wtorek, 27 października 2009

O cieniach na blogach i dobrej nauczce

Pisanie na blogu, w dodatku na blogu, który cieszy się stosunkowo dużą popularnością, jest zajęciem niezwykle przyjemnym. Przyjemnym, dającym dużo satysfakcji, ale i bardzo wciągającym. Proszę spojrzeć na mnie. Minęła właśnie dziewiąta, dzięki antykryzysowym działaniom naszego rządu właśnie straciłem kolejne lekcje przedpołudniowe, a więc zamiast pracować na rodzinę, siedzę w domu i zbijam bąki. A ponieważ wiem jednocześnie, że dzięki temu, że przez najbliższe godziny w domu nie będzie nikogo poza mną, siadam do komputera i piszę kolejny tekst. Kiedy przyjdzie popołudnie, pójdę do pracy i już będę tylko starał się z mojej komórki uczestniczyć w dyskusji pod tym wpisem. I jeśli spotkam na mojej drodze jakiegoś niedzielnego filozofa, prosto z nowego polskiego filmu, który mnie spyta: „Kim jesteś, człowieku?”, to równie dobrze mogę mu powiedzieć, że nauczycielem, jak i blogerem.
Bo blogowanie, jak wielu z obecnych tu wie, jest jak nałóg. I można tłumaczyć swoje w nim zaangażowanie na dziesiątki różnych sposobów, a i tak żadne z tych tłumaczeń nie będzie właściwe. Niektórzy nazywają to dziennikarstwem obywatelskim. W tym sensie, że z jednej strony mamy ludzi, którzy mają talent publicystyczny i pisanie jest ich zawodem, ale z drugiej, są też inni, którzy też mają duże zdolności w tym kierunku, ale z najróżniejszych powodów nie mogą pisać w prasie, więc prowadzą blogi. To wyjaśnienie jednak też nie tłumaczy sprawy. I dlatego, że wśród najbardziej płodnych blogerów są tacy, którzy najzwyczajniej w świecie nie potrafią pisać, nie to że ciekawie, ale choćby poprawnie po polsku, którym pisanie sprawia tak okropną trudność, że aż nie sposób uwierzyć, że wśród dorosłych, wykształconych osób zdarzają się aż takie nieszczęścia, ale też dlatego, że blogują też tacy, którym z pozoru blogi są do niczego niepotrzebne. Bo i mają naturalny, stały dostęp do mediów, a i czasem już bezpośrednio do opinii publicznej. A jednak blogują. I ci, i tamci i cała kupa innych gadułów. I rano, i po południu i po nocach, byle żona nie widziała i dzieci nie mówiły, żebyś już, tatusiu, z tym blogiem tak nie przesadzał.
Jest jednak coś, co prawdopodobnie łączy wszystkich blogerów. I po jednej stronie, tego nieszczęsnego Mireksa (…To część jednego z dzieł politycznych. Mniemam o przekazie patriotycznym. Z jednej strony powinienem się cieszyć, gdyż bardziej kibicowałem Adamkowi, jeśli w ogóle komukolwiek, a raczej było to przewidywalne kto wygra i kto powinien. I liczyłem, że zrobi to Adamek. Choćby z racji dotychczasowych osiągnięć, pracowitości sportowej i wielkiej charyzmy sportowca. Stąd też przypadły mi w udziale prawie same pochwały. Dodam raz jeszcze...prawie same pochwały. Przy okazji, nie wiem o jakich chłopakach wspomniano, gdyż chodzi chyba o jednego, a nie obu wstępujących w starciu. Mniejsza jednak o szczegóły…”), a z drugiej – też godnego współczucia, choć z innych zupełnie powodów – Ludwika Dorna, a na samym końcu Krzysztofa Leskiego, o którym jeszcze będzie na koniec. A w tym wszystkim też jakoś i autora tych słów. Poczucie niemal pełnej wolności. Człowiek siada do klawiatury i pisze dokładnie to, na co ma ochotę. To co mu akurat siedzi w głowie i co w związku z tym musi z siebie wyrzucić. Ani dlatego, że mu ktoś kazał, ani że dostał zamówienie, ani – może przede wszystkim – przez to, że mu za to płaci jego szef. Może powiedzieć coś bardzo ważnego, ale też coś kompletnie nieistotnego, co ma swoją wagę tylko dla niego. I pisze, i to publikuje i wie, że o ile tylko nie przekroczył pewnych najbardziej podstawowych reguł, te jego słowa zostaną zapisane i już nie znikną. I to jest wartość nie do przecenienia. Wolność wypowiedzi w stanie zupełnie czystym.
Bardzo jest przyjemnie pogrążyć się w tym nałogu. Siedzę zatem przy tym swoim komputerze, piszę te słowa, już wiem, że będzie to jeden z tych dłuższych wpisów (stać mnie na to!) i mój druh Sowiniec znów będzie musiał czytać stare teksty starego(„Wszystko tu stare, stare są hycle od moralności socjalistycznej”). I choć idzie mi ten wpis strasznie ciężko i nawet nie wiem, co z niego wyjdzie, to mam poczucie, że on akurat jest bardzo ważny. Choćby dlatego, że myślałem o nim wczoraj cały dzień i tęskniłem za nim jak za świeżym powietrzem, udręczony tym wszystkim co się tu wydarzyło wczoraj i przedwczoraj, tak bardzo chcąc wyrzucić z siebie tę jedną, jedyną myśl. A wszystko zaczęło się jeszcze dawno, przed wieloma miesiącami. Napisałem jakiś tekst, w którym zaczepiłem blogera Sadurskiego. Jak się okazało, na tyle skutecznie, że pojawiły się komentarze, jak to teraz Sadurskiemu będzie głupio i wstyd. Odpowiedziałem więc moim czytelnikom, że nie sądzę by Sadurski się moim pisaniem przejął, bo ani nie uważa mnie za partnera, ani tego bloga nawet nie czyta. I wtedy stała się rzecz dziwna. Otóż pojawił się ów Sadurski i poinformował mnie, że jest wręcz przeciwnie, że on bardzo mnie szanuje, czyta moje teksty regularnie i z zainteresowaniem, często ma ochotę ze mną podyskutować, a jeśli nie komentuje, to wyłącznie dlatego, że ma obawy, że ja go tu nie życzę sobie widywać. Więc gdybym tylko się zgodził, to on zawsze chętnie ze mną porozmawia, bo rozmowę ceni, i ani mu w głowie się wywyższać.
Nie lubię Sadurskiego. Jego teksty mi się nie podobają, a jeszcze mniej jego poglądy. Nie sądzę, żeby rozmowa z Sadurskim miała być dla mnie inspirująca i przyjemna. Niemniej odpisałem mu, że jestem zaszczycony i że jeśli tylko zechce tu przyjść, to zawsze chętnie go przyjmę i z nim porozmawiam. To były jeszcze czasy, gdy rozmawiałem z większością osób obecnych na tym blogu. Moja odpowiedź była odpowiednio długa, odpowiednio uprzejma, bardzo spokojna, bez jednego słowa złośliwości. Mam wrażenie, że nawet napisałem Sadurskiemu, że czuję się zaszczycony. I co się stało? Nic. Sadurski nigdy więcej nie skomentował ani jednego mojego słowa. A ja poczułem się pierwszy raz na tym blogu, jak kompletny idiota, wystawiony do wiatru w sposób tak fatalnie prostacki. Dziś sobie myślę, że Sadurski rzeczywiście nie czyta tego bloga – co mnie zresztą kompletnie nie dziwi – a to że wówczas zareagował, było spowodowane wyłącznie tym, że ktoś mu doniósł na to, co ja tu piszę i wtedy on bardzo potrzebował zapewnić wszystkich, że akurat wcale nie jest taki wyniosły i nadęty, jak by to się mogło wydawać, ale jest pełną gębą demokratą, bratem łatą i fajnym facetem. Nie rozumiem tylko po co, skoro przynajmniej ja od niego tego w ogóle ani przez moment nie oczekiwałem.
Więc to był jeden z tych nieprzyjemnych momentów, jakie stwarzać może blogowanie. Podobną sytuację przeżyłem w ostatnich dniach. Kilka dni temu, bloger Warzecha wystąpił w dyskusji telewizyjnej z dziennikarzem Wołkiem, by skomentować demonstrację Solidarności w Poznaniu i w trakcie tej dyskusji, wspólnie z Wołkiem, związkowców i ich aspiracje zmieszał z błotem. Prawdopodobnie jednak niszczony wyrzutami sumienia, po paru dniach na swoim blogu cały wpis poświęcił Wołkowi i swojej z nim rozmowie w telewizji, objaśniając całemu światu, jaka to z Wołka ruska swołocz, a z Warzechy robocop. Wpis Warzechy był tak oburzająco zakłamany, że poczułem się w obowiązku zaprotestować i napisałem co napisałem. Warzecha w odpowiedzi, poinformował mnie, że nie powinienem go pouczać, bo on jest pilotem Boeinga, a ja traktorzystą, więc nie mam pojęcia, jak to jest wysoko w chmurach. I rozpętała się dyskusja, najczęściej dla Warzechy nieprzyjemna. Prawdopodobnie po raz kolejny targany wyrzutami sumienia, Warzecha opublikował następny wpis, tym razem w całości poświęcony mojej osobie, w którym wytłumaczył, że był zdenerwowany i dlatego wyszło jak wyszło. Ponieważ nie chciałem się już więcej nad nim znęcać, a przy okazji nie sądziłem, by Warzecha życzył sobie moich bardziej szerokich wyjaśnień, napisałem mu króciutko, jak widzę sprawy i się zamknąłem. Na to Warzecha wyraził żal, że ja nie chcę z nim rozmawiać i w sytuacji, gdy on chce dyskutować, ja robię uniki. Pomyślałem więc sobie, że dobra nasza! Skoro chce gadać, gadajmy. Wreszcie na temat, a nie o Boeingach. W dodatku, będąc osobą bardzo mało pamiętliwą i zawsze raczej współczującą niż mściwą, odpisałem Warzesze długo, grzecznie i z odpowiednio koncyliacyjnym zakończeniem, żeby i on i inni – niekiedy bardzo zniesmaczeni awanturą w obozie – wiedzieli, że ręka jest wyciągnięta do zgody jak należy. I co? Nic. Warzecha ani mi nie odpisał, ani w żaden inny sposób nie skomentował mojej odpowiedzi.
Oczywiście, debata dalej trwała, praktycznie bez mojego udziału, na początku dość merytoryczna, ale ponieważ Warzecha już się nie odzywał, stopniowo do głosu zaczęli dochodzić komentatorzy, którzy o całej sprawie już mieli znikome pojęcie i albo, komentując sam wpis Warzechy, kpili ze mnie, albo apelowali, by już się przestać kłócić, bo to jest wszystko niepoważne. Przyleźli też nawet i tacy, którzy uznali za potrzebne mnie wyszydzić, że na urodzinach Salonu, lizałem tyłek Azraelowi, a teraz się mądrzę. Na sam koniec przyszedł bloger unukalhai i objaśnił mnie, że ja się kompromituje, biorąc udział w dyskusji, którą sam Warzecha ma w nosie. Że niby ja się do Warzechy dopieprzam, a kiedy on wzrusza ramionami, to ja płaczę, że on nie chce ze mną rozmawiać. A wyglądało to tak: „Ale wygląda na to, że zacząłeś się licytować z ŁW w kategorii: wyższość moralna, chociaż on w ogóle w tej licytacji nie uczestniczy. Czyli tylko imaginujesz sobie taki rodzaj uczestnictwa ze strony ŁW. Pamiętaj jednak, ze pycha jest jednym z grzechów głównych.
I to jest właśnie to, co sprawia, że blogowanie bywa i rzeczą ryzykowną i bardzo przykrą. To jest też to, co każe nam się zawsze uczyć i wyciągać wnioski z porażek. Ale jest to też coś, co nas wzmacnia i sprawia, że jesteśmy mądrzejsi i bardziej roztropni. Że nagle, w sytuacji gdy mogło nam się zdawać, że już wszystko wiemy, okazuje się, że tak wcale nie jest. Ale za to, od tego momentu wiemy znacznie więcej. I, zbliżając się już bardziej do końca tego wpisu, chciałem opowiedzieć o tym, czego się nauczyłem przez dwa ostatnie dni. Otóż pokazano mi bardzo precyzyjnie, że można liczyć wyłącznie na siebie. I że naiwność jest najgorszym grzechem. Bo nie dość że sama w sobie jest złem, to oprócz tego nawet nie daje tej chwili przyjemności. Ale zobaczyłem bardzo wyraźnie jeszcze coś. Siłę tak zwanej blogosfery i to, jak ona potrafi być groźna dla tych co dotychczas bez niej bardzo dobrze sobie radzili i nagle poczuli, że coś się kończy.
Na początku tego wpisu, zastanawiałem się, jak to się dzieje, że tak zwane dziennikarstwo obywatelskie wchłonęło również tych, dla których miało ono tworzyć wyłącznie alternatywę. I odpowiedziałem sam sobie, że może chodzić o to, ze blogi to miejsce prawdziwej wolności i szczerej dyskusji i ci, którzy tej wolności i tej szczerości na co dzień nie mają, chcą tym bardziej uczestniczyć w tym święcie. I dalej sobie myślę, że pewnie w wielu przypadkach tak jest, natomiast pojawia się tu też pewien cień. Otóż mam wrażenie, że istnieje bardzo poważny zamiar, by odebrać blogi tym, dla których są one – poza rubryką tradycyjnie zatytułowaną ‘listy do redakcji’ – jedyną okazją do powiedzenia swojego słowa. Blog Ziemkiewicza, blog Żakowskiego, blog Palikota, blog Warzechy, blog Dorna – to wszystko stanowi część tego samego systemu rozpychania się wszędzie tam, gdzie jeszcze zwykli ludzie zdołali sobie znaleźć jakiś punkt zaczepienia.
Wspomniałem o Dornie. Uważam, że jego przypadek jest szczególnie ciekawy. On pojawił się tutaj gdy, skutkiem swoich błędów, wypadł z głównego nurtu polityki. Proszę jednak sobie przypomnieć, że na samym początku, kiedy jeszcze czuł na swoich plecach przyjemny ciężar bycia kimś szczególnym i ważnym, tylko pisał. Pod jego tekstami pojawiały się dziesiątki komentarzy osób bardzo zadowolonych z tego, ze ktoś taki jak Dorn zechciał stanąć wśród nas i z nami dzielić się swoimi spostrzeżeniami, a on najpewniej nawet tych komentarzy nie czytał. Ludzie pisali: „Szanowny panie Marszałku”, „Panie Ludwiku”, „Szanowny Panie Ministrze”, on po kilku dniach umieszczał nowy wpis, a w mediach pokazywała się informacja: „Ludwik Dorn na swoim blogu…” I tak to leciało.
Dziś wyraźnie widać, że Dorn ma plan. Wymyślił sobie, że skoro jego ambicje nie są już aż tak wielkie, skoro jemu wystarczy zdobyć tylko przyczółek, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zostać przywódcą prawicowej części blogosfery i potraktować to jako okazję do zrobienia jednego kroku do przodu. Zaczął więc przede wszystkim odpowiadać na komentarze, a co więcej, nawet nauczył się na pamięć kliku nicków. I, oczywiście, znów pojawiają się te same co wcześniej komentarze, tyle, że kiedy wraz z nimi widzimy to „Szanowny Panie Ludwiku”, to tym razem już czujemy, że między nim a nami pojawiła się ta niezwykła więź. Tworzymy front, jesteśmy mocni, wreszcie nas doceniono.
Dla tych wszystkich, którzy się łudzą, mam kiepską wiadomość. Nie ma żadnego frontu. Jeśli któryś z nich w ogóle od czasu do czasu o nas myśli, to wyłącznie w tym zakresie, jak by było można nas wykorzystać, a później zwyczajnie przesunąć. Bo istnienie blogów wielu z nich do niczego nie jest potrzebne. Oni bez blogów sobie świetnie radzili, radzą i radzić będą w przyszłości. Więc będą na tych naszych portalach się panoszyć tak długo aż nas stąd kompletnie wykurzą. I wtedy też sami sobie stąd pójdą. Z wyjątkiem paru z nich. Tych, którzy – owszem – mają te stałe przepustki do Sejmu i jakąś tam możliwość przedstawiania swoich racji publicznie, ale ta wolność, ten świeży podmuch, ta szczerość stała się i dla nich nałogiem i muszą tu przychodzić, bo tylko tu się czują naprawdę dobrze. Tacy ludzie jak Krzyś Leski na przykład. Który tu niedawno przyszedł tylko po to, żeby zamieścić najpiękniejszy wpis o ojcu, który nie może dojść do siebie, bo jego córka, po raz pierwszy w życiu go spróbowała okłamać. Wpis, który gdzie indziej nie zainteresowałby nikogo. Ani wydawców gazet, ani szefów w telewizji, ani tak naprawdę czytelników i widzów. Bo tam są zupełnie inne priorytety i tam nie ma miejsca na głupoty.
Więc oni tu pozostaną. Ja też tu będę. A reszta? Nie wiem. Może w ostatniej chwili się zreflektują i poczują jak bardzo są ważni i jak bardzo są groźni. Ale może też spodoba im się to złudzenie i będą gdzieś krążyć bez celu, bardzo uważając, by Sadurski, Dorn, czy jakiś inny ważny były bloger ich nie stracił z oczu.
Ale jak mówię. Człowiek uczy się na błędach. Więc to już beze mnie. Ja zostaję tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...