faktu, że cały ten sukces Premiera nie byłby funta kłaków wart, gdyby nie to, że media postanowiły go jeszcze trochę przytrzymać? Przecież nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby tylko w odpowiednim miejscu została podjęta odpowiednia decyzja, każdy – literalnie każdy członek tego towarzystwa – zostałby rozbity w proch w ciągu paru dni. Pitera, Tusk, Nowak, Karpiniuk, Czuma, Dolniak… Każdy. W ciągu niespełna tygodnia, większość społeczeństwa na widok Pitery wybuchałaby szyderczym śmiechem, a na dźwięk nazwiska Tusk wzdrygałaby się z obrzydzenia. A przez następny tydzień, wszystko zostałoby tak ciekawie poprowadzone, że wszystkie – dosłownie wszystkie – sondaże pokazałyby, że poparcie dla Platformy Obywatelskiej spadło właśnie do 15 procent.
I stałoby się tak nie dlatego, że telewizyjne stacje i gazety zaczęłyby informować. One już informują jak należy. Dziś, na przykład, od rana wszyscy już mogą się dowiedzieć, że nie było żadnej osłony antykorupcyjnej nad procesem prywatyzacji nie tylko stoczni, ale w ogóle żadnej prywatyzacji. Że Donald Tusk i jego ludzie najbezczelniej w świecie kłamali. Platforma zostałaby usunięta ze sceny przez to, że w ciągu tygodnia większości społeczeństwa, w ten czy inny sposób, wbiłoby się do głów, że – na przykład – Julia Pitera w zarzuconym na ramiona swetrze wygląda dokładnie tak samo wieśniacko jak Marcinkiewicz, a sam Premier ma krzywe jak cholera nogi i kiedy idzie wygląda dokładnie tak samo jak mówi, myśli i patrzy.
A piszę to nawet nie po to, żeby ci, którzy czytają ten blog dowiedzieli się czegoś rewelacyjnego. Oni akurat to wszystko świetnie wiedzą. Mam inny cel. Niech się tego dowie Igor Janke, mój szef, mój dziennikarz i mój estetyczny wzór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.