poniedziałek, 19 października 2009

Crossroads, czyli blues o dwudziestu nożach

Robert Johnson nagrał zaledwie 30 piosenek, zmarł w wieku 27 lat, ale po latach jego sytuacja jako klasyka bluesowej gitary jest taka, że na przykład Eric Clapton – jak sam o sobie opowiada – ma taka obsesję, że jeśli ktoś z jego nowych znajomych nie wie, kto to Robert Johnson, to on z nim po prostu nie gada. Johnson był czarnym bluesmanem i grał na gitarze w sposób tak niezwykły, że powstała na jego temat legenda, że oto któregoś dnia młody chłopak znalazł się na rozstaju dróg i spotkał diabła, który zaproponował mu układ. Talent za duszę. Muzyk na to przystał, no a wszystko co się później stało było już tylko skutkiem tej umowy dogadanej na skrzyżowaniu dróg.
Kiedy w minioną sobotę wyruszyłem w drogę do Warszawy na rocznicowe spotkanie, na samym początku dnia przydarzyło mi się coś, co w pewnym sensie zdeterminowało tę moją wyprawę. Otóż na peronie chciałem kupić sobie gazetę i nagle zauważyłem, ze cała frontowa wystawa dworcowego kiosku nie jest wyłożona pornograficznymi magazynami, lecz nożami. I to nożami niezwykłymi. Oto ujrzałem około dwudziestu noży, wszystkie tanie – poniżej dwudziestu złotych – i każdy z nich inny, w najbardziej wymyślny sposób skonstruowany, wszystkie w najprzeróżniejszych wielkościach, kształtach i kolorach i przeznaczone do jednego celu – nie do krojenia, lecz do wbijania. Patrzyłem na te noże, jednocześnie zafascynowany i pełen rozpaczy i właśnie wtedy pomyślałem sobie o Robercie Johnsonie i o tym jego rzekomym spotkaniu na rozdrożu. A później wsiadłem w pociąg i pojechałem do Warszawy.
Udział w uroczystości na Rozdrożu, zorganizowanej z okazji trzeciej rocznicy działalności Salonu24, był dla mnie przeżyciem niezwykłym i niezapomnianym. Dotychczas tylko raz miałem okazję uczestniczyć w jakimś spotkaniu ściśle jako bloger i publiczny komentator. Była to konferencja w Belwederze zorganizowana przez Rzecznika Praw Obywatelskich w czerwcu tego roku. Wtedy też wracałem stamtąd z poczuciem satysfakcji, jednak o ile wtedy, przez cały czas trwania spotkania, miałem ciężkie i trudne trochę poczucie bycia kimś zupełnie obcym i przecież tak naprawdę kompletnie zbędnym, w barze na Rozdrożu, czułem się od samego początku jak u siebie w domu. Od pierwszego momentu, kiedy wszedłem do środka i na podanej mi kartce napisałem swój nick, a Radosław Krawczyk (jak się tego później dowiedziałem) powiedział „O!”, do ostatniej chwili, kiedy – już po północy – uściskałem się z Małgosią i z RedPill-em na pożegnanie, otrzymywałem wszystko, czego potrzebuje ktoś, kto robiąc coś dla siebie, myśli też bardzo o innych i przecież chce, by ci inni mu czasem powiedzieli, że było okay.
A więc bardzo dobrze się czułem na spotkaniu na Rozdrożu. Wprawdzie znaczna – bardzo znaczna – część tego czasu zeszła na takich czy innych rozmowach z Jarosławem Kaczyńskim, co, niestety, sprawiło, że nie udało mi się porozmawiać tyle co człowiek zawsze planuje ani z Grzesiem z Krakowa, ani z Freemanem, ani z maud1, ani z Budyniem, ani gizem z Trójmiasta, ani ze Stefem number one, ani z tyloma innymi ludźmi, których tu wciąż spotykam i za którymi tak tęskniłem, to poczucie bycia razem zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Nawet dziś jeszcze, mimo okropnego niedosytu, wciąż czuję ten dreszcz.
Upłynął więc ten dzień strasznie szybko, ani się nie obejrzałem, jak nadeszła północ i musiałem, i ze względu na naturalne dla starszych ludzi wyczerpanie i pewne zobowiązania, zniknąć, pozostawiając właściwie wszystko tak ładnie rozpoczęte i tak smutno niedokończone. Zanim spotkamy się następnym razem, za rok, chciałbym jednak podzielić się pewną refleksją, która być może też troszkę wyjaśni i tytuł tego mojego dzisiejszego wpisu i sam jego wstęp. Otóż, jak już nieśmiało wspomniałem, wielu ludzi, których spotkałem na Rozdrożu chwaliło teksty, które tu zamieszczam i – co już było dla mnie bardzo kłopotliwe – w paru sytuacjach miałem wrażenie, że dla niektórych, spotkanie ze mną było czymś niemal tak przyjemnym, jak dla mnie spotkanie z nimi. Ile razy słyszałem, jak to te słowa, które tu zamieszczam, sprawiają ludziom radość i dają satysfakcję i inspirację, oczywiście – w swojej nieskończonej próżności – byłem szczęśliwy, ale za każdym razem, niezmiennie powtarzałem, że to tak naprawdę jest nic. Że w rzeczywistości składanie tych zdań to zwykła zręczność. Jedna z tych zręczności, które ludzie posiadają. Jedni umieją ładnie malować, inni ładnie śpiewają, inni grają pięknie na instrumentach, jeszcze inni potrafią znakomicie przemawiać, a ja żadnej z tych rzeczy nie potrafię. Poza jedną. Umiem zgrabnie pisać. Tylko tyle, a jeśli dla kogoś aż tyle, to – owszem – bardzo się cieszę.
Spotkałem jednak na Rozdrożu ludzi, których spotkać może nie tyle nie chciałem, co się bałem. A moje spotkanie z nimi (niech będzie, z jednym z nich) było i trochę zabawne i trochę intrygujące. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że stałem sobie w męskiej ubikacji i – przepraszam za dosłowność – robiłem siusiu. Nagle z mojej lewej strony posłyszałem głos, zdecydowanie skierowany do mnie i formułujący jakieś pretensje, których, w swoim zawstydzeniu sytuacją, nie zrozumiałem. Jedyne słowo, jakie do mnie docierało, to było pytanie ‘Dlaczego?’. Kiedy wreszcie mogłem się zorientować, kto do mnie mówi ujrzałem człowieka, które na moim blogu jest zablokowany, a którego wszyscy znają pod nazwą ziggi. Zebrałem się w sobie, odpowiedziałem grzecznie mojemu toaletowemu towarzyszowi, że nie potrafię mu na to pytanie odpowiedzieć i wyszedłem. Po jakimś czasie, kiedy znów zszedłem do ubikacji, odwracam się, a tu przede mną znów ziggi. I znów ma do mnie sprawę. I znów w tej samej kwestii: ‘Dlaczego?’ Skoncentrowałem tym razem uwagę i powiedziałem ziggi-emu, że on jest w całkowitym błędzie i wszystko co mu się zdaje jest wyłącznie wytworem jego złych emocji, i że na całe szczęście, to wszystko pozostaje wyłącznie jego problemem, nie moim. I odszedłem.
Pod koniec uroczystości, kiedy trochę zgłodniałem i usiadłem (po raz pierwszy!) z moim kolegą RedPill-em i ze wspaniałą golonką przy stoliku, po raz kolejny zjawił się ziggi, tym razem jednak już ze wsparciem w osobie (uwaga! uwaga!) człowieka o sieciowej nazwie Azrael. Siedli sobie z boku i naprzeciwko, i znów, tym razem na zmianę, zaczęli ode mnie próbować wyciągnąć zeznanie w jednej tylko sprawie: ‘Dlaczego?’ Przy okazji pojawił się nowy wątek. Ziggi zaczął mnie prosić, bym go odblokował, bo on chce komentować na moim blogu. Tę sprawę akurat załatwiliśmy krótko. Pozostało pytanie, dlaczego. I na nie odpowiedziałem Azraelowi najlepiej jak umiałem, choć podejrzewam, że nie bardzo tak jak on chciał. Otóż powiedziałem mu, ze to wszystko jest dlatego, że on czyta moje teksty, widzi że są świetnie napisane, że ich autorem jest człowiek wrażliwy, ideowy, uczciwy i jakoś tam inteligentny, że wielokrotnie ma w tym co pisze rację… i że to jemu akurat się kompletnie nie zgadza. Że on pragnie tylko jednego. Żeby toyah przeszedł na jego stronę. Co bardzo ciekawe, to fakt – choć, przyznaję, było późno i mogłem coś przeoczyć – że na końcu tej tyrady (bo to była tyrada) nie dojrzałem śladu ani protestu, ani nawet ironii. Zresztą, to i tak już był koniec.
Do czego zmierzam? Otóż każdy z nas, piszących tu w Salonie24, o coś walczy. Czasami ta walka jest bardziej serdeczna (a więc idąca prosto z serca), czasem mniej, ale zawsze jest to jakaś walka. W przypadku tego bloga, mamy do czynienia – o czym tu wspominałem parę razy – z kimś, kto wyrywa z siebie kawałki tego serca, by powiedzieć coś, co uważa za ważne. Z kimś, dla kogo to pisanie nie jest zabawą, ani nawet celem. Jest wyłącznie środkiem do tego, by w jakikolwiek sposób przyczynić się do tego, by to co złe zostało publicznie potępione. To nie jest zabawa. To jest prawdziwa wojna. Weźmy te noże. Te dwadzieścia noży przeznaczonych do wbijania, a nie do krojenia chleba. One wypełniają całą frontową wystawę dworcowego kiosku, ponieważ one – jak to mówią handlowcy – dobrze idą. One prawdopodobnie świetnie się sprzedają właśnie na dworcowych peronach. Tam już doszło do tego, że kolorowe magazyny z brutalną pornografią schodzą mocno na dalszy plan. Tam prawdopodobnie te erotyczne magazyny mają swoje znaczenie tylko pod warunkiem, że to wszystko się dzieje na żywo, a w kieszeni ma się ten nóż za 18 złotych. Ale najważniejszy jest nóż. Bo on jest przydatny w każdej sytuacji i w każdym miejscu. A więc te noże, w tym dworcowym kiosku tam są i dziś i będą jutro, gotowe, by ktoś przyszedł i je kupił. I taka właśnie jest moja Polska. I to jest mój problem, a nie to, że ktoś ma w stosunku do mnie jakieś dziwne plany.
I to jest sens i treść dzisiejszego wpisu. I to te noże stanowią dziś jego siłę. A Wy do mnie przychodzicie i pytacie mnie, dlaczego? Kto chce wiedzieć, ten wie. Wam mogę jeszcze raz powtórzyć to, co mi przyszło do głowy w toalecie na Rozdrożu: „Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...