piątek, 23 października 2009

Krajobraz po burzy

Kiedy wczorajszej nocy prawdziwy kataklizm zniósł z powierzchni Ziemi znaczną część polskiego dziennikarstwa, oprócz oczywistych wyrazów żalu, pojawiły się wyliczenia, jaka to część została nam odebrana. Czy to połowa, czy może jedna trzecia, czy może – w najbardziej optymistycznych rachunkach – zaledwie jedna czwarta? Oczywiście, czego się niestety można było spodziewać, część komentatorów zasugerowała, że straty wcale nie są wielkie, bo nasze dziennikarstwo przeżywa prawdziwy renesans i nawet bez takiego giganta jak Rybiński sobie świetnie poradzi. Co najwyżej ucierpiał świat żartu i kabaretu. Na przykład dziś w Rzeczpospolitej, znajduję parę wypowiedzi osób zaprzyjaźnionych z Maciejem Rybińskim, a związanych z nim przez właśnie kabaret, którzy właśnie w ten sposób opisują to coś dziś czują. I ja to oczywiście rozumiem. W końcu to Rybiński, a nie kto inny, napisał scenariusz do Alternatyw Barei. A to, co by o samym Barei nie mówić, jest zdecydowanie nie byle co.
Ja jednak, pisząc o kataklizmie, mam na myśli dziennikarstwo prawdziwe. Takie dziennikarstwo, o którym powstawała literatura i o którym kręcono filmy. Dziennikarstwo poważne i czyste, nieskorumpowane i odważne, brutalne i wolne. Dziennikarstwo, którego zły świat nie jest w stanie nawet dotknąć. Więc to w tej sprawie padają owe wyliczenia. Czy kiedy umarł Rybiński, straciliśmy połowę dziennikarstwa, czy mniejszą jego część? Trudno to ustalić. Moim zdaniem połowę, a może i nawet większą jego część, ale przyjmuję do wiadomości, że rzeczy się mogą mieć odwrotnie. Padają więc nazwiska, a z tymi nazwiskami argumenty. Bo oto jest ktoś, kto ma wspaniały warsztat, albo bardzo duże poczucie humoru, albo zwykłą lekkość pióra, ewentualnie po prostu ma słuszne poglądy. Ale ja wciąż mówię o poważnym dziennikarstwie. Tak jak się mówi o wielkich lekarzach, wspaniałych nauczycielach, czy niezłomnych księżach. Którym się oczywiście płaci, bo z czegoś muszą żyć, i co więcej, oni akurat na dobre życie sobie uczciwie zasłużyli, ale którzy jednocześnie nie są do wynajęcia. I tu właśnie widzę okropną wyrwę.
Nie znałem Rybińskiego, więc wszystko co o nim wiem, to na podstawie relacji i samych jego tekstów. Jeśli więc też próbuję Go sobie dziś jakoś wyobrazić, to też mam do dyspozycji wyłącznie moje o nim wyobrażenie. Ale właśnie tak go widzę. Dokładnie takiego, jak go wspominają ci co Go znali, ale jeszcze kogoś takiego jak – ja wiem? – John Wayne w tych klasycznych już filmach. Albo tamci strażacy z 11 września. Robi się trochę patetycznie, ale cóż na to można poradzić? To jest patetyczna chwila.
Co zostało po Rybińskim? Moim zdaniem prawie nic. Mam oczywiście swoich jakoś tam ulubionych dziennikarzy. Ulubionych w tym sensie, że ich czytam, podczas gdy innych nie czytam. I nie są to bynajmniej jacyś wybitni mistrzowie pióra, dla których pisanie zawsze było chlebem powszednim. Nigdy nie umieli ładnie mówić, często nie bardzo potrafili się zachować, ani nie mieli tego pisarskiego gestu, co Urban, Passsent, Toeplitz, a nawet Górnicki (jeśli ktoś planuje się śmiać, nie polecałbym. Górnicki pisał znakomicie). Nie uważam też, że są oni jakoś szczególnie odważni, bezkompromisowi, czy niezależni. Ale przynajmniej od czasu do czasu się starają. Czytam więc ich – jednych więcej, innych mniej – ale też wiem, że oni owej wspomnianej wyrwy nie odbudują. Nie dadzą rady z tej prostej przyczyny, że, cokolwiek by o nich nie mówić, oni są częścią tego już nowego świata, gdzie nawet jeśli się robi rzeczy poważne, to zawsze trochę z przymkniętym jednym okiem i czymś jeszcze na boku. No a przecież to i tak jest nic. Cała scena i tak jest w ogromnej większości wypełniona czymś, co można wyłącznie porównać do tego, nad czym mamy okazję dumać przy okazji rozmów o PZPN-ie.
Czytam wczorajszą Rzeczpospolitą i co widzę? Ogromny tekst Igora Janke o tym że co Platforma w swoim spieprzy, to PiS natychmiast pomoże jej naprawić. Temat równie odkrywczy, jak w przypadku 90% wszystkich tekstów, które tego dnia ukazały się w Salonie. Obok niemal całostronicowa wypowiedź jakiegoś Kucharczyka o tym, że komisja hazardowa powinna badać wszystkie rządy. A więc dokładnie to samo, co powtarzają od kilkunastu dni Sebastian Karpiniuk z Grzegorzem Schetyną. Na następnej stronie tekst Piotra Winczorka o tym, że trzeba ograniczyć władzę prezydenta, opublikowany z tej okazji, że jakoś nikt nie zechciał na poważnie przyjąć inicjatywy trzech, że się tak wyrażę, sędziów. Dzień wcześniej, wielki artykuł Ireneusza Krzemińskiego, w którym ów uczony mąż tłumaczy, że Donald Tusk ma rację, o czym wie i tak już każdy, a jak nie wie, to niech się ma na baczności. Dziś wprawdzie mamy artykuł wspomnieniowy Ziemkiewicza o Rybińskim, ale mogę się założyć, że gdyby nie to smutne wydarzenie, czytalibyśmy jakąś analizę Waldemara Kuczyńskiego. I nie chodzi mi o to, że z nich wszystkich, zawodowym dziennikarzem jest tylko Jankę, a cała reszta to politycy, socjologowie, prawnicy i pisarze. Nie chodzi też o to, że w międzyczasie, a też i wcześniej, i być może jutro, poczytamy sobie Semkę, czy wspomnianego Ziemkiewicza, którzy starannie rozdadzą sobie i każdemu to co im przysługuje. I że od czasu do czasu pojawi się Mazurek, Wildstein, czy Skwieciński. Kłopot jest w tym, że Rzeczpospolita to i tak praktycznie jedyny dziennik, które się da czytać i gdzie można zaobserwować choćby śladowe ilości dziennikarstwa.
Co mamy poza tym? Nic! Otóż poza tą Rzeczpospolitą nie mamy nic. Są tylko propagandowe instytucje, nazywane gazetami czy telewizjami, służące wyłącznie za źródło utrzymania dla całej bandy jakichś gówniarzy, którzy uznali, że w momencie gdy dostali do ręki mikrofon, kamerę, lub długopis, stali się natychmiast dziennikarzami. A którzy swoje powołanie realizują, niemal wyłącznie, snując się po nocach po jakichś pijackich imprezach i rozglądając się, czy gdzieś im się uda znaleźć albo podobnych sobie, albo kogoś kto im pomoże coś załatwić. Którzy między napisaniem jakiegoś ledwo trzymającego się kupy tekstu, a pełnym stęknięć występem w zaprzyjaźnionej telewizji, od rana do wieczora gapią się już tylko w tę swoją komórkę, zastanawiając się, co warto odebrać teraz, co później, a czego lepiej nie odbierać w ogóle. Dziennikarze, cholera!
Dziś, jak mnie informuje, mój kolega LEMMING, Gazeta Wyborcza ujawniła niezwykle sprytną prowokację, którą sama skonstruowała, by nam pokazać, jacy to ludzie są głupi http://wyborcza.pl/1,75248,7175362,Szybkimagister_pl_czyli_Akademia_Wielka_Lipa.html.
Nie będę opisywał tego żalu, jaki zrodził intelekt ludzi na pensji u Agory. Powiem tylko tyle, że to jest własnie ten poziom. Pierwszy raz mieliśmy z nim do czynienia przy okazji akcji, którą przy pomocy podsłuchów i wynajętej posłanki Begerowej skierowała telewizja TVN przeciwko PiS-owi. Akcji, którą, gdyby tylko oni chcieli, mogliby przeprowadzać z o wiele większym efektem kilkanaście razy dziennie, codziennie, przeciwko dowolnie wybranej partii. Ale to jest własnie to co oni potrafią robić najlepiej. Wepchnąć kogoś w kupę, którą sami ze swoimi kumplami zrobili i nakręcić o tym demaskatorski materiał. Bo są wystarczająco bezczelni i mają to szczególne poczucie humoru. Następnym razem powinni puścić plotkę, że któryś z nich się zapił do nieprzytomności i nabrudził w towarzystwie. A później już tylko się śmiać z wszystkich tych, którzy śmieli uznać, że to całkiem prawdopodobne.
Tyle właśnie oni wiedzą. Jest jednak coś, o czym żaden z nich nie ma pojęcia. Albo, nawet jeśli wie, bardzo się stara o tym nie myśleć. Że mianowicie, oni sami dają się codziennie oszukiwać przy każdej możliwej okazji. Że większość z nich można zmanipulować o każdej porze dnia i nocy w najbardziej prymitywny sposób. Na poziomie takim, że gdyby tego typu naiwność, czy – może lepiej – głupotę, wykazała uczennica gimnazjum z małego miasteczka, to wszyscy sąsiedzi by ją do końca życia pokazywali palcem. A jest jeszcze gorzej. Bo jeśli daje się nabrać pełna marzeń i niespełnionych ambicji dziewczyna o takich sobie perspektywach, to można jakoś się to starać zrozumieć. Tu natomiast mamy do czynienia z mądralami jak stąd do tamtąd, którzy tak naprawdę nie mają ani marzeń, ani ambicji, ani nawet perspektyw, ale za to strasznie rozdęte przekonanie o swojej wartości. Dziennikarze, cholera! Przez swoją kompletną przypadkowość, doprowadzili Polskę do stanu w jakim ona się dziś znajduje, a później strasznie się cieszą, że udało im się ten stan w tak dowcipny sposób pokazać.
Oto dziennikarze, którzy zostali po Rybińskim. Niekompetentni, niemyślący, zepsuci. Skorumpowani, czekający na gwizdnięcie jakiegoś typka, który akurat ich do czegoś potrzebuje. Bylejacy, dokładnie tak samo jak ta, tak niestety coraz większa, część Polski, którą mieli czelność dotknąć swoimi łapskami, i z której dziś mają tak niesłychanie rozkoszną zabawę. Zapełniają cały główny nurt tego, tak zwanego, dziennikarstwa i ani im do głowy nie przyjdzie, jacy są żałośni. A dookoła nich, biedni, wystraszeni i zawstydzeni, przebierają nogami te resztki jakichś tam marzeń o etosie i dręczą się tym dylematem, jak tu się nie zeszmacić, a jednocześnie nie wypaść ze środowiska.
Właśnie przed chwilą w TVN-ie wystąpił ich czołowy ekspert od spraw światowych i języków obcych, Pałasiński i, wspominając przy jakiejś okazji rockowy zespół, ACDC, powiedział – cytuję – „acedece”. Właśnie tak. Tak to właśnie wygląda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...